Strona główna » Obyczajowe i romanse » Córka rewolucji

Córka rewolucji

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-523-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Córka rewolucji

ZDRADA, MIŁOŚĆ I IDEAŁY W CZASACH REWOLUCJI ANGIELSKIEJ

Londyn, 1640 rok. Henrietta Challoner nie wiedzie beztroskiego życia kupieckiej córki. Owdowiały ojciec nadużywa alkoholu, babka odmawia dostępu do wykształcenia, a bracia walczą po przeciwnych stronach barykady. Na dodatek dziewczyna zakochuje się w mężczyźnie, którego jej rodzina nie chce zaakceptować.

Henrietta angażuje się w spór parlamentarzystów z rojalistami, próbując równocześnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w burzliwym okresie rewolucji kobiecie przyda się wykształcenie? I jak ocalić ludzi, których kocha, pozostając jednocześnie lojalną i wierną ideałom?

Polecane książki

Książka jest kontynuacją publikacji Prawo farmaceutyczne dla aptek. Część I (2017) stanowiącej kompendium wiedzy na temat zakładania i prowadzenia aptek oraz punktów aptecznych, a także funkcjonowania aptek internetowych. W drugiej części szczegółowo przedstawiono m.in.: zasady refundacj...
Kto z nas pamięta jeszcze absurdalną rzeczywistość PRL-u? Dziś wspomnienie życia w tamtych czasach jest niemal jak powieść science fiction o społeczeństwie z alternatywnego świata. Deficyt wszystkiego, co stanowiło o standardzie życia, niedorzeczność regulacji prawnych z ogromną ilością przywile...
Kontynuacja wielotomowego cyklu napisanego przez twórcę RPG Kryształy Czasu. Niesamowita drużyna młodego Katana wkracza na ostatni, najniebezpieczniejszy poziom Labiryntu Śmierci. Już nie wszyscy z tych, którzy weszli w podziemia wędrują nimi nadal. Co się z nimi stało? Jaki był ich los? A jaki los ...
Bohaterami tej opowieści są zarówno stara kamienica - tytułowy "Dom ośmiu tajemnic" - jak i rodzina Marcina, która się do niej wprowadza. To historia niezwykłej przyjaźni, która skłoni kamienicę do zdradzenia chłopcu swych tajemnic: czasu, przemijania, narodzin... Stary dom pokaże Marcinowi siebie s...
Mrok jest pełen przerażających stworzeń, a Tom Ward, siódmy syn siódmego syna i ostatni uczeń stracharza wciąż nie poznał niektórych z nich. Z daleka od Hrabstwa, jedna z istot ciemności, Slither, żyje od setek lat, łaknąc krwi... Ze stworzeniami Mroku można zawrzeć pakt. I tak właśnie uczynił u...
Personel szpitala Blue Lake dowiaduje się, że doktor Caspar St Claire ma kręcić tu nowe odcinki telewizyjnego serialu medycznego. Na oddziałach panuje atmosfera radosnego oczekiwania. Ta sytuacja nie podoba się jedynie doktor Annie Simpson. Była już kiedyś obiektem zainteresowania mediów ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antonia Senior

Tytuł oryginału: Treason’s Daughter

Copyright © Antonia Senior, 2014

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Redakcja: Katarzyna Gwincińska

Korekta: Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Justyna Pietryga

Fotografie na okładce: Jeff Cottenden

www.shutterstock.com/StockPhotoAstur

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-523-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

STYCZEŃ 1640

Henrietta wie, co się wydarzy. Obserwuje cień tańczący na toaletce, rzucany przez pełgający płomień świecy. Szuka znajomych wzorów na drewnianej boazerii, splątanych spirali, które można ułożyć w mapy. „Skup się” – mówi do siebie. „Znajdź góry, doliny, ujścia rzek, bezkresne oceany sięgające Ameryki”. Nie potrafi jednak tego zrobić. Nie umie zapomnieć o kobiecie siedzącej z tyłu ani o oczach, których odbicia w lustrze stara się unikać.

I ten nigdy niemilknący głos. Myśl Henrietty zbacza, próbuje umknąć. Ale stanowcza dłoń wpycha ją z powrotem w fotel, a jej ciało doznaje znanego poczucia niemocy. W końcu – Henrietta od początku wiedziała, że tak to się skończy – dostrzega w lustrze oczy patrzące na nią z wyrazem triumfu.

– To było właśnie tam, panienko, w łóżku – mówi niania, ruchem głowy wskazując stojący z tyłu mebel. – O, jakże ona krzyczała, jakże lamentowała, ta wasza matka. Nie zniosła tego równie dobrze jak pewna osoba, którą znam. Całymi godzinami krzyczała i płakała, a wasz biedny ojciec chodził tam i z powrotem, podczas gdy ona zawodziła tak, że słychać ją było w całym domu. Nigdym nie słyszeli czegoś podobnego, nigdym. A potem, wreszcie, akuszerka zeszła i powiedziała mu: „Chłopiec!”. Wykrzyczała to raczej: „Chłopiec!”, a jego radość rozbrzmiewała po korytarzach, tam gdzie wcześniej rozlegały się krzyki bólu.

Stara kobieta ma wprawę w opowiadaniu tej wieczornej opowiastki, która stopniowo przechodzi w crescendo. Henrietta ponownie próbuje uciec myślami we wzory tworzone przez sęki na ścianie. Nierówna płycina jest pustynią – tak mówi Sam. Wuj przemierzył ją na grzbiecie wielbłąda, kołyszącego się niczym statek. Pewnego razu wierzchowiec odwrócił głowę i opluł jeźdźca. Wielka, zielona kropla śliny spłynęła mu po twarzy – opowiadał Sam, chichocząc. Henrietta uśmiechnęła się na myśl o jego śmiechu. Niania widzi to w lustrze i odpowiada zawziętym pchnięciem szczotką do włosów, która uderza ją w tył głowy.

Nachylając się bliżej, żeby jej oddech wpełzł do ucha dziewczyny, mówi:

– I już myśleli, że nic jej nie będzie, twojej mamie, bo urodziła tyciego chłopczyka. Tyciego chłopczyka Samuela, żeby rósł w cieniu starszego brata Edwarda, niech Bóg błogosławi jego dobre serce, i by został wielkim kupcem, jak twój tatko, u boku czułej mamusi, która miała go kochać i rozpieszczać. Ale coś było nie tak. „Jak czuje się moja żona?” – pytał twój nieszczęsny ojciec, a kiedy odnalazł odpowiedź w twarzy akuszerki, pobiegł na górę i walił w drzwi, wykrzykując imię swojej ukochanej. Okrzyki nie ustały jak powinny, lecz nadal, bez przerwy, rozlegały się po domu, a twój biedny ojczulek łkał z żalu, tymczasem jego nowonarodzony synek pozostawał zapomniany w rogu pokoju. A potem powiedziano mu, że urodziło się jeszcze jedno dziecko.

Niania wstała i obeszła łoże, żeby odsłonić kołdrę. Niecierpliwym ruchem wskazała je Henrietcie, która weszła do łóżka. Opatuliła dziewczynę kołdrą, naciągając pierzynę po samą szyję. Pochyliła się i pocałowała Henriettę w czoło chłodnymi, suchymi ustami. Kończąc wieczorną opowieść, krzątała się po pokoju, gasiła świece, składała ubrania i szturchała polana w kominku.

– „Jeszcze jedno?!” – zawołał twój nieszczęsny tatko. Ależ ja już mam mego ślicznego chłopca i chcę zachować mą piękną żonę. Lecz wtedy rozległ się kolejny okrzyk, inny od poprzednich. Chłopiec przyszedł na świat z szerokim uśmiechem jaśniejącym na jego twarzyczce, za to drugie dziecko płakało i krzyczało. Być może wiedziało, że jest dziewczynką. Być może wiedziało, co stanie się później.

Henrietta naciąga kołdrę na głowę, lecz niania ją odkrywa. Wtyka krańce narzuty pod materac, żeby dziewczyna leżała prosto.

– „Dziewczynka!” – zawołała akuszerka. „Dziewczynka?” – spytał cicho twój tata, jakby zmieszany. „A tak, dziewczynka. Bliźniaki” – odpowiedział sam sobie ze zdumieniem. Tak, bliźniaki. Śliczny, uśmiechnięty chłopczyk i płacząca dziewczynka cała pokryta czerwonymi plamkami, jakby jej skórze zaszkodził kontakt z powietrzem. Wtedy twoja matka wydała kolejny, głośny okrzyk. Później nastąpiła krzątanina i zamieszanie. Twój tatko usłyszał płacz teściowej i już wiedział, moja droga, że zabiłaś swoją mamę, tak, zabiłaś ją. Nie żyła, cały materac był we krwi, a kilka kropel poplamiło nawet ten stary baldachim.

Niania gładzi materię rozpiętą na czterech kolumienkach. „Nie patrz, nie patrz” – myśli Hen. Ale jest już za późno. Spogląda na jej grube palce przesuwające się po zielonym jedwabiu. Niania wygrała. Obie to wiedzą. A mimo to kobieta nie może powstrzymać się od zadania ostatniego ciosu, śmiertelnego, złośliwego użądlenia.

– Milly, mała Milly, musiała później szorować i szorować, jednak plamy nigdy nie zeszły. Nigdy!

Gasi świecę przy łóżku Henrietty i zabiera drugą. Ochrania płomień, podchodząc do drzwi. Odwraca się, a światło otacza jej twarz złotą łuną, łagodząc i zacierając zmarszczki.

– Dobranoc, moje kochane dziecko – mówi, zamykając drzwi.

Henrietta zostaje sama w ciemności.

Wielokrotnie szukała śladów krwi za dnia, lecz nigdy ich nie znalazła. Cal po calu obejrzała łóżko, trochę mając nadzieję, a trochę obawiając się, że odnajdzie plamy. Ale w nocy, w ciemności, przypomina sobie o krwi. Czuje jej wilgoć przez koszulę nocną. Olbrzymie plamy lśniącej krwi pokrywają baldachim łóżka i powoli, regularnie, miękko kapią z ramy na narzutę. Henrietta ma piętnaście lat, i choć za dnia jest dość odważna, kiedy leży w ciemności, czuje się jak schwytana w pułapkę.

Skrobanie w drzwi, szept. Rozpoznaje ten głos i natychmiast opuszcza ją przerażenie. Drzwi się otwierają i widzi, jak szczupła sylwetka Sama wślizguje się do pokoju.

– Nie płacz – szepcze. – Żeby ją pokręciło, wiedźmę jedną. Zbieraj się, Hen, zbieraj szybko!

– Jak to?

– Mówiliśmy o tym. Sebastian i Viola. Sebastian i Cesario. Przyniosłem ci ubranie.

– Nie możemy.

– On wyszedł. Ona jest na dole w kuchni i rozprawia o tym, jak wspaniała jest błogosławiona dusza naszego Neda.

Henrietta uśmiecha się, a Sam ściska jej dłoń.

*

Hen pierwsza skacze z gzymsu, lądując w błocie. Sam klinuje okno zasupłaną szmatą. Czekając na niego, dziewczyna spogląda w ciemną aleję prowadzącą do Fetter Lane i na nęcące, migoczące światła. „Całe godziny spędzam na czekaniu” – myśli. „Czekam, żeby Sam wrócił do domu, żeby ojciec ze mną porozmawiał, żeby babcia była taka, jak kiedyś. Czekam na koniec dnia i na nadejście świtu, nieustannie odmierzając czas, następujące po sobie dni. Dzielę godziny na możliwe do przełknięcia kęsy, niczym chleb, który kucharka rzuca ptakom. Ale nie tej nocy. Nie teraz”.

Wzbiera w niej uczucie nieograniczonej wolności.

Sam ląduje za nią z chlupotem, przerywając jej rozmyślania. Łapie siostrę za rękę i ciągnie w stronę świateł. Idą Fetter Lane, a następnie gwarną Fleet Street. Powóz skrzypi, końskie podkowy uderzają o kamienie bruku. Grupka trzymających się pod ręce czeladników śmieje się, uskakując przed kołami rozpryskującymi błoto. Chłopcy z pochodniami walczą o klientów, potrząsają i wymachują trzymanymi żagwiami. Sprzedawca nawołuje, zachwalając gorące, świeże paszteciki, a zapach duszonego mięsa unosi się ponad smrodem moczu dochodzącym z pobliskiego zaułka. Kaznodzieja wykrzykuje swoją dezaprobatę wobec obojętnych pijaków, którzy wylewają się wesołą falą przez otwarte drzwi przepełnionej „Korony”. Jest dużo śmiechu, śpiewu, a skądś dochodzi głos podniesiony w gniewie. Po ciszy panującej w domu ten gwar wydaje się Hen zdumiewający. Oszałamiający.

Zastyga w nabożnym podziwie, jedną ręką podpiera się o ceglany mur, żeby zachować równowagę, i pozwala, by obmyły ją te dźwięki i odgłosy życia. Jest kamykiem na przybrzeżu pragnącym, żeby wchłonął go obojętny, potężny przypływ. Znów odczuwa owe buzujące wewnątrz poczucie wolności, tę graniczącą z lękiem radość, i odwraca się w stronę Sama, aby mógł odczytać to wszystko z jej szerokiego uśmiechu.

Odpowiada jej uśmiechem, niczym zwierciadło. Zaczynają biec, czują zew londyńskiej nocy, obietnicę przygody i ryzyka oraz duszący zapach węgla, gorzałki, słyszą otaczający ich gwar. Kiedy ustępuje początkowe oniemienie, Hen zaczyna pokrzykiwać i wołać, gdy mija pędem miejskie cuda i biegnie przez zatęchłe uliczki. Jej okrzyki giną w mieszaninie dźwięków, pochłonięte przez londyński harmider wznoszący się ku pociemniałemu od smogu niebu.

Biegną i biegną. Sam z przodu wskazuje drogę w mroku. Podążają wzdłuż zakola Tamizy, które otacza hałaśliwe City. Przez Fleet Street, w górę Ludgate Hill, dysząc, Henrietta wdycha węglowy dym. Pędzą w dół Watling Street, mijają grupki pijaków wysypujące się z narożnej karczmy, podejrzanych klientów wyłaniających się z lupanarów, grzebiących w śmieciach uliczników w slumsach Blackfriars.

Biegną do utraty tchu, a Hen musi starać się ze wszystkich sił, żeby dotrzymać bratu kroku, kiedy chłopak wymija przechodniów, konie, powozy i kałuże. Kluczą między pijakami i omijają świnie ryjące w odpadkach zalegających na brzegach rzeki Walbrook. Wieprze kwiczą podczas grzebania w mule i opryskują błotem pozbawione pończoch nogi Henrietty. Mimo to dziewczyna biegnie dalej, ma ochotę śmiać się, ale brak jej tchu. Chce się zatrzymać, lecz z determinacją kontynuuje bieg. Aż wreszcie docierają do wielkiego mostu. Sam zatrzymuje się w połowie i wyciąga ramiona, żeby złapać siostrę.

Wychylają się przez niski, czarny od sadzy murek Mostu Londyńskiego, żeby popatrzeć na rzekę płynącą w stronę ich domu. Z tyłu maszty statków handlowych przycumowanych w przystani potrącają się i kołyszą na tle ciemniejącego nieba. Wiatr wzburza powierzchnię rzeki, przynosząc woń dziegciu ze stoczni oraz gwałtowne skrzypienie i pobrzękiwanie napinanych takielunków.

Henrietta i Sam przysiadają w przestrzeni między rzędami koślawych domów oszczędzonych przez pożar. To zakopcona wyrwa zrobiona przez wyrostków lubiących przesiadywać nad rzeką i szydzić z wioślarzy próbujących przepłynąć pod mostem. Teraz łodzie nie płyną. Za późno, prąd pod mostem jest zbyt silny. Przewoźnicy gromadzą się na stopniach po obu stronach, żeby wykłócać się i nagabywać klientów. Hen wychyla się trochę za mocno, wpatrując się w ciemną rzekę. Dostrzega nurt wody i wiry, a także białą kipiel w miejscu, gdzie Tamiza przedziera się między filarami mostu. Nigdy jeszcze nie widziała, aby rzeka była równie piękna. Rzadko jednak miewała wcześniej okazję oglądać ją nocą i zawsze w pośpiechu, z lektyki lub powozu. Teraz, napawając się anonimowością oferowaną przez miasto w nocy, może się spokojnie delektować jej widokiem. Bez pośpiechu patrzeć. Brudna i użytkowa za dnia, nocą wielka rzeka odbija pijaną urodę Londynu. Światła pochodni tańczą na wzburzonych, czarnych falach, a chłodne, nocne powietrze tłumi fetor brudnej wody.

Za nimi, nad rzeką złowrogo czai się Tower. Przed nimi City ciągnie się aż do Temple, w którego niezliczonych oknach tańczą światła świec za niewyobrażalnie wysokie koszty. Z lewej strony słyszą wrzaski tłumu w jednym z teatrów. Południowy brzeg rzeki należy do nocy: spryciarzy, aktorów, opryszków i ich naganiaczy, rozjuszonych psów i kogutów hodowanych do walki. Królestwo człowieka. A jednak, pomiędzy brzegami rzeki – wrzaskliwym południowym i pełnym zgiełku północnym, Hen odczuwa spokój. Serce przestaje jej kołatać w piersiach. Nadszedł czas, żeby rozkoszować się pięknem skrytej w mroku rzeki i świateł pochodni. I jest z nią Sam.

– Czy w nocy zawsze jest tak jak teraz? – pyta go.

Sam słyszy w głosie siostry ledwie tłumione podniecenie.

– Zawsze, zawsze! – potwierdza, składając jej niski ukłon.

Hen śmieje się i dyga, po czym oboje padają na pokrytą błotem ziemię, ogarnięci niepohamowaną radością.

– Och, Sam – mówi, kiedy milknie ich śmiech – dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś.

– Nie ma sprawy. Ależ lanie dostanę, jeśli nas złapią.

– Nie możemy więc dać się złapać.

Chłopak wstaje i pomaga siostrze podnieść się z ziemi.

– Powinniśmy wracać.

– Zgoda, ale nie spieszmy się. Chodźmy okrężną drogą.

– Lepiej nie trzymaj mnie za rękę. Pamiętaj, że udajesz chłopaka.

– Dobrze. To jest wspaniałe!

Sam ściska dłoń siostry i ją puszcza.

Wędrując w stronę domu są cichsi. Zbladła dzika radość, która wcześniej ich ogarnęła. Znajdują czas, żeby zatrzymać się i przyjrzeć interesującym drobiazgom: wielkiemu, połyskującemu wazonowi ze szkła ustawionemu w witrynie sklepowej; obwisłemu biustowi dziwki, próbującej odwrócić uwagę potencjalnych klientów od zniszczonego przez syfilis nosa; pijanemu karłowi leżącemu w błocie i okradanemu przez dwóch bosonogich chłopców z płaszcza obszytego jedwabiem.

– Nie cierpię, jak płaczesz, Hen. To znów ona? – pyta Sam.

Kluczą wąskimi uliczkami, wykorzystując za punkt orientacyjny wieżę katedry św. Pawła.

– Tak. Dlaczego ona tak bardzo mnie nienawidzi?

– Powinnaś powiedzieć o tym ojcu.

– Mówiłam. Wziął jej stronę. Stwierdził, że była też jego nianią, że kocha nas wszystkich, a ja powinnam być jej wdzięczna. Stara suka!

– Hen!

– Jest suką.

Henrietta rozkoszuje się nieznaną jej wygodą chłopięcego stroju. Robi duże kroki, naśladując brata. Przeskakuje przez ciemne kałuże, kopie kamienie, napawa się brakiem ciężkich sukni ciągnących się po błocie i nieczystościach. Jakże nie znosi wkładania swoich najlepszych strojów i wszystkich tych zabiegów, które musi podejmować, żeby uchronić cenną tkaninę przez brudem londyńskich ulic. Ubrana w kosztowne szaty musi siedzieć nieruchomo w lektyce, a ciężkie zasłony oddzielają ją od miejskiego zgiełku. Musi niepewnie dreptać w butach na drewnianych koturnach, które ślizgają się w szlamie, sprawiając, że w każdej chwili ryzykuje upadek. Uwolniona od tego wszystkiego, skacze i ląduje z pluskiem w błocie. Buty Sama są ubrudzone po kostki.

We wszystkich kościołach wokół biją dzwony. Jest dziewiąta wieczór. Sam nagle łapie siostrę za rękę.

– Wiem o czymś, co z pewnością ci się spodoba – mówi i popycha ją w Fenchurch Street, biegnącą w kierunku przeciwnym do ich domu. Daje nura w zaułek.

– Skąd znasz te wszystkie uliczki?

– Zagłębiam się w nie za dnia, znam je więc i w nocy. Szkoda, że jesteś dziewczyną. Ja umarłbym z nudów, gdybym musiał cały dzień siedzieć w domu. Musimy wspiąć się na ten mur. Słyszysz już coś?

Do Hen dociera cichy szum rozmów dochodzący z okazałego budynku za murem, na którym usiadł Sam. Dziewczyna wdrapuje się na ogrodzenie i siada obok brata.

– Teraz musisz się przechylić, wyciągnąć ramiona i zrobić łuk ponad uliczką. Rozumiesz?

Odsuwa się od siostry, opierając swój ciężar na przeciwległym murze. Hen robi to samo i odkrywa, że może spojrzeć w okno budynku, o którego ścianę się opiera. Pod nimi przemykają szczury.

Wewnątrz budynku, na długich ławach siedzą rzędem mężczyźni i kobiety zarumienieni od ciepła i wina, rozmawiają i się śmieją.

– Co to za miejsce, Sam?

– Sala cechu sukienników. Poczekaj, nie widziałaś jeszcze najlepszego.

Gwar dziesiątek rozmów nagle cichnie, zmieniając się w szum. Na drugim końcu sali wstają mężczyzna i kobieta, rozpościerają ramiona i proszą biesiadników o uwagę. Są strojnie ubrani, a kobieta ma włosy upięte w fale. Nosi suknię z głębokim dekoltem, zgodnie ze stylem dworskim. Niemodnie obfity biust wydaje się wylewać poza brzeg gorsetu. Kiedy kobieta otwiera usta, jej głos niezwykłej urody rozchodzi się ponad głowami gości, nad salą, i przenika między szparami w oknie, przez które zdumiona Hen przypatruje się scenie.

– Czy to jest anioł?

Sam chichocze.

– Coś w tym rodzaju. Taki anioł oprychów. Jeden z tych, co da się posuwać pierwszemu lepszemu bogatemu staruchowi, byleby zapłacił. Po prostu ładnie śpiewa.

Hen daje mu kuksańca w żebra.

– Nie naśmiewaj się ze mnie.

Dziewczyna przypomina sobie znane jej głosy: skrzekliwe kołysanki babci, pohukiwanie ojca, kiedy zasiada w cynowej balii koło ognia, przyśpiewki pijanych, obejmujących się czeladników o kobietach i winie pod jej oknem, napuszoną Lucy Tompkins śpiewającą francuskie pieśni przy wirginale. Ten śpiew całkowicie różni się od tamtych. Mężczyzna – zupełnie o nim zapomniała – dołącza do śpiewaczki.

– Wydaje się, że ze sobą tańczą, tyle że głosami. Och, Sam, nigdy jeszcze nie słyszałam czegoś równie pięknego.

Sam siedzi na murze i uśmiecha się do zachwyconej siostry.

– Tak myślałem, że ci się spodoba.

Zostali do końca piosenki, wysłuchali też następnej. Hen czuje, że robi jej się zimno, a czoło, którym opiera się o szybę, zdrętwiało. Sam leży na murze i siostra wyczuwa jego zniecierpliwienie. Niechętnie odsuwa się od okna i prostuje. Zeskakują na ziemię, płosząc szczury.

– Musisz obiecać mi, że tu wrócimy, że będę mogła posłuchać tego jeszcze raz. W przeciwnym razie nie będę w stanie stąd odejść.

– Obiecuję. Zabawna jesteś.

– Wolę jak jesteś w domu, Sam. Jeszcze tylko cztery dni i wracasz do szkoły. Nie zniosę twojego wyjazdu.

– Spokojnie, Hen. Musisz dać radę. Będę pisał.

– Zawsze tak mówisz, a później listy ustają. Kim są twoi przyjaciele? Czego się uczysz? Jacy są twoi nauczyciele? Masz wszystko, co nowe i ekscytujące, a ja muszę siedzieć w domu, gapiąc się w ścianę, i czekać na list, który nigdy nie nadchodzi.

– Powinnaś urodzić się chłopcem. To był twój błąd. Masz duszę chłopaka.

– Być może. Ale czy nie jestem tym, kim jestem? Jestem bezużyteczna. Bez znaczenia.

Skręcają na rogu ulicy. Ktoś wybiega z mroku, wpada na Hen i ją przewraca. Dziewczyna, upadłszy na kolana, wpatruje się w buty Sama, zaskoczona nagłością wypadków i zimnym, mazistym błotem na dłoniach. Nad nią rozlegają się krzyki, podnosi więc wzrok i widzi rudego mężczyznę stojącego na szeroko rozstawionych nogach w rynsztoku, unoszącego zakrwawione pięści.

Drugi mężczyzna, ten, który ją wywrócił, nadbiega z pięściami przygotowanymi do bitki, ani na chwilę nie przestając wykrzykiwać przekleństw. Hen widzi początek bójki, słyszy uderzenie pięści o kość. Wrzask zmienia się w bełkot, a ciepła krew pryska na jej uniesioną twarz.

Sam podnosi siostrę z ziemi i odciąga od walczących. Wokół zebrała się grupka spluwających podżegaczy. Wzywa się Boga, przysięga na imię Jezusa. Dwaj mężczyźni okładają się pięściami, podczas gdy dziewczyna cofa się pod mur. Nigdy jeszcze nie widziała krwi przelewanej z taką zajadłością i złością. Nigdy nie przekonała się, jak jaskrawo odcina się od jasnej skóry, jak ciemna wydaje się rozlana na ziemi. Widzi upadek potężnego mężczyzny i wyraz poobijanego triumfu na twarzy rudowłosego.

– Chodźmy – mówi Sam.

Hen wzrusza ramionami. Zawładnęło nią obrzydzenie? Fascynacja?

Brat odciąga ją, trzymając za nadgarstek. Kiedy mijają witrynę złotnika oświetloną kilkunastoma lampami w taki sposób, żeby towary połyskiwały i nęciły w mroku, patrzy na swoją koszulę. Koszulę Sama. Materiał opinający jej obwiązane, spłaszczone piersi został opryskany krwią, błotem i ubrudzony sadzą. Hen niesie ślady przygody, życia przeżywanego w galopie, i z radości podskakuje na czubkach palców jak baletnica.

ROZDZIAŁ 2

Powietrze jest ciężkie, duszne. Brzęk szczypiec do cukru zakłóca ciszę w bogato umeblowanej jadalni pani Birch. Hen siedzi na krześle ze ściśniętymi kolanami. Kołnierzyk i mankiety wydają jej się zbyt ciasne, a upięte z tyłu włosy naciągają nieprzyjemnie skórę na czole. Loczki na skroniach, w których ciągle utrzymuje się gryzący zapach żelazka, wpadają jej w oczy. Pani Birch taksuje dziewczynę wzrokiem znad ręki, którą nieustannie zasłania zniszczone uzębienie. Henrietta słyszy, jak jej sczerniały ząb kruszy się na kandyzowanym orzechu.

Lucy Tompkins oczywiście też tam jest. Kolejna pozbawiona matki sierota wybrana przez panią Birch spośród córek biznesowych partnerów jej męża. Lucy z idealnie zakręconymi blond puklami siada obok Hen, uśmiechając się słodko do pani Birch. Tylko od czasu do czasu jej wzroku ucieka na bok, żeby złapać własne odbicie w szybie okiennej.

Towarzyszy im jeszcze jedna młoda kobieta. Starsza od Lucy i Henrietty, pod dwudziestkę, blada i pospolitej urody. To pani Price, jak się wydaje, ciotka Lucy. Najwyraźniej jest purytanką. Hen zauważa jej skromną suknię i prostą fryzurę.

– Henrietto, siedź prosto – zwraca jej uwagę pani Birch.

Dziewczyna usztywnia plecy i podnosi brodę, wywołując uśmiech starszej kobiety.

– Droga mateczka Henrietty zmarła, wydając ją na świat – gospodyni informuje panią Price. – My, najbliżsi przyjaciele jej ojca, robimy, co możemy, żeby zapełnić tę pustkę. Jej babka mieszka z nimi, lecz biedaczka niewiele już może pomóc, czy się mylę, Henrietto?

Hen wierci się na krześle, nie ma ochoty przyznać jej racji, lecz jest zbyt uprzejma, żeby wprost wyrazić sprzeciw. Nie zdradzi babki, która była tak raźna i kochająca, zanim zmarło ostatnie z jej dzieci, a ona sama uznała, że jest potępiona. Biedna babcia. Jakie to musi być straszne, żyć w przekonaniu, że jest się przeklętą. Nieustannie słyszeć bicie dzwonów, nawoływanie demonów.

– Interesujące imię, Henrietta – obca kobieta toczy w ustach okrągłe słowa, nasycając sylaby jadem. Mruży ciemne oczy, obrzucając towarzyszkę wzrokiem od góry do dołu, próbuje właściwie ją umiejscowić, przypiąć odpowiednią etykietkę.

– Urodziłam się w czasie, kiedy Jego Wysokość starał się o rękę królowej. Minęło już niemal szesnaście lat. Ojciec nazwał mnie na cześć Jej Wysokości.

– Zaprawdę, nieszczęsny to był dzień – rzekła pani Birch, pozostawiając swoją wypowiedź wystarczająco niejasną, by zrobić przykrość Henrietcie. Lucy uśmiecha się złośliwie, a pani Birch dodaje: – Oczywiście mam na myśli dzień zaślubin.

– Katolicka dziwka – wypala pani Price.

Lucy kiwa głową. „Jak jej się udaje łączyć pompatyczność z kokieterią?” – myśli Hen.

Pani Birch sięga po kolejne ciastko.

– Oczywiście, wszyscy chcielibyśmy, żeby nasz umiłowany król poślubił dobrą, pobożną dziewczynę. Może Niemkę. Przez te wszystkie lata niemal z taką samą siłą bolejemy nad tym, a te biedne dzieci dorastają pod rządami papisty – mówi młoda mężatka, między kolejnymi karmelkami wkładanymi do ust.

– Czy pani słowa nie są jednak nieco zbyt szorstkie, pani Price? – pyta pani Birch.

– Szorstkie? Mój ukochany brat, nazywany przez niektórych wielkim poetą, choć ja takie osądy pozostawiam Bogu, jak wiecie, często bywa na dworze. Mówi, że w styczniu wystawiła wielkie przedstawienie z maskami, w którym damy dworu tańczyły i odgrywały sceny z dziwkami.

– Poetą? – pyta Hen.

Pani Birch pochyla się, przekrzykując pytanie dziewczyny.

– Może pani nam powie więcej na ten temat.

– W obecności dziewcząt wolałabym nie.

Pani Birch niespokojnie kręci się na krześle, spodziewając się pikantnych plotek.

– One muszą zmierzyć się z tymi okropnościami jak wszyscy. Papiści walczą o duszę naszego ukochanego Karola i o jego Kościół. Niech więc usłyszą najgorsze.

– Cóż – odpowiada pani Price, pochylając się z niekłamanym zadowoleniem – mój kuzyn mówi, że to przedstawienie było bardziej gorszące od innych. Damy dworu, z naszą królową wszetecznicą na czele, zaaranżowały specjalny finał zabawy. Obnażyły swoje piersi przed dworzanami.

W nagrodę otrzymuje gwałtowne westchnienie oburzenia ze strony pani Birch i Lucy.

– Niemożliwe! A to papieska wszetecznica. Musi być potępiona! – Pani Birch otwiera szeroko usta, ukazując zepsute zęby, które z takim trudem starała się ukryć.

– Oczywiście, że jest potępiona, skoro sprzyja rzymskiej nierządnicy[1] – mówi pani Price, a w czasie wypowiadania tych słów oczy jej błyszczą.

– Pani Price – odzywa się Hen – Lucy i ja byłyśmy na próbie generalnej. Ojciec Lucy nas zabrał, pamiętasz Lucy? Nie widziałyśmy gołych piersi, choć suknie z pewnością miały głębokie dekolty.

– Czy mój brat by mnie okłamywał, moja panno?

– To znaczy, że ja kłamię? Lucy, byłaś tam przecież ze mną.

Dziewczyna rumieni się, mamrocząc coś o braku śmiałości patrzenia na gorszące rzeczy na scenie. Hen pamięta, z jakim zapałem i iskrzącymi się oczami brała udział w przedstawieniu, oglądając królową i damy dworu tańczące przed poważnym obliczem króla.

Zapada cisza, a Henrietta zamyka się w sobie. Okna zasłonięte są kotarami, żeby chronić meble pani Birch przed słońcem. Tylko jeden promień zdołał dostać się do pokoju i drobinki kurzu tańczą w jego świetle. „Gdybym umiała namalować głos tej kobiety, którą wczoraj widziałam – pomyślała Hen – wyglądałby właśnie tak”. Zahipnotyzowana tym widokiem, pozwala myślom podryfować ku wspomnieniom pieśni i stara się odtworzyć to piękno w głowie. Jak przez mgłę słyszy, że Lucy mówi o haftowaniu.

– A ty, Henrietto? – pyta głośno pani Birch.

Jej słowa wyrywają Hen z zadumy.

– Przepraszam, ja…

– Pytałam, Henrietto, czy masz w planach jakąś pracę, jak droga Lucy.

– Owszem – skwapliwie przyznaje. – Pracuję nad przekładem Owidiusza. Na język potoczny, rozumie pani. Kupiłam oryginał na dziedzińcu katedry świętego Pawła i po prostu pomyślałam…

Milknie, zorientowawszy się po minach towarzyszek, że popełniła kolejną gafę, choć nie rozumie jaką dokładnie.

*

Nieco dalej, w karczmie „Pod Łabędziem”, Sam opróżnia pół kwarty wina z dwoma synami Bircha, Robertem i Samuelem. Na stole przed nim piętrzą się ostrygi, białe, drżące w swoich muszlach.

Richard Challoner, jego ojciec, pije niespiesznie. Sam obserwuje, jak powoli podnosi kubek, i stara się naśladować jego ruchy. Tompkins i Birch, też kupcy i wspólnicy Challonera, słuchają Olivera Chettle’a, prawnika. Mówi się o nim, że ma przed sobą przyszłość, słuchają więc w ciszy jego opinii, mimo że jest jeszcze dość młody.

– Mówię wam, on osłabił niezależność władzy sądowniczej, to jest nie do przyjęcia. Może sobie być królem, ale od niepamiętnych czasów sędziowie i prawnicy byli lwami pilnującymi tronu. On zmienił ich w pieski salonowe. Wczoraj, mówię wam, kolejny sędzia został przekupiony wysokim urzędem i sutą pensją.

Prawnik odchyla się na krześle, nieustannie bębniąc palcami o blat stołu. Birch, który przytakiwał jego tyradzie, włącza się do rozmowy.

– Nie zwoływał parlamentu od czasu powołania Lauda na arcybiskupa, chociaż wielu parów przekonuje go, by to zrobił. Tylko czy ich posłucha? Słucha tylko Strafforda i swojej żony papistki. Wąski pas wody oddziela nas od mocarstw europejskich, gotowych zniszczyć naszą wiarę, a ona, mimo to, paraduje wokół Whitehall w towarzystwie falangi papistowskich klechów.

– Próbuje pobić Szkotów bez pieniędzy i odmawia zwołania parlamentu, żeby wysłuchać uzasadnionych żalów swoich poddanych. Jak zamierza opłacić działania wojenne bez środków uchwalonych przez parlament? Tompkins i Challoner, wy jesteście ludźmi interesów, wiecie, jak działają pieniądze. Czy wyruszylibyście w podróż handlową bez pieniędzy, towarów, kredytu i ze zbuntowaną załogą?

– Nigdy w życiu – odpowiada Challoner. – Mój Sam był w powijakach, kiedy ostatni raz zwołano parlament, a teraz, patrz na niego.

Starszy mężczyzna rzuca okiem na drugi koniec stołu, gdzie siedzi trzech młodzieńców, grając monetami w jakąś grę o skomplikowanych regułach. Sam unosi głowę, zmieszany nagłym zainteresowaniem jego osobą.

– W porządku, chłopcze – mówi Richard Challoner, uśmiechając się do syna. – A twoi synowie, Birch, nosili wtedy jeszcze sukienki. Zgadzam się, że musi zwołać parlament, żeby pozyskać fundusze na wojnę ze Szkotami. Zbuntowali się przeciw jego władzy.

– Mieli po temu powody – stwierdza Chettle, uderzając dłonią w stół. – Powstali przeciw temu papistowskiemu Laudowi i jego próbom zbrukania duszy ich kościoła. Okazali odwagę, której nam brak.

– A więc on chce, żeby pokochali swojego biskupa i modlili się przed ogrodzeniem oddzielającym ich od ołtarza? Możemy się z tym nie zgadzać, ale skoro taka jest wola króla? Wyobraź sobie, wracam do naszego przykładowego statku. Wyobraź sobie, że mówię załodze, żeby minęła wyczekiwany port pełen dziwek i wina. Może im się to nie podobać, lecz oczekiwałbym, że to zrobią i wychłostałbym każdego łajdaka odmawiającego wykonania rozkazu.

Na drugim końcu stołu chłopcy przerwali grę i przysłuchują się rozmowie, a krew w ich żyłach gotuje się od wina.

– Chryste uchowaj, a my niby jesteśmy ciemnymi marynarzami, mamy być chłostani i wykorzystywani? – pyta Birch. Ma zarumienioną twarz, a broda świeci mu się od soku z ostryg. – Czy może jednak jesteśmy Anglikami, którzy zgodzili się, aby nimi władano?

– A cóż to za pomysł? – pyta Challoner. – Co to za pomysł, że król niby potrzebuje naszej zgody, żeby panować? Król rządzi z mandatu Boga, nie ludzi.

– To tylko kolejny argument dla władcy i jego doradców, żeby nie nadużywać tego mandatu – stwierdza Tompkins.

Jest spokojniejszy niż pozostali rozmówcy, a jego wypowiedź łagodzi nastroje rozgorączkowanych mężczyzn. Nagle na drugim krańcu Sam rzuca się przez stół i atakuje Roberta Bircha. Chłopcy koziołkują w tył i upadają na podłogę, a kubki z winem z chlupotem spadają ze stołu. Sam przyciska do podłogi przeciwnika i wymierza cios pięścią zanim zostaje odciągnięty przez starszych mężczyzn.

– Samuel, zapominasz się – krzyczy ojciec chłopaka. – O co poszło?

– O nic – odpowiada syn, uparcie wpatrując się w ziemię.

*

Jakiś czas później Sam wychodzi z pokoju, w którym dostał lanie, całkiem pobladły z bólu i wysiłku powstrzymywania łez. Hen pyta:

– Co się stało?

– Robert nazwał ojca papistą.

– Miałeś rację, że mu przyłożyłeś – obejmuje brata, wypowiadając te słowa. – Też bym mu przylała, gdybym była tam, a nie siedziała zamknięta w pokoju z tymi strasznymi kobietami. Dlaczego nie powiedziałeś ojcu?

– Powiedzieć mu, co ludzie myślą, kiedy broni króla? Zbiłby mnie jeszcze mocniej. Teraz wlewa w siebie kolejną butelkę.

Po opróżnieniu butelki Richard Challoner nadal jest wściekły. Dzieci słyszą go przez zamknięte drzwi.

– A niech cię cholera, przestań kręcić! – wykrzykuje, wygrażając pięściami w stronę buzującego kominka. – Niech cię diabli wezmą. Myślisz, że nie wiem, co knujesz? Ty lisie, ty wilku?

Kiedy Harmsworth, jego służący, wchodzi ze szklanką wina, Hen wślizguje się przed nim do pokoju i obserwuje sługę, który obrusza się i mamrocze, słysząc rzucane słowa i bluźnierstwa, które urażają jego niewzruszoną pobożność. Milcząc, podsuwa tacę swemu panu. Nienawiść Harmswortha przedziera się do zamroczonej winem świadomości.

– Niech cię licho, Harmsworth. Nienawidzisz mnie, co? – mówi Challoner, uśmiechając się i dźgając służącego palcem.

Harmsworth stawia tacę na stole. Trzęsącymi dłońmi odmierza porcję wina.

– Ależ cię nieustannie męczy i boli to, że bezczelnie oddycham tym samym powietrzem, co ty – mówi Richard Challoner. – Bo ja uważam, że Laud ma rację. Że trochę przepychu i ceremoniału jest dobre dla duszy.

Służący klęka, żeby podnieść serwetkę, która spadła na podłogę. Powolnymi, przemyślanymi ruchami składa ją wzdłuż zagięcia i kładzie na kolanach swojego pana. Gdy się nachyla, Challoner łapie za klapę jego kurtki i przyciąga go do siebie. Ich twarze – czerwona, pełna triumfu Challonera i blada, napięta służącego – zbliżają się do siebie.

– Zdrowaś Mario, co, Harmsworth? Niech Bóg błogosławi wszystkich biskupów. Bóg kocha papieża i całą jego purpurową okazałość.

Harmsworth podnosi rękę i wyciera kropelki śliny padające z ust pana. Nic jednak nie mówi. Challoner puszcza służącego. Mężczyzna prostuje się i cofa o krok.

– Czy to będzie wszystko, sir?

Challoner, zawiedziony brakiem reakcji ze strony starszego mężczyzny, unosi gwałtownie rękę

– Nie jestem przeklętym przez Boga papistą, niech cię cholera weźmie – kieruje słowa do wycofującego się służącego. – Bóg powstrzyma rzymską nierządnicę – mówi, kiedy drzwi zamykają się za Harmsworthem.

Zza zamkniętych drzwi dochodzą łoskoty i szepty. Harmsworth padł na kolana i modli się o przebaczenie. Te odgłosy rozśmieszają Challonera. Fale śmiechu dobywają się z jego brzucha. Po chwili podnosi wzrok i spogląda na ściany.

– Niech was diabli wezmą! Czy nie mówiłem wam, żebyście nie wirowały? Mówiłem czy nie?

Ignoruje wodę i sięga po wino.

– Niech was diabli wezmą! – krzyczy ponownie.

Henrietta przechodzi przez pokój i wsuwa swoje dłonie w dłonie ojca.

– O, Hen! – woła z pijackim rozbawieniem. – Och, kochana, dlaczego wstałaś? Jest już tak późno.

– Harmsworth płacze w jadalni.

– Naprawdę płacze? I modli się, mogę się założyć.

Dziewczyna potakuje i kładzie głowę na jego kolanach.

– Dlaczego mu dokuczasz, tato?

– Purytanie! Nie cierpię ich. Pochlipujący fagasi. Głupie parchy. Zadowolone z siebie wyskrobki. Jesteśmy wybrani – mówią, obłudni ponuracy. A co, jeśli nie jesteście? Co wtedy? Harmsworth jest przepełniony odrazą do samego siebie, cały skruszony. Bóg, a to paradne. Robić z siebie nieszczęśnika dla Boga. Czy on tego wymaga od nas, pączusiu? Żebyśmy nienawidzili samych siebie?

– Jesteśmy grzesznikami, ojcze.

– Co złego zrobiłaś, pączusiu? Ja być może jestem grzesznikiem. Przynajmniej miałem trochę uciechy w życiu, kiedy grzeszyłem. – Uśmiecha się na wspomnienie swoich nieszczerych aktów skruchy. – Czy Bóg może mi tego zazdrościć, co, pączusiu? Ale Harmsworth mnie nienawidzi, baran jeden. Nienawidzi mnie, chce zobaczyć, jak czeznę. A chce też, żebym mu płacił i dawał jeść. Wije się więc i mamrocze, a ja kpię z jego rozterek. W przeciwnym razie musiałbym go zwolnić albo obić. Nienawidzić siebie nawzajem z takiego powodu!

Hen obejmuje rękoma nogi ojca, zadowolona, że się uśmiecha, bez względu na przyczynę jego rozbawienia.

– Czy on myśli, że kocham mojego Boga mniej niż on swojego? – pyta cicho Challoner, odgarniając włosy z czoła córki powolnymi, rytmicznymi ruchami.

– Jesteś papistą?

Dziewczyna sztywnieje ze strachu przed spodziewanym policzkiem. Lecz pytanie już padło.

– Nie, Hen, nie jestem – głos ojca nagle brzmi trzeźwo i spokojnie. – Zresztą ty jesteś mądrym koteczkiem, moją kicią, nie będziemy za dużo rozmawiać na te tematy. Mogę się założyć, że więcej wiesz o soborze w Nicei niż o bieżących sporach. O wszystkich tych pogromach z przeszłości, którym przewodziła teologia, a niezbyt wiele o współczesnych przepychankach.

– Opowiedz mi więc o nich – prosi dziewczyna, spoglądając na ojca.

– Cóż, mój aniołku, będzie to pieśń o gniewie purytanów. Oczywiście wiesz, że po drugiej stronie Kanału papiści toczyli długą i okrutną wojnę z prawdziwymi chrześcijanami. Hiszpanie i święty cesarz zjednoczyli siły przeciwko armiom palatynatu, łajdacy z Dani i Szwecji opowiadali się w zależności od nastroju po jednej lub po drugiej stronie, dobrzy protestanci francuscy starali się zaś zająć swojego króla, wzniecając powstania w różnych miejscach kraju.

Hen przytakuje niecierpliwie:

– A ty i sir Horace de Vere w Palatynacie wspieraliście roszczenia siostry królewskiej do tronu czeskiego.

– Tak, minęło już dwadzieścia lat, moja mała.

– Więc to już historia – wzrusza ramionami dziewczyna.

– Cóż, zachowaj ją sobie w łepetynie, bo ci się przyda. Bez tego reszta nie ma sensu.

Challoner wstaje pewniej niż można by się spodziewać po ilości wypitego przez niego wina. Rozjuszony poprawia drwa w kominku.

– Idźmy dalej. Gdy zmarła stara królowa[2], niech Bóg ją błogosławi, wejrzeliśmy na króla szkockiego[3], bo był dobrym protestantem i miał zdrowych protestanckich synów. Zapowiadało się dobrze. Jeden z jego protestanckich synów zmarł, a mówiąc tylko między nami i w tych murach, był to najlepszy z jego potomków. Tak oto mamy króla Karola, a on lubi swój Kościół z dzwonami i piszczałkami. Podoba mu się łaciński obrządek i księża trzymający wiernych na dystans, oddzieleni od ludu ogrodzeniem ołtarzowym. A jego arcybiskup Laud, sprawujący tę godność od siedmiu lat, lubuje się w tym wszystkim jeszcze bardziej. Zapach kadzidła dla purytanów, malutka, jest zaś jak piżmo dla młodziutkiej służebnej, popadają od niego w obłęd.

– Dlaczego?

– Zewnętrzne formy kultu są ważne, pączusiu, po części dlatego, że trochę zalatują katolicyzmem, ale przede wszystkim ze względu na to, co symbolizują: Kościół jako pośrednika między Bogiem a człowiekiem. Dodaj do tej mieszanki predestynację[4], a purytanie zaczynają wpadać w szał.

– Mówisz o kwestii arminianizmu?

– Tak, kiciu. Purytanie są przekonani, że od urodzenia człowiek jest naznaczony, wybrany lub nie, by dołączyć do Chrystusa w niebie. Arminianie, a ja sam siebie do nich zaliczam, wierzą, że to wszystko są bujdy. Czyny człowieka też muszą być brane pod uwagę. Boże, jak my o to walczymy, jakby nasze miejsce w raju zależne było jedynie od pustosłowia i wrzawy.

– Wszystko potwierdza to, co mówisz. Sytuacja na kontynencie pokazuje, jak spory religijne prowadzą do ruiny.

– No właśnie, mądra kiciu.

Ojciec klepie po głowie dziewczynę, a ona odsuwa się, zirytowana tym gestem.

– Boimy się wojen za granicą, a jednocześnie staczamy się w konflikt, bo nasz strach sprawia, że jeszcze bardziej angażujemy się w walki. W tym kłopot, kotku, i to bardziej zaprząta głowy niż modlitewnik – kontynuuje mężczyzna.

– Ojcze, dlaczego Laud upiera się przy działaniach zbrojnych, skoro są one tak bardzo niepopularne?

– Chce jedności Kościoła, kochanie. Dąży do całkowitego zjednoczenia dwóch narodów. A Szkotom to nie w smak. To miejsce roi się od purytanów i gnid wszelkiego rodzaju. Choć może się wydawać, że walczymy ze Szkotami o Biblię, w rzeczywistości chodzi o coś znacznie większego.

– Skoro Szkoci są gotowi w obronie Biblii wystawić wojska przeciwko królowi, co na to powiedzą nasi purytanie?

– Właśnie tego obawia się król. Część z nich zamierza na szkocką modłę pomalować twarze na niebiesko i dołączyć do tych obłąkanych łajdaków. Najbardziej jednak pragną obalenia Lauda, mimo że król go kocha. Nawet to nie ma związku z teologią, tylko z tym karłem Laudem. Król nie zwołał parlamentu od czasu uczynienia go arcybiskupem. A bez zgody zgromadzenia nie może podnieść podatków po chrześcijańsku, lecz musi chyłkiem zdobywać pieniądze niczym Maur, nakładając opłaty na co się da. Zmuszony jest zaciągać pożyczki i pobierać samowolnie ustanowioną daninę okrętową, w czym pomaga mu jego faworyt i doradca, Strafford. Dlatego ludzie mający Boga w sercu przeklinają Lauda, a ci, którym łotry grzebią w szkatułach, przeklinają Strafforda. Są tacy, którzy okres niezwoływania parlamentu nazywają panowaniem osobistym, inni mówią o tyrani.

– A ty, ojcze? Jaki jest twój punkt widzenia?

– Ja, kotku, chcę patrzeć na to wszystko z boku, ze szklanką wina w dłoni.

Rozbawiony własnym żartem wybucha dudniącym, zaraźliwym śmiechem. Wypił kolejny haust wina

– Nie jestem papistą, kochanie. Nie jestem również zwolennikiem Kalwina, wiesz to przecież. Każdy człowiek sam musi odnaleźć swoją ścieżkę do Boga, a ja unikam popadania w skrajności. Niepewna jest droga do zbawienia. Być może jednak je osiągnę.

Gwałtownie wstaje.

– Pączusiu, zrobiliśmy się zbyt poważni, ty i ja – mówi.

Podnosi córkę i wiruje z nią w ramionach po pokoju, a córka obejmuje go rękami. Zanosi się śmiechem, gdy kręcą się, aż w końcu opadają na fotel. Henrietta, jak zawsze, siada ojcu na kolanach. Opiera głowę i wdycha znajomy zapach wina i tytoniu, dostosowując swój oddech do ruchu jego klatki piersiowej.

[1] Purytanie nazywali kościół rzymsko-katolicki Wielką Nierządnicą, co znieprawiła nierządem swym ziemię(…). Ap 19, 2 (przyp. red.). Wszystkie cytaty z Biblii za: Biblia Tysiąclecia, Poznań–Warszawa 1980.

[2] Elżbieta I Tudor, królowa Anglii w latach 1558-1603 (przyp. red.).

[3] Jakub I Stuart, król Anglii w latach 1603-1625 (przyp. red.).

[4] Predestynacja – koncepcja, wg której przeznaczenie człowieka (jego zbawienie lub potępienie) jest z góry określone przez Boga; dyskusje nad taką koncepcją wiedli protestanci podczas reformacji w XVI w. (przyp. red.).

ROZDZIAŁ 3

KWIECIEŃ 1640

Tłum jest gęsty i hałaśliwy. Z tyłu Henrietta słyszy śpiew grupki podchmielonych czeladników. Zataczają się na jedną stronę i ludzie w pobliżu muszą rozejść się na boki, niczym ryby, które wpadły w nieprzychylny prąd wody. W powietrzu czuje się rozgorączkowanie. W końcu zwołano parlament. W końcu!

– Przykro mi, pączusiu! – krzyczy Challoner. – Próbowałem znaleźć miejsce w oknie. To nie jest dobre, ale wszystkie inne zajęto.

Dziewczyna wzrusza ramionami i mocniej ściska jego dłoń. Słyszy głos Sama krzyczącego nad ich głowami. Spogląda w górę i widzi go siedzącego z udawaną nonszalancją na szyldzie karczmy „Pod Łabędziem”, z nogami dyndającymi ponad wyblakłym dziobem ptaka.

– Nadchodzą! – woła, wskazując ręką ponad tłumem.

Hen, wciśnięta w trzeci rząd, niewiele może zobaczyć. Przez prześwity między ściśniętymi ludźmi wypatruje, dokąd idą ludzie króla, uszeregowani w porządku od pazia do osobistego doradcy. Tłum w większości jest dobrodusznie rozradowany. Kiedy rozlegają się gwizdy i buczenie, dziewczyna domyśla się, że w pochodzie pojawił się arcybiskup albo Strafford, na których widok zebrani dają upust wściekłości.

Wybuch radości zapewne oznacza pojawienie się króla. Jedzie konno, więc Henrietta widzi jego dziwnie bezcielesną głowę kołyszącą się ponad zgromadzonymi ludźmi. Jego twarz przypomina maskę. W tej masce mógłby odgrywać postać uosabiającą godność lub wzgardę. Dziewczyna podnosi wzrok i widzi wiwatującego Sama, który w powietrzu wymachuje kapeluszem, a łabędź kołysze się gwałtownie, gdy chłopiec uderza go piętami po bokach.

Wiwaty przemieszczają się wraz z królem. Tłum na chwilę cichnie, po chwili jednak kolejne gromkie okrzyki rozbrzmiewają z prawej strony. Podążają za procesją, po czym milkną.

– Hampden! – krzyczy ojciec do ucha dziewczyny.

„A więc to jest ten parlamentarzysta” – myśli Hen. „John Hampden, bohater oporu przeciwko daninie okrętowej, i jego współpracownicy”.

Tłum przerzedza się po przejściu ostatnich uczestników procesji. Ojciec zauważa Sama i wygraża mu pięścią.

– Bój się Boga, chłopcze, skręcisz kark!

Staje pod szyldem, a Sam zsuwa się na jego ramiona. Challoner udaje, że słania się na nogach pod jego ciężarem i klęka, żeby chłopak mógł zejść na ziemię.

– Król jest niziutki, co nie? – mówi Sam. – Ale jaki z niego jeździec! Niech mnie kule biją, widzieliście jak pewnie prowadził tę olbrzymią bestię w kłusie i pośród krzyków?

– Nie widzieliśmy zbyt dobrze Jego Wysokości – stwierdza Challoner, obejmuje bliźnięta i prowadzi je między ludźmi. – Jest zupełnie inny niż jego ojciec, który zawsze wywyższał się ponad motłoch. Ośmielam się twierdzić, że urządziliśmy Jakubowi wspaniałe powitanie, gdy przybył ze Szkocji objąć angielski tron.

Ruszyli w stronę domu, mijając resztki pozostawione przez rzednący tłum – skórki pasztecików i puste flaszki.

– Z własnej woli jednak nie wziął udziału w paradzie – zauważa Henrietta. – Król musi uczestniczyć w procesji otwierającej nową sesję parlamentu, prawda ojcze?

– Tego wymaga tradycja. Zauważcie, że tradycją wcześniej było zwoływanie parlamentu. Ostatni raz król zrobił to jedenaści lat temu.

– Dlaczego musiał zwołać zgromadzenie? – Henrietta bierze ojca pod ramię.

– Bo, moja droga, jest bez grosza przy duszy. Jest całkowicie i żałośnie spłukany. A na dodatek wyczerpały się wszystkie jego małe sztuczki i fortele, których używał, żeby wydusić z nas pieniądze. W końcu więc przyszedł z kapeluszem w ręku, żeby poprosić o praworządne podniesienie podatków.

– A potem – dodaje Sam – rozbije Szkotów. Hurra!

– Być może – odpowiada Challoner, uśmiechając się do syna. – Ale to nie będzie takie proste, jak sądzi, obawiam się. Poza tym dziesiątki parlamentarzystów stoją w ogonku, żeby poruszyć temat wysokości wypłacanych im groszowych diet, a dusili swoje niezadowolenie przez jedenaście lat. Będziemy mieli niezłą zabawę, patrząc na to.

*

Nic nie wskazuje, żeby spektakl nadchodzących dni bawił Challonera równie mocno jak parlamentarnych jąkałów. Pewnego rana, zaledwie dwa tygodnie po zwołaniu nowego zgromadzenia, którego obrady najwyraźniej nie są udane, Richard odnajduje córkę – zgodnie ze swoim przewidywaniem – w bibliotece.

– Pączusiu, co byś powiedziała na wycieczkę?

– Dokąd? – Boże! Choćby na chwile opuścić te mury. Jakże upajająca to myśl. Łapie ojca za rękaw. – Dokąd, tato?

– Do posiadłości twojego wuja Challonera, pod Oksfordem. Jeśli pamiętasz, kiedyś nas odwiedzili. Tam jest dziewczynka w twoim wieku, syn Mathew i inne dzieci, których wieku nie pomnę. Może byłaś za mała, żeby ich zapamiętać.

– Do Oksfordu? Tak, tato, tak. Kiedy jedziemy? Jak się tam dostaniemy? Co z babcią? Na jak długo?

Ojciec wyciągnął ramiona, udając, że broni się przed córką.

– Hola, mój pączusiu. Spodziewałem się, że spodoba ci się ten pomysł. Wezmę cię, pojedziemy tylko we dwoje. Zostawię cię tam – mam interesy na północy, a w drodze powrotnej cię zabiorę. To dobry czas, żeby wyjechać z miasta. Też tak uważasz?

– Tak.

– Tu zapanowała zbyt rozgorączkowana atmosfera, jest zbyt purytańsko i zrobił się zbyt wielki chaos, jak dla twojego ojca, kotku. – Dziewczyna obserwuje próbującego się rozpogodzić ojca i uśmiecha się do niego, żeby poprawić mu humor. – Mniejsza o to – mówi Challoner i w odpowiedzi szerzej uśmiecha się do córki. – Wyjedziemy o świcie. Więc się przygotuj!

– Tak więc, babciu, wyjadę. Zapewne na miesiąc.

Staruszka wpatruje się w ogień. Henrietta siada obok niej i chwyta jej szczupłą, kościstą, suchą dłoń.

– Żeby spotkać się z kuzynami. Sama. Wreszcie coś nowego, babciu, wyobrażasz sobie? I bez niani!

– Powinnaś wyjść za mąż – odpowiada oschle babka.

– Ach tak? A dokładnie za kogo? Poza tym, nie jestem pewna, czy chcę mieć męża.

Słysząc to, babka odwraca się w stronę dziewczyny i wpatruje się w nią równie usilnie jak wcześniej w ogień.

– Nie bądź głupia, Henrietto! To nie przystoi. Oczywiście, że musisz wyjść za mąż. Bycie mężatką jest dość nudne i żałosne. Spróbuj jednak być starą panną, drogie dziecko.

– To nie wydaje się takie złe. Przynajmniej nikt nie będzie mi mówił, co mam robić.

Babka uśmiecha się. Ogień w kominku roztacza ciepło, Hen sadowi się z zadowoleniem i opiera głowę na ramieniu staruszki.

– A z czego byś żyła? Na łasce braci? Edward z każdym rokiem popada w coraz większą dewocję. Kazałby ci słono zapłacić za opiekę. A ty byś się z nim kłóciła.

– Sam dopilnowałby moich praw.

– Drugi syn? Będzie miał wystarczająco dużo na głowie, próbując samemu się utrzymać. A co z jego żoną?

Hen uśmiecha się na myśl o żonatym Samie.

– Być może wcale nie będzie cię lubiła. Kochanie, zapewne znienawidzi cię za twoją bliskość z Samem. A on będzie czuł się przyparty do muru, chcąc ci pomóc. Nie, moje dziecko, zaznać biedy to nic przyjemnego.

– Na co więc mam liczyć, babciu?

– Wiedz kochanie, że wdowieństwo to najlepsze, co może przydarzyć się kobiecie – mówi staruszka, uśmiechając się do niej. – O ile nie jest się ubogą wdową. Dlatego zakochaj się w młodym biedaku, jeśli musisz, ale wyjdź za bogatego starca.

– Babciu!

Kobieta śmieje się, lecz po chwili jej twarz się chmurzy. Hen przygląda się zgarbionej babce.

– Tylko nie miej dzieci – przestrzega drżącym głosem stara kobieta. – Stracisz je i to złamie ci życie. Pięcioro, ja straciłam pięcioro. Nie licząc tych, które umarły w moim łonie, albo opuszczając je.

Dziewczyna zrywa się. Mocno łapie babkę za rękę, kiedy staruszka zaczyna płakać.

– Babciu, musisz się przespać – mówi Henrietta.

– Spać, jakże mogłabym spać. Och, jestem przeklęta, moja droga, skazana na potępienie. W dniu Sądu Ostatecznego będę błagała i prosiła, ale łaska będzie mi odmówiona. To jest moje przeznaczenie.

– Ojciec mówi, że predestynacja to absurd – odzywa się Hen, desperacko starając się sparafrazować wyważone wątpliwości ojca na temat tej doktryny i podważyć wiarę babki we własne potępienie. – Mówi, że miejsce, w jakim człowiek znajdzie się po śmierci, musi zależeć od jego czynów.

– Kochana, on może tak myśleć, czy jednak kaznodzieje się mylą, a on ma rację? Czy wiara, którą wyznawałam przez całe życie jest błędna? Czy mój dziadek bez powodu opierał się tej krwiożerczej papistce Marii? Czy to wielka nierządnica rzymska przemawia przez twojego ojca? Szatan szepcze mu do ucha. Nie słuchaj go. Wszystko zostało już zdecydowane, a ja zostałam wybrana.

Staruszka podciąga koc pod brodę i szczelnie się owija. Upycha krańce narzuty, żeby dokładniej się przykryć.

– Czuję to w sercu, dziecko. Jestem potępiona. Skazana na miejsce, gdzie rozlegać się będzie płacz i zgrzytanie zębów. A dym moich katuszy na wieki wieków będzie się wznosił.

Łzy płyną po policzkach starej kobiety i spogląda poważnie na Hen, jak gdyby dziewczyna potrafiła przekonać ją, że się myli.

– Dlaczego musisz to rozpamiętywać, babciu? Rozmyślać o śmierci i potępieniu? Żyjesz, nie możesz się na tym skupić? Dlaczego myślisz o tej całej reszcie?

– Jakże mogłabym? Co innego się liczy? Życie doczesne to tylko żałosny antrakt do przyszłego życia wiecznego.

Hen ociera łzy babki rąbkiem swojej spódnicy. Staruszka nie zwraca na to uwagi, tylko wpatruje się w ogień szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

– Nie patrz w ogień, babciu. Nie patrz. Spójrz na mnie. Na mnie.

Henrietta odwraca głowę babki, tak żeby znalazły się twarzą w twarz. Ale kobieta omija ją wzrokiem, wnuczka więc pozwala babci ponownie zwrócić się w stronę paleniska.

– Tam są, dziecko, demony i potwory. Będę siedziała z wiedźmami i papistami i będę płonęła. Nigdy nie oglądałaś palenia na stosie, prawda moje dziecko? Najpierw czujesz zapach palących się włosów, a potem przypalającej się skóry. I cały czas słyszysz krzyki, dziecko. Cały czas krzyki.

– Skąd wiesz, że to cię czeka? Należysz przecież do ludu wybranego przez Boga.

– Dziecko, on zna moje serce. Poddał mnie próbie. Zabił moje dzieci. I wie, och, wie, jak bardzo go przeklinałam. A to, że zostanę potępiona, zostało postanowione w dniu moich urodzin, podobnie jak to, że odbierze mi dzieci. Jedno po drugim. Odebrał mi je.

Mówi coraz głośniej i zbliża się do granicy histerii, gdzie nie będzie już dla niej ukojenia.

– A On, moje dziecko, jest taki dobry, taki kochający. Uczynił piekło z mojego życia, żebym lepiej znosiła płomienie w życiu przyszłym. Ale dziecko, ja mimo wszystko tak bardzo boję się tego ognia. Tak bardzo.

*

Hen wysiada z ciemnego powozu obolała od długiego siedzenia z podkurczonymi nogami. Teraz się przeciąga po podróży. Widzi ładny ceglany dom z rozciągającym się przed nim trawnikiem. Gdzieś w pobliżu wartko płynie rzeka. Drzwi domu otwierają się i z wnętrza wychyla się zaczerwieniona twarz mężczyzny, a chwilę później pojawia się kobieta. Hen domyśla się, że to jest jej ciotka. Wkoło, krzycząc, biega dwójka małych dzieci, a pies wymachuje ogonem w przypływie szaleńczej radości. Na schodach domu stoi nadąsana dziewczyna w wieku Hen.

– Ach, ach! – krzyczy mężczyzna z czerwoną twarzą. – Toż to drogi Richard!

Padają sobie w ramiona, energicznie się ściskają i odsuwają, żeby spojrzeć sobie nawzajem w twarz. Oceniają nowe zmarszczki, pasma siwych włosów, postępy łysienia, po czym ponownie z radością się obejmują.

– Robert, Robert! – ojciec Hen powtarza to imię jak błogosławieństwo. – I Marta, poczciwa Marta – nadal uśmiechając się, zwraca się do ciotki Henrietty. – A to, drogi bracie, bratowo, jest mój pączuś, całkiem już dorosły, albo prawie.

Hen widzi kpiący uśmieszek na twarzy dziewczyny stojącej na schodach. Czuje, że oblewa się rumieńcem. Żeby ukryć zmieszanie dyga, mamrocząc:

– Henrietta, proszę łaskawej pani.

– Proszę, proszę! – woła wuj Robert.

Sprawia wrażenie, jakby nie potrafił wyrażać się w inny sposób.

– Proszę, proszę! Jaka ślicznotka! Zupełnie jak matka!

Żona rzuca mu gniewne spojrzenie i mówi:

– Mniejsza z tym, Robercie. Podejdź, dziecko. Musisz być zmęczona po podróży. Pokażę ci, gdzie możesz się umyć. A to, kochanie, jest twoja kuzynka, Anna. Jestem pewna, że zostaniecie serdecznymi przyjaciółkami.

Hen podnosi wzrok, żeby uśmiechnąć się do kuzynki, ale widzi tylko wzgardę.

– Jakie to nowiny przywozisz z Londynu? – z tyłu słyszy tubalny głos wuja. – Co z parlamentem, bracie? Z jaką niecierpliwością oczekujemy wiadomości na ten temat.

– Nalej mi Robercie kielich twojego najlepszego bordo, a wszystko ci opowiem.

– Jak to dobrze mieć gości. Jakże to podnosi na duchu, jakże poprawiłeś mi nastrój, a jeszcze wypełnisz wiejskie powietrze nowinami ze stolicy. Cóż za radość! – mówi Robert, prowadząc gościa do jadalni.

Anna z naburmuszoną miną wskazuje kuzynce schody na piętro.

– Będziemy mieszkały razem – mówi, popychając drzwi prowadzące do niewielkiego, wyłożonego boazerią pokoju. – Mniejszy niż ten, do którego przyzwyczaiłaś się w Londynie, jak się domyślam. I będziesz musiała spać na składanym łóżku.

Hen tylko przytakuje. Podchodzi do okna, gdzie poduszki tworzą siedzisko na szerokim parapecie. Ostatnie promienie zachodzącego słońca żarzą się złotem wokół czarnych ołowianych ramek szybek okiennych. Na zewnątrz doskonale utrzymany trawnik opada w stronę strumienia. Gałęzie wierzby unoszą się nad wodą, a wiatr targa jej liście.

– Jaki piękny pokój!

Hen odwraca się do kuzynki i ze zdziwieniem dostrzega cień uśmiechu na jej twarzy.

– Lubię go – odpowiada Anna. – Choć dla ciebie pewnie nie jest wystarczająco duży.

Henrietta wzrusza ramionami.

– Bardziej niepokoi mnie cisza. Czy tu jest zawsze tak cicho?

– Chyba tak. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Nie wiem, czy zasnę w tej ciszy podszytej hałasem.

– Jak cisza może być podszyta hałasem?

Hen ponownie wzrusza ramionami. Obie milkną. Wzajemnie taksują się wzrokiem z dołu do góry, porównują się ze sobą – dziewczęta mają wrodzoną umiejętność szacowania swojej urody. Anna jest niższa niż Henrietta i ma jaśniejszą cerę. Jej okrągłe kształty uwydatniają szczupłość Hen. Ma zielone oczy Challonerów osadzone w okrągłej buzi z dołeczkami w policzkach. „Ładna” – myśli Hen. „Ładniejsza ode mnie?”

– Masz piętnaści lat? – pyta Anna.

– Tak, a ty?

– Szesnaście. Całowałaś się już kiedyś?

– Nie, a ty?

– Całowałam.

– Z kim?

– Czytałaś Romea i Julię?

Anna sadowi się obok kuzynki w oknie, mocno ściskając poduszkę w ramionach.

– On cytował mi tę sztukę: „To brzask na wschodzie, a słońcem jest Anna”[5].

– Kto? Jak to jest?

– Co, jak jest? – Anna śmieje się. – Nie mogę nic więcej ci powiedzieć, kuzyneczko. Możesz się wygadać. Będziesz musiała zasłużyć na resztę opowieści.

– W jaki sposób?

– Chodź. – Anna wstaje i podchodzi do drzwi. – Zejdźmy do jadalni. Czekaliśmy na was z kolacją i umieram z głodu.

Dziewczyny schodzą na dół, kierując się w stronę gromkiego śmiechu wuja Roberta. Hen czuje zapach pieczonego mięsa i nagle uświadamia sobie, że jest głodna jak wilk. Siadają przy długim stole: Hen z ojcem, Anna i jej rodzice. Henrietta, zabierając się do jedzenia, przestaje słuchać rozmów i pozwala im przeistoczyć się w cichy szum w tle. Ciotka siada u szczytu stołu, wyraz triumfu i zmartwienia toczą walkę na jej dość surowym obliczu. Stół ugina się od dań, stoją na nim ciasta z owocami, połowa wołu, duszony karp, misa kurczęcych udek i niewielkie półmiski z solonymi sardelami.

Zaczyna jeść. Kęs wołowiny zaspakaja jej pierwszy głód. Palce ma lepkie od tłuszczu i wyciera je w serwetę, powstrzymując się od oblizania ich do czysta, jakby zrobiła to w domu. Słysząc głośne westchnienie wuja, podnosi wzrok. Ojciec ma triumfujące spojrzenie osoby, która przyniosła ważne informacje.

– Tak – mówi – wygląda na to, że parlament poniesie porażkę.

Wuj Robert cicho gwiżdże.

– Ile to czasu minęło, odkąd został zwołany po raz ostatni?

– Jedenaście lat rządów osobistych – odpowiada ojciec Hen.

– Są tacy, którzy nazwaliby to tyranią, bracie.

– A i owszem, wielu to robi, i gardłuje o tym w parlamencie. A on musi tego wysłuchiwać, bo desperacko potrzebuje pieniędzy.

– Mimo daniny okrętowej i rozmaitych opłat wydzieranych takim uczciwym kupcom jak my?