Strona główna » Obyczajowe i romanse » Podróże z Beniaminem

Podróże z Beniaminem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-943118-9-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podróże z Beniaminem

David, dobrze sytuowany mężczyzna, po tragicznej śmierci żony zostaje sam z ośmioletnim synem. Nagle jest wolny, czuje, że nic go już nie trzyma w Pradze i wreszcie ma okazję zbliżyć się do własnego dziecka, o którym nic nie wie. Dlatego wpada na pomysł, że wyruszą razem „zagubić się w Nieznane”. Dla chłopca to wspaniała przygoda, dla ojca próba odnalezienia sensu życia. Jadą przed siebie, coraz dalej i dalej, ale wakacje się kończą, a chłopiec nie stawia się na rozpoczęcie roku szkolnego. Ojciec przestaje interesować się swoją firmą. Obaj przekraczają nie tylko kolejne granice państw, ale i granice własne – między ojcem i synem. Nie znają celu swojej podróży, nie podążają w żadnym określonym kierunku, chcą tylko być razem, zagubieni tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie są, a rzucone bez zastanowienia słowa o „zagubieniu się w Nieznanym”, niczym w greckiej tragedii, tylko czekają, żeby się wypełnić…

Polecane książki

"Proza życia w realu" to książka dla ambitnych czytelników, nie bojących się stanąć w szranki z prawdziwą rzeczywistością. Taką bowiem przedstawia Autor Artur Artecki, dla którego pisanie to zdecydowanie coś więcej niż tylko zwykła twórczość. To sposób na życie, ulga dla serca i ducha. Upust swoim e...
Pośród wszystkich religii tak zwanych pogańskich nie ma ani jednej, która by naszej inteligencji była jednocześnie i tak dobrze znana i tak głęboko nieznana, jak religia starożytnej Grecji. Może się to wydawać paradoksalnym, ale tak jest. Jeśli chodzi o religię hellenizmu, to można o niej powiedzieć...
Niniejszy nieoficjalny poradnik do gry Metal Gear Solid V: The Phantom Pain ma na celu pomóc w jak najlepszym poznaniu podstaw rozgrywki oraz w zaliczeniu pierwszego dużego rozdziału głównego wątku fabularnego. Na początkowych stronach tego poradnika znalazły się liczne rozdziały z różnorakimi porad...
"100 powiastek dla dzieci" to opowiadania dla najmłodszych napisane w duchu chrześcijańskim. Wartości moralne autor przekazuje dzieciom z ogromnym ciepłem, posługując się opowiastkami zrozumiałymi dla małego dziecka. Fabuła snutych opowieści jest prosta, a podsumowuje ją zazwyczaj przyjemna dla ucha...
Czy znasz już wikinga Tappiego i mieszkańców Szumiącego Lasu?Wiking Tappi kocha Szepczący Las i swoich przyjaciół. Ale od ostatniej przygody w Lodowej Zatoce marzy wciąż o dalekich podróżach. Buduje więc z przyjaciółmi okręt i razem z Chichotkiem rusza na wyprawę po Szumiących Morzach.Na morzu spoty...
Tabby Glover opiekuje się córką zmarłej przyjaciółki. Chciałaby ją adoptować, ale nie ma partnera, pieniędzy ani mieszkania. Prosi o pomoc kuzyna dziecka, greckiego milionera Acherona Dimitrakosa. Acheron  potrzebuje żony, by spełnić warunki testamentu i przejąć rodzinną firmę...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Martin Vopenka

ROZDZIAŁ IBolesne wyzwolenie i wezwanie do drogi

Tata z synem na pogrzebie mamy

Obejmowałem Beniamina ramieniem, a on odruchowo przytulał się do mnie. Kilka kroków przed nami, na dnie płytkiego grobu, stała trumna, w której leżała jego mama. Grabarz spuścił ją do dołu, jeszcze zanim przyszliśmy, więc teraz oprócz nas dwóch był tu tylko stareńki ksiądz w pomiętej sutannie.

Na niewielkim cmentarzyku na zalesionym wzniesieniu nad miastem powiewał ciepły późnowiosenny wietrzyk. Pewnie jakoś tak to sobie wyobrażała, chciała, żeby jakoś tak to wyglądało. Zawsze bliska jej była myśl o śmierci i któregoś razu zdradziła mi, jak to sobie wyobraża, choć wtedy nie mogła mieć pojęcia, że pewnego majowego dnia wjedzie na ruchliwe skrzyżowanie na czerwonym świetle i w ułamku sekundy przestanie żyć.

Korony strzelistych buków ze sporymi już liśćmi cicho szeleściły nad naszymi głowami i nie pozwalały spragnionemu słońcu wysuszyć tutejszych ścieżek po wczorajszym deszczu. Powietrze nasycone było najróżniejszymi woniami, wśród których dominował zapach ziemi.

Musiałem włożyć wiele wysiłku w to, aby zorganizować pogrzeb w ten sposób, i w ciągu ostatnich dni odczuwałem dyskomfort, że tracę czas akurat w tych chwilach, kiedy Beniamin mnie najbardziej potrzebuje. Ale teraz musiałem sam przed sobą przyznać, że te wszystkie nieprzyjemne formalności w urzędach, zakładzie pogrzebowym, z grabarzem i księdzem miały sens. Jeśli już nic innego, to chociaż to byłem jej winien – odejście zgodne z jej wyobrażeniami. Dopiero po spędzeniu z nią paru lat uświadomiłem sobie, że u niektórych ludzi proces odchodzenia zaczyna się, jeszcze zanim się urodzą.

Ksiądz mamrotał słowa modlitwy w pokorze, która sprawiała wrażenie prawdziwej. Na zmianę spoglądał na trumnę i na nas dwóch; musieliśmy go bardzo wzruszać, jak tam tak staliśmy – cisi i osamotnieni. Beniamin nawet nie drgnął, tylko coraz mocniej opierał się głową o moją pierś. Nie płakał. Może na razie to jeszcze do niego nie dotarło albo śmierć mamy przyjął tak po prostu – z dziecięcą naturalnością.

We mnie, jeśli dobrze pamiętam, mieszało się poczucie nieskończonego żalu i ulgi. Ci, którzy żyli kiedyś u boku człowieka, dla którego życie jest ciężarem, zrozumieją, dlaczego odczuwałem ulgę. A ci, którzy zdołali takiego człowieka zrozumieć i spojrzeć wraz z nim w głąb tkwiącej w nim pustki, ci nie będą zaskoczeni, że do oczu napłynęły mi łzy.

Ja też, tak samo jak ona, wiele razy myślałem o jej śmierci. Nie dlatego, że życzyłem jej czegoś złego. Raczej dlatego, że jej śmierć uważałem za rozwiązanie możliwe do przyjęcia dla nas obojga. „Jeśliby umarła, dopóki z nią byłem – snułem rozważania – to jej życie miałoby sensowną puentę, tymczasem gdybym od niej odszedł, a pewnie zabrał ze sobą również Beniamina, kompletnie bym ją unicestwił”. Ale teraz, kiedy stało się to, co w swoich myślach przywoływałem, moje odczucia były zupełnie inne. Przerażająca pewność, że już nigdy z nią nie porozmawiam, że jej twarzy już nigdy nie rozjaśni uśmiech, a jej ręce nie pogłaszczą Beniamina po jasnej główce – ta właśnie pewność sprawiała, że chciałem, by wróciła. Chciałem jeszcze chociaż raz z nią porozmawiać i przeprosić za wszystkie moje świństwa i brak cierpliwości. Wyjaśniłbym jej, że powodem mojego zachowania był tylko brak akceptacji stanu jej duszy, która swoim bolesnym nastawieniem do świata niszczyła całą moją pewność, cały mój porządek ducha.

Miałem co najmniej tysiąc powodów, żeby jej coś zarzucać. Tysiąc powodów, żeby obwiniać ją o upadek naszego związku, o apatię seksualną, o skupianie się wyłącznie na sobie, o lekceważenie moich potrzeb. Zamiast tego jednak wspominałem jeden drobny epizod z naszego wyjazdu nad morze. Wtedy jeszcze nie mieliśmy Beniamina i patrzyliśmy w przyszłość z nadzieją, absolutnie oddani jedno drugiemu. Skakałem ze skały w spienione fale. Skała była tak wysoka, że wiedziałem, że odwagi starczy mi tylko na jeden skok. Ona miała to sfotografować. Tylko że nie zdążyła, a ja wydarłem się na nią – Boże, jak strasznie. Kochała mnie, a ja zachowałem się obrzydliwie. Na pewno dawno o tym zapomniała. Nadeszły inne dni – szare i smutne. Ale jak tak teraz wspominałem tamto zdarzenie, to najchętniej rzuciłbym się do grobu, objął jej zimne ciało i prosił o wybaczenie. Nie mogło być o tym mowy, więc chociaż miałem nadzieję, że istnieje życie wieczne i że jej dusza spogląda na nas z góry, że już rozumie, że z całego serca chciałem jej życzyć szczęścia.

Pierwsze słowa, jakie powiedział Beniamin, kiedy dowiedział się o jej śmierci, brzmiały:

– Tatusiu, będziesz teraz ze mną?

Wywnioskowałem z nich, że podchodzi do tego równie realistycznie jak ja. Myślałem, że będę go musiał zwolnić ze szkoły, ale w końcu nie opuścił nawet jednego dnia. Przynajmniej nie miał czasu na rozdrapywanie ran i wpadanie w rozpacz, że przydarzyło mu się coś strasznego.

Ksiądz skończył się modlić i polecił, żebyśmy podeszli do grobu. Pochyliłem się do Beniamina i powiedziałem:

– Teraz rzucimy mamie na trumnę trochę ziemi. Najpierw ty.

Mimo że już wcześniej o tym rozmawialiśmy, spojrzał na mnie zaskoczony. Widziałem, że ścisnęło mu się gardło.

– Już, tatusiu?

Zrozumiałem, że dopóki ma trumnę z jej ciałem przed oczami, traktuje to tak, jakby jej jeszcze nie stracił. To stanie się dopiero wtedy, kiedy trumna zniknie. Objąłem go ramieniem i podprowadziłem na skraj grobu.

– Weź w rękę garść ziemi i wrzuć ją do dołu – powiedziałem.

Rozpaczliwie się do mnie przytulił.

– Tato, ja nie chcę.

Cała jego rozwaga z ostatnich dni zniknęła.

– Beniaminie – kucnąłem i przytuliłem go. – Beniaminie, mamy tam na dole już nie ma. Jej dusza unosi się nad nami. Mama patrzy na ciebie i bardzo cię kocha. Nigdy cię nie opuści.

Wtulił się we mnie, jakby chciał się schować.

– Ale, tatusiu, jak ona ma zamknięte oczy, to jak nas może widzieć?

– Dusza nie potrzebuje oczu, żeby widzieć – odpowiedziałem. – Dusza postrzega nas w całości, takich, jakimi jesteśmy. Po prostu wie o nas wszystko.

– A dusza nigdy nie umrze? – mamrotał płaczliwie.

Chociaż wierzyłem w jakieś duchowe fundamenty naszego bytu, to o życiu po śmierci nie byłem bynajmniej przekonany. Było mi jednak niezmiernie trudno być sceptykiem, gdy tak stałem twarzą w twarz ze zrozpaczonym dzieckiem.

– Wiesz, synku, tego nikt nie wie na pewno – mimo wszystko odważyłem się powiedzieć. – Nikt nie wie na pewno, jak to jest. Ale ja wierzę, że coś takiego jak dusza zostaje po nas po śmierci.

– Bo gdzie by poszły nasze myśli? – wzruszył się i mówił wyższym głosem. – Myśli nie mogą rozpaść się jak ciało, prawda?

Pogłaskałem go po jasnych włoskach.

– Masz rację. Nasze myśli, ale również nasze uczucia, nasza miłość, gdzie by to wszystko odeszło? Na pewno to po nas zostanie. Chodź, weźmiemy garść ziemi i wrzucimy ją mamie do grobu. I będziemy przy tym myśleć o jej duszy, która zostanie z nami.

– Dobrze – zgodził się, chociaż ciągle nie miał na to większej ochoty.

Razem pochyliliśmy się i każdy z nas wrzucił do dołu trochę mokrej ziemi, aż zapachniało. Beniaminowi się to spodobało, zanurzył całą rękę w ziemi i gwałtownym ruchem zepchnął ją z krawędzi. Przeskoczył na drugą stronę i spychał ziemię również stamtąd. Spychał jak szalony. Trumna zaczęła znikać. Jego spodnie, buty, rękawy pokryły się ziemią. „To nic – mówiłem sobie – przecież to nieważne”. Mimo to jednak musiałem się powstrzymywać, żeby mu nic nie powiedzieć. „Nie, nie będę mu zabraniał, nawet gestem go nie pohamuję” – zapewniałem sam siebie. Nagle zobaczyłem, że ksiądz stoi obok i nie może oderwać oczu. Z przepraszającym uśmiechem podszedłem do niego.

– Lepszego pogrzebu jego mama nie mogłaby sobie życzyć, prawda?

Ale ksiądz spojrzał na mnie zirytowany.

– Ostatnie pożegnanie to nie mecz piłki nożnej – zastopował mnie. – Powinien pan uczyć go pokory i posłuszeństwa.

Poczułem, jak się we mnie gotuje krew. Zawsze wyprowadzało mnie z równowagi, kiedy ktoś odrzucał moją dobrą wolę.

– Wie pan co? Niech pan nam zostawi sposób, w jaki się z nią pożegnamy – odpowiedziałem. – Nie był nam pan potrzebny. Był pan tu tylko dlatego, że to było jej życzenie.

– Wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi – odpowiedział o dziwo obojętnie, obrócił się na pięcie i odszedł nieśpiesznym krokiem.

Od razu zrobiło mi się przykro, że dałem ujście złości, która z całą pewnością nie powinna się tu pojawić. Co więcej, rozzłościłem się właściwie dlatego, że ja też nie byłem pewny, jak potraktować zachowanie Beniamina. Gdzieś w głębi duszy chyba się za niego wstydziłem – dlatego byłem tak rozdrażniony.

Podszedłem do grobu. Beniamin tymczasem zarzucił ziemią prawie całą trumnę, została już tylko jedna, krótsza strona. Gdyby tu był ktoś z rodziny, to na widok grzebiącego w ziemi, spoconego Beniamina w uświnionym odświętnym ubraniu pewnie by mu się zrobiło ciemno przed oczami.

Trumny nie było już widać, a na obrzeżach grobu zostało jeszcze sporo ziemi. Wziąłem Beniamina za rękę.

– To dokończy grabarz. Chodź, umyjesz się.

– Kwiaty, tato. Zapomnieliśmy wrzucić tam kwiaty – przypomniał sobie nagle.

– Masz rację. – Wcześniej położyłem je na sąsiednim grobie. – W takim razie teraz je tam wrzucimy.

– Ale musimy je zasypać.

A tak się cieszyłem, że to koniec zgarniania ziemi.

– Już nie. Zostawimy je tak – starałem się go przekonać. – Mnie się tak podoba.

– No dobrze – zgodził się.

Każdy z nas wrzucił niezwiązany bukiet kwiatów i poszliśmy się umyć przy blaszanym zlewie pod murem cmentarza.

– Ale wyglądasz. Pokaż – próbowałem otrzepać mu chociaż spodnie, lecz ziemia była wilgotna po wczorajszym deszczu.

Beniamin spojrzał na mnie z poczuciem winy.

– Nie gniewaj się, tatusiu.

Położyłem dłoń na jego głowie – robiłem to często i sprawiało mi to wielką przyjemność.

– Ale ja się wcale nie gniewam.

Zobaczyłem, że mu ulżyło.

Ruszyliśmy w dół, do miasta. Jak tylko zeszliśmy kilkadziesiąt metrów ze wzniesienia, na którym ulokowano cmentarz, doleciał nas huk z zatłoczonych ulic i warkot ruszających autobusów. Myślałem o czasach, kiedy byłem w jego wieku. Jak bym się wtedy czuł, gdyby umarła moja matka? Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Z jednej strony swojej matki szczególnie nie szanowałem – co roku spędzała kilka miesięcy w szpitalu psychiatrycznym w praskich Bohnicach. Nie zaznałem prawdziwego, promiennego macierzyństwa. Ale z drugiej strony pewnie i tak mój świat ległby w gruzach. Komunistyczny totalitarny reżim, który panował w tych czasach w Czechach, nie pozostawiał wiele możliwości. Już choćby to, że wszyscy musieli chodzić do pracy. Mówili na to „prawo do pracy”, zaraz jednak dodawali „obowiązek pracy”. Jak mój ojciec opiekowałby się mną?

Moja dzisiejsza sytuacja była inna. Przez kilka ostatnich lat sporo zarobiłem dzięki krótkoterminowym inwestycjom w akcje. Dlatego kiedy mama Beniamina zmarła, jedynymi obowiązkami, jakie miałem, były te, które wyznaczyłem sobie sam.

Wróciliśmy do samochodu. Przed pogrzebem zaparkowałem w cieniu, ale tymczasem słońce się przesunęło i prażyło szyby i karoserię.

– Poczekaj – przyszło mi do głowy. – Zdejmij to – pokazałem na zabłocone spodnie i koszulę. – W samochodzie będzie ciepło.

Pomogłem mu, żeby się nie ubrudził jeszcze bardziej. Wsunął się do środka bosy, jedynie w koszulce i slipach.

– Gdzie pojedziemy, tato?

– A jak myślisz? – pokazałem na jego gołe nogi. – Może chciałbyś do teatru?

Roześmiał się po dziecięcemu.

Kiedy tak jechaliśmy praskimi ulicami, a ja z pewnością siebie prowadziłem samochód, uświadomiłem sobie, że od tej chwili tylko ode mnie zależy, jak będziemy żyli z Beniaminem. Obiema rękami trzymałem kierownicę i czułem się jak sternik, a zarazem kapitan. „Od dziś nie muszę już brać pod uwagę jej stanów lękowych. Koniec z nieustannymi sprzeczkami. Teraz moje życie znów należy tylko do mnie – sięga aż po horyzont, jak aleja strzelistych drzew” – pomyślałem. Może to właśnie wtedy, gdzieś na trójpasmowej miejskiej obwodnicy, obudziła się we mnie dawno zapomniana chęć wyruszenia w długą podróż. Tymczasem był to tylko przebłysk, impresja. Potrzeba życiowego spełnienia razem z Beniaminem – ojciec i syn – tak jak rozumiałem to od chwili jego urodzenia. Pewnie dlatego, że nie mógł w pełni polegać na mamie, mnie ufał bez granic. Z tego samego powodu czułem absolutną odpowiedzialność za niego. Wydał mi się w tej chwili nieskończenie ukochany i kruchy. Kiedy miał dwa latka, o mało co nie udusił się z powodu jakiejś nagłej alergii. Akurat byłem z nim w górach i tej nocy padał marznący deszcz. Samochód, jezdnię i drzewa, wszystko pokryła warstwa lodu. Wiozłem go przez góry, a on, chrypiąc z powodu zwężonych dróg oddechowych, paplał coś o światełkach. Potem często wyobrażałem sobie, że idziemy razem ścieżką po zboczu niedalekiej góry, ręka w rękę. Wychodzimy wcześnie rano, a w południe miejscowi widzą nas, jak już wysoko na niebie wspinamy się po bielusieńkich obłokach. O takich podróżach marzyłem – dalekich i bez powrotu, podczas których podróżujący znikają innym z oczu i z myśli.

Odwiedzają dom chorych dusz i cmentarz bezimiennych

Nasze mieszkanie na peryferiach Pragi wcale nie było luksusowe i właściwie nie było na miarę moich możliwości. Było to po prostu trochę większe mieszkanie w bloku, nic więcej. U boku mamy Beniamina nie miałem ani siły, ani ochoty niczego zmieniać. Urządzanie sobie pięknego mieszkania miałoby sens z kimś, z kim by można było pięknie żyć.

Od razu w przedpokoju zrozumiałem, jak będzie nam w tym miejscu ciężko. Na wieszaku wisiał jeszcze jej płaszcz, a za drzwiami przewracały się jej buty. Nieruchome powietrze przesiąknięte było wieloletnim osadem. Mieliśmy zamiar zaszyć się każdy w swoim pokoju, kiedy zadzwonił telefon. Jej ojciec.

– To może już nam wreszcie zechcesz zdradzić, gdzie ją zakopałeś – zaczął wrogo. Nie poinformowałem ich o miejscu pogrzebu, bo nie mieli zamiaru respektować tego, że chciałem być tam sam z Beniaminem. Przyszliby mimo mojego zakazu i wszystko zepsuli.

– Oczywiście, już mówię – odpowiedziałem równie szorstkim, chłodnym tonem. – Dojedziecie tam…

– Bardzo ci dziękuję, że rodziców nie zaprosiłeś na pogrzeb ich własnej córki – uciął ojciec, gdy tylko opisałem drogę, i rzucił słuchawkę.

Nie minęły dwie minuty, a telefon znów zadzwonił. Tym razem dzwonił mój ojciec.

– Daj mi Beniamina do telefonu.

Ton ojca był lekceważący i niecierpiący sprzeciwu, a w jego głosie wyczułem miażdżące potępienie. Ubzdurał sobie, że każdy inny pogrzeb niż kremacja jest niewłaściwy z powodu Beniamina. Twierdził, że teraz robi się inne pogrzeby i Beniamin będzie miał przestarzałe wyobrażenia. Za to moja matka obawiała się o uczucia wnuka – wolałaby, żeby na pogrzebie nie był wcale.

– A o czym chcesz z nim rozmawiać? – zapytałem.

– To już nie twoja sprawa – uciął. Był przekonany, że w życiu Beniamina najważniejszy jest on, a ja tylko przeszkadzam.

– Chciałbym, abyś przyjął do wiadomości – starałem się go mitygować – że pogrzeb odbył się tak, jak powinien. Nie ma potrzeby do tego wracać.

– Słuchaj, do tego, co jest między mną a Beniaminem, to się nie wtrącaj. I tak kiedyś mu wszystko powiem.

– Co wszystko?

– No… że przez ciebie jego matkę zżarły robaki.

Nieznosząca sprzeciwu głupota jego stwierdzeń jak zwykle wytrąciła mnie z równowagi. Rozejrzałem się, czy Ben tego nie słyszy. Mimo że siedziałem zamknięty w swoim pokoju, na wszelki wypadek ściszyłem głos.

– A ty uważasz, że powinienem ją zmumifikować?

– Ty dobrze wiesz, o czym mówię – zrobił unik.

– No nie, poczekaj – nie pozwoliłem mu się wykręcić. – Jeśli chcesz być po śmierci zmumifikowany, to nie zapomnij o tym wspomnieć w testamencie.

To był celny cios, więc ojca zalała wściekłość. Jednak jak zawsze przekuł ją w użalanie się nad sobą.

– To sobie ładnie syna wychowałem – zajęczał rozdzierająco. – Nie ma nawet krztyny szacunku dla starego ojca. Krztyny respektu przed jego siwą głową. Najchętniej dałby ojcu zdechnąć na ulicy jak psu.

– To ja zawołam Beniamina. – Położyłem słuchawkę obok telefonu i poszedłem po Bena do jego pokoju.

Siedział przy biurku i coś rysował, ale tak naprawdę to chyba nie robił nic.

– Telefon do ciebie – powiedziałem.

Spojrzał na mnie, przewracając oczami, a ja zrozumiałem jego obawy, że będzie musiał wracać myślami do pogrzebu.

– Dziadek dzwoni. Chce z tobą porozmawiać.

– Dobra – mruknął i poszedł.

Na odległość starałem się usłyszeć, o czym będą rozmawiali, ale mówił tylko dziadek. Słyszałem jedynie znudzone „yhm, yhm” Beniamina.

Kiedy już wreszcie odłożył słuchawkę, zajęliśmy się każdy swoimi sprawami. Nagle zrobiło mi się ciężko. Przed chwilą za kierownicą czułem się świetnie – życie zdawało się kipieć możliwościami i zależało tylko ode mnie. A teraz kuliłem się w swoim gabinecie i miałem wrażenie, że z każdą sekundą któraś z tych możliwości bezpowrotnie mija. Nie miałem żadnego planu, nie miałem najmniejszego pojęcia, co robić. I gdzieś w ukryciu, dotychczas nieuświadomiona, dojrzewała we mnie chęć odejścia.

Na razie nie czułem jej jeszcze wyraźnie, a zamiast uczucia ulgi, że pogrzeb mam już za sobą, paraliżował mnie smutek. Wiedziałem, że będę musiał wypełnić czas Beniamina – godzina po godzinie. Tych kilka dni pomiędzy śmiercią a pogrzebem było tak natężonych, że nie miałem nawet chwili na zastanawianie się nad takimi rzeczami. Za to teraz zwaliły się na mnie całym swoim ciężarem i zacząłem w siebie wątpić. „Czy będę potrafił zastąpić mu matkę? Czy zdołam poświęcić się dziecku całym sobą? Odrabiać z nim lekcje, prać mu, bawić się z nim w jakieś idiotyczne zabawy? Jak mogłem mieć poczucie zwycięstwa? Przecież tak naprawdę jestem zwyczajnym, samolubnym facetem. Muszę mieć przestrzeń dla siebie i swoich przyjemności, swój wolny czas niezakłócany przez nikogo. A za plecami, na ile to możliwe, cierpliwą żonę, która będzie wstawała w środku nocy do chorego dziecka, która wszystko załatwi, uśmiechnie się, ugotuje obiad…”.

Starałem się zbić własne argumenty, tłumacząc sobie, że mama Beniamina była daleka od ideału i musiałem sam radzić sobie z naprawdę wieloma rzeczami. Pomijając już to, że mogę sobie pozwolić na więcej niż inni – jestem bogaty.

Drzwi mojego gabinetu nagle się otworzyły.

– Tato… – Beniamin nawet nie czekał na pozwolenie i wślizgnął się do środka. Stanął przy moim fotelu. – Tato, ja nie wiem, co robić.

W jego oczach widziałem smutek.

– Nie wiesz, co robić? – udałem zdumienie. – No przecież nie będziemy kisnąć w domu, kiedy na dworze jest tak ładnie. Chodź, pojedziemy na obiad.

– Dobra – zgodził się. – W co mam się ubrać?

– W coś tam się ubierz, wiesz, jaka jest pogoda.

Poszedł, ale po chwili wrócił.

– Nie mogę znaleźć skarpetek.

– Skarpetek? Aha.

Poszedłem do jego pokoju. Najpierw wysunąłem górną szufladę w szafie. Leżały tam równiusieńko poskładane śpioszki z czasów, gdy był jeszcze noworodkiem. Szufladę niżej to samo. To była cała ona: przyssać się do przeszłości, najlepiej za pomocą drobiazgów.

– A wczoraj skąd wziąłeś skarpetki?

Łypnął na mnie z poczuciem winy.

– Ja chodziłem w tych samych.

– Beniaminie – odparłem ze zdumieniem – masz osiem lat. Mógłbyś już chyba o takich rzeczach sam myśleć.

Rozpacz w jego oczach mnie rozbroiła. Objąłem go ramieniem.

– To nic, damy radę. Wszystkiego się nauczysz.

Skarpetki odkryliśmy dopiero w salonie pod biblioteczką. Slipy też – chodził cały tydzień w tych samych. Wsiedliśmy do samochodu i szybko próbowałem wymyślić, gdzie jechać. Najbliższa restauracja była tuż za rogiem, ale chciałem, żeby to była też tak trochę wycieczka. Pojechałem w kierunku nabrzeża Wełtawy. Kiedyś już tu z nim siedziałem – wtedy wykręciłem się ze wspólnego niedzielnego spaceru i wziąłem go na łódki. Dziś był powszedni majowy dzień i na tarasie nie było nikogo. Usiedliśmy tak, żebyśmy mogli patrzeć na płynącą wodę. Po chwili w rozmowie doszliśmy do tego, że ta woda w końcu wpływa do morza, później paruje i znów spada na ziemię jako deszcz, i dalej roztrząsaliśmy tym podobne kwestie. Przy sąsiednim stoliku usiadły dwie dziewczyny, tak że patrzyłem prosto na nie. Obie ładne. Nie były jakoś przesadnie wystrojone, ale też nie zaniedbane, a mój wzrok coraz częściej ześlizgiwał się w ich stronę. Do tego stopnia, że nie usłyszałem następnego pytania Beniamina i zbyłem go jakimś „hm”. Ben cały czas mówił i mówił, a ja tymczasem oddałem się marzeniom. Wyobrażałem sobie, że jedną z tych dziewczyn zatrudniłbym, żeby nam prowadziła dom. Odnosiłbym się do niej miło i po dżentelmeńsku i wkrótce zacząłbym jej imponować tym, jak wspaniale opiekuję się synem i jaki jestem bogaty, a mimo to normalny. Do obowiązków, oprócz sprzątania i gotowania, nieuchronnie doszłyby niebawem również zabawy seksualne. Ale byłoby przy tym oczywiste, że nie będę ani jej mężczyzną, ani mężem – nasze relacje byłyby nierówne, służbowe. W odróżnieniu od rutyny prostytutek ona rzeczywiście oddawałaby mi się całym sercem, choć byłby to jedynie akt zaspokojenia seksualnego, a nie harmonia dwóch dusz. Wyobrażałem sobie różne pozycje tego oddawania się i pod stołem poczułem przypływ pożądania.

Kelner przyniósł obiad i to sprowadziło mnie z powrotem na ziemię. Musiałem pokroić Beniaminowi twarde mięso. Uświadomiłem sobie, że nadal jeszcze jest to ten sam dzień, w którym pochowaliśmy jego mamę. A my tu siedzimy jakby nigdy nic i rozmawiamy o obiegu wody w przyrodzie. A jest dopiero trzecia po południu – do wieczora zostało mnóstwo czasu. Może byśmy poszli znów na te łódki albo do zoo, albo na Hrad i na Petřín. Tylko że temu wszystkiemu jakoś brakowało kontekstu. Niby dlaczego mielibyśmy iść akurat tam? Dzisiejszy dzień był przecież wyjątkowy.

A potem już wiedziałem: kontekst mojej matki, która co prawda nie umarła, ale czułem się, jakbym ją kilka razy w roku odprowadzał do grobu. Zawsze wtedy, kiedy znalazła się w szpitalu psychiatrycznym w Bohnicach.

– Pojedziemy zobaczyć jeden wielki park – powiedziałem.

– A dlaczego? Dlaczego park?

– Zobaczysz.

Uregulowałem rachunek. Kiedy wychodziliśmy, mój wzrok spotkał się ze wzrokiem jednej z tych dziewczyn. Nie odwróciła oczu, raczej się zakłopotała, drgnęła i jakby się lekko cofnęła. Musiała odczytać coś z moich wyobrażeń; nie byłem jej zupełnie obcy.

Na drodze biegnącej wzdłuż rzeki był korek. Wlekliśmy się w nim jakieś pół godziny i czułem, jak miasto mnie wysysa. Może to był głupi pomysł, żeby jechać tak daleko, może powinniśmy raczej iść na boisko i pograć sobie w nogę?

– My ciągle jedziemy do tego parku? – dopytywał niecierpliwie Beniamin.

W końcu wydostaliśmy się z centrum, a potem droga zabrała nam już tylko jakieś piętnaście minut. Zaparkowałem pod szpitalem. Po chodniku, wzdłuż szpaleru kwitnących bzów, doszliśmy przed główny budynek, do którego dochodziła symetrycznie z obu stron brukowana ścieżka, jak przed jakimś zamkiem. Widok na rozciągające się wokół blokowisko już jako tako zarosły drzewa i teraz nie przeszkadzało tak bardzo jak kiedyś. Kiedy byłem mały, jeszcze go tu nie było. Wtedy szpital wraz z parkiem leżały daleko za miastem i dojeżdżał tu tylko jeden autobus. Jeździliśmy nim również my – ja z ojcem – samochodu nie mieliśmy. Dookoła wszędzie były pola, jedynie przed bramą rósł mały lasek osłaniający wielką studnię – niegdyś jedyne ujęcie wody. Wtedy w Czechach było mało samochodów, nie da się tego w ogóle porównać z dzisiejszym ruchem. Nie udało mi się uniknąć zadziwienia tym, jak choćby tylko za mojego życia zmienił się świat i ile już zdołaliśmy zniszczyć przez ostatnie kilkadziesiąt lat.

– To jest ten park? – odezwał się Beniamin.

– Tak. Właściwie to nie tylko park. To jest szpital.

– Szpital? Pójdziemy do szpitala?

– Właściwie tak. Ale to nie jest zwyczajny szpital, gdzie leczy się złamane nogi albo robi operacje. W tym są ludzie, którzy mają chore dusze. Albo tacy, którzy nie potrafią żyć w naszym świecie. Kiedy ja byłem tak duży jak ty teraz, i o wiele mniejszy też, to moja mama, a twoja babcia, co roku przez kilka miesięcy leczyła się w tym miejscu. Przychodziliśmy do niej w odwiedziny, ale wtedy nie wpuszczano dzieci do środka. Dlatego przeważnie czekałem tu, na portierni. Często była w takim stanie, że nie mogła tu dojść. Czasami zdarzało się, że był akurat dobry portier i wpuścił mnie.

„O Boże, po co ja mu to mówię?” – zakłopotałem się nagle. I nie powiedziałem mu już, że jak potem znalazłem matkę w dziwnym domu z kratami, pełnym dziwnych kobiet, to było to jeszcze gorsze.

– A dziś już wpuszczają dzieci do środka? – dziwił się Beniamin.

– Dziś już tak. Zobaczysz, że nikt na nas nawet nie zwróci uwagi.

– A dlaczego wtedy nie wpuszczano dzieci?

– Bo wtedy ludzie uważali, że dla dzieci to nie jest dobre, jeśli zobaczą kogoś, kto ma chorą duszę. Wiesz, ktoś, kto ma chorą duszę, zwykle zachowuje się inaczej, niż jesteśmy przyzwyczajeni. A poza tym wtedy w naszym kraju rządzili komuniści, oni zakazywali wielu rzeczy.

Dotarliśmy do wielkich przeszklonych drzwi z ciężkiego drewna. Tędy, pod kamiennym łukiem, wiodło wejście do holu. Już od stu lat spotykały się tu dwa światy. Hol wejściowy należał do obu – zatrzymywali się w nim czujący się samotnie pacjenci, ale mogli też wchodzić ludzie z zewnątrz. Zaskoczyło mnie, jak niewiele się zmieniło. Ten sam nieprzyjemny zapach, to samo przyćmione światło, to samo echo kroków i głosów. Po drugiej stronie mniejszymi drzwiami wychodziło się do parku.

– Chodź. – Popchnąłem lekko wahającego się Beniamina i wyszliśmy na trawnik poprzecinany ścieżkami.

Kiedyś rozbiłem tu sobie kolano, jak rzuciłem się przywitać mamę. Stąd zawsze patrzyłem, jak przychodziła, a po chwili znów mnie opuszczała – obca, zmieniona nie do poznania. Jeszcze przez długie lata nie mogłem pojąć, tak samo jak Beniamin chyba jeszcze długo nie zrozumie, co jego życiu przyniósł dzisiejszy dzień – dzień pogrzebu jego mamy.

– Tato, tu jest też kościół – zdziwił się. – I ławki.

– Tu jest praktycznie wszystko – zapewniłem go. – To po to, żeby niektórzy ludzie mogli przeżyć tu prawie całe życie.

– Jak w więzieniu?

„Tak – pomyślałem. – W więzieniu siebie samych”. Ale czegoś tak skomplikowanego i niezrozumiałego nie mogłem mu powiedzieć.

– Nie. To nie jest więzienie. Tu ludzie się leczą. Tylko że niektórzy z nich po prostu nie potrafią żyć tak jak my. Na przykład boją się samochodów albo iść po zakupy, albo ciągle czują strach, a nie wiedzą dlaczego. Wolą więc być tu. Ale to prawda, że jeden pawilon wygląda jak więzienie. Są w nim zamknięci ludzie, którzy popełnili jakieś przestępstwo, a później się okazało, że nie są normalni – że są chorzy.

– Zobaczymy ten pawilon? – zapalił się Beniamin.

– Dobrze – zgodziłem się. – Jest zupełnie z tyłu. Po drodze ci pokażę, gdzie twoja babcia była najczęściej.

Szliśmy. „Ach, ten boski spokój – uświadomiłem sobie – który dają stare drzewa”. Dominował wśród nich czerwony buk z tak ogromnymi gałęziami, że właściwie był równie szeroki jak wysoki. Do kościółka na niewysokim pagórku prowadziła tylko piaszczysta ścieżka – jakby architekt chciał, żeby człowiek oddalił się tu również od wszelkiego zgiełku świata i oddał matce ziemi albo żeby miał wrażenie, że wspina się do kościółka w swojej rodzinnej wiosce, gotów na przyjęcie pocieszenia, nadziei i zbawienia. W czasach, kiedy odwiedzałem tu matkę, kościół był zamknięty – komuniści zamienili go w magazyn.

Kiedy tak szliśmy, z nieskoszonej trawy wyskakiwały koniki polne, wylatywały trzmiele i pszczoły. Myślałem o tym, jaki dobry azyl znalazły tu te wszystkie małe stworzenia, jak są tu bezpiecznie ukryte przed śmiercionośnym tchnieniem miasta. Beniamina też napełniła energią ta piaszczysta ścieżka pełna słońca. Zaczął biec. Wbiegł na kamienny taras i zeskoczył z niego. Powtórzył to jeszcze kilka razy, a w tym czasie nadeszli dwaj oberwani pacjenci. Patrzyli na niego zadziwieni. Obaj byli dość młodzi – jeden nie mógł mieć jeszcze dwudziestu lat, drugi był koło trzydziestki, ale patrząc na ich zgarbione postacie i puste spojrzenia, pomyślałem, że ich życie pewnie już na zawsze przechyliło się na niewłaściwą stronę. Obumrą tu, przyzwyczają się, zrezygnują. Pewnie wyczuli, że Beniamin wraz ze swoim dziecinnym zapałem nie należy do tego świata, a jednocześnie jego zachowanie w jakiś sposób ich przyciągało – wyglądali tak, jakby próbowali przypomnieć sobie własne dzieciństwo i nie mogli. Po chwili zauważył ich również Ben i przybiegł do mnie z niepewną miną. Zaszeptał zmieszany:

– Tato, to są ci chorzy, którzy tu mieszkają?

– Tak – cicho potwierdziłem. – Ale nie musisz się ich bać – dodałem szybko.

– Ja bym już wolał stąd iść…

– Dobrze. Chciałeś zobaczyć to więzienie.

– No… – zawahał się – może innym razem tam pójdziemy. Tak bardzo to znowu nie jestem tego ciekawy.

– Chodź, przecież nie będziesz się bał.

Objąłem go ramieniem i przeszliśmy obok tych dwóch.

– Dzień dobry – ukłonili się grzecznie.

– Tato, tato, oni cię znają!

– Nie. Ukłonili mi się, bo nie byli pewni, czy nie jestem doktorem.

– Ale nie – upierał się. – Oni cię znają.

– A skąd mogliby mnie znać? – zaśmiałem się.

– Bo chodziłeś tu odwiedzać swoją mamę.

Poczułem się przyjemnie zaskoczony tym, jak szybko przyswoił sobie tę informację i że potrafił z niej nawet zrobić użytek.

– Kiedy ja zacząłem odwiedzać tu swoją mamę, tych dwóch panów nie było jeszcze na świecie. Tamta starsza pani – kiwnąłem głową w stronę chodnika – mogła już wtedy tutaj być.

Z trudem szurała spuchniętymi nogami, ale właściwie wcale nie musiała być bardzo stara. Tylko jakoś tak dziwnie skostniała (jakby ktoś jej duszę zatopił we szkle), że odbijało się to w każdym jej ruchu. Znałem aż za dobrze ten rodzaj odrętwienia. Zacząłem sobie wyobrażać, jak to musi być – uwięznąć w tym miejscu. Ileż to przynosi cierpień człowiekowi, którego tęsknoty są mimo wszystko skierowane na zewnątrz – w stronę życia, które utracił. Ale ile pocieszenia i spokoju daje to miejsce komuś, czyje tęsknoty znalazły się właśnie tu. Bo cóż miałoby być smutnego w codziennym kuśtykaniu po asfalcie tutejszych ścieżek, alejami liściastych drzew? Czy coś sensowniejszego robimy my – tam na zewnątrz? Uświadomiłem sobie, że także moje tęsknoty mijają się z moim życiem – już od lat nie miałem poczucia spełnienia. Ja też żyłem otoczony murem, który zbudowałem sobie sam, i dopiero teraz, kiedy moja żona zginęła, miało się okazać naprawdę, czy jestem zdolny do odejścia.

Minęliśmy kościół i budynki gospodarcze, kierując się do odleglejszych części parku. Minęliśmy również pawilon, w którym matka często przebywała. Któregoś razu, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, przedostałem się aż do tego miejsca. Matka stała w otwartych drzwiach pokoju, a jakaś okropna kobieta krzyczała: „On się wstydzi! Zobaczcie, jak się wstydzi!”. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mama nie idzie z nami do domu. Dlaczego woli mieszkać tu, z takimi dziwnymi ludźmi.

– Tato, tu są w oknach kraty – wypatrzył Beniamin. – To już jest to więzienie?

– Nie. To jeszcze nie tu. Więzienie jest tam z tyłu.

Nagle rozległ się rozdzierający kobiecy krzyk. „Chyba nie powinienem go tutaj zabierać” – pomyślałem.

– Co to? – przestraszył się.

– Niełatwo to sobie wyobrazić, ale – starałem się wytłumaczyć mu rzeczy niewytłumaczalne – to, że ktoś ma chorą duszę, przynosi niekiedy wiele cierpień. Czasami to boli nawet bardziej niż noga albo brzuch. To boli inaczej, boli tak, że nikt nie może sobie tego wyobrazić, dopóki sam nie poczuje takiego bólu. Te kraty są tam również po to, żeby taki człowiek nie zrobił sobie krzywdy, żeby na przykład nie wyskoczył przez okno.

– A babcię to też tak bolało?

Poczułem, jak ściska mi się gardło.

– Na pewno – odpowiedziałem i uświadomiłem sobie, że znam z tego tylko nikły okruch. Matka musiała wycierpieć więcej, niż kiedykolwiek zdołam sobie wyobrazić. Właściwie to był cud, że za każdym razem udawało się jej do nas wrócić i żyć z nami jakby nigdy nic.

Okazało się, że pawilon więzienny został zlikwidowany. Zniknęły druty kolczaste i tylko wysoki mur wokół podwórka przypominał, że kiedyś spacerowali tu skazani. Skierowaliśmy się z Beniaminem do wyjścia.

– To wszystko? – zapytał rozczarowany.

Pomyślałem, że mógłbym mu pokazać jeszcze stary szpitalny cmentarz, jakieś dwa kilometry stąd, na skraju lasu, wysoko nad korytem Wełtawy, zarośnięty bluszczem – cichy i pusty. Oczywiście od razu pomyślałem też, że może nie powinienem ciągnąć go dziś znów na cmentarz, ale zarazem coś mi mówiło, że może wręcz przeciwnie – że jeśli się zdarzy, że człowiek spotka śmierć, to nie powinien rejterować.

– Nie, to nie wszystko – odpowiedziałem tajemniczo.

– Pokażesz mi jeszcze coś?

– Zobaczysz.

Po drodze opowiadałem mu, że kiedyś był tu nawet staw, pacjenci łowili w nim ryby i że uprawiano wiklinę, z której później inni pacjenci wyplatali koszyki. Pomyślałem sobie, że to wspaniałe, że park ma taką historię, że widział już tyle ludzkich losów. Choćby ilu takich chłopców jak ja musiało tutaj odwiedzać któreś z rodziców. Ile miłosnych historii rozpoczęło tu swój ostatni rozdział. Inne szpitale nie miały w sobie tego fatalizmu. Ludzie trafiali tam przez przypadek albo przynajmniej ich choroba nie miała tak jednoznacznego związku z nimi samymi. A tu trafiali często ludzie przewrażliwieni – aż nazbyt wyczuleni, z duszą zbyt delikatną, aby zdołała znosić codzienną marność egzystencji. Park wypełniony był ich duszami.

Ponownie znaleźliśmy się na trawiastym placu pomiędzy kościołem a główną bramą.

– A co jeszcze możesz mi pokazać? – dopytywał Beniamin.

– Pójdziemy jeszcze kawałek dalej. – Akurat przechodziliśmy przez hol wejściowy. – Zauważyłeś, jaki tu panuje przyjemny spokój? – podkreśliłem. – Za chwilę, tam na zewnątrz, będzie zupełnie inaczej.

W samochodzie zacząłem się wahać. Świat obolałych dusz został za nami i nie byłem wcale pewien, że uda się nam ponownie weń wkroczyć na opuszczonym szpitalnym cmentarzu. Byliśmy znów ludźmi praktycznymi, dzisiejszymi.

– Mogę wieczorem obejrzeć mecz w telewizji? – potwierdził moje obawy Beniamin.

Nie gniewałem się na niego. Co prawda dziś był pogrzeb jego mamy, ale świat się z tego powodu nie zatrzymał. Wiedziałem, że też będę dziś oglądał mecz. Obaj potrzebowaliśmy swojej porcji masowej rozrywki, która przecież była wszechobecna i stawała się wręcz punktami orientacyjnymi naszego życia: od kwalifikacji do kwalifikacji, od mistrzostw do mistrzostw.

– Będziemy razem oglądać – kiwnąłem głową. – Ale teraz jeszcze podjedziemy w jedno miejsce.

– Ale mnie się już nie chce.

– To będzie ciekawe miejsce. Zobaczysz.

Przejechałem wzdłuż parku, a potem zacząłem się wspinać na wzniesienie. Małe domki kurczyły się, a wieżowce z wielkiej płyty na niedalekim wzniesieniu wydawały się wyrastać coraz wyżej. Zatrzymałem samochód pod murem dawnego szpitalnego gospodarstwa rolnego i poprowadziłem Beniamina obok pustego placu zabaw na zalesione urwisko nad doliną Wełtawy. Słońce już zachodziło, a na ścieżkę pod nami wpełzał zmrok. W gęstych wiosennych zaroślach rozległ się urywany ptasi szelest. „Pewnie tędy kiedyś wozili trumny” – pomyślałem. Nie towarzyszył im nikt postronny, a czasami pewnie w ogóle nikt. Ci, których pochowano na szpitalnym cmentarzyku, musieli być najsamotniejsi z samotnych, biedni i bezimienni.

– Trochę dalej, w lesie, jest mały cmentarzyk, na którym kiedyś chowano pacjentów, którzy zmarli w szpitalu – zdradziłem Benowi cel naszej drogi, żeby się nie niecierpliwił.

– To na chorą duszę można umrzeć?

– Nie wiem. Pewnie zmarli na coś innego. Niektórzy tu się po prostu zestarzeli. Może nie mieli już rodziny i kiedy umarli, to pochowano ich w tym miejscu. Umierali na przykład tylko dlatego, że już byli bardzo starzy.

– Ale mama nie była stara, prawda?

– Nie, nie była. Mama była młoda.

– No, tak zupełnie młoda to nie – poprawił mnie. – Raczej pośrodku.

– Masz rację. Bardzo ładnie to określiłeś. Nawet mówi się o tym właśnie tak: średni wiek.

Minęliśmy ogródki działkowe, które założono tu pod koniec ery komunizmu, co pozbawiło to miejsce uroku dziewiczości. Przede wszystkim w weekendy, podczas których szaleni działkowicze przy wyciu radioodbiorników i własnych gromkich okrzykach zażarcie ryli ziemię, piekli kiełbaski i wypróżniali się w pobliskim lesie. Wszelka nastrojowość, towarzysząca zazwyczaj miejscom ostatniego spoczynku, została bezpowrotnie zniszczona.

Dzisiejszego wieczoru ogródki działkowe ziały pustką. Przed nami ukazał się stary cmentarny mur. Cmentarzyk miał kształt czworokąta, a wchodziło się na jego teren dwiema bramami umieszczonymi naprzeciw siebie – jedna od północy, druga od południa. Wyglądało na to, że już od wielu lat bram nikt nie otwierał. Nie pozostawało nam nic innego, jak przejść przez ogrodzenie. Podsadziłem Bena i wdrapałem się za nim na mur. Przed nami roztaczał się tonący w półmroku i na pierwszy rzut oka nierozpoznawalny obszar grobowej ciszy, głębi i tajemniczego spoczynku.

– A gdzie są groby? – zdziwił się Beniamin.

– Widzisz te lekkie wybrzuszenia terenu między drzewami? Wszystko jest tu zarośnięte bluszczem, więc trudno je rozpoznać. Zmarli nie mieli kamiennych nagrobków, tylko kopczyki piachu, a na nich żelazne tabliczki z cyframi.

Zeskoczyłem na drugą stronę i zobaczyłem, że Beniamin się waha.

– Może znajdziemy tu taką tabliczkę – próbowałem go skusić.

– Naprawdę?

Z pełnym oddaniem skoczył wprost w moje ramiona.

Moje obawy, że nie zdołamy ponownie wywołać w sobie tej wyjątkowej atmosfery, jaka towarzyszyła nam na terenie szpitala, okazały się nieuzasadnione. Nie znałem miejsca, w którym wyraźniej niż tu można było sobie uświadomić, co to znaczy zostać opuszczonym. Tych zmarłych nikt nie chciał, nikt nie znał, nikt na nich nie czekał. Zostali pozbawieni majątku, jeśli jakiś kiedyś mieli, ubezwłasnowolnieni, zepchnięci w najdalszy kąt pamięci swoich bliskich, a w końcu już naprawdę zapomniani. Byli też tacy, którzy rzeczywiście nikogo nie mieli – znalezieni nie wiadomo gdzie, zagubieni, niezdolni do samodzielnego życia, upośledzeni. Wszyscy spali tu snem sprawiedliwych, który przynosił im ulgę, a przyroda otworzyła przed nimi swoje ramiona – i przyjęła ich.

Skręciliśmy w lewo, na ścieżkę porosłą bluszczem.

– Widzisz, ci ludzie byli chorzy, a jeszcze do tego nie mieli nikogo, kto by ich kochał. A my obaj nie zapomnimy o mamie. Została w naszych sercach, wszędzie ją ze sobą poniesiemy. Będzie żyła z nami.

Wieczorem obaj oglądaliśmy mecz. Czechy prowadziły jeden zero, ale w końcu jednak przegrały dwa do jednego i odpadły z turnieju. Rozczarowani poszliśmy spać.

Mają razem codziennie żyć

Podczas następnych dni miałem wrażenie, że znalazłem się w pułapce. Rano musiałem odwieźć Beniamina do szkoły, potem szybko załatwić sprawy służbowe, a po południu znów go odebrać i zawieźć na przykład na trening lekkoatletyczny, odrobić z nim lekcje, pomiędzy tymi zajęciami pozałatwiać jeszcze telefony, pozmywać naczynia, a nawet uprać. „Ale co dalej? – pytałem sam siebie. – Co będzie za tydzień, za rok, co za dziesięć lat?”. Bałem się, że mnie ten kołowrotek pochłonie. Że wpadnę w to wszystko i że już nie będę miał czasu, żeby się choć na sekundę zatrzymać i uświadomić sobie, że to wszystko jest tylko czystym szaleństwem. Mimo że każdego dnia uspokajałem sam siebie, że właściwie nie muszę pracować, że jestem zabezpieczony finansowo, że jeśli nawet nie na całe życie, to przynajmniej do tej pory, kiedy Beniamin się usamodzielni, to pracy spływało coraz więcej i więcej, a ja nie potrafiłem odmawiać klientom – moje życie przypominało szaleńczą ucieczkę po okręgu, zresztą podobnie jak życie większości ludzi.

Beniamin w tych pierwszych dniach bardzo spoważniał. Możliwe, że wyczuł też, w jakim napięciu żyję. Jego wzrok stracił przenikliwość, plecy się zgarbiły, a głowa opadła między ramiona. Kiedy w południe machał do mnie z wyjścia ze szkolnej stołówki, nie był to już ten szalony chłopiec, kipiący ciekawością i ruchliwością, co kiedyś. Teraz co najwyżej tylko szedł trochę szybciej, nawet nie podskakiwał, dając wyraz swojej radości, co mogłoby mnie utwierdzić w mylnym przekonaniu, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Któregoś wieczora, kiedy siedziałem przy jego łóżku, delikatnie wziął mnie za rękę i spojrzał badawczo, jakby się bał zapytać o coś ważnego.

– No co, synku? – zachęciłem go.

– Tato, a gdyby był Bóg, to niegrzeczni chłopcy poszliby do piekła?

Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, czegoś związanego z mamą. Przyszło mi do głowy, że pewnie coś przeskrobał.

– Jestem pewny, że takie piekło, jak sobie ludzie kiedyś wyobrażali, nie istnieje – starałem się go uspokoić. – Nawet gdyby Bóg istniał, to jeszcze by nie znaczyło, że byłoby to piekło z diabłami i jakimiś piekielnymi mękami dla tych, którzy byli źli. Może piekłem byłoby coś innego, bo przecież jakaś sprawiedliwość powinna istnieć, prawda? Żeby ci dobrzy nie byli traktowani tak samo jak ci źli. Piekło mogłoby na przykład wyglądać tak, że ci, którzy byli źli, po śmierci nie mogliby zbliżyć się do Boga, tylko zostaliby sami, zagubieni gdzieś w ciemności wraz z całym złem, które wyrządzili. Ale ty nie musisz się tego bać. Na pewno nie zrobiłeś niczego tak strasznego, żeby Bóg przestał cię kochać.

– Szkoda, że niegrzeczni chłopcy nie pójdą do piekła – westchnął Beniamin.

Zrozumiałem, że musiało mu chodzić o coś innego.

– A co ci tak okropnego zrobili ci chłopcy, że chciałbyś, aby poszli do piekła?

– Rzucają moimi książkami, kopią mnie i ciągle się ze mnie wyśmiewają.

Poczułem ukłucie w sercu. Mój delikatny, ukochany Beniamin, którego chciałem uchronić od wszelkiego zła, stał się ofiarą szkolnej przemocy. Tak, mogłem to sobie wyobrazić. Chłopcy w jego wieku byli już twardzi, gadali o najróżniejszych rzeczach – o sporcie, o filmach dla dorosłych, o grach komputerowych, o broni. Nie byłem zwolennikiem jakiejś szczególnej zniewieściałości, w żadnym wypadku. Ale nie chciałem też go zmuszać, żeby był inny. Niemniej jednak było dla mnie jasne, że to wcale nie jest jego wina. Jeżeli będzie wrażliwy i nastawiony refleksyjnie, jeżeli zachowa sobie swój dziecinny świat, czyli krótko mówiąc, jeśli będzie w jakikolwiek sposób różnił się od rówieśników, oni mu tego nie darują. Człowiek dopiero wtedy, kiedy jest dorosły, może sobie pozwolić na bycie innym. W dorosłości da się unikać wielu rzeczy, wybierać nawet najbardziej wyrafinowane drogi przez życie. Można nie iść za tłumem, nie podawać ręki sprawcom przemocy, nie otwierać serca przed cynikami. I tak jest to niełatwe i mało komu się udaje…

– To brzydko z ich strony. Nie wolno tak robić.

– Ja im też mówię, że tak nie wolno robić.

– Jeżeli masz z tym problem i jeżeli robią to często, to będziesz musiał o tym powiedzieć pani nauczycielce.

– Ale ja to już pani nauczycielce powiedziałem. Odpowiedziała, że nieładnie jest skarżyć i żebyśmy to sami między sobą załatwili. Że ona nie będzie nam tłumaczyć, jak mamy odnosić się do kolegów.

„Przeklęty babsztyl” – pomyślałem. Jakże dobrze znałem ten pseudoegalitaryzm – załatwcie to między sobą, mnie tym nie zawracajcie głowy. Kto z dorosłych lubi dzieci, które mają trudności? Kto z dorosłych potrafi spojrzeć w oczy problemom, wobec których czuje się bezsilny. To, co przeżywał Beniamin, znałem również ze swojego dzieciństwa. Też w podstawówce nie miałem kumpla, z którym spędzałbym czas na przerwach. Teraz, patrząc z perspektywy lat, musiałem jednak przyznać, że na mnie jako na kumplu nie można było polegać. Dosyć sprytnie się wyślizgiwałem – umiałem pozyskiwać względy różnych paczek i często udawało mi się uniknąć przemocy tylko dlatego, że podstawiałem na swoje miejsce kogoś innego – głupszego i bardziej bezbronnego niż ja. Poza tym umiałem też pozyskiwać względy nauczycieli. Do tego stopnia, że kiedy namówiłem złych chłopców z klasy, żeby przytrzymali rękę jednemu większemu chłopakowi na gorącym kaloryferze, nikt nie uwierzył, że mógłbym mieć z tym coś wspólnego, a nawet sam poszkodowany wykluczył taką możliwość. Tak, byłem całkiem sprytny. Ale mimo to często się w szkole bałem. Zwłaszcza w toaletach i w szatni przed wuefem. Co w takim razie miałbym tak na szybko powiedzieć mojemu ukochanemu synowi, który do tego wszystkiego jeszcze stracił mamę? Że nie ma sposobu, aby go ochronić? Że ja, jego tatuś, któremu tak bardzo ufa, czuję się zupełnie bezradny? Ale z drugiej strony czy mogę pójść do klasy i załatwić to za niego? Może mam iść i zastraszyć tych smarkaczy? Wygrażać, że ich zleję tak, że ich w domu nie poznają? Rozpętać niekończący się kołowrót zemsty?

– Wiesz co? To ja w takim razie pójdę porozmawiać z panią nauczycielką. Mnie nie może zlekceważyć tak jak ciebie. Będzie tych chłopców lepiej pilnowała.

Objął mnie z wdzięcznością.

– Pójdziesz tam już jutro, tatusiu?

– Jutro zadzwonię do pani nauczycielki i umówię się na spotkanie.

– To pojutrze? – upewnił się i wlepił we mnie błagalne spojrzenie.

– Pewnie pojutrze.

Pojutrze odwiozłem Beniamina na trening lekkoatletyczny i wróciłem do szkoły na umówione spotkanie. Pani nauczycielka była wysoką, wyglądającą na feministkę kobietą koło pięćdziesiątki. Zapewniła mnie, że wie o tym problemie i że uważa na to, żeby „chłopaki” nie dokuczały Beniaminowi, szczególnie teraz, kiedy spotkało go takie nieszczęście – nie zapomniała dodać. Podkreśliłem, że to bardzo ważne dla Beniamina, żeby właśnie teraz mógł mieć w kimś oparcie i wierzyć w sprawiedliwość. Zrobiła minę, że się ze mną zgadza. Ale wyraźnie czułem, że ci silniejsi i chamscy chłopcy jej raczej imponują, ponieważ dla niej są reprezentacją pierwiastka męskiego, a jej sprawia wielką frajdę bycie ich władczynią. Mimo to pożegnałem się z nią serdecznie. Chwilowo nie mogłem zrobić nic więcej.

Miałem jeszcze prawie godzinę, więc poszedłem na spacer. Znów był przyjemny majowy dzień – bynajmniej nie jakiś morderczy upał – ale ciągle przychodziły mi do głowy wyłącznie sceptyczne myśli. Patrzyłem w okna okolicznych domów i stawiałem sobie pytanie, czy ci wszyscy ludzie zastanawiają się, dlaczego żyją. Przecież człowiek powinien sobie przynajmniej raz dziennie uświadomić, że gdzieś to pytanie istnieje, że nieustannie nad nim wisi. Starałem się sam sobie wytłumaczyć, że może patrzę na to zbyt ogólnie, że w końcu istotny jest każdy ugotowany obiad, każdy czuły gest, pocałunek czy muśnięcie dłonią. Zaraz jednak obalałem swoje argumenty, że tak mogłoby być, gdyby na świecie żyło kilkaset albo kilka tysięcy ludzi, ale skoro jest ich tu sześć miliardów, to sześciu miliardów sensów ludzkich istnień nie wymyśli nawet Bóg. Zarazem zdawałem sobie sprawę, że tego mojego sceptycyzmu nie wolno mi przenosić na Beniamina – dzieci powinny rosnąć w przekonaniu, że życie ma sens i że jest piękne.

Po godzinie podjechałem po Beniamina na stadion i od razu zauważyłem, że jest jakiś zniechęcony. Od razu też zaczął marudzić.

– Tato, ja już nie chcę tu chodzić.

– Co się dzieje? – nie mogłem zrozumieć. – Przecież zawsze mówiłeś, że lekkoatletyka jest fajna i ci się podoba.

– To straszna mordęga. Już mi się nie podoba.

Okropnie mnie wkurzył i od razu wydarłbym się na niego, gdybym nie przypomniał sobie swoich sceptycznych przemyśleń sprzed chwili. „No ładnie – pomyślałem – kiedy już coś dotyczy mnie osobiście, to okazuje się, że żadnym sceptykiem nie jestem. Doprowadzi mnie do szału to, że mojemu synowi zbrzydnie coś tak absurdalnego jak konieczność trenowania”.

– A ty sobie myślisz, że w życiu coś osiągniesz, jeśli będziesz unikał wysiłku? – starałem się zacząć rozsądną argumentacją. – Człowiek musi pokonać mnóstwo przeszkód, których pokonanie wydaje mu się ciężkie, nieprzyjemne albo niepotrzebne. Ale kiedy je pokonasz, kiedy zaciśniesz zęby i wytrwasz, to później dostaniesz tę prawdziwą nagrodę. Ponieważ jedną z najwspanialszych rzeczy w życiu jest poczucie zadowolenia z samego siebie.

W głębi duszy robiłem sam do siebie okropny grymas, bo wiedziałem, że mógłbym wysunąć przeciwko takiej argumentacji mnóstwo kontrargumentów, na które Beniamin nie ma szansy wpaść. Zarazem jednak miałem poczucie, że to, co mu mówię, jest prawdą, że jest dla niego dobre, czyli właściwie można powiedzieć, że mam rację.

– A może ty już nie chcesz skakać trzy metry w dal? – mówiłem dalej. – Przecież chciałeś skakać trzy metry. Już nie chcesz?

– Chcę, ale my tu nie skaczemy w dal. Tylko ciągle robimy gimnastykę, sprinty i przysiady…

– A ty myślisz, że jesteś mądrzejszy niż trener? Że wiesz lepiej od niego, co robić? Nie wpadłeś na to, że na przykład właśnie przysiady wzmacniają nogi, co przy skoku w dal może się akurat bardzo przydać?

– Nooo… tak…

– Przede wszystkim uświadom sobie, Beniaminie, że na świecie nic nie jest za darmo. A przynajmniej nic ważnego. A to, co jest za darmo, to znowu nie ma wartości. Gdybyś od razu skakał po trzy metry, gdyby tak skakał każdy chłopak, to jaką wartość miałoby skakanie trzech metrów w dal?

– Chyba masz rację, tato – przyznał. – A myślisz, że uda mi się skoczyć te trzy metry do wakacji?

– Tego nie wiem. Tego ci nie mogę obiecać ja. Zrobić to możesz tylko ty sam. Bądź wytrwały i cierpliwy.

Pomyślałem sobie, że gdyby to ktoś powiedział mnie, posłałbym go na drzewo. Właściwie powinienem mu powiedzieć, że ta jego lekkoatletyka, tak samo jak jakakolwiek inna rozrywka, ma na celu jedynie zagłuszenie myśli o bezsensie naszego istnienia.

Tata szuka miłości fizycznej

Wraz ze zbliżającymi się wakacjami zaczął mnie ogarniać niepokój. Dziadkowie z obu stron dzwonili prawie codziennie i starali się wydobyć ze mnie informacje, co, gdzie i kiedy będzie robił Beniamin. Udzielałem wymijających odpowiedzi. Jeszcze nie byłem pewny, ale jedno wiedziałem bez wątpienia – nie będę kuśtykał przez życie pod ich dozorem i nie chcę ich pomocy.

Podczas jednego z pierwszych czerwcowych dni znów wybrałem się do szpitala psychiatrycznego. Tym razem sam Beniamina odwiozłem do szkoły, pojechałem metrem, a potem miejskim autobusem pod prąd porannym korkom – siedziałem przy oknie i rozmyślałem. Czego właściwie oczekuję po mojej wizycie w szpitalu? Czego chcę tam szukać? Nie wiedziałem. Może miałem nadzieję na jakiś bodziec, inspirację. Może w głębi duszy zadawałem sobie pytanie, jak swój los wtłoczyć w dane z góry, nieprzekraczalne granice. Dla pacjentów szpital był więzieniem otoczonym murami, które oni sami wokół siebie zbudowali, a ja wchodziłem tam z poczuciem, że właśnie swoje własne mury przekraczam. Moją duszę kąsały wspomnienia z dzieciństwa, wspomnienia jednego zniszczonego życia, wspomnienia bezsilności. Ale miałem już również wspomnienia z mojego tu pobytu z Beniaminem.

Wysiadłem z autobusu pod betonowym domem towarowym z czasów komunizmu. Działające w nim sklepy nie prosperowały najlepiej i nie było w tym nic dziwnego. Oprócz samu inne sklepiki nieustannie się zmieniały – z butiku na piekarnię, z piekarni na salon gier, z salonu gier na salon meblowy. Te smutne sklepiki wciśnięte w beton utwierdzały mnie tylko w braku zaufania do filaru naszej nowożytnej cywilizacji, którym są produkcja, sprzedaż i zużywanie niepotrzebnych rzeczy. Odczułem nagle daremność losu sprzedawców tandetnych foteli i krzeseł, na których nie odcisnął się niczyj geniusz, które powstały bez zainteresowania, bez radości. Nie mogłem sobie wyobrazić, czego od życia może oczekiwać ktoś, kto jest uzależniony od ich sprzedaży, a już zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, że przecież kiedyś ktoś sobie coś takiego kupi. Te zakurzone krzesła rzuciły szary cień na cały zaczynający się dzień.

Minąłem starą, nieużywaną studnię, koło której powstał całkiem przyjemny parczek. Nawet zostało tu z dawnych czasów kilka lip i tui. Słońce wznosiło się coraz wyżej po bezchmurnym niebie; zanosiło się na parny letni dzień. Kiedy byłem mały, powszechnie sądzono, że w takie dni trzeba za wszelką cenę pojechać nad wodę, wszystko jedno, czy był to odkryty basen, rzeka, czy tylko zamulony staw. Człowiek, który nie spędzał takiego dnia nad wodą, musiał sam sobie wydawać się nie na miejscu. Pewnie była to wina komunizmu, który dawał ludziom tak mało możliwości. Tylko że mnie z tych czasów zostało nieprzyjemne uczucie towarzyszące takim ciepłym i słonecznym dniom. Jakby gdzieś w środku zostało owo wezwanie: szybciutko skończ tu pracę, wymaż się olejkiem do opalania, złap jakiś kocyk, żonę i dzieci i leć biegiem, żebyś chociaż po południu zdążył zanurzyć się w czymś, co da się jeszcze nazwać wodą.

Dziś w szpitalu był duży ruch. Sporo pacjentów było akurat na regulaminowym spacerze – w grupkach i pojedynczo. Również lekarze i pielęgniarki szybkim krokiem przemieszczali się pomiędzy pawilonami. Ruszyłem w przeciwną niż ostatnim razem stronę. Tu też czasami w ostatnich latach bywała mama. Czekałem, kiedy się uspokoję i zacznę odczuwać to, po co tu przyszedłem. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Zrozumiałem, że dziś niczego tu nie znajdę. Skręciłem w lewo, potem jeszcze raz i najkrótszą możliwą drogą wróciłem do bramy. Zadzwoniłem do swojej asystentki, że chcę się z nią jeszcze dziś jak najszybciej zobaczyć.

Spotkaliśmy się w kawiarni na Starym Mieście.

– Prawdopodobnie wyjadę z Beniaminem na jakiś czas – zacząłem.

Kiwnęła głową.

– Tak przypuszczałam.

– Jak to? – zdziwiłem się. – Z jakiego powodu pani tak przypuszczała?

– No przecież zbliżają się wakacje. Co by pan robił z małym chłopcem w Pradze?

Przytaknąłem, mimo że rozumiała to trochę inaczej niż ja. No bo ja miałem na myśli… Ale nie, właściwie to nie. W ogóle wtedy nie byłem jeszcze przekonany. Niczego nie miałem na myśli, zaczynałem może dopiero przeczuwać, czego nie chcę. Po co miałbym wprawiać w niepewność asystentkę z powodu czegoś, co jeszcze we mnie nie dojrzało?

– Wydam stałe zlecenia na przelewy i pani pensję – przeskoczyłem swój moment niepewności rzeczowym oznajmieniem. – Zostawię też pani sporo przelewów podpisanych in blanco, żeby mogła pani płacić faktury. To będą tylko standardowe opłaty za usługi. Mniej więcej za dwa tygodnie przekażę pani dokładniejsze instrukcje.

Rzuciła na mnie badawcze spojrzenie i myślę, że z podniecenia podniósł się jej puls. Była bardzo zdolna, lecz także pożądała władzy. Wiedziałem, że z rozkoszą będzie rządzić przez tę chwilę zamiast mnie, mimo że te rządy dotyczyć będą tylko małej maklerskiej firmy bez stałych pracowników. Chciwość, którą już wcześniej dostrzegłem pod jej maską oddanego pracownika, wraz z odpychającą egzemą na twarzy doskonale gwarantowały, że nigdy nie wytworzy się między nami relacja pozasłużbowa. To mi bardzo odpowiadało. Zastanawiałem się tylko, czy nie wykorzysta mojej nieobecności do własnych interesów. Ale miałem dwa konta. Ze służbowego sukcesywnie przelewałem większość środków na prywatne w taki sposób, aby nie mogła się zorientować w całości. Do służbowego konta miała wgląd poprzez wyciągi, za to do prywatnego wcale.

Była najwyższa pora na odebranie Beniamina. Przez kilka ostatnich tygodni już nie skarżył się na kolegów, ale któregoś dnia przyszedł z podbitym okiem. Twierdził, że to był przypadek, i miał na to zupełnie nieprawdopodobne wyjaśnienie, którego nawet dobrze nie zdołałem zrozumieć. Przeczuwałem, że w murach szkoły i za udawanym zadowoleniem przeżywa coś, do czego nie mam dostępu. Prowadził swoją własną wojnę i miał swoje własne zgryzoty. Próbowałem sprowokować go do zwierzeń. Również teraz, przed stołówką, zapytałem, udając zaskoczenie:

– Stało się coś? Wyglądasz, jakbyś był smutny.

Ale on przecząco pokręcił głową.

– Nie, tato, nie jestem smutny.

Na treningi lekkoatletyczne też nie chodził chętnie. Przez chwilę się przykładał i nawet któregoś razu musiałem iść z nim na stadion i mierzyć mu odległości w skoku w dal, ale poza tym nic szczególnego. Zacząłem poważnie wątpić w swoje zdolności rodzicielskie. Może jestem za bardzo sceptyczny i dlatego nie potrafię go pozytywnie motywować? Może wyczuwa w jakiś sposób mój dystans do codziennego ludzkiego znoju, tylko że to, co dla mnie jest jedynie postawą egzystencjalną, która nie broni mi zarazem radośnie żyć, u niego mogło się przerodzić w brak zainteresowania wszystkim, w bezbrzeżne nicnierobienie.

Szliśmy razem do domu, a ja wiedziałem, że znów spotkało go coś nieprzyjemnego, o czym mi nie powie, a to zatajone przeżycie może kiedyś w przyszłości nas rozdzieli.

– Tato… – zaczął na schodach i zamilkł.

– Tak?

– Tato, a będę musiał chodzić we wrześniu znowu do szkoły?

„Aha – pomyślałem – może teraz czegoś się dowiem”.

– A dlaczego pytasz? Boisz się czegoś w szkole?

– Wcale nie – odpowiedział rozdrażniony. – Tylko pytam, czy tam znowu będę musiał chodzić, kiedy mi się tam nie podoba.

– Beniaminie, każdy musi chodzić do szkoły. Bez szkoły pozostałbyś głupi. Nic byś nie umiał i niczego nie mógłbyś robić. I nie byłbyś szczęśliwy.

– Nie, tato, ja byłbym szczęśliwy.

– A co byś robił przez całe dni, gdybyś nie chodził do szkoły? A co byś robił, jak już byłbyś dorosły?

– No, pomagałbym ci we wszystkim. I bawiłbym się trochę, chodził po zakupy…

– Chyba nie myślisz poważnie, że by ci się nie znudziło ciągle tylko się bawić. Nie zapominaj, że inne dzieci byłyby w tym czasie w szkole. Ja bym pracował, a ty byłbyś przez większość czasu sam. A co będzie, kiedy dorośniesz? Przecież będziesz chciał coś w życiu osiągnąć. Wierz mi, ty sobie akurat tego nie umiesz wyobrazić. Jak będziesz dorosły, to ci nawet do głowy nie przyjdzie, że mógłbyś mi pomagać w pracy. Będziesz miał swoją własną pracę.

Usunąłem z mieszkania już prawie wszystkie ślady po niej. Mimo to nie miałem wątpliwości, że nie możemy dłużej tu zostać. Zacząłem się rozglądać za jakimś mieszkaniem. Nie miałem jeszcze skonkretyzowanych planów co do naszej przyszłości, toteż moje zainteresowanie kupnem czegoś nowego prowadziło donikąd.

Za to zaczęło mi brakować seksu. Nie żeby moje małżeństwo umożliwiało mi zaspokojenie potrzeb w tym względzie – to w żadnym razie. Już od lat po kryjomu kupowałem miłość fizyczną. Podczas pierwszych dni po jej śmierci moje myśli erotyczne odsunęły się na dalszy plan, ale za to teraz pojawiło się palące pożądanie. Wymyślałem najróżniejsze odważne scenariusze. W ten sposób jednak nie przynosiłem sobie ulgi, tylko rozdrażniałem się jeszcze bardziej. Prawie każdą kobietę postrzegałem jako obiekt seksualny, co utrudniało mi nawet transakcje handlowe. Ciągle myślałem wyłącznie o tym, kiedy, gdzie i jak bym tę kobietę przeleciał. Kupiłem sobie gazetę z ogłoszeniami i studiowałem anonse prostytutek. Czułem się przy tym odpowiedzialny za Beniamina. Każdy kontakt z prostytucją wzbudzał we mnie obawy, że w coś się wplączę. A co, jeśli trafię na szantażystów albo mafię? A co, jeśli ktoś mnie nagra albo wręcz zamorduje?

W końcu znalazłem ogłoszenie dziewczyny o imieniu Gabriela, u której już kiedyś byłem. Przypomniałem sobie, że ta młoda kobieta zachowała jednak jakiś swój indywidualny charakter. Miało się nawet wrażenie, że daje jej to zadowolenie, że to lubi. Kiedyś wychodziłem od niej z przyjemnym uczuciem spełnienia.

Od razu na następny dzień umówiłem się z nią na spotkanie w jej mieszkaniu przy ruchliwej praskiej ulicy. Miło mnie przywitała i nawet pamiętała. Zaprowadziła do łazienki i zaproponowała, że weźmie ze mną prysznic. Do ideału brakowało jej jędrnej pupki, za to piersi miała jak z pisemka pornograficznego. Pod prysznicem głaskaliśmy się delikatnie, a ona zapytała mnie o żonę – czy ciągle jest mi z nią tak ciężko. Powiedziałem jej o wypadku, zmieszała się – nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Mogło jej przyjść do głowy, że chyba była to dla mnie ulga, ale nigdy nie pozwoliłaby sobie na powiedzenie tego.

– A dzieci? – zapytała. – Mieliście dzieci?

Pochwaliłem się, że się opiekuję ośmioletnim synem, i poczułem jej przychylność. Po tym nasz stosunek był namiętny, czuły i dziki – prawie prawdziwy. Nie przyspieszała go, jak robi to większość dziewcząt, a kiedy osiągnąłem szczyt, po paru minutach ponownie mnie pobudziła – byłem niewiarygodnie wyposzczony i podniecony. Kochaliśmy się ponad godzinę. Do tego nie była specjalnie droga. Widziałem w tym jakieś rozwiązanie.

Za tydzień znów ją odwiedziłem. Pytałem ją, czego oczekuje od życia, a ona mówiła, że ma przyjaciela, który wie, czym ona się zajmuje, ale mu to nie przeszkadza. Pomyślałem sobie, że chyba mu na niej tak bardzo nie zależy. Mówiła dalej, że mogłaby pracować jako przedszkolanka albo pielęgniarka, ale nie za te pieniądze, które tam płacą. Chce sobie zawsze móc kupować to, czego potrzebuje, chce mieć spokój. Napomknąłem, że ja ten spokój, o którym mówi, mógłbym już teoretycznie mieć, lecz na razie nie wiem, co z nim zrobić. Powiedziałem, że przeraża mnie bezmyślna codzienność i to, jak wszyscy wmawiają sobie, że to, co robią, ma jakiś sens, a zapominają, że na najbardziej podstawowe pytanie – o to, po co jesteśmy na świecie i w jaki sposób możemy napełnić nasze życie ważką treścią w czasach, kiedy nie jesteśmy skazani na samą tylko walkę o przeżycie – nie dają w ten sposób odpowiedzi i jej dać nie mogą, bo zasadą tej cywilizacji jest, żeby ludzie chcieli coraz więcej i więcej. Nie wyglądało na to, że Gabriela rozumie, o czym mówię, ale zapytała mnie z uśmiechem, czy mam coś przeciwko temu, żeby teraz, tak przed południem, zrobić coś przyjemnego. Jak tylko to powiedziała, od razu mi stanął i namiętnie zabraliśmy się do rzeczy w czasie, kiedy większość ludzi musi być w pracy. Później leżeliśmy obok siebie, kapał z nas pot i pomału zawiązywała się między nami nić przyjaźni.

Zadzwoniłem do