Dwunastu
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-8125-546-2
- Rok wydania:
- 2019
- Słowa kluczowe:
- ameryka
- bezskuteczne
- chcąc
- dwunastu
- ludzi
- ludzkiej
- otoczonego
- powodu
- stanowią
- tylko
- unicestwić
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Dwunastu”
97 lat wcześniej Ameryka pogrążyła się w chaosie i śmierci. W rezultacie nieudanego eksperymentu naukowego, zwanego Projektem Noe, prowadzonego w tajnej bazie wojskowej w Kolorado, na wolność wydostaje się Dwunastu niebezpiecznych skazańców zarażonych wirusem, który przemienia ludzi w wampiry. Zaczyna się prawdziwe piekło na ziemi: zarażeni (zwani wirolami) atakują każdego napotkanego człowieka, a kraj ogarnia epidemia. Niedobitki chronią się za wysokimi murami w odciętych od świata koloniach. Spełnia się największy koszmar – teraz to wampiry stanowią przyszłość, a cywilizacji ludzkiej zagraża zagłada.
Ocalałych przy życiu trzymają tylko resztki nadziei. Muszą przetrwać, by uratować ludzkość: wytropić Dwunastu, unicestwić ich, zniszczyć główne kryjówki dysponującego gigantyczną przewagą wroga. Jak dotąd wszelkie wysiłki ludzi okazywały się bezskuteczne, być może nie bez powodu. Zachowanie wiroli zmienia się. Czyżby stopniowo stawali się nieśmiertelni? Tropy prowadzą do otoczonego zasiekami miasta w stanie Iowa, nazywanego Ojczyzną, którym rządzi naczelnik Horace Guilder i czerwonoocy. Przed wybuchem epidemii Guilder był zastępcą dyrektora Departamentu Broni Specjalnych, odpowiedzialnym za Projekt Noe. Śmiertelnie chory Guilder, chcąc odzyskać zdrowie, wykonuje polecenia Dwunastu: trzyma ludzi w lochach, używając ich do niewolniczych prac i jako karmy dla wiroli. Kilkunastoletnia Amy – obdarzona nieśmiertelnością Dziewczyna Znikąd – jest ostatnią nadzieją ludzkości. Tylko ona, również ofiara eksperymentu, potrafi przeniknąć do umysłów Dwunastu i odkryć przerażające tajemnice Ojczyzny…
Polecane książki
Sandomierz niesamowity. Zjawy, duchy, upiory, a takoż i zdarzenia straszne, nadzwyczajne oraz znaki niezwykłe i groźne…
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Justin Cronin
JUSTIN CRONIN
DWUNASTU
Z angielskiego przełożył
ZBIGNIEW KOŚCIUK
Wydanie elektroniczne
O książce
Druga część bestsellerowej trylogii stawianej obokBastionu Stephena Kinga i Drogi Cormaca McCarthy’ego.
97 lat wcześniej Ameryka pogrążyła się w chaosie i śmierci. W rezultacie nieudanego eksperymentu naukowego, zwanego „Projektem Noe”, prowadzonego w tajnej bazie wojskowej w Kolorado, na wolność wydostaje się dwunastu niebezpiecznych skazańców zarażonych wirusem, który przemienia ludzi w wampiry. Zaczyna się prawdziwe piekło na ziemi: zarażeni (zwani wirolami) atakują każdego napotkanego człowieka, a kraj ogarnia epidemia. Niedobitki chronią się za wysokimi murami w odciętych od świata koloniach. Spełnia się największy koszmar – teraz to wampiry stanowią przyszłość, a cywilizacji ludzkiej grozi całkowita zagłada.
Ocalałych przy życiu trzymają tylko resztki nadziei. Muszą przetrwać, by uratować ludzkość: wytropić Dwunastu, unicestwić ich, zniszczyć główne kryjówki dysponującego gigantyczną przewagą wroga. Jak dotąd, wszelkie wysiłki ludzi okazywały się bezskuteczne, być może nie bez powodu. Zachowanie wiroli zmienia się. Czyżby stopniowo stawali się nieśmiertelni? Tropy prowadzą do otoczonego zasiekami miasta w stanie Iowa, nazywanego Ojczyzną, którym rządzi naczelnik Horace Guilder i czerwonoocy. Przed wybuchem epidemii Guilder był zastępcą dyrektora Departamentu Broni Specjalnych, odpowiedzialnym za „Projekt Noe”. Śmiertelnie chory Guilder, chcąc odzyskać zdrowie, wykonuje polecenia Dwunastu: trzyma ludzi w lochach, używając ich do niewolniczych prac i jako karmy dla wiroli. Kilkunastoletnia Amy – obdarzona nieśmiertelnością Dziewczyna Znikąd – jest ostatnią nadzieją ludzkości. Tylko ona, również ofiara eksperymentu, potrafi przeniknąć do umysłów Dwunastu i odkryć przerażające tajemnice Ojczyzny…
JUSTIN CRONIN
Pisarz amerykański, absolwent Uniwersytetu Harvarda i Iowa Writers Workshop. Zdobywca prestiżowych nagród literackich Pen/Hemingway Award, Stephen Crane Prize i Whiting Writer’s Award. Jest autorem powieści Mary and O’Neil, The Summer Guest oraz trylogii Przejście, obejmującej Przejście, Dwunastu i The City of Mirrors (publikację trzeciej części zapowiedziano na jesień 2014). Adaptację filmową trylogii przygotowuje firma producencka Ridleya Scotta.
www.justincronin.com
Z recenzji prasowych o trylogii Cronina
Najlepsza powieść tego lata.
USA Today
Mroczna strona ZMIERZCHU – tylko dla dorosłych.
Telegraph
Trylogia PRZEJŚCIE
PRZEJŚCIE
DWUNASTU
MIASTO LUSTER
Tytuł oryginału:
THE PASSAGE 2: THE TWELVE
Copyright © Justin Cronin 2012
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2014
Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2014
Redakcja: Beata Słama
Ilustracja na okładce: Alamy/BE & W
Projekt ilustracji okładkowej: Orion Books
ISBN 978-83-7985-042-6
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla Leslie,stopa do stopy
Towarzyszyła mi przez całe lata, choć może była to tylko chwila. Nie potrafię sobie przypomnieć. Może ją kochałem, a może nie. Był tam dom, a później go nie było. I były drzewa, ale żadne nie przetrwało. Kiedy nikt nie pamięta, cóż pozostaje? Ty, której chwile przeminęły, która przepłynęłaś jak dym na drugą stronę, powiedz mi coś, powiedz cokolwiek.
MARK STRAND, In the Afterlife
DRAMATIS PERSONAE
DWUNASTU
Tim Fanning alias Zero – profesor biochemii z Uniwersytetu Columbia, zarażony wirusem CV-0 podczas wyprawy badawczej do Boliwii 21 lutego 20XX.
Giles Babcock
(nie
żyje)
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo, okręg Nye, Nevada, 2013.
Joseph Morrison
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo, okręg Lewis, Kentucky, 2013.
Victor Chavez
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo i dwa gwałty na osobach nieletnich, okręg Elko, Nevada, 2012.
John
Baffes
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo pierwszego i drugiego stopnia dokonane ze szczególnym okrucieństwem, okręg Pasco, Floryda, 2010.
Thaddeus Turrell
– skazany
na
karę śmierci za zamordowanie funkcjonariusza Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, Okręg Federalny Nowy Orlean, 2014.
David Winston
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo i trzy gwałty, okręg New Castle, Delaware, 2014.
Rupert
Sosa
– skazany
na
karę śmierci za spowodowanie katastrofy w ruchu drogowym i szczególne okrucieństwo, okręg Lake, Indiana, 2009.
Martin
Echols
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo i napaść z bronią w ręku, parafia Cameron, Luizjana, 2012.
Horace Lambright
– skazany
na
karę śmierci za podwójne morderstwo i gwałt, okręg Maricopa, Arizona, 2014.
Julio Martínez
– skazany
na
karę śmierci za zamordowanie funkcjonariusza policji, okręg Laramie, Wyoming, 2011.
William Reinhardt
– skazany
na
karę śmierci za potrójne morderstwo i gwałt, okręg Miami-Dade, Floryda, 2012.
Anthony Carter
– skazany
na
karę śmierci za morderstwo, okręg Harris, Teksas, 2013.
ROK ZEROWY
Bernard Kittridge alias Ostatni Bastion Denver– jeden z ocalałych.
April– jedna z ocalałych.
Timothy – przyrodni brat April.
Danny Chayes – kierowca szkolnego autobusu.
Lila Kyle – lekarka.
Lawrence Grey– dozorca, pracownik projektu Noe.
Horace Guilder – zastępca dyrektora Departamentu Broni Specjalnych („Skład”).
Major Frances Porcheki – oficer Gwardii Narodowej stanu Iowa.
Vera– pielęgniarka Czerwonego Krzyża.
Ignacio – dozorca, pracownik projektu Noe.
Nelson – dyrektor techniczny, Departament Broni Specjalnych.
Shawna – prostytutka.
Rita Chernow – detektyw policji.
INNI OCALENI
Pastor Don
Wood
Delores
Jamal
Pani Bellamy
Joe Robinson
Linda Robinson
Boy Junior
MASAKRA NA POLU, 79 ROK PO WYBUCHU EPIDEMII
Curtis Vorhees – brygadzista Północnego Kompleksu Rolnego, Kerrville w Teksasie.
Delia „Dee” Vorhees – jego żona.
Boz Vorhees – jego brat (nie żyje).
Nitia i Siri Vorhees – córki Curtisa i Delii Vorhees.
Nathan Crukshank – brat Delii Vorhees; funkcjonariusz straży obywatelskiej (SO).
Tifty Lamont – funkcjonariusz straży obywatelskiej.
INNE RODZINY OBECNE PODCZAS MASAKRY NA POLU
Członkowie rodziny Tylera Vorheesa
Członkowie rodziny Withersa
Członkowie rodziny Dodda
Członkowie rodziny Apgara
Członkowie rodziny Cauleya
Członkowie rodziny Francisa
Członkowie rodziny Cuomo
Członkowie rodziny Martineza
Członkowie rodziny Wrighta
Członkowie rodziny Bodine’a
KERRVILLE W TEKSASIE, 97 ROK PO WYBUCHU EPIDEMII
Amy Harper Bellafonte – Dziewczyna Znikąd.
Porucznik Peter Jaxon – oficer wojsk ekspedycyjnych, Armia Republiki Teksasu.
Porucznik Alicia Donadio – oficer wojsk ekspedycyjnych.
Pułkownik Gunnar Apgar – oficer wojsk ekspedycyjnych.
Major Alexander Henneman – oficer wojsk ekspedycyjnych.
Porucznik Satch Dodd – oficer wojsk ekspedycyjnych.
Lucius Greer – więzień.
Hollis Wilson – wykidajło.
Dunk Withers – przestępca.
Abram Fleet – generał Armii Republiki Teksasu.
Victoria Sanchez – prezydent Republiki Teksasu.
Siostra Peg– zakonnica, przełożona sierocińca.
Siostra Catherine – zakonnica.
Caleb Jaxon – bratanek Petera Jaxona, syn Theo Jaxona i Mausami Patal.
RAFINERIA FREEPORT W TEKSASIE
Michael Fisher – nafciarz pierwszej klasy (NPK), brygadzista rafinerii we Freeport.
Lore DeVeer – nafciarka.
Juan „Ceps” Sweeting – nafciarz.
Ed Pope – nafciarz.
Dan Karlovic – naczelny inżynier rafinerii we Freeport.
OJCZYZNA
Jackie – robotnik.
Eustace – rebeliant.
Nina– rebeliantka.
Vale– funkcjonariusz zasobów ludzkich.
Whistler – funkcjonariuszka zasobów ludzkich.
Sod – funkcjonariusz zasobów ludzkich.
Doktor Verlyn – lekarz.
Dani– służąca pracująca w Kopule.
Jenny – służąca pracująca w Kopule.
Fred Wilkes – szef kancelarii.
Vikram Suresh – minister zdrowia publicznego.
Aidan Hoppel – minister propagandy.
PROLOG
Z pism Pierwszego Kronikarza (Księga Dwunastu)
Przedstawionych na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi Północnoamerykańskiej Kwarantanny
Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska
16–21 kwietnia 1003 rok po wybuchu epidemii
[Początek fragmentu]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na świecie zapanowało zło. Sercem ludzi zawładnął duch wojny i dopuszczali się niegodziwości na wszelkich istotach żywych, zamieniając ziemię w krainę śmierci.
Bóg wejrzał ze smutkiem na swoje stworzenie, bo Jego duch opuścił człowieka.
I rzekł PAN: Podobnie jak za dni Noego, ziemię ogarnie wielki potop, lecz tym razem będzie to potop krwi. Potwory zamieszkujące ludzkie serca staną się ciałem i pochłoną wszystkich, którzy staną im na drodze. I nazwą ich wirolami.
Pierwszy będzie żył pośród was, podając się za człowieka prawego i ukrywając zło w swoim wnętrzu. Kiedy dosięgnie go choroba, stanie się podobny demonom, a jego widok będzie wzbudzał przerażenie. Stanie się on ojcem zniszczenia, a imię jego Zero.
Ludzie zaczną mówić: „Czyż ta istota nie jest najpotężniejszym z żołnierzy? Czy armie naszych wrogów nie odłożą broni, żeby zasłonić oczy na jego widok?”.
Z najwyższych kręgów władzy wyjdzie dekret nakazujący wybranie dwunastu przestępców, aby mieli udział w krwi Zero i stali się demonami jak on. A ich imiona połączą się w jedno imię Babcock-Morrison-Chavez-Baffes – Turrell-Winston-Sosa-Echols – Lambright-Martinez-Reinhardt-Carter. I będą nazwani Dwunastoma.
Zostanie też wybrana spośród was osoba o czystym sercu i umyśle, dziecko, które zdoła stawić im czoło. I ześlę znak, aby wszyscy mogli je poznać, a znakiem tym będzie wielkie zamieszanie wśród zwierząt.
Będzie to Amy, której na imię Miłość: Amy Dusz, Dziewczyna Znikąd.
Znak został dany w mieście Memphis, przy wtórze wycia, pisku i trąbienia zwierząt. Tą, która go ujrzała, była Lacey, siostra w Bożych oczach. I rzekł PAN do Lacey:
Zostałaś wybrana, żeby być towarzyszką Amy i wskazywać jej drogę. Pójdziesz za nią wszędzie, dokąd się uda. Twoja podróż będzie mozolna, trwająca wiele pokoleń.
Będziesz jak matka dziecku, które powołałem, aby uzdrowić skażony świat. Amy stanie się jak arka, w której ocaleją dusze sprawiedliwych”.
Lacey uczyniła wszystko, co nakazał jej Bóg.
ROZDZIAŁ DRUGI
Później zabrano Amy do pewnego miejsca w Kolorado, gdzie znalazła się w niewoli u złych ludzi. Przebywali tam w kajdanach Zero i Dwunastu. Ci, którzy pojmali Amy, chcieli, żeby stała się jedną z nich i połączyła się z nimi duchem.
Kiedy przetoczyli jej krew Zera, pogrążyła się w omdleniu, jakby umarła, ale nie zginęła ani nie przybrała odrażającej postaci, bo Bóg nie pozwolił, aby tak się stało.
Wiele dni pozostawała we śnie, aż wydarzyła się wielka katastrofa, jakiej nie było ani nie będzie. Dwunastu i Zero uciekli, żeby siać zniszczenie i śmierć na ziemi.
A był tam mąż, który zaprzyjaźnił się z Amy. Pożałował jej i wywiózł z tego miejsca. Był nim Wolgast, człowiek sprawiedliwy wśród swojego pokolenia, umiłowany przez Boga.
Wolgast zabrał Amy i zawiózł do Oregonu, w odludne góry. Mieszkali tam w czasie nazywanym rokiem zerowym.
W tamych dniach Dwunastu pustoszyło oblicze ziemi swoim wielkim głodem, zabijając każdą żywą istotę. Ci, którzy nie zostali pożarci, przyłączyli się do nich duchem. Dwunastu zamieniło się w miliony, z których powstało dwanaście plemion wiroli. Każde składało się z Wielu. Przemierzali oni ziemię bez imienia i pamięci, niszcząc wszystkie żywe istoty.
Mijały kolejne pory roku. Wolgast był dla Amy jak ojciec, bo nie miała nikogo, a on nie miał własnych dzieci. I ją pokochał, a ona pokochała jego.
Zauważył też, że Amy nie była taka jak on ani żaden człowiek stąpający po obliczu ziemi. Nie starzała się ani nie czuła bólu, nie potrzebowała pożywienia ani odpoczynku. I zaczął się lękać, co się z nią stanie, kiedy go zabraknie.
Później w okolicy zjawił się człowiek pochodzący z Seattle. Wolgast zabił go, żeby nie stał się demonem wśród nich. Bo świat był miejscem potworów i oprócz nich nie pozostała żadna żywa istota.
W ten sposób żyli jak ojciec i córka, troszcząc się o siebie aż do dnia, gdy niebo rozbłysło oślepiającym blaskiem zbyt jasnym, aby można było nań patrzeć. Następnego ranka w powietrzu pojawiła się cuchnąca woń, a wszystko wokół pokrył popiół.
Światło, które ujrzeli, było światłem śmierci. Sprawiło, że Wolgast zapadł na śmiertelną chorobę. Amy została sama i błąkała się samotnie po opustoszałym obliczu ziemi, mając za towarzyszy jedynie wiroli.
W ten sposób upłynęły cztery dwudziestolecia i dwanaście lat.
ROZDZIAŁ TRZECI
W dziewięćdziesiątym ósmym roku życia Amy przybyła do miasta w Kalifornii, do Pierwszej Kolonii liczącej cztery dwudziestki i dziesięć dusz mieszkających za murami. Byli to potomkowie dzieci, które wysłano z Filadelfii w Poprzednich Czasach.
Ludzie przerazili się na jej widok, bo nie mieli pojęcia o świecie. Oskarżyli ją o wiele rzeczy i uwięzili. Powstało tak wielkie zamieszanie, że musiała uciec wraz z kilkorgiem towarzyszy.
Byli to Peter, Alicia, Sara, Michael, Hollis, Theo, Mausami i Cholewka. Wszyscy byli prawi i pragnęli poznać świat za murami miasta, w którym mieszkali.
Pierwszym wśród nich był Peter, drugą Alicia, trzecią Sara, a czwartym Michael. Także pozostali byli błogosławieni w oczach Boga.
Wyszli z miasta pod osłoną ciemności, żeby poznać tajemnicę zagłady świata. Wyruszyli w sześciomiesięczną podróż do Kolorado, podczas której przemierzali pustkowia i stawiali czoło wielu przeciwnościom.
W Las Vegas schwytano ich i postawiono przed obliczem Babcocka, pierwszego z Dwunastu, bo mieszkańcy miasta byli niewolnikami Babcocka i jego Wielu. Żeby przeżyć, w porze nowiu składali w ofierze dwóch spośród siebie.
Amy i jej towarzysze zostali zapędzeni w miejsce ofiarne i stoczyli walkę z Babcockiem, który okazał się strasznym przeciwnikiem. Wielu straciło życie. Później uciekli z tego miejsca, żeby uniknąć podobnego losu.
Jeden z nich poległ – chłopak zwany Cholewką. Amy i jej towarzysze pochowali go i oznaczyli miejsce na pamiątkę.
I ogarnął ich wielki smutek, bo Cholewka był najbardziej umiłowanym pośród nich. Nie mogli się jednak ociągać, bo ścigał ich Babcock i jego Wielu.
Po pewnym czasie Amy i jej przyjaciele dotarli do domu nietkniętego ręką czasu. Bo Bóg go pobłogosławił, czyniąc ziemią świętą. Miejsce to nazywało się Farmą. Odpoczywali tam bezpiecznie przez siedem dni.
Dwoje z nich postanowiło pozostać w domu, bo kobieta była brzemienna. Urodziła dziecko i nazwała je Caleb, umiłowany Boga.
Reszta udała się w dalszą drogę, zostawiając tych dwoje.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po wielu dniach i nocach Amy i jej towarzysze dotarli do Kolorado, gdzie napotkali oddział wojskowy liczący pięć dwudziestek żołnierzy. Był to korpus ekspedycyjny wysłany z miasta w Teksasie.
W tamtym czasie Teksas był miejscem schronienia na ziemi. Żołnierze wyruszyli, żeby toczyć walkę z wirolami, przysięgając oddać życie za braci.
Jeden z towarzyszy Amy postanowił do nich dołączyć i został żołnierzem sił ekspedycyjnych. Była to Alicia, którą zwano Ostrą. Do ich grona przyłączył się Lucius zwany Wiernym.
Nie mogli pozostać tam dłużej, bo nadciągała zima. Czworo z nich chciało wyruszyć w podróż z żołnierzami do tego miejsca w Teksasie, ale Amy i Peter postanowili, że dalej pójdą sami.
Po wielu dniach wędrówki przybyli do miejsca, w którym kiedyś przebywała Amy, i tam, na najwyższej górze, ujrzeli anioła PANA. Anioł rzekł do Amy:
„Nie lękaj się, bo jestem taki jak Lacey, którą pamiętasz. Czekałem tu wiele pokoleń, aby wskazać drogę tobie i Peterowi, który jest Mężem Dni. Został wybrany, aby stanąć u twojego boku”.
Podobnie jak za czasów Noego, Bóg postanowił dać ludziom wielki statek, aby mogli się przeprawić przez wody zagłady. Tym statkiem była Amy, Peter zaś miał wyprowadzić swoich towarzyszy na suchy ląd.
Bo PAN zapragnął uczynić pełnym to, co złamane, i udzielić pocieszenia duszom sprawiedliwych. To wydarzenie zostanie nazwane Przejściem.
Później anioł Lacey wezwał z ciemności Babcocka, pierwszego z Dwunastu, i rozegrała się wielka bitwa. Lacey rozgromiła go wybuchem światła, powierzając swego ducha PANU.
W ten sposób Wielu Babcocka zostało uwolnionych spod jego jarzma i przypomnieli sobie, kim byli w Poprzednim Czasie: mężczyznami i kobietami, mężami i żonami, rodzicami i dziećmi.
Amy przechadzała się wśród nich, błogosławiąc każdemu, bo zamiarem Boga było, żeby stała się statkiem, który przewiezie ich przez długą noc zapomnienia. Później ich dusze opuściły ziemię i umarli.
W ten sposób Amy i jej naśladowcy dowiedzieli się, co ich czeka, choć ich podróż była trudna i znajdowali się na początku drogi.
I
DUCH
Lato, 97 rok po wybuchu epidemii,
pięć lat po upadku Pierwszej Kolonii
Pamiętaj o mnie, choć przeminę,
Odchodząc precz, w krainę snów.
CHRISTINA ROSSETTI, Remember
1
SIEROCINIEC ZGROMADZENIA SIÓSTR MIŁOSIERDZIA,
KERRVILLE W TEKSASIE
Później, po kolacji i wieczornej modlitwie, i kąpieli, jeśli tego dnia przypadała kąpiel, i po negocjacjach, które zawsze kończyły dzień („Proszę, siostro! Błagam, opowiedz jeszcze jedną historię!”), kiedy dzieci wreszcie zasnęły i zapadła cisza, Amy siadała i na nie patrzyła. Nie istniały zasady, które by tego zabraniały, a siostry przywykły do jej nocnych wędrówek. Niczym zjawa snuła się po pogrążonych w ciszy salach, przesuwając się bezszelestnie między rzędami łóżek, w których spały dzieci, ufnie położywszy głowy na poduszkach. Najstarsze skończyły trzynaście lat i stały na progu dorosłości, najmłodsze były niemowlętami. Każde miało własną, zwykle ponurą historię. Wiele było trzecim dzieckiem porzuconym na progu sierocińca przez rodziców, których nie było stać na zapłacenie podatku. Inne spotkał bardziej okrutny los. Matki umierały w połogu albo były niezamężne i nie mogły znieść hańby. Ojcowie znikali w ciemnych zaułkach miasta albo byli wynoszeni za mur. Dzieci miały różne pochodzenie, ale wszystkie czekało to samo: dziewczynki miały wstąpić do Zgromadzenia, a chłopcy mieli zostać żołnierzami wojsk ekspedycyjnych, złożywszy inną, choć nie mniej wiążącą przysięgę.
Mimo to w snach pozostały dziećmi, pomyślała Amy. Chociaż jej dzieciństwo było odległym wspomnieniem przypominającym wymyśloną historię, obserwując śpiące maleństwa i przypatrując się snom igrającym pod ich powiekami, miała wrażenie, że znowu jest małą istotą, niewinną i nieświadomą zbyt długiej podróży, jaką jest jej życie. Miniony czas był w niej jak przepastna otchłań, bo przeżyła tak wiele lat, że nie mogła odróżnić jednego roku od drugiego. Może właśnie dlatego przechadzała się między śpiącymi dziećmi – może robiła to, aby nie zapomnieć.
W końcu stawała przy łóżku Caleba, bo chłopak zawsze na nią czekał. Nie był niemowlęciem, ale pięcioletnim chłopcem, silnym i energicznym, jak wszystkie dzieci. Zadziwionym światem, radosnym i otwartym. Po matce odziedziczył wysokie kości policzkowe i oliwkową skórę typową dla jej rodziny. Od ojca dostał nieustępliwy wzrok, mroczny i badawczy, i szorstką ciemną czuprynę, którą ludzie z Kolonii nazywali włosami Jaxona. Jego cechy fizyczne przypominały układankę, wziął coś od każdego członka swojej rodziny. Amy widziała ich w jego oczach. Chłopiec był synem Mausami i Theo, a jednocześnie istotą odrębną i niepowtarzalną.
– Opowiedz mi o nich.
Co noc powtarzali ten sam rytuał, jakby chłopiec nie mógł zasnąć bez powrotu do przeszłości, której nie pamiętał. Amy usiadła wygodnie na brzegu pryczy. Pod kocem rysowało się szczupłe ciało małego dziecka. Dwudziestka śpiących maluchów otoczyła ich chórem milczenia.
– Dobrze – zaczęła. – Od czego mam zacząć? Twoja mama była bardzo piękną kobietą…
– I wojownikiem.
– Tak. – Amy skinęła z uśmiechem głową. – Pięknym wojownikiem o długich czarnych włosach, splecionych w warkocz wojownika.
– Potrafiła strzelać z łuku.
– Właśnie, ale przede wszystkim była nieustępliwa. Wiesz, co to znaczy? Tłumaczyłam ci to już.
– Była uparta?
– Tak, ale w dobrym znaczeniu. Jeśli każę ci umyć ręce przed obiadem, a ty odmówisz, nie postąpisz właściwie. Wykażesz zły upór. Twoja mama była nieustępliwa, bo zawsze robiła to, co uważała za słuszne.
– Dlatego mnie urodziła – powiedział z naciskiem malec. – Bo przyniesienie światła na świat… było słuszne.
– Znakomicie. Widzę, że pamiętasz. Nigdy nie zapominaj, że jesteś jasnym promyczkiem, Calebie.
Twarz chłopca się rozpromieniła.
– Opowiedz mi o Theo. O moim ojcu.
– O twoim ojcu?
– Proooszę!
Amy się uśmiechnęła.
– Dobrze. Opowiem ci o twoim ojcu. Był bardzo odważny. Był dzielnym człowiekiem i bardzo kochał twoją mamę.
– Ale był smutny.
– To prawda, był smutny, ale właśnie to czyniło go odważnym. Nie cofał się przed największymi wyzwaniami. Wiesz, co to oznacza?
– Że nie stracił nadziei.
– Tak. Nie stracił nadziei, choć sytuacja wydawała się beznadziejna. O tym również nie wolno ci zapominać. – Pochyliła się i pocałowała go w ciepłe, wilgotne czoło. – Późno już. Pora spać. Jutro czeka nas kolejny dzień.
– Czy oni… czy oni mnie kochali?
Pytanie chłopca ją zaskoczyło. Właściwie nie samo pytanie, bo powtarzał je wiele razy, czekając na potwierdzenie, ale niepewność pobrzmiewająca w jego głosie.
– Oczywiście, Calebie. Mówiłam ci to wiele razy. Bardzo cię kochali. Nadal cię kochają.
– Bo są w niebie?
– Właśnie.
– Tam będziemy na zawsze razem. Niebo jest miejscem, do którego powraca ludzka dusza. – Odwrócił wzrok. – Mówią, że jesteś bardzo stara.
– Kto tak mówi, Calebie?
– Nie wiem. – Owinął się kołdrą niczym kokonem, lekko wzruszając ramionami. – Wszyscy. Inne siostry. Słyszałem, jak rozmawiały.
Wcześniej nie poruszali tego tematu. Amy sądziła, że tylko siostra Peg zna jej historię.
– No cóż, jestem starsza od ciebie, to wiem na pewno.
Wystarczająco stara, aby wiedzieć, że pora spać.
– Czasami ich widzę.
Te słowa ją zmroziły.
– Jak często ich widujesz, Calebie? – Chłopiec nie patrzył na nią, a jego oczy miały dziwny wyraz, jakby zaglądał do swojego wnętrza.
– W nocy. Kiedy śpię.
– Kiedy śnisz? Czy to miałeś na myśli?
Chłopiec nie odpowiedział. Dotknęła jego ramienia przez kołdrę.
– To nic złego, Calebie. Możesz mi o tym opowiedzieć, kiedy będziesz gotowy.
– Nie widziałem ich we śnie. To było inaczej. – Znów spojrzał jej w oczy. – Ciebie też widziałem, Amy.
– Mnie?
– Tylko że byłaś inna. Nie taka, jak teraz…
Czekała, aż dokończy zdanie, ale nie powiedział nic więcej. Jak to inna?
– Tęsknię za nimi – westchnął malec.
Skinęła głową rada, że zmienił temat.
– Wiem, że tęsknisz. Kiedyś ich zobaczysz, ale tymczasem masz mnie. I wujka Petera. Wkrótce wróci do domu, wiesz?
– Z oddziałem… eskpudacyjnym. – Twarz chłopca zabłysła postanowieniem. – Kiedy dorosnę, zostanę żołnierzem jak wujek Peter.
Amy jeszcze raz pocałowała go w czoło i wstała, zamierzając odejść.
– Jeśli zechcesz, zostaniesz żołnierzem. Teraz czas spać.
– Amy?
– Tak, Calebie?
– Czy ciebie ktoś tak kochał?
Kiedy pochyliła się nad łóżkiem chłopca, ogarnęły ją wspomnienia. Ujrzała wiosenną noc i wirującą karuzelę. Poczuła w ustach smak waty cukrowej. Zobaczyła jezioro i domek w lesie. Poczuła uścisk wielkiej dłoni oplatającej jej rączkę. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Myślę, że mnie kochano. Mam nadzieję.
– A wujek Peter?
Ściągnęła brwi i spojrzała zdumiona na Caleba.
– Dlaczego o to spytałeś?
– Nie wiem. – Kolejne wzruszenie ramion i lekki grymas zakłopotania na twarzy. – Bo tak na ciebie patrzy i zawsze się uśmiecha.
– Cóż… – Starała się niczego nie okazać, ale nie była pewna, czy jej się to udało. – Uśmiecha się, bo jest rad, że cię widzi. Teraz śpij. Obiecujesz, że zaśniesz?
Caleb westchnął.
– Obiecuję.
♦ ♦ ♦
Choć na dworze paliły się światła, nie było tak jasno, jak w Pierwszej Kolonii, bo Kerrville było na to zbyt duże. Oświetlano tylko mury miasta, a na niebie lśniła korona gwiazd. Amy wyszła na dziedziniec, trzymając się cienia. Odnalazła drabinę u podstawy wałów. Nie próbowała się ukrywać. Na szczycie wyszedł jej naprzeciw mężczyzna w średnim wieku, o szerokim torsie, z karabinem przewieszonym przez pierś.
– Co tu robisz? – spytał.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo nagle zmorzył go sen. Amy ułożyła jego bezwładne ciało na pomoście, opierając plecy o mur i kładąc mu karabin na kolanach. Wiedziała, że gdy się obudzi, wspomnienie będzie graniczyć z halucynacją. Dziewczyna? Jedna z sióstr noszących szorstki szary habit? Może nie obudzi się sam, ale zostanie wyrwany z drzemki przez towarzyszy i zniesiony z murów. Za spanie na posterunku dostanie kilka dni aresztu. Nic wielkiego. W każdym razie nikt mu nie uwierzy.
Amy ruszyła pomostem w kierunku pustej platformy obserwacyjnej. Patrole zjawiały się co dziesięć minut. Nie potrzebowała więcej czasu. Snopy reflektorów oświetlały ziemię w dole, ich światło wyglądało jak lśniący płyn. Amy zamknęła oczy, odchrząknęła i poszybowała myślami ponad polem rozciągającym się za murem.
– Chodźcie do mnie. Chodźcie do mnie, chodźcie do mnie, chodźcie do mnie.
Przybyli, wyłaniając się z ciemności. Pierwszy, a po nim drugi i kolejni, tworząc lśniącą falangę przyczajoną na skraju cienia. W głowie słyszała głosy, niemilknące głosy. Głosy i pytanie.
„Kim jestem?”
Czekała.
„Kim jestem, kim jestem, kim jestem?”
Bardzo za nim tęskniła. Za Wolgastem, który ją kochał. Gdzie jesteś? –pomyślała ze ściśniętym sercem, bo w jej wnętrzu zaczęło kiełkować coś nowego, bo noc w noc coraz dotkliwiej odczuwała jego brak. Dlaczego zostawiłeś mnie samą? Ale nigdzie nie widziała Wolgasta, nie wyczuła go w powietrzu, nie dostrzegła na niebie, nie usłyszała w powolnym wirowaniu ziemi. Człowiek, którym był, odszedł na zawsze.
„Kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem?”
Czekała, dopóki starczyło jej odwagi. Mijały minuty. W końcu usłyszała zbliżające się kroki. Wartownicy.
– Jesteście mną – powiedziała do nich. – Jesteście mną. Odejdźcie.
Rozpierzchły się w ciemności.
2
STO DWADZIEŚCIA KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD ROSWELL,
NOWY MEKSYK
Porucznik Alicia Donadio – Ostra Alicia, Nowa Istota, adoptowana córka wielkiego Nilesa Coffee, snajper zwiadowca Drugiego Korpusu Ekspedycyjnego Armii Republiki Teksasu, zaprzysiężona i ochrzczona – obudziła się, czując w powietrzu woń krwi.
Miała dwadzieścia siedem lat i metr siedemdziesiąt wzrostu. Była krępa, o silnych ramionach i rudych, krótko obciętych włosach. Jej oczy, kiedyś błękitne, teraz płonęły pomarańczową poświatą niczym bliźniacze węgle. Podróżowała z niewielkim bagażem, bez zbędnego obciążenia. Na nogach miała płócienne sandały z podeszwą z wulkanizowanej gumy, dżinsy wytarte na kolanach i siedzeniu oraz bawełnianą koszulę z obciętymi rękawami, aby można ją było szybciej włożyć. Na jej piersi krzyżowały się dwa skórzane pasy z sześcioma stalowymi nożami tkwiącymi w pochwach, które były jej znakiem rozpoznawczym. Do tego kusza wisząca na plecach na szorstkim powrozie z konopi. W kaburze na udzie znajdowała się jej ostatnia deska ratunku: półautomatyczny browning czterdziestkapiątka, z magazynkiem mieszczącym dziewięć naboi. Osiem plus jeden, jak mówiła. Osiem kul dla wiroli, jedna dla niej.
Osiem, a później jedna i koniec.
Miasto nazywało się Carlsbad. Upływ lat zebrał swoje żniwo, wymiatając je do czysta niczym gigantyczna miotła. Jednak niektóre budynki przetrwały: puste łuski domów, zardzewiałe wiaty, milczący i zrujnowany dowód upływającego czasu. Alicia cały dzień odpoczywała w cieniu stacji benzynowej – której metalowe zadaszenie jakimś cudem przetrwało – aby obudzić się o zmierzchu i wyruszyć na łowy. Zabiła zająca – jeden strzał z kuszy w szyję. Później obdarła go ze skóry, upiekła nad ogniskiem z jadłoszynu i zaczęła jeść, odrywając łykowate kawałki mięsa z udźca, pod którym trzeszczał ogień.
Nie spieszyła się.
Była kobietą z zasadami, przestrzegającą rytuałów. Nie zabiłaby śpiącego wirola. Nie używała pistoletu, jeśli mogła się bez niego obyć. Karabiny robią dużo hałasu, na dodatek są niecelne, niewarte zachodu. Zabijała nożem, szybko i cicho, albo bełtem kuszy, czysto i bez wyrzutów sumienia. Zawsze z błogosławionym miłosierdziem w sercu. Mówiła: „Wysyłam was do domu, bracia i siostry. Oswobadzam z niewoli waszego istnienia”. Kiedy już nie żyli, wyciągała broń ze śmiertelnej rany, dotykała rękojeścią czoła, a później piersi, głowy i serca, jakby konsekrowała w ten sposób ocalenie tych biednych stworzeń, w nadziei że nadejdzie dzień, gdy nie zawiedzie jej odwaga i sama zostanie wybawiona.
Poczekała do zmierzchu, zgasiła ognisko i wyruszyła.
Od wielu dni szła szeroką równiną porośniętą niskimi zaroślami. Na południu i zachodzie majaczyły cienie gór, opadających wzgórzami w dolinę. Gdyby Alicia kiedykolwiek widziała morze, mogłaby pomyśleć, że to miejsce je przypomina. Że jest niczym dno wielkiego śródlądowego oceanu, a usiane jaskiniami góry, zatrzymane w czasie, są pozostałością gigantycznej rafy koralowej z epoki, gdy lądy i wody zamieszkiwały niewyobrażalne potwory.
Gdzie jesteście? – pomyślała. Gdzie się ukrywacie, moi bracia i siostry krwi?
Była kobietą o trzech wcieleniach, dwóch przed zarażeniem i jednym po. W pierwszym wcieleniu była zwykłą małą dziewczynką. Jej świat zapełniały niewyraźne postacie i rozbłyski świateł, przepływał przez nią jak powiew wiatru we włosach, nic nie mówiąc. Miała osiem lat, kiedy Pułkownik zabrał ją nocą za mur otaczający Kolonię i zostawił samą, nie dając nawet noża. Przesiedziała całą noc pod drzewem, nie przestając płakać. Gdy odnalazło ją poranne słońce, była inną osobą. Zmieniła się. Nie była już dziewczynką. „Czy teraz rozumiesz?” – spytał Pułkownik, klękając przed siedzącą na ziemi Alicią. Nie próbował jej pocieszać, ale patrzył prosto w oczy jak żołnierz. „Czy teraz rozumiesz?” Odpowiedziała, że tak. Jej przypadkowe życie było pozbawione sensu. Porzuciła je. Tamtego dnia złożyła przysięgę.
Ale to było dawno temu. Była wtedy dzieckiem, później stała się kobietą, a jeszcze później… No właśnie, kim stała się później? Trzecią Alicią, Nowym Stworzeniem. Nie była wirolem ani człowiekiem, ale w jakiś sposób jednym i drugim. Dziwnym połączeniem, złożoną, wewnętrznie rozdartą istotą. Wędrowała między wirolami, niewidzialna, należąc i nie należąc do ich świata, jawiąc się niczym duch przed ich duszami. W jej żyłach krążył wirus, ale jego działanie równoważył inny, pochodzący od Amy, Dziewczyny Znikąd. Wirus z jednej z dwunastu fiolek, które Amy wrzuciła do ognia. Krew Amy ocaliła jej życie, choć uczyniła coś jeszcze: sprawiła, że ona, porucznik Alicia Donadio, snajper zwiadowca wojsk ekspedycyjnych, była jedyną taką istotą na świecie.
Czasami, właściwie bardzo często, sama nie wiedziała, kim jest.
Wgramoliła się na wiatę – dziurawą pokrzywioną konstrukcję na pół zagrzebaną w piasku, z pochyłym metalowym dachem.
Nagle coś poczuła…
Było to dziwne doznanie, jakiego wcześniej nie znała. Wirus nie wyposażył jej w moc, ta była wyłącznie udziałem Amy. Amy przypominała yin, a Alicia yang – miała siłę i szybkość wiroli, ale była uwolniona od niewidzialnej sieci, która je ze sobą splatała, łączyła jedną myśl z drugą.
A może nie? Czyżby coś wyczuła? Tamtych? U podstawy czaszki pojawiło się mrowienie. W głowie rozległ się cichy szmer, ledwie słyszalne słowa: „Kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem?”.
Dostrzegła trzy wirole. Wszystkie były kiedyś kobietami. Wyczuła też coś więcej. Czy to możliwe? W każdym tliło się słabe wspomnienie. Ręka zamykająca okno i bębnienie kropel deszczu. I ptak o barwnych piórkach śpiewający w klatce. Widok z progu na ciemny pokój i dwójkę małych dzieci, chłopca i dziewczynkę, śpiących na łóżkach. Alicia ujrzała te obrazy, jakby były jej wspomnieniem – widoki i dźwięki, zapachy i emocje, splot czystego istnienia, jak trzy małe ogniki tlące się w jej wnętrzu. Na chwilę opanowały ją wspomnienia, zamarła w niemym zadziwieniu, w obliczu okruchów utraconego świata. Świata Poprzedniego Czasu.
Oprócz tego było jednak coś jeszcze. Każde z tych wspomnień otaczała przepastna i bezlitosna ciemność. Ciemność tak nieprzenikniona, że Alicia poczuła się do głębi wstrząśnięta. Ciekawe, co to było, pomyślała. Chwilę później wiedziała. Sen człowieka o nazwisku Martinez. Julio Martlneza z El Paso w Teksasie, Dziesiątego z Dwunastu, skazanego na śmierć za zamordowanie oficera Korpusu Pokoju. Alicia miała odnaleźć Martlneza.
W swoim śnie Martlnez gwałcił kobietę imieniem Louise – której wypisane zamaszystym pismem imię widniało na kieszeni bluzki – jednocześnie dusząc ją kablem.
Drzwi szopy ledwie wisiały na zardzewiałych zawiasach. Mało miejsca. Alicia wolała więcej przestrzeni, szczególnie gdy miała do czynienia z trzema. Podkradła się, podążając za czubkiem kuszy, i wślizgnęła do szopy.
Dwa wirole zwisały do góry nogami z krokwi, a trzeci przykucnął w kącie, z mlaskaniem pożerając kawał mięsa. Przed chwilą zjadły antylopę. Resztki zwierzęcia walały się na ziemi – fragmenty sierści, skóry i kości. Drzemiące po posiłku wirole nie zauważyły, kiedy weszła.
– Dobry wieczór paniom.
Wystrzeliła z kuszy do jednego z wiszących na krokwi. Głuchy odgłos uderzenia i nagle przerwany pisk. Ciało runęło na podłogę.
Pozostałe zaczęły się podnosić. Drugi wirol uczepiony belki przyciągnął kolana do piersi i wylądował na łapach o potężnych szponach. Kiedy potoczył się w drugą stronę, Alicia odrzuciła kuszę i wyciągnęła nóż. Płynnym ruchem posłała wirujące ostrze w kierunku trzeciego, który się podniósł i spojrzał w jej stronę.
Dwa załatwione. Został jeszcze jeden.
Łatwa sprawa. Nagle okazało się, że była w błędzie. Kiedy sięgała po drugi nóż, ostatni wirol wykonał obrót i złapał jej rękę z taką siłą, że ostrze zatoczyło łuk i znikło w mroku. Zanim stworzenie zdążyło zadać kolejny cios, Alicia runęła na podłogę i potoczyła się w drugą stronę. Kiedy podniosła się z kolejnym nożem w ręku, wirola już nie było.
Cholera.
Podniosła kuszę z ziemi, nałożyła bełt i wybiegła na dwór. Gdzie, u licha, się podział? Dwoma szybkimi susami wskoczyła na dach szopy. Wylądowała z głośnym hukiem, rozglądając się. Po tamtym ani śladu.
Chwilę później wirol wyrósł za jej plecami. Zrozumiała, że to pułapka. Musiał się ukryć, przyczaić nieruchomo na krawędzi dachu. Później niemal jednocześnie stały się dwie rzeczy: Alicia odwróciła się na pięcie, instynktownie mierząc z kuszy, i w tej samej chwili usłyszała trzask pękającego drewna i jęk wyginanej blachy. Zrozumiała, że dach się pod nią zawalił.
Wylądowała na brzuchu i poczuła wirola na plecach. Kusza odleciała w bok. Alicia sięgnęłaby po nóż, ale obiema rękami trzymała wirola na odległość wyciągniętego ramienia. Stwór spojrzał w lewo, później w prawo i znów w lewo. Kłapnął zębami, pochylając się nad gardłem Alicii.
Ogromna siła przyłożona do nieruchomego obiektu. Jak długo mogli tak trwać? Dzieci leżą w łóżkach, pomyślała Alicia. Wirol był kobietą, która spoglądała z progu na swoje śpiące dzieci. Pomyśl o dzieciach, powiedziała w myślach Alicia, a później głośno:
– Pomyśl o dzieciach.
Wirol zamarł, na jego twarzy pojawił się smutek. Ich oczy spotkały się w ciemności na krótką chwilę – nie dłużej niż pół sekundy. Mary, pomyślała Alicia. Masz na imię Mary. Sięgnęła po nóż. Wyślę cię do domu, moja siostro Mary. Uwolnię cię z więzienia twojej egzystencji. Pchnęła w górę, zatapiając ostrze w ciele wirola, zanurzając je po rękojeść w „idealnym punkcie”.
Alicia zepchnęła z siebie nieruchome ciało. Inne leżały tam, gdzie upadły. Wyciągnęła nóż i bełt z dwóch pierwszych, a później przyklękła obok ciała trzeciego. Po walce czuła zwykle nieokreśloną pustkę, ale teraz ze zdumieniem stwierdziła, że trzęsą jej się ręce. Skąd ją znała? Była pewna, że tamta kobieta nazywała się Mary. Wyciągnęła ostrze, a następnie dotknęła nim czoła i serca. Dziękuję ci, Mary, że mnie nie zabiłaś przed wypełnieniem misji. Mam nadzieję, że połączyłaś się ze swoimi dziećmi.
Mary leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w pustkę. Alicia zamknęła jej powieki końcami palców. Nie chciała zostawić biedaczki w takim miejscu. Zarzuciła sobie ciało na ramię i wyniosła na dwór. Na niebie błyszczał sierp księżyca, obmywając wszystko srebrzystą poświatą, dzięki której można było przeniknąć ciemności. Ale Mary nie potrzebowała światła księżyca. Sto lat przeżytych pod nocnym niebem w zupełności wystarczy, pomyślała Alicia, układając ciało na ziemi. Rano odnajdzie je słońce, a prochy rozwieje wiatr.
♦ ♦ ♦
Alicia zaczęła się wspinać.
Minęły noc i kolejny dzień. Była w górach, wędrowała korytem wyschniętego potoku przez wąski wąwóz. Czuła wyraźnie obecność wiroli: dokądś się zbliżała. Co chcesz mi powiedzieć, Mary? – pomyślała.
Przed świtem dotarła do wierzchołka wzniesienia. Nagle horyzont odskoczył w dal. U jej stóp, w smaganej wiatrem ciemności, ukazało się dno doliny, a nad nim rozgwieżdżone niebo. Alicia wiedziała, że w pozornie przypadkowym układzie gwiazd można się dopatrzyć postaci ludzi i zwierząt, choć sama nigdy nie nauczyła się tej sztuki.
Później ją ujrzała: ziejącą paszczę ciemności w zagłębieniu przypominającym misę. Otwór miał trzydzieści lub więcej metrów głębokości. Otaczały go łukowato wygięte ławy, jak w amfiteatrze, wyżłobione w skalistym zboczu góry wokół wejścia do jaskini. W powietrzu krążyły nietoperze.
Alicia pomyślała, że to wrota piekła.
Jesteś tam, prawda? Uśmiechnęła się do siebie. Znalazłam cię, draniu.
II
POBRATYMIEC
Wiosna
rok zerowy
Teraz jest właśnie czarodziejska, straszna
Godzina nocy, w której się podnoszą
Groby i same piekła wyziewają
Na świat zarazę.
WILLIAM SZEKSPIR1
3
Posterunek policji, Denver
Sprawa nr 193874
Okręg VI
Maszynopis przesłuchania Lili Beatrice Kyle
Osoba prowadząca przesłuchanie: detektyw Rita Chernow
3 maja, 4.17
Rita Chernow: Dla porządku dodam, że podejrzanej odczytano przysługujące jej prawa i że zrezygnowała z obecności adwokata. Przesłuchanie prowadzi detektyw policji w Denver, okręg szósty. Doktor Kyle, proszę podać pełne imię i nazwisko.
Lila Beatrice Kyle: Lila Beatrice Kyle.
RC: Pracuje pani jako chirurg ortopeda w szpitalu ogólnym w Denver. Czy tak?
LK: Tak.
RC: Wie pani, dlaczego się tu znalazła?
LK: W szpitalu coś się stało. Chcieliście mi zadać kilka pytań. Co to za pokój? Nie znam go.
RC: Jest pani na posterunku policji, doktor Kyle.
LK: Mam kłopoty?
RC: Rozmawiałyśmy o tym, nie pamięta pani? Próbujemy ustalić, co zaszło tej nocy na waszym oddziale pomocy doraźnej. Wiem, że jest pani zdenerwowana. Zadam tylko kilka pytań.
LK: Jestem ubrudzona krwią… Czyja to krew?
RC: Pamięta pani, co się wydarzyło na oddziale, doktor Kyle?
LK: Jestem bardzo zmęczona. Dlaczego jestem taka zmęczona?
RC: Chce pani czegoś? Może kawy?
LK: Nie mogę pić kawy. Jestem w ciąży.
RC: Chce pani wody? Może szklankę wody?
LK: Dobrze.
(Cisza).
RC: Zacznijmy od początku. Dziś wieczorem pracowała pani na oddziale pomocy doraźnej, czy tak?
LK: Nie, byłam na górze.
RC: Ale zeszła pani na oddział?
LK: Tak.
RC: O której godzinie?
LK: Nie jestem pewna. Około pierwszej w nocy. Wezwali mnie.
RC: Z jakiego powodu?
LK: Byłam dyżurnym ortopedą. Zgłosił się pacjent ze złamanym nadgarstkiem.
RC: Pan Letourneau?
LK: Tak, chyba tak.
RC: Powiedzieli o nim coś jeszcze?
LK: Zanim zeszłam na dół? Czy o to pani pyta?
RC: Tak.
LK: Że został pokąsany przez jakieś zwierzę.
RC: Na przykład psa?
LK: Właśnie. Nie wyjaśnili dokładnie.
RC: Coś jeszcze?
LK: Miał wysoką gorączkę. Wymiotował.
RC: To wszystko, co pani powiedzieli?
LK: Tak.
RC: Co pani zobaczyła, kiedy dotarła pani na oddział?
LK: Pan Letourneau leżał na trzecim łóżku. Oprócz niego było niewielu pacjentów. Niedziele są zwykle spokojne.
RC: Która mogła być wtedy godzina?
LK: Pierwsza piętnaście, pierwsza trzydzieści.
RC: Czy zbadała pani tego Letourneau?
LK: Nie.
RC: Proszę pozwolić, że spytam inaczej: widziała pani pacjenta?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle?
LK: Przepraszam, czy może pani powtórzyć pytanie?
RC: Czy dziś wieczorem widziała pani Letourneau na oddziale pomocy doraźnej?
LK: Tak. Mark też tam był.
RC: Ma pani na myśli doktora Marka Shina?
LK: Był tam. Rozmawialiście z nim?
RC: Doktor Shin nie żyje, doktor Kyle. Jest jedną z ofiar.
LK: (Niesłyszalne).
RC: Może pani mówić głośniej?
LK: Ja… sama nie wiem. Przepraszam. Co chcecie wiedzieć?
RC: Proszę mi opowiedzieć o panu Letourneau. Co pani o nim pomyślała?
LK: Co pomyślałam?
RC: Tak. Czy był przytomny?
LK: Był przytomny.
RC: Czy zauważyła pani coś jeszcze?
LK: Wydawał się zdezorientowany. Poruszony. Jego skóra miała dziwny kolor.
RC: Jak to?
(Cisza).
LK: Muszę pójść do łazienki.
RC: Chciałabym najpierw zadać pani kilka pytań. Wiem, że jest pani zmęczona. Obiecuję, że zwolnimy panią tak szybko, jak to będzie możliwe.
LK: Ma pani dzieci, detektyw Chernow?
RC: Przepraszam?
LK: Czy ma pani dzieci? Pytam z ciekawości.
RC: Tak, dwóch chłopców.
LK: W jakim wieku? Proszę wybaczyć, że o to zapytałam.
RC: Pięć i siedem lat. Mam jeszcze tylko kilka pytań. Jest pani w stanie udzielić odpowiedzi?
LK: Założę się, że chciała pani mieć dziewczynkę, prawda? Proszę mi wierzyć, nie ma nic wspanialszego niż własna mała dziewczynka.
RC: Skupmy się na panu Letourneau, dobrze? Powiedziała pani, że był poruszony. Mogłaby pani to rozwinąć?
LK: Rozwinąć?
RC: Tak. Jak się zachowywał?
LK: Wydawał dziwne odgłosy.
RC: Potrafi pani je opisać?
LK: Coś mlaskało mu w krtani. Jęczał, jakby odczuwał silny ból.
RC: Dali mu jakiś środek przeciwbólowy?
LK: Tramadol. Myślę, że dostał tramadol.
RC: Czy był tam ktoś jeszcze oprócz doktora Shina?
(Cisza).
LK: Jedna z pielęgniarek. Próbowała go uspokoić. Był bardzo zdenerwowany.
RC: Ktoś jeszcze?
LK: Nie pamiętam. Jeden sanitariusz. Nie, dwóch.
RC: Co się stało później?
LK: Dostał drgawek.
RC: Chciała pani powiedzieć, że pacjent miał atak?
LK: Tak.
RC: Co pani wtedy zrobiła?
LK: Gdzie jest mój mąż?
RC: Czeka na zewnątrz. Przyszedł razem z panią. Zapomniała pani?
LK: Czy Brad tu jest?
RC: Przepraszam, kim jest Brad?
LK: To mój mąż. Brad Wolgast. Pracuje w FBI. Może pani go zna?
RC: Chyba się pogubiłam, doktor Kyle. Mężczyzna, który z panią przyszedł, nazywa się David Centre. To nie pani mąż?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle? Czy pani zrozumiała pytanie?
LK: Oczywiście, David jest moim mężem. Mówi pani dziwne rzeczy. Skąd się wzięła ta krew? Uczestniczyłam w wypadku?
RC: Nie, doktor Kyle. Była pani w szpitalu. Właśnie o tym rozmawiamy. Trzy godziny temu na oddziale pomocy doraźnej zginęło dziewięć osób. Próbujemy ustalić, co się stało.
(Cisza).
LK: To coś na mnie patrzyło. Dlaczego tak na mnie patrzyło?
RC: Co? Co na panią patrzyło, doktor Kyle?
LK: To coś było potworne.
RC: Co?
LK: Najpierw zabiło pielęgniarkę. Wokół było mnóstwo krwi. Ocean krwi.
RC: Mówi pani o panu Letourneau? Czy to on zabił pielęgniarkę?
Muszę mieć jasność w tej sprawie.
LK: Chce mi się pić. Mogę dostać trochę wody?
RC: Za minutę. Jak Letourneau zabił pielęgniarkę?
LK: Wszystko stało się bardzo szybko. Jak można się tak szybko poruszać?
RC: Proszę się skoncentrować, doktor Kyle. Jakim narzędziem Letourneau zabił pielęgniarkę? Miał broń?
LK: Broń? Nie przypominam sobie żadnej broni…
RC: W takim razie, jak to zrobił?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle?
LK: Nie mogłam się poruszyć. To… to po prostu na mnie patrzyło.
RC: Coś na panią patrzyło? Czy na sali był ktoś jeszcze?
LK: Zębami… zabił ją zębami.
RC: Chce pani powiedzieć, że pan Letourneau ugryzł pielęgniarkę? (Cisza).
LK: Sądziłam, że pani wie. Będę miała dziecko.
RC: Widzę, doktor Kyle. Wiem, że to bardzo stresujące.
LK: Muszę odpocząć. Chcę wrócić do domu.
RC: Wypuścimy panią tak szybko, jak to będzie możliwe. Dla jasności, powiedziała pani, że pan Letourneau ugryzł pielęgniarkę? LK: Nic jej się nie stało?
RC: Ktoś odciął jej głowę, doktor Kyle. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, trzymała pani bezgłowe ciało. Niczego pani nie pamięta?
LK: (Niesłyszalne).
RC: Może pani mówić głośniej?
LK: Nie rozumiem, czego pani ode mnie chce. Dlaczego zadaje pani te wszystkie pytania?
RC: Bo pani tam była. Jest pani naszym jedynym świadkiem. Widziała pani, jak dziś wieczorem zamordowano dziewięć osób. Zostali rozdarci na strzępy, doktor Kyle.
LK: (Niesłyszalne).
RC: Doktor Kyle?
LK: Te oczy. Miałam wrażenie, jakbym wpatrywała się w otchłań piekła. Jakbym przez całą wieczność spadała w mroczną czeluść. Wierzy pani w piekło, detektyw Chernow?
RC: Czyje oczy?
LK: To nie była ludzka istota. Nie mogła być…
RC: Mówi pani o panu Letourneau?
LK: Nie mogę o tym myśleć. Muszę myśleć o dziecku.
RC: Co pani widziała? Proszę mi powiedzieć, co pani widziała.
LK: Chcę wrócić do domu. Nie chcę więcej o tym mówić. Proszę mnie nie zmuszać.
RC: Co zabiło tych ludzi, doktor Kyle?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle, nic pani nie jest?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle?
(Cisza).
RC: Doktor Kyle?
4
Bernard Kittridge, znany światu jako Ostatni Bastion Denver, zrozumiał, że pora odejść, tego ranka, gdy skończył się prąd. Aż dziw, że trwało to tak długo. Miejska elektrownia nie mogła przecież działać bez pracowników, a z wysokości dziewiętnastego piętra widać było, że w całym Denver nie została ani jedna żywa dusza.
Nie oznaczało to jednak, że Kittridge czuł się samotny. Rozkoszował się wczesnymi, ciepłymi godzinami pierwszego czerwcowego poranka – było ze dwadzieścia pięć stopni – opalając się na balkonie luksusowego apartamentu, który zajął w drugim tygodniu kryzysu, bo wiedział, że te krwiożercze potwory ożywiają się o zmierzchu. Ogromne mieszkanie przypominało podniebny pałac. Dawny właściciel miał ascetyczne upodobania: eleganckie skórzane fotele i kanapy, które były przyjemniejsze dla oka niż siedzenia, lśniące podłogi, małe puszyste dywany i szklane stoły, wydające się unosić w powietrzu. Kiedy Kittridge podjął decyzję, połowa mieszkańców nie żyła, uciekła lub zaginęła. Gliniarze odjechali dawno temu. Początkowo Kittridge chciał się zabarykadować w jednym z tych wielkich domów w Cherry Creek, ale to, co widział, skłoniło go do wybrania wyżej położonego lokum.
Znał trochę właściciela apartamentu, bo facet regularnie zaglądał do sklepu, w którym Kittridge pracował. Gość nazywał się Warren Filo. Tak się szczęśliwie złożyło, że Warren przyszedł coś kupić dzień wcześniej, zanim to wszystko się zaczęło. Planował wyprawę myśliwską na Alaskę i potrzebował sprzętu. Młody mężczyzna, zbyt młody, żeby wiedzieć, ile ma forsy – najpewniej szmalu z Wall Street lub ze sprzedaży pierwszej oferty publicznej jednej z firm branży nowoczesnych technologii. Tego dnia, gdy świat nadal radośnie szumiał, Kittridge pomógł Warrenowi zanieść zakupy do samochodu. Do ferrari, jakżeby inaczej. Stojąc obok jego bryki, Kittridge pomyślał: Dlaczego nie załatwiłeś sobie indywidualnej tablicy rejestracyjnej, dupku? Musiał mieć to pytanie wypisane na twarzy, bo Warren natychmiast poczerwieniał z zakłopotania. Nie miał na sobie garnituru, jak zwykle, ale dżinsy i podkoszulek z godłem jakiejś szkoły zarządzania. Pewnie chciał, żeby Kittridge zobaczył jego wóz i dopiero poniewczasie odkrył, jakim był durniem, chwaląc się taką bryką prostemu menedżerowi piętra z Outdoor World, który wyciągał nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy rocznie. (Dokładnie czterdzieści sześć). Kittridge roześmiał się w duchu – o rzeczach, których ten dzieciak nie widział, można by napisać całą książkę – przedłużając bolesną chwilę, żeby dać mu to do zrozumienia. „Wiem, wiem, przyznał Warren. To lekka przesada. Obiecywałem sobie, że nigdy nie będę taki jak jeden z tych dupków, którzy rozbijają się po ulicach ferrari. Z drugiej strony żałuj, że nie wiesz, jak się to prowadzi”.
Kittridge wziął adres Warrena z jego rachunku. Kiedy się do niego wprowadzał – w tym czasie Warren pewnie bawił bezpiecznie na Alasce – wystarczyło znaleźć odpowiednią kartę-klucz w biurze menedżera, umieścić ją w czytniku na panelu windy i wjechać na dziewiętnaste piętro do rzeczonego apartamentu. Rozpakował swój dobytek: walizkę na kółkach wypchaną ubraniami, trzy skrzynki broni, ręcznie strojone radio, noktowizor, świece dymne, apteczkę z przyborami pierwszej pomocy, kilka butelek wybielacza, spawarkę łukową do zaspawania stalowych drzwi windy, niezawodny laptop z przenośną anteną satelitarną, pudło książek oraz żarcie i wodę pozwalające na przeżycie miesiąca. Z balkonu po zachodniej stronie budynku rozciągał się szeroki widok na autostradę międzystanową numer dwadzieścia pięć i pola Mile High. Kittridge umieścił na nim kamery wyposażone w detektory ruchu. Jedna obejmowała swoim zasięgiem ulicę, a druga budynek po drugiej stronie. Uznał, że w ten sposób zdobędzie dobry materiał, ale tym razem zamiast zdjęć dla forsy chodziło o zabójcze strzały. Wybrał powtarzalnego remingtona 700P kalibru trzysta trzydzieści osiem – karabin będący dobrym połączeniem celności i siły ognia, o zasięgu trzystu metrów. Na spluwie zamontował cyfrową lunetę na podczerwień. Za jej pomocą lokalizował cel, a karabin ustawiony na dwunożnej podstawie załatwiał sprawę.
Pierwszej bezwietrznej nocy, oświetlonej tylko słabym blaskiem ćwiartki księżyca, Kittridge załatwił siedem: pięć w alei, szóstego na dachu przeciwległego budynku, a siódmego w oknie banku na parterze domu po drugiej stronie ulicy. To właśnie ostatni strzał uczynił go sławnym. Dziwny stwór – wampir lub „zarażona osoba”, jak je oficjalnie nazywano – spojrzał w celownik, zanim Kittridge wpakował mu kulkę w „idealny punkt”. Później umieścił zdjęcie na YouTube, dzięki czemu w ciągu kilku godzin fotka stała się znana na całym świecie. Rano pokazywały ją wszystkie główne sieci telewizyjne. Wszyscy chcieli wiedzieć, kto je zrobił. Kim jest nieustraszony wariat o skłonnościach samobójczych, który zabarykadował się w apartamencie na wysokim piętrze wieżowca w Denver, tworząc ostatni przyczółek oporu? W ten sposób zyskał przydomek Ostatni Bastion Denver.
Początkowo sądził, że jest tylko kwestią czasu, kiedy ktoś go załatwi, kiedy zestrzelą go agenci CIA, NSA lub Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Trzeba przyznać, że wywołał niezłe zamieszanie. Na jego korzyść działało to, że aby wyciągnąć wtyczkę, musieliby przyjechać do Denver, bo adres IP Kittridge’a był praktycznie nie do wyśledzenia, przepuszczony przez śliczniutki łańcuch anonimowych serwerów w kolejności, którą zmieniał co noc. Większość znajdowała się za granicą: w Rosji, Chinach, Indonezji, Izraelu i Sudanie. W miejscach będących poza zasięgiem agencji federalnych, które mogłyby chcieć go uciszyć. Jego wideoblog – który pierwszego dnia odwiedziły dwa miliony osób – miał ponad trzysta serwerów lustrzanych, a ich liczba rosła z każdym dniem. Nie minął tydzień, a stał się światowym fenomenem bona fide. Wzmianki o nim pojawiały się na Twitterze, Facebooku, Headshocie i Sphere, zdjęcia trafiały do internetu, choć Kittridge nawet nie kiwnął palcem. Jedna ze stron jego fanów liczyła ponad dwa miliony subskrybentów, a na eBayu podkoszulki z napisem „Jestem Ostatnim Bastionem Denver” szły jak świeże bułeczki.
Jego ojciec stale powtarzał: „Synu, najważniejszą rzeczą w życiu jest to, aby wnieść swój wkład”. Któż by pomyślał, że wkładem Kittridge’a będzie wideoblog z materiałem pochodzącym z pierwszej linii apokalipsy?
Tylko że świat nadal istniał. Słońce świeciło, a rysujące się na zachodzie góry obojętnie wzruszały skalistymi ramionami, obserwując odejście człowieka. Przez jakiś czas nad miastem unosiły się obłoki dymu – całe dzielnice zostały doszczętnie spalone – ale teraz dym się rozwiał, z upiorną wyrazistością odsłaniając obraz zniszczenia. W nocy na miasto spadła nieprzenikniona ciemność, choć gdzieniegdzie w poświacie księżyca migotały światła ulicznych lamp, stacje benzynowe, sklepy ogólnospożywcze otoczone charakterystyczną fluorescencyjną poświatą i żarówki na werandach, zapalone w oczekiwaniu na powrót domowników. Kiedy Kittridge czuwał na balkonie, sygnalizacja świetlna dziewiętnaście pięter niżej sumiennie zmieniała światło z zielonego na żółte i czerwone, by znów zapłonąć zielenią.
Nie czuł się samotny. To uczucie opuściło go dawno temu. Miał trzydzieści cztery lata i był krępej budowy ciała, nieco cięższy, niż wyglądał, bo z jego nogą trudno było utrzymać wagę. Kiedyś miał żonę, przed wielu laty. Zapamiętał ten okres jako dwadzieścia miesięcy wypełnionych nadmiarem seksu i małżeńskiego szczęścia, po którym nastąpiła podobna liczba miesięcy pełnych wrzasków i krzyków, oskarżeń i kontroskarżeń. W końcu wszystko szlag trafił. Ich małżeństwo poszło na dno jak kamień. Kittridge cieszył się, że nie dorobili się dzieci. Jego związek z Denver nie miał sentymentalnej czy osobistej natury. Po opuszczeniu Wirginii po prostu wylądował w tym mieście. Wszyscy powtarzali, że odznaczony licznymi medalami weteran nie powinien mieć większych problemów ze znalezieniem pracy. Może i tak, ale Kittridge’owi się nie spieszyło. Większą część roku spędził na czytaniu. Zaczął od typowych lektur: powieści o gliniarzach i thrillerów, ale w końcu dogrzebał się do bardziej wartościowych książek. Kiedy umieram, Komu bije dzwon, Przygody Hucka, Wielki Gatsby. Spędził cały miesiąc na czytaniu Melville’a, brnąc przez Moby Dicka. Miał wrażenie, że większość z tych książek powinien był przeczytać, ale w szkole uszły jego uwagi. Mimo to wiele naprawdę lubił. Siedział w cichym salonie swojego mieszkania, zatopiony w opowieściach o innych ludziach i czasach, czując, jakby sączył drinka po latach posuchy. Zapisał się nawet na kilka kursów w lokalnym college’u, w ciągu dnia pracował w Outdoor World, a nocami i podczas przerwy na lunch czytał i odrabiał prace pisemne. Na kartach książek było coś, co sprawiało, że pogodniej patrzył na życie, były jak tratwa ratunkowa, której mógł się uchwycić, zanim uniesie go mroczny strumień wspomnień. W jaśniejsze dni wyobrażał sobie nawet, że przez jakiś czas mógłby tak żyć. Że mógłby prowadzić proste, ale znośne życie.
Tylko że później nadszedł koniec świata.
♦ ♦ ♦
Tego ranka, gdy skończył się prąd, Kittridge załadował do internetu materiał z poprzedniej nocy i siedział na tarasie, czytając Opowieść o dwóch miastach Dickensa. Angielski adwokat Sydney Carton wyznał właśnie dozgonną miłość Lucie Manette, narzeczonej tego nieuleczalnego idealisty Charlesa Darnaya, kiedy Kittridge’owi przyszło do głowy, że ranek byłby jeszcze piękniejszy, gdyby uraczył się porcją lodów. O dziwo, w przepastnej kuchni Warrena – mając taką kuchnię, można by prowadzić pięciogwiazdkową restaurację – prawie w ogóle nie było jedzenia. Kittridge dawno temu wyrzucił pokryte pleśnią pojemniki z żarciem na wynos, stanowiące marną zawartość lodówki. Nie było jednak wątpliwości, że poprzedni właściciel miał słabość do lodów Ben and Jerry’s Chocolate Fudge Brownie, bo zapchał nimi całą zamrażarkę. Nie jakimiś Chunky Monkey, Cherry Garcia czy Phish Food, czy choćby zwykłymi lodami waniliowymi. Nic, tylko Chocolate Fudge Brownie.
Kittridge wolałby nieco większą różnorodność, bo wszystko wskazywało na to, że przez jakiś czas w ogóle nie będzie lodów, ale miał niewielki wybór, bo oprócz nich były tylko zupy w puszce i krakersy. Dlatego starał się nie narzekać. Położył książkę na poręczy fotela, podniósł się i wszedł przez rozsuwane drzwi do apartamentu.
Kiedy dotarł do kuchni, poczuł, że coś nie gra, chociaż nie przyszło mu do głowy nic konkretnego. Olśniło go dopiero, gdy otworzył pojemnik i zanurzył łyżkę w miękkiej masie roztopionych Chocolate Fudge Brownie. Nacisnął włącznik. Nic. Obszedł mieszkanie, sprawdzając lampy i inne włączniki. Tak samo. Stanął pośrodku salonu i odetchnął głęboko. W porządku, pomyślał, niech i tak będzie. Oczekiwał takiego zakończenia. W sumie trwało to całkiem długo. Spojrzał na zegarek. Dziewiąta trzydzieści dwie. Słońce zachodzi kilka minut po dwudziestej. Ma dziesięć i pół godziny, żeby się zmyć.
Spakował plecak z prowiantem: batony proteinowe, kilka butelek wody, czyste skarpetki i bieliznę, zestaw pierwszej pomocy, ciepłą kurtkę, opakowanie zyrtecu (na wiosnę alergia dokuczała mu jak cholera), szczoteczkę do zębów i golarkę. Przez chwilę zastanawiał się, czy zabrać Opowieść o dwóch miastach, ale uznał, że to niepraktyczne, i odłożył książkę z ukłuciem żalu. W sypialni włożył wojskowy podkoszulek i luźne spodnie, kamizelkę myśliwską i lekkie buty turystyczne. Kilka minut zastanawiał się nad wyborem broni, aby w końcu zabrać nóż Bowie, dwa glocki dziewiętnastki oraz karabin AK ze składaną kolbą – bezużyteczny do walki na odległość, ale nieoceniony w bliskim starciu, którego się spodziewał. Glocki mieściły się elegancko w kawaleryjskiej kaburze. Napełnił kieszenie kamizelki magazynkami z amunicją, przypiął pasek do AK i wrócił na taras.
Wtedy zauważył sygnalizację na ulicy. Zielone, żółte, czerwone. Zielone, żółte, czerwone. Mógł to być zwykły przypadek, ale w to wątpił.
Znaleźli go.
Sznur był przywiązany do dachowej rynny. Założył uprząż wspinaczkową, zapiął klamry i przewiesił przez poręcz najpierw zdrową, a później chorą nogę. Wysokość nie stanowiła problemu, ale nie patrzył w dół. Przysiadł na krawędzi balkonu, zwrócony twarzą do okien apartamentu. W oddali usłyszał dźwięk nadlatującego helikoptera.
Ostatni Bastion Denver schodzi z posterunku.
Odepchnął się nogami i zadyndał w powietrzu. Opuszczał się, coraz dalej od apartamentu. Jedno piętro, dwa piętra, trzy. Lina przesuwała się płynnie w jego rękach. Wylądował na balkonie mieszkania cztery piętra niżej. W lewym kolanie poczuł znajomy ból promieniujący w górę nogi. Zacisnął zęby, żeby nad nim zapanować. Helikopter był coraz bliżej. Dudnienie wirników odbijało się echem od ścian budynków. Wypiął się z liny, wyciągnął glocka i oddał jeden strzał w okno drzwi balkonowych.
Mieszkanie wypełniało stęchłe powietrze, jak w domku letniskowym zamkniętym na zimę. Ciężkie meble, lśniące lustra, olejny obraz przedstawiający konia stojącego przy ognisku. Skądś doleciał go odór zgnilizny. Przeszedł przez pogrążone w ciszy wnętrza, prawie się nie rozglądając. W drzwiach przystanął na chwilę, żeby przymocować reflektor punktowy do szyny AK, po czym wyszedł na korytarz i skierował się w stronę schodów.
W kieszeni miał kluczyki do ferrari zaparkowanego w podziemnym garażu szesnaście pięter niżej. Otworzył barkiem drzwi na klatkę schodową i szybkim ruchem omiótł przestrzeń reflektorem zamocowanym na AK, unosząc i opuszczając lufę. Czysto. Wyciągnął z kamizelki flarę i odkręcił zębami plastikową nakrętkę, odsłaniając zapalnik. Flara zapłonęła z trzaskiem, strzelając fontanną iskier. Kittridge przechylił się przez poręcz, wycelował i rzucił. Jeśli na dole coś jest, wkrótce się o tym dowie. Podążył wzrokiem za spadającą pochodnią wlokącą za sobą smugę dymu. Kilka pięter niżej uderzyła o poręcz i zniknęła mu z oczu. Kittridge policzył do dziesięciu. Nic. Żadnego ruchu.
Trzy flary później był już na dole. Do garażu prowadziły ciężkie stalowe drzwi z małym okienkiem ze zbrojonego szkła. Podłogę zaścielała warstwa śmieci: butelki po napojach, opakowania batonów, puszki. Wygnieciony śpiwór i sterta pokrytych pleśnią ubrań wskazywały, że ktoś tu spał, ukrywał się jak on.
Kittridge sprawdził parking w dniu przybycia. Ferrari stało w pobliżu południowo-wschodniego narożnika, w odległości około sześćdziesięciu metrów od niego. Może powinien był przestawić wóz bliżej drzwi, ale odnalezienie kluczyków Warrena zajęło mu trzy dni – kto trzyma kluczyki w szufladzie szafki w łazience? – a wtedy już zabarykadował się w apartamencie.
Klucz miał cztery przyciski: dwa do drzwi, jeden do alarmu i jeden, jak sądził, służący do zdalnego uruchomienia silnika. Zaczął od naciśnięcia ostatniego. Z głębi garażu doleciało kliknięcie, a po nim pojedynczy sygnał i gardłowy odgłos silnika ferrari. Kolejny błąd. Wóz stał zaparkowany przodem do ściany. Powinien był o tym pomyśleć. Taka pozycja nie tylko spowolni ucieczkę, lecz także ograniczy widoczność. Gdyby auto ustawiono w drugą stronę, przednie reflektory pozwoliłyby mu lepiej zobaczyć wnętrze garażu. Przez maleńkie okienko w drzwiach widział tylko dalekie, tonące w półmroku miejsce, gdzie stał samochód, i przemykającego w ciemności kota. Zarażeni lubili zwisać do góry nogami, uczepieni wszystkiego, czego można się było uczepić: rur, belek na suficie. Wystarczyła najmniejsza szczelina. Zwykle atakowali z góry. Musiał podjąć decyzję. Może rzucić kolejną flarę i obserwować, co się stanie, albo przemknąć bezszelestnie w ciemności. A gdyby tak otworzyć drzwi i popędzić, ile sił w nogach?
Nagle wysoko nad głową usłyszał zgrzyt drzwi wychodzących na klatkę schodową. Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Było ich dwóch. Odsunął się od garażu i zadarł głowę, spoglądając w górę. Dziesięć pięter wyżej na ścianach zatańczyły dwie czerwone kropki.
Skoczył do drzwi i zaczął biec jak szalony.
Był w połowie drogi do ferrari, kiedy pierwszy wirol zeskoczył na posadzkę za jego plecami. Nie było czasu, żeby się odwrócić i strzelić. Kittridge pędził dalej. Ból kolana zamienił się w ostre pieczenie, jakby ktoś wbił mu sopel lodu aż do kości. Ogarnęła go niejasna, wywołująca przykre mrowienie świadomość, że wokół budzą się wirole, że garaż ożywa. Otworzył drzwi ferrari, rzucił AK i plecak na fotel pasażera, wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi. Wóz miał tak niskie zawieszenie, że czuł się, jakby siedział na ziemi. Tablica rozdzielcza, pełna tajemniczych zegarów i przełączników, lśniła jak pulpit statku kosmicznego. Czegoś mu brakowało. Gdzie jest dźwignia zmiany biegów?
Usłyszał metaliczny dźwięk i nagle ujrzał go przed sobą. Wirol skoczył na maskę i wygiął ciało w gadzim przysiadzie. Czas stanął w miejscu. Wirol przypatrywał się Kittridge’owi chłodnym wzrokiem, jak drapieżnik kontemplujący zdobycz. Był nagi, z wyjątkiem bransoletki na nadgarstku, lśniącego grubego roleksa przypominającego kostkę lodu. Warren? – pomyślał Kittridge, bo gość miał takie cacko, kiedy Kittridge odprowadzał go do samochodu. Warren! Czy to ty, stary draniu? Bo jeśli tak, mógłbyś szepnąć słówko, jak uruchomić tę brykę.
Wtedy wyczuł końcami palców dwie dźwignie umieszczone pod kierownicą. Łopatki zmiany biegów. Powinien był się domyślić. Ta z prawej włącza wyższy, a ta z lewej niższy bieg. Jak w motocyklu. Dźwignia wstecznego powinna być gdzieś na desce rozdzielczej.
Ta z literą R, geniuszu! Kapujesz?!
Wcisnął przycisk i dodał gazu. Za szybko. Auto szarpnęło do tyłu z piskiem palonej gumy i wyrżnęło w betonowy słup. Kittridge’a wcisnęło w fotel, a później rzuciło do przodu. W głowie mu dźwięczało, jakby ktoś uderzył w kamerton, a przed oczami tańczyły srebrne iskierki. Było w nich coś intrygującego, intrygującego i pięknego, ale wewnętrzny głos przypomniał mu, że kontemplowanie tego zjawiska, nawet przez chwilę, oznacza śmierć. Wirol, który sturlał się z maski, zaczął stawać na nogi. Kittridge nie miał wątpliwości, że bydlak będzie chciał go dorwać przez przednią szybę.
Nagle na piersi wirola zatańczyły dwie czerwone kropki.
Z ptasią szybkością potwór przesunął wzrok z Kittridge’a na dwóch żołnierzy wychodzących z klatki schodowej. Kittridge obrócił kierownicę i nacisnął prawą dźwignię, jednocześnie dodając gazu. Poczuł szarpnięcie, a po nim nagłe przyspieszenie. Kiedy pomyślał, że za chwilę znowu straci panowanie nad pojazdem, ściany garażu zaczęły się przesuwać. Żołnierze podarowali mu tylko chwilę. Krótki rzut oka w lusterko wsteczne wystarczył, by w blasku tylnych świateł ujrzeć coś, co przypominało wybuch ludzkiego ciała, eksplozję, która rozerwała je na strzępy. Kittridge nie dostrzegł drugiego żołnierza, ale gotów był się założyć, że gość już nie żyje, że zamienił się w rozdarte, zakrwawione strzępy. Nie obejrzał się po raz drugi.
Rampa prowadząca na ulicę znajdowała się dwa piętra wyżej, na drugim końcu garażu. Kiedy Kittridge zredukował bieg na zakręcie, przy wtórze ryku silnika i pisku opon z sufitu runęły dwa kolejne wirole, zastępując mu drogę. Jeden wpadł pod koła i zniknął z wilgotnym chrzęstem, ale drugi przesadził dach pędzącego ferrari niczym płotkarz. Kittridge poczuł ukłucie zadziwienia, ba, podziwu. W szkole dowiedział się, że nie można złapać ręką muchy, bo owad inaczej postrzega czas. Dla muchy sekunda jest godziną, a godzina rokiem. Tak samo było z zarażonymi. Zachowywały się jak istoty żyjące poza czasem.
Były dosłownie wszędzie, wyłaniały się z rozmaitych kryjówek. Doprowadzone do obłędu przez głód, rzucały się na pędzący samochód niczym samobójcy. Kittridge przedzierał się przez nie, widząc, jak obok przelatują ciała, jak groteskowo wykrzywione twarze uderzają o przednią szybę i wylatują w górę. Jeszcze dwa zakręty i będzie wolny. Jeden wirol uczepił się dachu. Kittridge przyhamował na zakręcie, ślizgając się na mokrym betonie. Zwolnił tak gwałtownie, że wirol potoczył się po masce. Kobieta. Miała na sobie suknię ślubną. Uchwyciła się szponami szpar na dole przedniej szyby i podciągnęła, stając na czworakach. Rozwarła paszczę przypominającą pułapkę na niedźwiedzia, wypełnioną rzędem zakrwawionych zębów. Na jej szyi dyndał mały złoty krzyżyk. Przykro mi z powodu twojego ślubu, pomyślał Kittridge, wyciągając pistolet. Uniósł go nad kierownicą i strzelił przez szybę. Szybko minął ostatni zakręt. Przed sobą ujrzał złocisty snop dziennego światła wskazujący drogę. Dojechał do rampy z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę, cały czas przyspieszając. Wyjazd zagradzała metalowa krata, ale uznał to za marną przeszkodę, prawie żadną. Wziął ją na cel, wdepnął pedał gazu i pochylił głowę.
Usłyszał potężny huk i ferrari wzbiło się w powietrze na dwie pełne sekundy, które Kittridge’owi wydały się wiecznością w miniaturze. Samochód wystrzelił jak rakieta i wypadł na ulicę, uderzając o chodnik z rozdzierającym kości tąpnięciem. Spod podwozia prysnął deszcz iskier. Kittridge był wolny, ale miał teraz inny problem: nie było gdzie wyhamować. Miał zamiar wjechać do holu banku po drugiej stronie ulicy. Wóz podskoczył na pasie oddzielającym jezdnie. Kittridge wcisnął hamulec i skręcił w lewo, szykując się na uderzenie. Niepotrzebnie. Z piskiem palonej gumy opony wgryzły się w jezdnię i zatrzymały. Kittridge pomyślał, że wystrzeli z fotela prosto na ulicę, w wiosenny poranek.
Trzeba przyznać, że Warren miał rację. Jak to powiedział? „Żałuj, że nie wiesz, jak się to prowadzi”.
To prawda. Kittridge nigdy w życiu czegoś takiego nie prowadził.
5
Przez długi czas, który, mówiąc ściślej, wcale nie był czasem, człowiek znany jako Lawrence Grey – dawny więzień Zakładu Karnego dla Mężczyzn w Beeville, notowany jako przestępca seksualny w Teksaskim Departamencie Bezpieczeństwa Publicznego, a także cywilny pracownik projektu Noe i Departamentu Broni Specjalnych, Grey zwany Źródłem, Oswobodziciel Nocy, znajomy tego, którego nazywano Zerem – w ogóle nie istniał. Był nikim i nigdzie się nie znajdował, uległ unicestwieniu, nie miał pamięci ani historii, a jego świadomość rozlała się po bezbrzeżnym oceanie. Po szerokim mrocznym morzu głosów szemrzących jego imię: „Grey, Grey”. Byli tam i nie byli, wołali do niego, gdy unosił się samotnie na powierzchni, zjednoczony z ciemnością, kołyszący się na oceanie wieczności, mając nad sobą tylko gwiazdy.
Właściwie nie tylko gwiazdy, bo teraz pojawiło się światło – delikatne, złociste światło omywające mu twarz. Przesuwało się nad Greyem niczym ogniste koło. Dziwnemu światłu towarzyszył gardłowy dźwięk przypominający bicie serca, bum-bum-bum, pulsujący miarowym rytmem w takt jego wirowania. Grey obserwował to cudowne zjawisko. Nagle pomyślał, że to, co widzi, to Bóg. Bóg jaśniejący wysoko na niebie, poruszający się ponad wodami, omiatający oblicze ziemi niczym rąbek zasłony, dotykający i błogosławiący swoje dzieło. Myśl przerodziła się w wybuch radości. Wielkiej radości! Wielkiej radości i przebaczenia! Światło jest Bogiem, a Bóg miłością. Grey musi tylko w nie wkroczyć, wystarczy, że wyjdzie na światło i będzie przez wieki doświadczał tej miłości.
„Nadszedł czas, Grey”.
„Chodź do mnie”.
Poczuł, że coś unosi go w górę. Podniósł się, a gdy to zrobił, niebo rozpostarło swoje skrzydła, przyjęło go do siebie, uniosło w światło. Było to doznanie tak wspaniałe, że z trudem je zniósł. Później ogarnęła go oślepiająca światłość, światłość usuwająca wszystko, jak dźwięk jego krzyku.
Grey wstępujący. Grey odrodzony.
„Otwórz oczy, Grey”.
Posłuchał. Otworzył oczy. Jego wzrok odzyskał ostrość. Nad jego twarzą nieprzyjemnie wirował jakiś ciemny kształt.
Wentylator na suficie.
Zamrugał. Poczuł w ustach gorzki smak przypominający wilgotny popiół. Znajdował się w pokoju podobnym do tych, które znał z sieci tanich hoteli. Szorstka narzuta na łóżku i tania poduszka z gąbki, materac usiany kraterami wgłębień i sufit barwy prażonej kukurydzy. Poczuł woń przetworzonego, zużytego powietrza. Głowę miał pustą niczym dziurawe wiadro, a jego ciało przypominało bezkształtną masę, pozbawioną formy żelatynę. Pokój wypełniało lepkie żółte światło dnia sączące się przez zasłony. Wiatrak nad głową kręcił się i kręcił, kołysząc na wsporniku i wydając rytmiczne skrzypiące rzężenie. Chociaż widok był tak przykry dla zmysłów jak wąchanie soli, Grey nie mógł odwrócić głowy. (Może z powodu przeszywającego dźwięku, a może z powodu snu? Oślepiające światło unoszące go w górę? Niczego już nie pamiętał).
– Dobrze, że się obudziłeś.