Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Peety. Pies, który uratował mi życie

Peety. Pies, który uratował mi życie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-85-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Peety. Pies, który uratował mi życie

Sześćdziesiąt kilo temu – niezwykła historia przyjaźni, która stała się receptą na zdrowie

Eric O’Grey miał ponad sześćdziesiąt kilogramów nadwagi, depresję, cukrzycę i kilka innych chorób, które zagrażały jego życiu. Otyłość rujnowała mu zdrowie i stawała się powodem rosnącej frustracji. Wszystko zmieniła jedna wizyta u lekarza – naturopaty, który polecił Ericowi wzięcie psa ze schroniska. Siedmioletni Peety – pies z nadwagą, w średnim wieku, porzucony i zapomniany stał się odtąd nieodłącznym towarzyszem spacerów. Zaczęli od krótkich przechadzek i stopniowo zwiększali tempo i dystans. Z każdym krokiem ich przyjaźń przeradzała się w bezwarunkową miłość.

Peety. Pies, który uratował mi życie” to książka dla każdego, kto jest gotowy na zmiany i wierzy w to, jak dużo miłości może wnieść w życie obecność czworonoga. To więcej niż historia o ratowaniu zdrowia. To wspaniała opowieść o sile miłości, która potrafi przywrócić radość życia.

Polecane książki

  Młoda reżyserka Joanna przyjeżdża w Bieszczady, aby spotkać się ze swoim idolem, wybitnym filmowcem, który po czterdziestu latach wraca do Polski i buduje w Bieszczadach dom. Okazuje się, że w okolicy doszło niedawno do tragicznego wypadku - badaczka wilków Katarzyna, zbierająca materiały do pracy...
W ostatnich latach chrześcijaństwo jest nieustannie atakowane przez wrogo nastawionych fundamentalistycznych ateistów. Szczególną popularnością cieszyła się przez długi czas książka Richarda Dawkinsa Bóg urojony. Znajdowała się ona na listach bestsellerów i zyskała rozmaite wyróżnienia. Tymczase...
Wiele się dziś w Polsce (ale też na świecie) pisze o pułapce średniego wzrostu i rosnących nierównościach dochodowych. Okazuje się, że ciekawą odpowiedzią na pewne niedoskonałości kapitalizmu może być akcjonariat pracowniczy – idea zaproponowana w latach 50. przez amerykańskiego ekonomi...
  Wielu z nas dopada stres, zmęczenie, poczucie zagubienia i depresja. Często słyszymy, że „samo przejdzie” albo, że powinniśmy po prostu wypocząć. Zwykle to nie wystarczy. Dr Mona Lisa Schulz oraz Louise Hay w swojej książce przedstawiają sposoby, jak możesz poradzić sobie z napadami lęku, uzależni...
Ambitna, pionierska próba połączenia wysiłków polskiego „filozofującego ekonomisty” i niemieckiego „ekonomizującego filozofa”, zorientowana na ukazanie głównych dylematów i wyzwań stojących przed ekonomią w konsekwencji globalnego kryzysu bankowo-f...
[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]W pierwszej części z serii Najpiękniejszych Bajek Świata, znaleźć można trzy bajeczki: Czerwony Kapturek, Pinokio, Książę i Żebrak. Pozycja jest bogato ilustrowana i idealnie nadaje się zarówno dla najmłodyszch, jak i tych troszkę starszych.[...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eric O'Grey i Mark Dagostino

Peety, nie miałem pojęcia, czym jest miłość, dopóki nie pokazałeś mi, czym jest prawdziwe bezwarunkowe uczucie. Nie wiedziałem, czym jest przyjaźń ani dbanie o kogoś innego poza sobą samym, dopóki nie pokazałeś mi, czym jest prawdziwa bezinteresowność. Nie rozumiałem, czym jest odpowiedzialność, dopóki nie stałeś się odpowiedzialny za mnie. Jestem lepszym człowiekiem w każdym aspekcie swojego życia dzięki temu, czego mnie nauczyłeś. Czekaj na mnie na mostku przy brzegu rzeki. Bądź grzecznym psem, buszuj w trawie i kwiatach, a kiedy znów mnie zobaczysz, przejdziemy razem przez most i wkroczymy w następny żywot. Kocham cię z całego serca i będę o tobie pamiętał do końca swych dni.

wstęp

Cienie i blaski

Gdy późnym wieczorem spacerujesz samotnie po mieście, uliczne latarnie i jaskrawe neony nie są tak bezpieczne, jak by się mogło wydawać. Ich blask sprawia jedynie, że mroczne zakamarki wydają się jeszcze ciemniejsze; rzucają też długie cienie, w których kryją się rzeczy niewidoczne gołym okiem.

Istnieją dwa sposoby na stawienie czoła ciemności: noszenie przy sobie wielkiej latarki albo unikanie samotnych wędrówek.

Ja nigdy nie chodziłem sam.

Od zawsze towarzyszył mi Peety.

Ten stary pies zabrał mnie w podróż o wiele wspanialszą niż wszystkie wycieczki i przygody, którymi zdążyłem go uraczyć w ciągu pięciu lat od chwili, w której się poznaliśmy. Miałem pełną świadomość tego, jak Peety pomógł mi wkroczyć na nową drogę życia – tę, na której miałem nadzieję pozostać już do końca swoich dni. Ja również pomogłem mu wejść na tę nową ścieżkę i właśnie dlatego tak trudno było mi patrzeć na niego tamtego wieczora. Choć nadal merdał wesoło ogonem i miał ten sam błysk w oczach co zwykle, wiedziałem, że idzie nieco wolniej niż zazwyczaj. Nie sądziłem, że to coś poważnego. Inni ludzie pomyśleliby pewnie, że spaceruje w tempie, w jakim chodzi każdy zdrowy pies. Jednak od momentu, w którym wyszliśmy z naszego budynku, widziałem, że z trudem utrzymywał regularne tempo, w jakim spacerowaliśmy w trakcie wielu poprzednich przechadzek.

Dokonałem w myślach szybkich obliczeń i wyszło mi, że począwszy od dnia, w którym wszystko się zaczęło, mieliśmy za sobą już prawie dwa tysiące spacerów. Chodziliśmy co najmniej pół godziny każdego ranka, popołudnia i w przerwach pomiędzy, codziennie przez pięć lat. To całe mnóstwo śladów łap na chodniku.

Zdawałem sobie sprawę, że statystyczna długość życia psa średnich rozmiarów wynosi od dziesięciu do trzynastu lat. Wiedziałem również w przybliżeniu, ile lat ma Peety, i dotarło do mnie, że te dwie liczby się ze sobą zbiegają. Zwyczajnie nie mogłem uwierzyć w to, że Peety był na tyle stary, aby zwolnić tempo. Był za bardzo radosny, wiecznie podekscytowany, zbyt kochany i miał w sobie tyle wigoru, że nie brałem pod uwagę faktu, że mógł już wkroczyć w swoje tak zwane ostatnie lata życia.

Poza tym obaj byliśmy w zbyt rozkosznym nastroju, by zawracać sobie głowę ponurymi myślami. Od czasu przeprowadzki do Seattle żyliśmy jak dwaj królowie. Z naszego narożnego apartamentu w wieżowcu położonym w samym centrum rozciągał się spektakularny widok na światła miasta, łódki unoszące się na zatokach Puget Sound, a nawet na stadion Century-Link Field, na którym Seattle Seahawks rozgrywali mecze. Peety mógł szczekać z czternastego piętra na każdego małego psa, którego zobaczył na chodniku, tak by wiedział, kto tu rządzi.

Peety miał na górze własny balkon, łącznie ze skrawkiem murawy do osobistego użytku, dzięki czemu nie musiał czekać, aby wyjść na świeże powietrze, ani znosić długich jazd windami w celu załatwienia swych psich potrzeb. Co dwa tygodnie zjawiała się usłużna ekipa ludzi, która sprzątała i wymieniała jego mały kawałek podniebnej trawy, zupełnie jakby miał na usługach własny dwór lojalnych poddanych.

Było naprawdę fantastycznie.

Najlepsze ze wszystkiego było to, że miał rodzinę. My mieliśmy rodzinę. Moja dziewczyna Melissa i jej dzieci kochali Peety’ego. Kochali nas obu. Czego więcej do szczęścia mógłby chcieć pies? (Albo mężczyzna?) Obaj byliśmy szczęśliwi.

Powtarzałem sobie to wszystko w myślach, usiłując zignorować jego wolniejsze tempo.

– Jaki uroczy piesek – powiedziała atrakcyjna młoda kobieta, gdy skręciliśmy za róg.

– Dziękuję – odparłem.

Kontynuowaliśmy nasz spacer. Peety i ja byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju uwag. Ze swoimi biało-czarnymi łatkami i wzrostem sięgającym kolan mój kompan faktycznie był uroczy. Był magnesem przyciągającym kobiety od momentu, w którym nabrał pewności siebie. Rok lub dwa lata wcześniej pewnie zatrzymałbym się i pozwolił tamtej kobiecie go pogłaskać. To byłby świetny sposób na przedstawienie się. Jednak Peety i ja czuliśmy się o wiele szczęśliwsi w stałym związku, w którym byliśmy.

Poszliśmy na wschód, z dala od jasno oświetlonej, bardziej turystycznej części Pike Street, i właśnie mieliśmy przejść przez Second Avenue, gdy z ciemności wyłonił się uliczny żebrak.

W centrum Seattle jest mnóstwo żebraków. Część z nich jest bezdomna. Część to dzieciaki w wieku szkolnym szukające pieniędzy na narkotyki. Większość tych osób jest nieszkodliwa. Ale nie ten facet. Był naprawdę wielki i w dodatku naćpany. Gołym okiem było widać, że nie ma zamiaru poprzestać na wyżebraniu paru drobnych.

– Masz kasę? – spytał.

Peety zatrzymał się gwałtownie, spuścił łeb, utkwił w nim wzrok i warknął.

– Wybacz – powiedziałem. – Nic przy sobie nie mam. Chodź, mały.

Pociągnąłem za smycz, ale Peety ani drgnął. Siedział w miejscu jak skamieniały, z najeżonym futrem na karku. Jego niski cichy warkot stawał się coraz głośniejszy.

– Ooo, jak myślisz, ten kundel coś mi zrobi? Ugryzie mnie?

Facet podniósł głos i zbliżył się do mnie ze złowrogim spojrzeniem, które kazało mi się zatrzymać. Peety i ja spacerowaliśmy tą trasą setki razy bez żadnego incydentu. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Moje ciało naprężyło się instynktownie. Zająłem pozycję, zaciskając dłoń na smyczy Peety’ego i przygotowując się do walki. Byłem silny, silniejszy niż kiedykolwiek. Jestem całkiem pewny, że poradziłbym sobie, w razie gdyby doszło do bójki. Jednak musiałem wziąć pod uwagę fakt, że ten facet jest pod wpływem jakichś substancji odurzających.

– No weź – krzyknął. – Powiedziałem, żebyś dał mi trochę kasy!

Wyciągnął rękę w moją stronę, a wtedy Peety wydał z siebie najprymitywniejszy i najzajadlejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Zeskoczył z chodnika – cały metr osiemdziesiąt w powietrzu – z otwartym pyskiem i rzucił się mężczyźnie do gardła. Szarpnąłem za smycz i powstrzymałem go, tak że jego zęby znalazły się o włos od celu. Żebrak zachwiał się na nogach i prawie przewrócił. Wygramolił się na czworaka, po czym rozpłynął w ciemności.

Peety wylądował i chciał za nim pobiec, szarpiąc za smycz i nie przestając szczekać. Wpatrywałem się w mrok w ślad za nim, próbując dojrzeć, czy mężczyzna się tam skrywa i czy będzie na tyle głupi, aby wrócić i stawić czoła gniewowi Peety’ego.

Gdy nabrałem pewności, że jest po wszystkim, spojrzałem na swojego uroczego kompana i roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać. Nie rozumiałem, skąd wziął siłę i odwagę, by skoczyć tak wysoko i mnie obronić. Frunął w powietrzu niczym superpies! Brakowało mu tylko czerwonej peleryny i maski.

Gdy jednak spojrzałem w ciemność, zdałem sobie z czegoś sprawę. Miałem łzy w oczach. Byłem pewien, że przed chwilą byliśmy o krok od czegoś naprawdę strasznego. To wszystko stało się zupełnie nieoczekiwanie. Nie było żadnego ostrzeżenia. Kto wie, co mógł zrobić mi tamten mężczyzna. A gdyby miał przy sobie nóż albo broń? Tego przeraźliwego wyrazu w jego oczach nikt nie chciałby oglądać. Wziąłem głęboki wdech i byłem wdzięczny, że nic nam się nie stało.

Miałem wrażenie, jakbym w roztargnieniu zszedł z krawężnika prosto pod pędzący autobus, a jakiś anioł chwycił mnie za kołnierz i odciągnął znad przepaści.

Uklęknąłem na jedno kolano i pogłaskałem Peety’ego uspokajająco po grzbiecie.

– Dobry piesek. Świetna robota, Peety – powiedziałem. – Już dobrze. Wszystko w porządku.

Gdy Peety się rozluźnił, podniosłem się z ziemi. Mój głos lekko się załamał, gdy dodałem:

– Wracajmy do domu.

Peety ruszył w drogę, ale tym razem zamiast iść u mego boku, szedł przede mną – chroniąc mnie tak jak dawniej, gdy nasza wspólna podróż dopiero się zaczynała.

Pokręciłem głową i wytarłem policzki w rękawy.

Byłem pewien, że mój pies właśnie uratował mi życie. A to oznaczało, że Peety ocalił mnie pod tyloma możliwymi względami, pod jakimi tylko da się uratować człowieka.

Wszędzie, dokądkolwiek chodziliśmy, spotykaliśmy ludzi, którzy byli poruszeni faktem, że zabrałem Peety’ego ze schroniska. Byli automatycznie pod wrażeniem, zupełnie jakby prosty akt dobroci w jakiś cudowny sposób udowadniał, że jestem dobrym człowiekiem. W rzeczywistości chciałem im wszystkim wyjaśnić, że się mylą. Było całkiem na odwrót. To pies uratował mnie.

Skrócenie naszego spaceru tamtego wieczora wydało mi się dziwne. Nigdy tego nie robiliśmy. Chciałem jednak natychmiast wrócić do domu i opowiedzieć Melissie o tym, co zaszło.

Była równie wdzięczna jak ja, że Peety rzucił mi się na ratunek.

– Dobry piesek! – powiedziała, siadając na podłodze i zasypując go pochwałami za jego dobry uczynek. Peety wydał z siebie głośne westchnienie, jakby jego heroiczny wyczyn był błahostką, ale dla mnie patrzenie, jak ta dwójka tuli się do siebie, miało ogromne znaczenie. Zanim Melissa poznała Peety’ego, śmiertelnie bała się psów. Jedno z jej dzieci również się ich bało.

Moje życie było dalekie od tego, jakie wiodłem obecnie, a zmienił je Peety. Powinienem był się domyślić, że to dopiero początek.

Zabawne. Gdy wraca się wspomnieniami do takich chwil – chwil, w których człowiek nie zdawał sobie sprawy, że były w tamtym czasie ostateczne – okazuje się, że nabierają o wiele większego znaczenia. Nawet wówczas tamta chwila była dla mnie bardzo istotna. Gdy spojrzałem Peety’emu w oczy, wiedziałem, że łączy nas głęboka więź. Uśmiechnąłem się więc, a gdy Peety spojrzał na mnie znad ramion Melissy, odwzajemnił się tym samym. Nie mogłem się powstrzymać, by nie paść na kolana i też go nie uściskać, co tylko zwiększyło jego ekscytację. Zaczął lizać mnie po twarzy z takim zapałem, że straciłem równowagę, a on wspiął się na moją klatkę piersiową jak szczeniak. Roześmiałem się na cały głos, co przykuło uwagę dzieciaków, które przybiegły pędem, i nagle wszyscy znaleźliśmy się w jednym wielkim niedźwiedzim uścisku.

Czy może być coś lepszego niż to?

To spojrzenie Peety’ego i wyzierające z jego oczu zaufanie i opiekuńczość. Ta więź. Miłość. Cała ta bezwarunkowa miłość.

To wszystko czyniło życie lepszym.

I właśnie to mnie uratowało – i nie mam na myśli wyłącznie incydentu z agresywnym żebrakiem.

To spojrzenie uratowało mnie przed sobą samym.

rozdział 1

Wyjeżdżam…

Podróżowanie jest do bani.

Najgorsze są lotniska.

Nie, wróć. Najgorsze są samoloty.

Kogo ja próbuję oszukać? Dawniej wszystko było do bani. Wszystko. Moja praca, moje dni, noce. Moje życie. Byłem nieszczęśliwy.

Moja praca nie znajdowała się wysoko na liście wymarzonych zawodów, które wyobrażasz sobie, będąc dzieckiem. Astronauta! Kowboj! Gwiazda rocka! Aktor! Bejsbolista! Zewnętrzny przedstawiciel handlowy Dużej Firmy Produkującej UrządzeniaDomowe! No cóż. Zrozumcie, wcale nie narzekam. Byłem wdzięczny za to, że mam pracę. W latach poprzedzających ten nieszczęsny dzień zaliczyłem tuzin różnych stanowisk. Jedno z nich straciłem w tak spektakularny sposób, że musiałem uciec na drugi koniec kraju. Autobusem.

Autobusów również nienawidziłem. Wracając jednak do kwestii lotniska: każdy dzień, w którym musiałem udać się na lotnisko, był najgorszym dniem mojego życia. A ten konkretny dzień szybko zmienił się w absolutnie najgorszy ze wszystkich możliwych złych dni.

Jak to możliwe, że obojętnie, gdzie zaparkujesz na lotnisku, musisz przejść setki kilometrów do miejsca, do którego masz się dostać? Poczułem, że napięcie ogarnia mnie już w momencie, w którym wyciągnąłem walizkę z bagażnika wynajętego samochodu i utkwiłem wzrok w rozciągających się przede mną białych liniach oznaczających, że przede mną jeszcze długa droga. Sapałem i dyszałem, zanim znalazłem się w połowie drogi do drzwi. Nim wszedłem do terminala, moje kolana i kostki pulsowały. A to wszystko pomimo tego, że odkąd się obudziłem, co dwie godziny na zmianę przyjmowałem dawki paracetamolu i ibuprofenu tylko po to, by przygotować się do faktu, że tego dnia będę musiał pracować.

Jakiś nieznośny dzieciak (zawsze znajdzie się jakiś nieznośny dzieciak) próbował wyminąć mnie w pośpiechu na ruchomych schodach, ale po chwili się zorientował, że nie ma wystarczająco dużo miejsca, aby przejść. Zamiast wykazać się cierpliwością i zaczekać, próbował przecisnąć się między mną a ścianą ze stali nierdzewnej poruszającej się barierki i o mało przez nią nie wypadł. Jego rodzice podnieśli wrzask.

– Tommy, przestań! Zrobisz sobie krzywdę! Mówi się „przepraszam”! Och, na litość boską. Przepraszamy – mówili, przy czym oni sami i wszyscy wokół zaczęli się gapić z przerażeniem na grubasa, który zajmował prawie całą szerokość ruchomych schodów.

O tak. To byłem ja. To ja byłem tym facetem: grubasem w drodze do domu z podróży służbowej, pocącym się w swojej zapinanej na guziki koszuli i wprawiającym wszystkich wokół siebie w zakłopotanie.

Tego dnia w 2010 roku ważyłem gdzieś pomiędzy 155 a 163 kilo. Dokładna waga zależała od tego, czy zważyłem się przed jedzeniem czy już po zjedzeniu jednego z gigantycznych posiłków, oraz od tego, na czyją wszedłem wagę. (Waga w gabinecie lekarskim zawsze pokazywała dobre dwa do pięciu kilogramów więcej, niż sądziłem, że ważę. To się zdarza każdemu, prawda? O co w tym chodzi? Czy w gabinetach lekarskich prawa fizyki ulegają zmianie czy co?)

Mierzę 155 centymetrów wzrostu i mam 132 centymetry w pasie. Jeśli nie macie tego przed oczami, spróbujcie wyobrazić sobie to: moje „uchwyty miłości” przypominały bardziej „poduszki nienawiści” – ocierały się o obie strony czujnika metalu, gdy z trudem przeciskałem się przez bramki na lotnisku.

Administracja Bezpieczeństwa Transportu (TSA) nie zapewniała ławek na większości lotnisk w 2010 roku, a to lotnisko było, rzecz jasna, pozbawione ich całkowicie. Włożenie butów w pozycji stojącej dla większości ludzi nie stanowi żadnego problemu. Tyle że ja nie mogłem dotknąć własnych stóp, nie wspominając o zawiązaniu sznurówek, jeżeli nie miałem gdzie usiąść. Pomimo życzliwych rad innych ludzi mokasyny również niczego nie ułatwiały. Wsunięcie na stopę mokasyna wymagało długiej łyżki do butów, której TSA oczywiście nie zapewniała.

Wziąłem więc swoje rzeczy i szurając stopami w samych skarpetkach po zimnych płytkach podłogowych, zdołałem wreszcie znaleźć ławkę na końcu korytarza. Jednak nawet wtedy kosztowało mnie mnóstwo energii i siły woli, aby wciągnąć brzuch na tyle, żeby zawiązać buty. Ów wysiłek sprawił, że zabrakło mi tchu. Po wszystkim musiałem posiedzieć na tej ławce dobre dziesięć minut, aby odpocząć.

Gdy wstałem, ból i odrętwienie w stopach, nogach i kolanach zaczęły promieniować na mój kręgosłup. Spojrzałem na swoją kartę pokładową. Potem zerknąłem na numer bramki. Chciało mi się wymiotować. Dlaczego moja bramka zawsze znajduje się w najdalszym krańcu terminala?

Gdy wreszcie udało mi się tam dotrzeć, okazało się, że zabrakło miejsc siedzących. Poczekalnia była przepełniona. Kolejny w pełni zabukowany lot. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że drą z nas łacha? Traktują nas jak bydło. Aura luksusu otaczająca lot samolotem bezpowrotnie zniknęła. Nawet chudzi ludzie mają świadomość, że miejsca w samolotach stały się strasznie małe i niewygodne. W całym przemyśle lotniczym nie istniał fotel, który pomieściłby mnie bez wylewania się moich zwałów tłuszczu po obu stronach sąsiednich siedzeń. Jeśli miałem wystarczająco dużo szczęścia, aby zdobyć miejsce przy oknie lub wzdłuż przejścia, to przynajmniej mogłem napierać swoim ciałem wyłącznie na jedną osobę. (Choć znoszenie bólu wywołanego nieuchronnym uderzeniem wózka z napojami i przekąskami też nie było zbyt przyjemne). Tak naprawdę potrzebowałem dwóch miejsc, aby pomieścić całe swoje ciało, ale pracodawca nie zamierzał płacić podwójnie za moją podróż, a sąd federalny uznał, że otyłość nie jest „kalectwem” w świetle Ustawy o niepełnosprawności. Dlatego też ani linie lotnicze, ani mój pracodawca nie musieli zapewniać jakichkolwiek usprawnień zmniejszających cierpienie ludzi takich jak ja.

Tamtego dnia, w tym zatłoczonym samolocie, otrzymałem miejsce pośrodku. Jakżeby inaczej.

Gdy moja grupa została wezwana, a ja musiałem czekać w następnej kolejce, aby wreszcie wejść na pokład, oparłem się ramieniem o ścianę rękawa lotniczego, aby zmniejszyć nacisk w kolanach. Gdy wsiadłem do samolotu, dotarło do mnie, że to jeden z nowych modeli wyposażonych w bardzo wąskie przejście między fotelami. Nie mogłem przejść przez nie przodem, więc szedłem bokiem jak krab, przyglądając się przerażonym twarzom pozostałych pasażerów, gdy zbliżałem się do ich siedzeń. Strach malujący się na ich obliczach przypominał urywek komiksu z dymkami nad ich głowami: „Błagam, na litość boską, niech ten olbrzymi facet nie siedzi obok mnie!”.

Gdy wreszcie dotarłem do najbardziej pechowych pasażerów w samolocie – sporych rozmiarów białego mężczyzny siedzącego przy przejściu i smukłego Koreańczyka przy oknie – powiedziałem:

– Przepraszam najmocniej, ale mam środkowe miejsce.

Nie odezwali się ani słowem. Nie musieli.

Wcisnąłem się pomiędzy podłokietniki fotela, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że po czterogodzinnym locie zostawią na moim ciele ślady i prawdopodobnie siniaki. Byłem jednak pewien, że przysparzam dwóm facetom w swoim rzędzie o wiele większego dyskomfortu niż samemu sobie.

Pas bezpieczeństwa nie był wystarczająco długi, abym mógł zapiąć go wokół swojej 132-centymetrowej talii. Nigdy nie byłem w stanie go zapiąć. Uniosłem zatem rękę, mając rozpaczliwą nadzieję, że dezodorant nadal działa, i wcisnąłem guzik nad głową przywołujący stewardesę.

Przemiła pani przyglądała mi się długo i poinformowała mnie, że „niestety”, ale w naszym samolocie jest kilka innych większych osób, a załodze „najwyraźniej” skończyły się przedłużki do pasów bezpieczeństwa. Nie wolno mi było bez niej lecieć. Samolot nie mógł wystartować, jeśli wszyscy pasażerowie nie byli przypięci pasami. Doskoczyła więc do staromodnie wyglądającej słuchawki telefonu pokładowego zamontowanego na ścianie kabiny i zadzwoniła do bramki, aby sprawdzić, czy mają jakieś zapasowe przedłużki.

Nie mieli. Przy bramce nie mieli żadnych dodatkowych przedłużeń do pasów. Abym mógł dostać przedłużkę dla siebie, musieliby przekazać ją z pokładu innego samolotu.

– Jak długo to potrwa? – spytał Koreańczyk.

– Zajmiemy się tym tak szybko, jak to tylko możliwe – odparła stewardesa.

Myślałem, że nie mogę się poczuć gorzej niż wtedy. Siedzieliśmy zatem, czekając i czekając. Minęło ponad trzydzieści minut. Wszyscy zajęli już swoje miejsca i zaczynali się denerwować. Godzina naszego odlotu już dawno minęła, gdy stewardesa w końcu wróciła i powiedziała mi, że znaleźli przedłużenie do pasa i że wkrótce powinniśmy znaleźć się w powietrzu.

Gdy tylko się oddaliła, Koreańczyk odezwał się całkiem donośnym głosem:

– Świetnie. Przez to, że jest pan taki gruby, przegapię swoje połączenie!

Miałem ochotę umrzeć. W tamtej chwili, siedząc w fotelu, pragnąłem, aby moje życie się skończyło.

– Przepraszam – odparłem. Nie mogłem obrócić swojej monstrualnej szyi, aby na niego spojrzeć. Poza tym nie miałem wystarczająco dużo odwagi, żeby popatrzeć mu w oczy, nawet gdybym zdołał odwrócić głowę. Byłem chorobliwie otyły przez ponad połowę życia i nauczyłem się, że najłatwiej jest nie reagować. Tak było lepiej. Powiedziałem tylko jedno: – Miłego lotu.

Samolot odjechał spod bramki z czterdziestopięciominutowym spóźnieniem. Choć zabrzmi to niedorzecznie, robiłem, co mogłem, aby wydać się niewidzialny – tak, by nikt mnie nie zobaczył, nie usłyszał ani nie odczuł mojej obecności przez całe cztery godziny lotu. Musiałem iść do łazienki, ale się powstrzymałem. Nie chciałem, by ktokolwiek musiał się przesunąć. Nie chciałem odbyć tej upokarzającej drogi do kabiny.

Gdy wreszcie było po wszystkim, odsunąłem się na bok i pozwoliłem Koreańczykowi wyjść z samolotu przede mną. Zrobił to, wielce poirytowany. Jestem pewien, że przegapił swój następny lot. Jestem pewien, że pozostali również. W pojedynkę udało mi się przysporzyć kłopotów całemu samolotowi pełnemu ludzi.

Boki bolały mnie okrutnie od uciskających je podłokietników. Bolał mnie każdy staw w ciele, gdy wyruszyłem w męczącą wędrówkę do samochodu. Osunąłem się bezwładnie na fotel i prawie zasnąłem na parkingu z powodu wyczerpania całą tą sytuacją.

Po dotarciu do domu zostawiłem walizkę w bagażniku. Nie mogłem znieść nawet myśli o wniesieniu jej do środka. Umierałem z głodu. Zwaliłem się bez sił na kanapę i zadzwoniłem do Domino’s po pizzę. Zamówiłem ekstradużą mięsną ucztę, a ponieważ był weekend, zamówiłem też drugą, aby nazajutrz mieć co zjeść na lunch. (Mniej pracy).

Siedząc na kanapie, pochłonąłem pierwszą pizzę. Całą. Nadal byłem głodny.

– Jeszcze jeden kawałek – powiedziałem sobie.

Po zjedzeniu tego kawałka pochłonąłem drugi. I kolejny. I jeszcze jeden, aż w końcu jedyne, co pozostało, to dwa puste, umazane tłuszczem kartonowe pudełka.

Zjadłem obie pizze za jednym posiedzeniem.

Ekstraduża mięsna uczta ma czterdzieści centymetrów średnicy. Nie jest przeznaczona do zjedzenia dla jednej ani nawet dla dwóch osób. To pizza serwowana na imprezach. Spora ilość składników w jednej pizzy sprawia, że ma ona jakieś pięć tysięcy kalorii. To znaczy, że pochłonąłem około dziesięciu tysięcy kalorii podczas jednego posiłku. W tamtym czasie nie miałem pojęcia o wartościach odżywczych. Nie przykładałem wagi do tego typu spraw. Byłem głody, więc jadłem.

A wracając do tych dwóch ekstradużych pizz zjedzonych za jednym zamachem – nie po raz pierwszy to zrobiłem. W rzeczywistości stało się to moim piątkowym zwyczajem. Zawsze wmawiałem sobie, że zjem tylko jedną, a drugą zostawię na później. Kończyło się zaś na tym, że zjadałem obie. To był jeden z miliona złych nawyków, które wywoływały we mnie uczucie wstydu i depresję za każdym razem, gdy do tego dochodziło – nie wiedziałem jednak, jak mam przestać. Nie rozumiałem, co jest ze mną źle. Obwiniałem się o wszystko, co robiłem. Nie miałem pojęcia, jak mogę wyzdrowieć.

Spędziłem już dwadzieścia pięć lat na wypróbowywaniu każdej możliwej diety i dietetycznego produktu, jakie kiedykolwiek widziałem w telewizji i gazetach. Spróbowałem nawet produktów nieprzedstawianych w reklamach, które o mało mnie nie załatwiły. Żaden z nich nigdy nie zadziałał. Owszem, z początku gubiłem trochę kilogramów. Zrzuciłem dobre osiemnaście kilo z wykorzystaniem niektórych sztuczek i nowomodnych diet. Przez kilka tygodni, a nawet miesięcy czułem się dobrze. Ale po jakimś czasie zaczynałem oszukiwać. Robiło mi się niedobrze od kiepskiego pakowanego jedzenia. Opuszczałem spotkania grup wsparcia. Cokolwiek to było, zawsze wracałem na złą drogę. Czułem się wtedy nieszczęśliwy i zwyczajnie się poddawałem. Dieta się kończyła, a ja wracałem do swojej Standardowej Amerykańskiej Diety składającej się z tłustego fast foodu i dostaw do domu.

Wiem, że nie jestem w tym osamotniony. Połowa Amerykanów doświadczyła tego samego. Po prostu w swoim przypadku osiągnąłem ekstremum.

Gdy wreszcie skończyłem jeść tamtego wieczora, wstałem, aby położyć się do łóżka. Wtedy dostrzegłem stertę brudnej bielizny w sypialni dla gości i uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem rozbity.

Moja porozrzucana bielizna utworzyła tak wysoki kopiec, że mogłem zobaczyć jego wystający czubek znad krawędzi łóżka. Policzyłem w myślach i wyszło mi, że w stercie musi znajdować się co najmniej tysiąc par majtek. Dawno temu przestałem robić pranie. Dotarcie do pralek na żetony w moim budynku mieszkalnym było dla mnie istną katorgą. Zamówiłem więc usługę, w której pracownik pralni przychodził po moje rzeczy i dostarczał mi gotowe pranie pod drzwi, więc zamiast zawracać sobie głowę praniem i ponownym zakładaniem rzeczy, uznałem, że co parę tygodni będę kupował nową bieliznę i skarpetki na Amazonie. Dostarczano mi je pod same drzwi, zupełnie jak moje pizze. Wyrzucałem brudną bieliznę do pokoju gościnnego, gdzie nie musiałem na nią patrzeć i gdzie nikt inny również jej nie widział.

I tak nikt nigdy nie przyszedł do mojego mieszkania. Ja również przestałem wpadać z wizytą do innych ludzi. Przestało mi zależeć na utrzymywaniu jakichkolwiek relacji międzyludzkich. To było dla mnie zwyczajnie za trudne. Wszystko, co znajdowało się poza czterema ścianami mojego mieszkania, było dla mnie zbyt trudne. Urządziłem swoje życie tak, by wykonywać większość pracy w domu, przez telefon i na komputerze. Spotkania biznesowe z klientami i podróże służbowe były jedynymi powodami, dla których wychodziłem na zewnątrz – i to wyłącznie dlatego, że byłem do tego zmuszony.

Jakiś rok wcześniej zawlokłem się niechętnie na nakazane odgórnie przez firmę badanie lekarskie, gdzie po sprawdzeniu wyników mojej morfologii lekarz doradził mi, abym wykupił miejsce na cmentarzu.

– Słucham? – spytałem.

– Jeśli nie zapanuje pan nad swoją wagą, za pięć lat będzie go pan potrzebował.

Za kogo on się uważa? – pomyślałem. Byłem na niego wściekły z powodu tak rażącej nieuprzejmości. Wyszedłem stamtąd, przyrzekając sobie w duchu, że poszukam innego doktora.

Jednak szczere słowa lekarza mają potężną moc. Wziąłem je sobie głęboko do serca, lecz nie w pozytywny ani motywujący sposób, tylko dość fatalistyczny.

Tamtego wieczora dotarło do mnie, że zmarnowałem już jedną piątą życia, jaka mi została. W ciągu tego roku nie wydarzyło się nic dobrego. W zasadzie zrobiło się jeszcze gorzej.

Od piętnastu lat nie byłem na randce. Kopiec bielizny wyglądał jak kadr wyrwany z filmu, jak coś, co uzbierała osoba, której całkiem odbiło po tym, jak została odludkiem i oderwała się od rzeczywistości.

Czy właśnie tym się stałem? Szaleńcem? Odludkiem?

Jakim cudem do tego dopuściłem?

Miałem cukrzycę typu 2, której zupełnie nie kontrolowałem. Przeczytałem o wszystkich związanych z nią zagrożeniach. Wiedziałem, że jeśli nie przejmę nad nią kontroli, mogę oślepnąć lub stracić kończynę. Jednak nic, co robiłem, nie pomagało. Częściowym powodem, dla którego tak ciężko pracowałem, była konieczność zarobienia wystarczającej sumy pieniędzy na leki. Nawet z pomocą ubezpieczenia co miesiąc wydawałem prawie tysiąc dolarów na lekarstwa, których potrzebowałem do przeżycia. Musiałem przyjmować medykamenty, które pomagały uregulować poziom insuliny i obniżały wysokie ciśnienie krwi oraz zabójczo wysokie stężenie cholesterolu. Potrzebowałem też leków na sen, stany lękowe i depresję i kilku kolejnych na zwalczanie efektów ubocznych pozostałych środków. Żaden z nich nie sprawił, że czułem się lepiej. Żaden. Czułem się nieszczęśliwy i przybity. Przez cały czas.

Ów do bólu bezpośredni lekarz skierował mnie do chirurga bariatry zajmującego się leczeniem patologicznej otyłości – do faceta, który chciał mnie pokroić i usunąć spory kawał mojego żołądka po to, by zapanować nad moim obżarstwem. Operacja wydała mi się barbarzyńska. Mimo to przeszedłem przez cały proces przygotowawczy i powiedziałem lekarzom, by umówili mnie na zabieg. Miało do niego dojść miesiąc po tamtym parszywym dniu. To tylko pokazuje, jak bardzo byłem zdesperowany.

Wcale nie chciałem poddać się operacji. Nie mogłem zrobić tego swojemu ciału. Istna makabra. Jak mogłem pozwolić, aby ktoś wyciął mi wnętrzności, by spróbować powstrzymać coś, co od samego początku było moją winą? Jak do tego doszło? Dlaczego nie mogę przestać jeść? Czy oni naprawdę mnie pokroją i usuną część mojego żołądka?

Nie mogłem tego zrobić. Nie chciałem.

Nie.

Wiedziałem, czego chcę. Wiedziałam, co musiało się stać. Nie miałem broni. Tabletki, które brałem, nie były wystarczająco silne, aby załatwić sprawę. Być może wystarczyło tylko stanąć przed rozpędzonym pociągiem. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, ale po tym feralnym dniu, który mi się przydarzył, wiedziałem, że muszę to załatwić. Pożałowałem tylko, że nie posłuchałem rady swojego lekarza i nie wykupiłem miejsca na lokalnym cmentarzu.

Nawet tego nie umiałem zrobić, jak należy – pomyślałem.

Gdy osunąłem się bezwładnie na kanapę, każdy skrawek mojego ciała przeszywał ból podobny do tego, jaki towarzyszy nam podczas grypy. Żołądek bolał mnie od nadmiaru tłuszczu i sera. Nie potrafiłem znieść tej fizycznej agonii. Zgasiłem światła i ze łzami w oczach zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem.

Pomodliłem się.

– Boże – powiedziałem w ciemnościach zalegających w moim pokoju. – Błagam cię. Zabij mnie. Proszę, odbierz mi życie. Proszę.

rozdział 2

Przebudzenie

To, co wydarzyło się później, niektórym ludziom może się wydać dziwne. Do licha, ja sam nadal tego nie pojmuję.

Nie umarłem.

Zamiast tego po pomodleniu się do Boga, aby odebrał mi życie, straciłem przytomność.

Niektórzy powiedzą, że to sen, inni, że majaki, ale nagle się zorientowałem, że wciąga mnie słup białego światła. Miałem wrażenie, że spadam i frunę jednocześnie, ale wcale się nie bałem. Czułem spokój. Nie ujrzałem żadnej boskiej istoty ani perłowych bram niebios. Nie rozległ się też żaden grzmiący głos. Tak naprawdę w owym śnie (czy cokolwiek to było) w ogóle nie słychać było żadnych słów. Wiedziałem jedynie, że nagle poczułem, jak przepełnia mnie nadzieja – i byłem niemal pewien, że nie jestem sam.

Znalazłem się w obecności Boga.

Nigdy nie chodziłem do kościoła, chyba że na śluby albo pogrzeby. Nie wychowano mnie w duchu żadnej religii. Fakt, że pomodliłem się do Boga w chwili rozpaczy, był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. A mimo to właśnie Jego obecność poczułem.

Rozumiem, że niektórzy ludzie mogą uznać, że następna część brzmi jak wariactwo. Zanim mi się to przydarzyło, uznałbym dokładnie tak samo. Przespałem całą noc i rano obudziłem się z przepełniającym mnie uczuciem siły. Choć była sobota, a ja normalnie spędziłbym zdecydowaną część weekendu w łóżku, wstałem i wziąłem prysznic. Ubrałem się. Zjechałem na dół windą i wyszedłem na chodnik. Poczułem na twarzy ciepłe promienie słońca i zauważyłem zieleń palm. Zwróciłem uwagę na widoczne w oddali pasmo gór z pokrytymi śniegiem wierzchołkami, odcinające się na tle mglistego nieba San Jose. Wróciłem windą do mieszkania, wszedłem do środka, wziąłem laptopa i zamówiłem Biblię na Amazonie. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiłem. Po prostu wiedziałem, że muszę to zrobić.

Dwa dni później Biblia dotarła pod moje drzwi i tak samo jak w przypadku pizzy, rzuciłem się na nią i pochłonąłem ją w całości. Poświęciłem każdą wolną godzinę większości następnego miesiąca na przeczytanie nowożytnego przekładu Biblii od deski do deski. Nie pamiętam, żebym robił cokolwiek innego ze swoim życiem w tamtym miesiącu prócz czytania świętego tekstu. Ciało nadal mnie bolało. Nadal czułem się nieszczęśliwy. Pracowałem tylko tyle, ile musiałem. Wyłączyłem telewizor. Jadłem stałe posiłki składające się z pizzy, chińszczyzny i fast foodu, pochodzące z pobliskich knajp. I czytałem.

Niektóre fragmenty Biblii nie miały dla mnie żadnego sensu, a niektóre przemawiały do mnie głęboko – zupełnie jakby napisano je specjalnie dla mnie. Natknąłem się na mnóstwo historii, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, i rozpoznałem wiele zwrotów, powiedzeń i odniesień, których ludzie używają w życiu codziennym, a ja nie zdawałem sobie sprawy, że są zaczerpnięte z Biblii. Przeczytałem wszystkie historyczne odnośniki w przypisach i byłem oszołomiony odkryciem, jak wiele wydarzeń z tej świętej księgi pokrywa się z niezwiązaną z religią historią, której uczyłem się w szkole. Byłem zapalonym miłośnikiem wszelkiego rodzaju książek i zwyczajnie nie mogłem uwierzyć, że przeżyłem pięćdziesiąt jeden lat bez przeczytania czy nawet próby zrozumienia siły, którą tak wielu ludzi odnalazło dzięki Biblii.

W momencie gdy dotarłem do końca ostatniego zdania Księgi Objawienia, siedziałem na swojej kanapie. Zamknąłem Biblię z poczuciem satysfakcji, tak jakbym zrobił dobry uczynek – i nagle po raz drugi straciłem przytomność. Zorientowałem się, że wciąga mnie ten sam wir białego światła co poprzednio. Znów nie dało się słyszeć żadnych słów, a mimo to w moich myślach pojawił się jasny przekaz. Cudowny i promienisty byt powiedział mi, abym nie rozpaczał. Poprosił mnie (bez słów), abym odpokutował za grzechy, poddał się Jego woli i powierzył Mu swe życie.

A ponieważ nie miałem nic do stracenia, odparłem tylko: „Tak”.

Wtedy byt powiedział mi, że już nigdy nie powinienem się niczego obawiać, ponieważ zostałem odizolowany od wszelkiego zła i będę chroniony do końca swych dni, oraz że mam podążać za znakami, które otrzymam, i czekać, aż objawi się cel mojego istnienia.

Obudziłem się rozciągnięty na podłodze w salonie.

Nie pamiętam, jak się tam znalazłem.

Nie wiem też, na jak długo straciłem przytomność.

Poranne promienie słońca przeświecały przez żaluzje, niepodobne do żadnego innego światła, które kiedykolwiek widziałem. Wyglądało to tak, jakby światło wpadało przez ozdobny witraż którejś z europejskich katedr, zupełnie jak w filmie, w żółtych i złotych barwach. Całe moje mieszkanie zdawało się płonąć blaskiem. Każdy przedmiot był oświetlony. Rozejrzałem się dokoła ze swojej pozycji wyrzuconego na plażę wieloryba i poczułem się, jakbym oglądał to wszystko po raz pierwszy. Widok był dziwny i zarazem piękny. Jednak rzeczą, która najbardziej utkwiła mi w pamięci, było przytłaczające poczucie, które mnie ogarnęło – uczucie będące całkowitym przeciwieństwem tego, co czułem, gdy zapłakany modliłem się o śmierć.

Nie chciałem już umrzeć.

Zamiast tego pragnąłem żyć.

To, jak chcą nazwać moje doświadczenie inni ludzie, zależy wyłącznie od nich. Kilka osób, którym odważyłem się opowiedzieć o swoich przeżyciach, zasugerowało, że być może doszło do tego z powodu leków. Że prawdopodobnie przeszedłem serię ataków serca lub niegroźnych wylewów. Nie sądzę, aby to była prawda, ale uważam też, że to nie ma znaczenia. Obojętnie, jak bym na to spojrzał, miałem poczucie, że to boska interwencja.

Sięgnąłem dna – tego, o którym słyszy się głównie z opowieści alkoholików i narkomanów.

Obudziłem się ze snu w mrocznym miejscu ze świadomością, że chcę żyć i aby to zrobić, muszę się zmienić.

Po raz pierwszy od lat poczułem przypływ motywacji. Motywacji do czego? Tego nie byłem pewien. Przerobiłem każdą możliwą dietę na świecie podczas poprzednich prób skierowania swojego życia na właściwe tory. Jednak tym razem odczuwana przeze mnie motywacja była inna. Nagle zacząłem postrzegać sprawy w całkowicie nowym świetle, a moje pragnienie, by żyć, przyćmiewało wszelkie przeszkody, które mogły stanąć mi na drodze.

Otworzyłem oczy i zacząłem aktywnie poszukiwać znaków, które mogły zaprowadzić mnie ku lepszemu życiu – i momentalnie pojawił się jeden z nich.

Zaraz po tym, jak udało mi się przetoczyć na bok i z trudem przenieść się z podłogi na kanapę, włączyłem telewizor. Gdy łapałem oddech, trafiłem na Wolfa Blitzera przeprowadzającego wywiad z byłym prezydentem Billem Clintonem. (Zapewniam was, że to ostatnie osoby, od których spodziewałbym się otrzymać jakikolwiek znak).

Wolf skomplementował wygląd byłego prezydenta. Musiałem przyznać, że faktycznie wygląda świetnie. Pamiętam zdjęcia pana Clintona z końca jego ośmioletniej prezydentury, na których widać było osaczonego, starego, zmęczonego i trochę przysadzistego mężczyznę. W wywiadzie dla CNN był szczupły i pełen energii. Sprawiał wrażenie o połowę chudszego. To było niesamowite. Twarz miał owalną zamiast okrągłej, a po ciężkich workach pod jego oczami nie było śladu. Wyglądał jak zupełnie inna osoba. Gdy Wolf zapytał o to, jak tego dokonał, pan Clinton odparł, że trafił pod opiekę lekarza, który zalecił mu dietę roślinną opartą na pełnowartościowych produktach. Powiedział, że to wystarczyło, aby się poczuł zupełnie inaczej. Stracił zbędne kilogramy, nie czując przy tym głodu. Był silniejszy i zdrowszy, niż kiedy miał dwadzieścia parę lat.

Nie miałem pojęcia, czym jest „dieta roślinna oparta na pełnowartościowych produktach”, ale uznałem to za znak, którego szukałem, i postanowiłem za nim pójść. Rzecz jasna, nie w sensie dosłownym. Udało mi się jednak schylić po torbę podróżną i wyciągnąć z niej laptopa. Wpisałem w wyszukiwarkę hasło „diety roślinne” i znalazłem kilka nazwisk lekarzy mieszkających w mojej okolicy. To nie było trudne. Mieszkałem w San Jose w Kalifornii, w regionie Doliny Krzemowej na południe od San Francisco. Było tu całe mnóstwo dietetyków i innych zdrowotnych guru. Nigdy wcześniej nie wykazywałem zainteresowania niczym, co było związane z Zachodnim Wybrzeżem i propagowanym przez nie bełkotem miłujących jogę i ruch New Age (który tak wtedy określałem). Wychowałem się w tamtym regionie, ale moi rodzice nie byli hipisami. Poszedłem do wojska zaraz po szkole średniej. Spędziłem kilka lat w Atlancie w Georgii, jedząc na śniadanie smażonego kurczaka i placek z brzoskwiniami, a czasami obie te rzeczy. Ta cała mentalność San Francisco polegająca na przytulaniu drzew, ratowaniu świata i ideologii „w zdrowym ciele zdrowy duch” w ogóle do mnie nie przemawiała.

Mimo to nadal nie mogłem pozbyć się przytłaczającego poczucia, że muszę podążać za znakiem, który mi się objawił.

Oczywiście nie byłem idiotą. Nie robiłem tego na ślepo. Byłem (i nadal jestem) świetnym sprzedawcą, a swego czasu pracowałem też jako prawnik, więc wiedziałem, jak zebrać rzetelne informacje. Wiedziałem również, że nie chcę próbować niczego, co jest kolejną przelotną dietą. Nie chciałem uciekać się do żadnych sztuczek, które mogły jeszcze bardziej pogorszyć stan mojego zdrowia. Podjąłem zatem świadomą decyzję, aby znaleźć prawdziwego lekarza – kogoś z certyfikatami i dyplomami, które powinien posiadać „autentyczny” lekarz, ale również przeszkolonego w zakresie odżywiania i posiadającego wiedzę na temat diety roślinnej, o której Bill Clinton opowiadał w telewizji.

W ciągu godziny znalazłem kilku lekarzy praktykujących medycynę naturalną, którzy odpowiadali moim wymaganiom. Skontaktowałem się z nimi. Spytałem, czy mogliby spotkać się ze mną od razu. Oczywiście nie mogli. Nie sądzę, aby specjaliści od odżywiania często otrzymywali takie nagłe wezwania. Pomimo moich desperackich próśb proponowali, że umówią mnie na wstępną wizytę za miesiąc lub dwa. Wiedziałem, że nie mogę czekać tak długo. Moja potrzeba rozprawienia się z problemem była paląca niczym trawiący mnie od środka pożar. Byłem szczerze przekonany, że mogę nie przeżyć, jeśli odłożę tę sprawę na następny dzień. Próbowałem więc dalej.

W końcu natknąłem się na doktor Preeti Kulkarni, lekarkę z kwalifikacjami, których szukałem, posiadającą również wspaniałe opinie od długiej listy pacjentów. Dodzwoniłem się do jej gabinetu, opowiedziałem o swojej sytuacji, a ona zgodziła się ze mną spotkać już następnego dnia. Miałem wrażenie, że to przeznaczenie.

Czułem się, jakbym nadal pławił się w przyjemnym uczuciu wspomnienia, jadąc samochodem do jej gabinetu. Cały świat wydał mi się nieco jaśniejszy i pozytywniejszy. Pragnienie życia pełną piersią – i mam na myśli autentyczne życie, położenie kresu mojemu nieszczęściu raz na zawsze – nie opuszczało mnie ani na moment. Jadąc samochodem, postanowiłem spróbować czegoś nowego: zdecydowałem, że zrobię wszystko, co powie mi pani doktor. Nie miałem zamiaru jej krytykować. Nie chciałem wcielić w życie tylko części jej porad, a potem robić wszystko po swojemu, bo „wiem lepiej” czy „znam siebie lepiej”. Było dla mnie jasne, że nie mam o niczym pojęcia. Wypróbowałem setki różnych diet. Próbowałem uleczyć się samodzielnie, lecz z marnym skutkiem. Przywołałem w myślach zdanie, które gdzieś usłyszałem: „Definicja szaleństwa to powtarzanie w kółko tych samych czynności i oczekiwanie innych rezultatów”, i w głębi serca wiedziałem, że jedynym sposobem na osiągnięcie upragnionych rezultatów jest zrobienie tym razem wszystkiego inaczej. Naprawdę inaczej. Postanowiłem zatem ściśle wypełniać instrukcje, jakie otrzymam od pani doktor. Zrobię wszystko, co mi każe.

A jeśli ta strategia nie zadziała? No cóż, to będzie definitywny koniec.

Doktor Preeti (lubiła, aby tak się do niej zwracać) była młodsza, niż się spodziewałem. Chyba wszyscy się tak czujemy, gdy jesteśmy w średnim wieku, a nasi lekarze wyglądają tak, jakby mogli uchodzić za nasze dorosłe dzieci. To dość dziwne uczucie, zupełnie jakby świat wywrócił się do góry nogami. Jednak w tym przypadku zadziałało to idealnie. To była dla mnie nowość, a każdy przejaw inności był pozytywny. Pani doktor była również bardzo drobnej postury, co tylko podkreślało jej młody wygląd. Kazaliby jej pokazać dowód osobisty, gdyby chciała kupić butelkę wina – pomyślałem. Ledwie sięgała mi do klatki piersiowej. Miała w sobie jednak coś niesamowicie uspokajającego i dodającego otuchy, co odczułem już w chwili naszego spotkania. Otaczała ją aura spokoju, który sprawiał, że wydawała się całkowicie skupiona na swojej pracy i pełna profesjonalizmu. Spojrzała mi prosto w oczy ze swobodną pewnością siebie osoby, która dokładnie wie, co robi.

I wcale nie wyglądała na zniesmaczoną moją nadwagą.

Kontakt wzrokowy z mojej strony nie trwał zbyt długo. Nigdy tak nie było. Gdy tylko usiedliśmy w jej gabinecie, utkwiłem wzrok w szarym dywanie tuż obok jej praktycznych butów.

– Opowiedz mi o sobie – zaczęła. – Jesteś żonaty? Kawaler?

– Kawaler – odparłem.

– Chodzisz na randki?

– Uhm, nie. Od lat na żadnej nie byłem.

Randki? Żaden lekarz nigdy mnie o to nie spytał. Uznałem to za wyjątkowo dziwne pytanie.

– Co sprawia ci radość?

Spojrzałem jej w twarz, aby upewnić się, że jestem we właściwym gabinecie.

– Ja… hm… No cóż, lubię czytać.

– Jakaś działalność społeczna?

– Nie bardzo.

Wypytywała mnie tak przez dobre pół godziny. Chciała wiedzieć, gdzie mieszkam, czym się zajmuję i czy kiedykolwiek uprawiałem jakieś sporty.

W końcu umilkłem i spytałem ją:

– Dlaczego zadaje mi pani te wszystkie pytania? Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś lekarz spędził ze mną więcej niż dziesięć minut, po których wypisywał receptę i odsyłał mnie do domu.

– Znam już powód, dla którego do mnie zadzwoniłeś, i wiem, że potrzebujesz pomocy w zrzuceniu kilogramów. Lubię mówić swoim pacjentom, że ważna jest nie tylko utrata wagi. Diety i schudnięcie dla samego schudnięcia w rzeczywistości nie działają. Domyślam się, że stosowałeś wcześniej jakieś diety?

– Oczywiście. Wypróbowałem chyba każdą możliwą dietę odchudzającą.

– W porządku. Wielu moich pacjentów tak twierdzi. Omówimy je, tak żebym wiedziała, czego próbowałeś. Ale w twoim przypadku chcę przede wszystkim, abyś wyzdrowiał, aby twoje ciało zaczęło z tobą współpracować, zamiast działać przeciwko tobie. To, co robię i czym zajmują się lekarze medycyny naturalnej, nie polega na próbie leczenia objawów chorobowych – a twoja obecna waga jest jednym z nich – lecz na wyleczeniu ciebie jako osoby, dotarciu do przyczyny wszelkich schorzeń, na jakie cierpisz, wliczając w to twoją wagę. Czy to, co mówię, ma dla ciebie sens?

– Tak – powiedziałem. – To faktycznie ma dużo sensu.

– Skoro dowiedziałam się już co nieco o tobie, opowiedz mi, proszę, o swojej diecie.

– Cóż, w tej chwili nie stosuję żadnej.

– Chodzi mi o to, co jesz w ciągu dnia. Lubisz gotować?

– Ha! – Parsknąłem śmiechem.

– Co cię rozbawiło?

– Jestem sprzedawcą urządzeń domowych, który nigdy nie włącza własnej kuchenki.

– Nigdy? Musisz chyba czasem gotować.

– Umiem zagotować wodę, więc od czasu do czasu przyrządzam sobie zupkę chińską. Czy to się liczy? – Doktor nie wyglądała, jakby było jej do śmiechu. – Kilka razy zrobiłem kanapkę z grillowanym serem.

– W takim razie skąd bierzesz większość swojego jedzenia?

– Głównie z dostaw – odparłem. Opowiedziałem jej o pizzach. Zrobiła kilka notatek. – Jeżdżę też do restauracji z drive-thru, żeby nie musieć wysiadać z samochodu.

– A więc McDonald’s? Fast food? Co zamawiasz?

– Tak. Na śniadanie biorę pięć albo sześć McMuffinów z jajkiem. Na lunch zamawiam zwykle trzy do czterech Big Maców oraz dwie porcje dużych frytek.

– Coś jeszcze? Jakieś owoce albo warzywa?

– Czasami piję sok pomarańczowy. Ale nie, nie jestem miłośnikiem warzyw.

– W porządku. Wracając do twoich McMuffinów z jajkiem, czy są one z bekonem, szynką…

– Tak.

– Zawsze z mięsem?

– Oczywiście.

– A ser?

– Też.

– Pijesz dużo mleka?

– Nie. Przestałem pić mleko, gdy byłem dzieckiem. Miałem straszny trądzik i zauważyłem, że minął, gdy tylko odstawiłem mleko.

– Och. To świetnie. Czy zauważyłeś jeszcze jakieś zmiany po odstawieniu konkretnych pokarmów?

Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i nie mogłem sobie przypomnieć ani jednego produktu, który przestałem jeść. Pomysł odstawienia jakiegokolwiek produktu jako sposób na zmienienie czegoś, co nie podobało mi się w swoim ciele, nie przyszedł mi do głowy od czasów, gdy byłem nastolatkiem.

Nim nasza rozmowa dobiegła końca, mogłem bezpiecznie stwierdzić, że doktor Preeti dowiedziała się mnóstwo rzeczy o moim życiu i moich nawykach. Kazała mi zrobić badania krwi i cały zestaw testów oceniających mój „ogólny stan zdrowia”. Potem opowiedziała mi o swoich oczekiwaniach względem tego, co się stanie, gdy przejdę na pełnowartościową dietę roślinną pod jej przewodnictwem.

– Powodem, dla którego chcę zbadać twoje nadnercza i zlecić morfologię, jest znalezienie deficytów żywieniowych. Jeśli brakuje ci określonych składników odżywczych, trudno będzie ci wrócić do zdrowia bez wcześniejszego ich uzupełnienia. Zaczniemy od suplementów, które rozruszają twój organizm i przywrócą jego równowagę. Jednak po przejściu na dietę roślinną, gdy twoje zapotrzebowanie na składniki odżywcze zostanie zaspokojone, a trawienie osiągnie optymalny poziom, nie będziesz potrzebował leków ani suplementów diety, aby zachować zdrowie – powiedziała.

Przypomniałem jej, że mam cukrzycę typu 2, wysoki cholesterol i podwyższone ciśnienie krwi i że biorę na to wszystko lekarstwa.

– Owszem, na razie. Jeśli będziesz się stosował do moich rad, istnieje duża szansa, że za kilka miesięcy nie będziesz ich potrzebował.

– Twierdzi pani, że wszystko to, co jest ze mną źle, można wyleczyć za pomocą zmiany sposobu odżywiania, liczenia kalorii i tego typu rzeczy?

– I tak, i nie. Chcę powiedzieć, że nasze ciała potrzebują pożywienia i energii, a to, czym je karmimy, ma znaczenie. Większe, niż się ludziom wydaje. Nawet tym, którzy czasami myślą o sobie, że są „zdrowi”. To nie jest skomplikowane, obiecuję. Na razie możesz zapomnieć o liczeniu kalorii. Na początek w trakcie każdego posiłku zadbaj o to, aby przynajmniej połowę twojego talerza zajmowały owoce i warzywa, a resztę rośliny strączkowe, ryż i wszystkie produkty, które nie są pochodzenia zwierzęcego – wyjaśniła. – Jeśli to zrobisz, poczujesz się lepiej. A gdy dodamy do tego ćwiczenia, myślę, że będziesz naprawdę zaskoczony tym, jak szybko zmieni się twój obecny stan zdrowia.

– Ćwiczenia? – spytałem.

Wiedziałem, że ta ostatnia część zaleceń będzie moją zgubą. Nie miałem siły ani energii na wykonywanie jakichkolwiek ćwiczeń. Próbowałem. Na przestrzeni lat straciłem mnóstwo pieniędzy na karnety na siłownię i wiedziałem, że jestem już za stary, aby zmienić swoje nastawienie do nich. Nienawidziłem chodzić na siłownię. Nienawidziłem jej zapachu, tej męczarni, bólu wywołanego mikroskopijnie małymi twardymi gumowymi siedzeniami na rowerkach do ćwiczeń. Nienawidziłem stania w szatni bez ubrań, czucia na sobie spojrzeń innych i słuchania wypowiadanych szeptem uwag za moimi plecami. Nadal byłem pełen determinacji, aby zrobić to, co mi kazała, ale wiedziałem, że jeśli zaleci mi wizyty na siłowni, to całe nasze przedsięwzięcie trafi szlag.

– Na początek proponuję dwadzieścia minut lekkich ćwiczeń dwa razy dziennie. Rób coś, co będzie ci sprawiało przyjemność, jak na przykład wychodzenie na spacery.

Jeśli wydaje ci się, że lubię chodzić na spacery, to chyba w ogóle mnie nie słuchałaś – pomyślałem.

– W twoim przypadku zalecam pójście do schroniska i adoptowanie psa – dodała.

Jej uwaga sprawiła, że znów oderwałem wzrok od podłogi.

– Psa?

– Tak. Pies to świetny kompan. Posiadanie towarzysza będzie miało na ciebie zbawienny wpływ. Poza tym mieszkasz w kamienicy, więc będziesz musiał wyprowadzać psa na spacer. Będziesz wychodził z nim dwa razy dziennie – i to będzie twoje ćwiczenie. Łatwizna.

– Nigdy wcześniej nie miałem psa. A co z kotem? – spytałem.

– Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby ktoś wyprowadzał kota na smyczy?

– Raz, w telewizji – odparłem.

Pani doktor rzuciła mi surowe spojrzenie.

Poczułem się jak idiota.

– Kot to także świetny towarzysz, jednak radziłabym ci pójść do schroniska. Niedawno przeczytałam artykuł o stowarzyszeniu Humane Society mieszczącym się tutaj, w Dolinie Krzemowej. Mają tam całe mnóstwo psów, które tylko czekają, aż ktoś je przygarnie. To da ci cel, na którym będziesz mógł się skupić, i zapewni partnera, o którego będziesz dbał i z którym, mam nadzieję, stworzysz silną więź. Wierz mi, ten pies sprawi, że ruszysz się z mieszkania. Pomoże ci to na wiele sposobów, o których nawet byś nie pomyślał.

Jakim cudem miałem wziąć psa pod swoją opiekę? Nigdy w życiu nie miałem zwierzęcia domowego. Zacząłem sobie wyobrażać, jakie to będzie uciążliwe: konieczność kupienia karmy, schylanie się do samej ziemi, żeby sprzątnąć psią kupę itp. W dodatku musiałem podróżować w celach służbowych. Co ja pocznę wtedy z psem? Byłem pewien, że nie nadaję się na psiego opiekuna.

Wtedy przypomniałem sobie postanowienie, które złożyłem w samochodzie: stosuj się do wszystkiego, co powie ta kobieta.

Podczas pierwszej wizyty doktor Preeti spędziła ze mną ponad półtorej godziny. Byłem wstrząśnięty i zastanawiałem się, czy zapamiętam wszystko, co mi powiedziała.

Gdy opuszczałem jej gabinet, nalegała, abym zapisał się i zapłacił z góry za sześć miesięcy cotygodniowych wizyt, ponieważ to zmusi mnie do przestrzegania programu. Na szczęście moje opłaty objęte ubezpieczeniem wynosiły zaledwie dwadzieścia pięć dolarów za sesję. Podziałało. Jeśli wcześniej nie czułem się w pełni zaangażowany, to od teraz czułem się zobowiązany pod względem finansowym. Potem doktor wręczyła mi wielkoformatowe wydruki z przepisami i listą składników potrzebnych do przygotowania wegetariańskich posiłków i zdrowych przekąsek, w które powinienem się zaopatrzyć. Nie mogłem powstrzymać się od myślenia, że przecież nienawidzę warzyw, a mimo to ciągle wracałem do wcześniejszego postanowienia: rób, co powie. Powiedziała, że poda mi więcej konkretów dotyczących tego, jakie pokarmy spożywać, gdy tylko wrócą wyniki mojej morfologii. A tymczasem kazała mi powstrzymać się od jedzenia mięsa i nabiału. Stwierdziła, że najlepszym sposobem na zrobienie tego będzie racjonowanie porcji.

– Przykładowo: wyznacz sobie limit sześciu puszek tuńczyka na następne dwa tygodnie i jedz go tylko wtedy, gdy naprawdę, ale to naprawdę będziesz miał na niego ogromną ochotę. Gdy puszki się skończą, nie możesz dokładać następnych.

Pokiwałem głową i zgodziłem się na wszystko. Byłem oszołomiony.

– Mam szczerą nadzieję, że przygarniesz psa. To wielkie zobowiązanie, ale wierz mi, że nie pożałujesz – powiedziała. – Uważaj na siebie, Ericu. Miło było cię poznać.

Spojrzałem jej w oczy i odpowiedziałem:

– W porządku.

rozdział 3

Szczeniak idealny

Czułem, jak serce wali mi w piersi. Czułem też bolesne pulsowanie w kolanach, ale byłem całkiem pewien, że przechadzka z gabinetu doktor Preeti do samochodu nie jest przyczyną mojego przyśpieszonego bicia serca. Siedząc na parkingu i przeglądając długą listę posiłków, które chciała, abym własnoręcznie przygotował, uświadomiłem sobie, że nie dam rady.

Nienawidzę warzyw.

Nie potrafię gotować.

Ryż i warzywa strączkowe? Przecież to nie jest posiłek, tylko dodatek do głównego dania!

Co ja sobie, u diabła, myślałem?

Wytężyłem umysł, próbując przypomnieć sobie choć jeden posiłek w całym swoim życiu, w którego skład nie wchodziły mięso, ser czy inne „produkty pochodzenia zwierzęcego”. Pani doktor chciała, żebym unikał mięsa, nabiału i produktów pochodzenia zwierzęcego. Nagle mnie olśniło, że ta cała pełnowartościowa dieta roślinna jest w rzeczywistości dietą „wegańską”, o której tyle się nasłuchałem przez lata.

Tak odżywiają się hipisi. Czy ona chce, żebym został hipisem?

Spotkałem w życiu kilku wegan. Mieszkałem w regionie Zatoki San Francisco, niedaleko Santa Cruz i Berkeley, gdzie ludzie śpiewali w parkach „Kumbaya”, mieli fioletowe włosy i nosili sandały Birkenstock do dwukolorowych skarpetek. Ci ludzie wydawali mi się najbardziej ekstremalnym odłamem wegetarian i aktywistów walczących o prawa zwierząt, z jakim kiedykolwiek się spotkałem. W niczym nie przypominali mnie, a ja uznałem, że nie mam z nimi nic wspólnego.

Jednak doktor Preeti powiedziała mi, że sama stosuje tę dietę, a z całą pewnością nie wyglądała na hipiskę, co dało mi nadzieję, że chyba moje zdanie na temat wszystkich wegan nie było do końca poprawne. Mimo to lista składników, których nie mogłem jeść, była niedorzecznie długa.

Nie chce, żebym jadł jajka? Żadnych jajek? W takim razie co, do cholery, mam jeść na śniadanie?

Prawie roześmiałem się na głos z powodu absurdu całej tej sytuacji.

Ja i pies? Pomyślałem o rachunkach za weterynarza. O specjalnej karmie. Co zrobię, gdy będę musiał wyjechać w podróż służbową? Całe moje mieszkanie będzie pokryte psią sierścią. Moje garnitury będą całe w sierści. A co, jeśli pies załatwi się na podłogę? Z całą pewnością nie będę miał ochoty tego sprzątać. Co ona sobie wyobraża? Że zatrudnię osobę do sprzątania mieszkania? To może być najdroższa dieta, jakiej kiedykolwiek spróbowałem!

Pojechałem na wizytę z pozytywnym przeczuciem, że dam radę zastosować się do poleceń pani doktor. Przekonałem sam siebie, że to moja ostatnia szansa. Nie mogłem jednak pojąć, w jaki sposób to wszystko ma mi pomóc.

Cisnąłem wydruki na siedzenie pasażera i chwyciłem za kierownicę. Utkwiłem wzrok w ceglanej ścianie przed sobą.

Momentalnie zdałem sobie sprawę, że robię to co zawsze, czyli zniechęcam się. Panikowałem. Byłem na siebie zły, że do tego dopuściłem, i wściekły, że daję upust temu gniewowi przez obwinianie za wszystko kolejnej diety, której nie potrafię przestrzegać.

W głębi duszy wiedziałem jednak, że to naprawdę moja ostatnia deska ratunku.

Nagle przypomniałem sobie pewien fragment, który przeczytałem w Biblii.

Z całego serca Bogu zaufaj,

nie polegaj na swoim rozsądku*.

– Księga Przysłów, 3,5

Zamknąłem oczy i próbowałem złapać oddech. Starałem się przywołać i zatrzymać to niesamowite, potężne, pozytywne uczucie, którego doświadczyłem w mieszkaniu, gdy obudziłem się na podłodze w blasku słońca. Chciałem wierzyć, że podążam za znakami, które pokazał mi Bóg (co do tej pory mnie zdumiewa).

Muszę przynajmniej spróbować – pomyślałem. – Nie poddam się tak od razu.

Włączyłem silnik i zdecydowałem, że pojadę do Safeway, choć nienawidziłem sklepów spożywczych. Chodzenie długimi alejkami było równie męczące jak wyprawa na lotnisko. Jeśli chodzi o supermarkety, Safeway znajdujący się niedaleko mojego mieszkania nie był wyjątkowy, ale przynajmniej miał szerokie alejki. W mniejszych sklepach, w których robiłem zakupy, moje ciało blokowało przejście przez alejkę, powodując setki niezręcznych momentów z przeciskaniem się i odwracaniem na bok albo zmuszających mnie do cofnięcia wózka niczym autobusu na jednokierunkowej drodze, tak by pozostali klienci mogli przejść. Do podobnych incydentów dochodziło średnio tuzin razy w ciągu zaledwie jednych zakupów. Nie wspominając już o spojrzeniach, które posyłał mi jakiś nieznośny bachor, ani o wstręcie malującym się na twarzy chudej jak patyk dziewiętnastoletniej mieszkanki Kalifornii. To było wyczerpujące i upokarzające – a człowiek niekoniecznie chce się tak czuć w trakcie wydawania pieniędzy.

Przestałem kupować świeże produkty jakieś dziesięć lat wcześniej. Jedyne, do czego się nadawały, to aby leżeć i gnić w dolnej szufladzie mojej lodówki. Kończyło się na tym, że kilka miesięcy później wyrzucałem do śmieci cienkie plastikowe torebki pełne brązowych, mazistych, pokrytych pleśnią glutów. Po co miałbym zawracać sobie tym głowę? Po co, u licha, ktoś miałby kupować coś innego prócz puszkowanego, mrożonego lub paczkowanego jedzenia z co najmniej sześciomiesięczną datą ważności? Produkty, które się nie psują, można zamawiać przez internet z dostawą do domu, tak samo jak moją bieliznę i wszystko inne. W przypadku posiłków łatwiej jest stosować „dietę okienkową” – czyli jeść wszystko to, co może mi zostać podane do okna samochodu lub dostarczone pod drzwi mieszkania. Im mniej społecznych interakcji, tym lepiej.

Wiedziałem jednak, że nie mam w domu ani jednego składnika z listy doktor Preeti. Jeśli chciałem zacząć dietę, musiałem się zmusić do zakupów.

Gdy tylko wyjechałem z parkingu, zobaczyłem kobietę w spodniach do jogi z psem rasy chihuahua na końcu różowej, wysadzanej kryształkami smyczy. Pies wyglądał dla mnie jak mały szczur. Z pewnością nie stanę się właścicielem jednego z nich. Dwie przecznice dalej zobaczyłem kolejną kobietę z psem, wielkim brązowym psiskiem, które sięgało jej do pasa, i jedyne, o czym byłem w stanie myśleć na jego widok, to o męczarni związanej z trzymaniem dużego psa w moim mieszkaniu.

Po chwili moim oczom ukazał się kolejny pies, tym razem labrador retriever, przywiązany do słupa tuż przy wejściu do Safeway, wyczekujący z niepokojem na swojego właściciela. Dostrzegłem też pudla, który dyszał jak opętany na tylnym siedzeniu samochodu stojącego na parkingu obok mojego. Nagle gdzie spojrzałem, wszędzie były psy. Byłem przez nie otoczony! Dziwne. Nigdy wcześniej nie widziałem aż tylu psów w swoim sąsiedztwie.

Kostki mnie rozbolały, gdy wziąłem sklepowy wózek i wtoczyłem się do środka, dzierżąc w dłoni listę składników. Poszedłem za innymi klientami przez calutki dział z nabiałem, uświadamiając sobie, że na mojej liście nie figuruje żaden produkt z tej sekcji. Minąłem stoisko z wędlinami na tyłach, spoglądając na tabliczki zawieszone nad alejkami z nadzieją, że znajdę obco brzmiące składniki, których potrzebowałem.

Czym, u diabła, jest quinoa? I jak to się właściwie wymawia?

W końcu dostrzegłem pojedynczą alejkę, w której znajdowały się dwa z najczęściej powtarzających się składników: ryż i fasola. Nigdy wcześniej nie spędziłem w niej ani minuty, więc nie miałem zielonego pojęcia, jak rozróżnić poszczególne gatunki. Stały tam pudełka z ryżem, torebki z ryżem instant, małe kubeczki z ryżem przeznaczone do przygotowania w mikrofalówce, hiszpański ryż do paelli, ryż basmati, dziki ryż i mieszanki ryżowe, aż w końcu natknąłem się na dużą przezroczystą torebkę czegoś o nazwie brązowy ryż długoziarnisty. To chyba to. Wrzuciłem ją do wózka.

Fasola okazała się jeszcze bardziej skomplikowana. Nie wiedziałem, którą kupić ani jak ją przygotować. Na odwrocie opakowania przeczytałem, że przed ugotowaniem trzeba ją moczyć w wodzie przez osiem godzin. Osiem godzin? Nie mam ośmiu godzin. Potrzebuję jej na kolację. Zajrzałem na półkę z puszkowaną fasolą, wybrałem czerwoną oraz czarną i wrzuciłem je do wózka.

Wtedy alejką nadeszła młoda kobieta z czarnowłosą dziewczynką ulokowaną z przodu wózka. Nie na siedzeniu, ale w głównej części wózka, gdzie mogła swobodnie chodzić, zupełnie jakby siedziała w małej klatce w zoo, tyle że na kółkach. Dziewczynka nuciła sobie coś pod nosem i kołysała bladożółtą sukienką w przód i w tył w rytm muzyki w swojej głowie. Potem stanęła z przodu wózka i rozłożyła ręce w powietrzu niczym Kate Winslet na dziobie Titanica, mijając po drodze fasolę garbanzo. Nagle otworzyła oczy, zobaczyła mnie i wydała z siebie zduszony odgłos. Wyglądała na przestraszoną. Chwilę później parsknęła śmiechem. Odwróciła się szybko i zawołała:

– Mamo, spójrz! Olbrzym!

Jej mama syknęła „Aj!” i zaczęła mówić do niej po hiszpańsku podniesionym szeptem.

– Przepraszam pana najmocniej – rzuciła, mijając mnie szybkim krokiem.

– Nic się nie stało – odparłem, choć wcale tak nie było.

Byłem już potwornie zmęczony i miałem ochotę zaszyć się w jaskini. Postanowiłem, że wybiorę najkrótszą drogę do wyjścia. Przypomniałem sobie radę doktor Preeti: co najmniej połowę twojego talerza powinny zajmować świeże owoce i warzywa. Ponieważ ani owoców, ani warzyw nie było w środkowych alejkach, skręciłem w dział ze świeżymi produktami. Znów nie udało mi się rozpoznać nazw wielu owoców i warzyw z listy, więc uznałem, że postawię na coś prostego. Wziąłem trochę pomarańczy, jabłek i kiść bananów. Wiedziałem, że nie lubię brokułów, ale z tyłu głowy słyszałem echo słów matki mówiącej: „Skąd możesz wiedzieć, że tego nie lubisz, skoro nawet nie spróbowałeś?”. Nieważne, moja mama też nie lubiła warzyw – pomyślałem. Dorastałem w latach 60., kiedy każdy, kogo znałem, jadł wszystko z puszek i pudełek. Pogodziłem się jednak ze swoim nowym losem i wrzuciłem wielką główkę brokułu do swojego wózka.

Zanim opuściłem sklep, wziąłem też bochenek chleba. Uznałem, że rano przygotuję sobie tost na śniadanie. To właśnie kawa i tost sprawiały, że w ogóle opuszczałem pokoje hotelowe. Stare dobre śniadanie kontynentalne. Stwierdziłem, że to też powinno zadziałać. Byłem prawie pewien, że mam w lodówce masło i dżem (choć nie miałem pojęcia, od jak dawna tam stoją).

Zaopatrzyłem się również w swój przydział sześciu puszek tuńczyka. Moje niewegetariańskie wyjście awaryjne. Plan B, który miał mnie odzwyczaić od obecnej diety.

Stojąc w kolejce do kasy, zauważyłem, że spojrzenie ekspedientki zatrzymuje się na moim brzuchu dłużej, niż powinno. Zerknąłem w dół i zobaczyłem wielką czarną krechę w najszerszym miejscu swojej koszuli, zaczynającą się tuż nad pępkiem i ciągnącą w prawo. Pewnie ubrudziłem się, dotykając jednej ze skrzynek, gdy sięgałem po dojrzałe banany leżące na czubku sterty.

Ekspedientka nie odezwała się ani słowem, ale doskonale wiedziałem, co sobie pomyślała.

Wyglądałem jak niechluj. Wielki, tłusty, gigantyczny niechluj. Kolejne upokorzenie.

Na parkingu zorientowałem się, że znów ściskam z całych sił kierownicę, próbując nie stracić panowania nad sobą. Starając się ruszyć do przodu ze swoim życiem.

Wróciłem do domu, wtaszczyłem zakupy do mieszkania, odłożyłem je na miejsce i opadłem bez sił na kanapę.

Gdy obudziłem się z popołudniowej drzemki, wykonałem parę telefonów związanych z pracą, po czym skupiłem się na następnym zadaniu: próbie ogarnięcia, skąd wziąć psa.

Wyguglowałem „adoptuj psa w San Jose”, a pod spodem pojawiła się cała lista odnośników. Wśród nich kilka niezależnych psich ośrodków ratowniczych, linki odsyłające mnie do międzynarodowej organizacji non-profit Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt (PETA), Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA) i sklepów zoologicznych. Jednak moją uwagę od początku przykuło Humane Society w Dolinie Krzemowej (HSSV) – organizacja, o której wspominała doktor Preeti. Mieli największy wybór psów do adopcji na swojej stronie, więc zacząłem ją przeglądać.

Mieli idealne małe, ważące niecałe cztery kilo pudle, które były naprawdę słodkie. Jeden z nich wabił się Fifi. Oczami wyobraźni widziałem, jak paraduje w różowej, nabijanej kryształkami obroży niczym koń na wystawie. To nie dla mnie – pomyślałem. Mieli też dużo piesków rasy chihuahua. I całe mnóstwo innych ras! Brązowe, czarne, podpalane, białe, łaciate, z krótką sierścią, z długą sierścią i mieszańce. Kto by pomyślał, że chihuahua mógł związać się z pitbullem? Jak właściwie nazwać taką kombinację? Pithuahua? A może chibull? Bardzo podobał mi się wygląd pitbulli. Z całą pewnością można je było uznać za „męskie” psy. Przewijałem stronę w dół i znalazłem całą gamę psów z dokładnymi opisami i uwagami. Jedna z nich mówiła: „Nie toleruje kotów i małych dzieci”, a inna: „Idealny dla rodzin z małymi dziećmi: pasuje wszystkim!”.

Znów wróciło moje poprzednie nastawienie, aby dokonać prawdziwej zmiany, więc zacząłem czytać opisy poszczególnych ras i myśleć o psie idealnym dla siebie: takim, który byłby cudownym kompanem już od samego początku, szczęśliwym, bez problemów behawioralnych, który nigdy, przenigdy nie nasika i nie załatwi się w mieszkaniu (ani raz w całym swoim życiu), nie będzie szczekał, zawsze będzie cicho, nie będzie zrzucał sierści, a już na pewno nie będzie szarpał za moje zasłony, gryzł mebli i żuł moich butów. Pod koniec zbierania informacji byłem wreszcie w stanie zwizualizować swój psi ideał: wesoły, wyszkolony, dorosły czterokilowy golden retriever.

Choć dzień zbliżał się już ku końcowi, uznałem, że nie chcę dłużej czekać. Zadzwoniłem pod numer HSSV i powiedziałem miłej pani, która odebrała telefon, czego dokładnie szukam.

– Czy macie jakieś psy tego rodzaju? – spytałem.

– Hm… – powiedziała młoda kobieta. – Połączę pana z Casaundrą. Zajmuje się naszymi domami zastępczymi i adopcjami i wytłumaczy panu, na czym polega cały proces. Proszę chwilę poczekać.

Niecałą minutę później rozpocząłem rozmowę, która miała na zawsze odmienić moje życie.

– Tu Casaundra. Czy rozmawiam z Erikiem?

– Przy telefonie.

– Słyszałam, że szukasz psa do adopcji.

– Owszem. Właściwie moja lekarka przepisała mi psa. Powiedziała, że powinienem pójść do schroniska i adoptować jednego, a ja nigdy wcześniej nie miałem psa, więc szukam takiego, który będzie bardzo łatwy w obsłudze, przyjacielski, będzie się dogadywał ze wszystkimi, nie będzie zbyt duży, nie linieje, nie szczeka, nie będzie przeszkadzał sąsiadom ani sikał czy też załatwiał się w mieszkaniu. Nie mam pojęcia, jaka to może być rasa, ale mam w głowie pewien obrazek i liczę na to, że macie psa odpowiadającego temu opisowi – wyjaśniłem praktycznie na jednym wydechu.

– Lekarz przepisał ci psa?

– Zgadza się. To lekarka medycyny naturalnej, która wierzy w medycynę holistyczną i zajmuje się leczeniem osoby jako całości. Uważa, że pies będzie dla mnie doskonałym towarzyszem.

– Och. A z jakiego powodu?

– Właściwie to z każdego. Chyba powinienem wspomnieć, że mam nadwagę. Bardzo dużą nadwagę. Ale staram się to zmienić. Pani doktor zaleciła mi nową dietę, a jednym z powodów, dla którego chce, abym miał psa, jest wychodzenie na zewnątrz i wysiłek fizyczny poprzez wyprowadzanie psa dwa razy dziennie.

– Aha – powiedziała Casaundra. – Cóż, zadam ci teraz kilka pytań, po których mam nadzieję, że będę mogła lepiej zrozumieć, czego właściwie szukasz i co będziesz mógł zaoferować w zamian jednemu z naszych zwierząt.

Ja miałem zaoferować coś jednemu z jej zwierząt?

– Okej, w porządku – odparłem.

Przez następne czterdzieści minut Casaundra maglowała mnie bez litości. Zadała mi prawie tyle samo pytań o życie, przeszłość i zamiary wobec psa, którego sobie wymyśliłem, co doktor Preeti dzisiejszego ranka. Począwszy od „Mieszkasz sam?” poprzez „Czy miałeś wcześniej jakieś zwierzę?” aż do „Jak często spacerujesz?”.

– Cóż, jeszcze nie zacząłem – przyznałem. – Ale zamierzam zabrać się za to natychmiast.

Pamiętam, jak pomyślałem sobie wtedy: O rany. Adoptowanie psa to nie przelewki. Myślałem, że po prostu powiem im, jakiego chcę, i zwyczajnie po niego przyjadę, no chyba że sami dostarczą go pod moje drzwi!

Spytała, czy mam przyjaciół posiadających psy, jak reaguję na psy w domach znajomych i miejscach publicznych oraz jaki zawód wykonuję i jak często podróżuję.

Przez całą naszą rozmowę co chwila podkreślała, że to „zobowiązanie na całe życie”.

– Pies to nie zabawka. Nie można go sobie wziąć na wypróbowanie, a potem zwrócić. Psy potrzebują miłości i uwagi. Wiążą się ze swoimi nowymi rodzinami. Chcą być ich częścią. Czy jesteś w stanie się w to zaangażować? I podtrzymać to zaangażowanie?