Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Uwięziona pomiędzy światami

Uwięziona pomiędzy światami

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65897-46-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uwięziona pomiędzy światami

Wyobraź sobie, że…

coś wyrzuca cię z twojego świata i nagle lądujesz w równoległym wymiarze.

Spotykasz tam swoją sobowtórkę, która choć wygląda zupełnie tak, jak ty, to jednak jest całkiem inna.

Wyobraź sobie, że poznajesz tam chłopaka, który jest taki, jakiego sobie wymarzyłaś. Nie wiesz jednak, czy możesz mu zaufać.

Wyobraź sobie, że musiałabyś wybrać pomiędzy twoim dawnym życiem a wielką miłością.

Co byś zrobiła?

Do napisania Trylogii Światów Sarę Oliver zainspirowało własne życie. Ma bowiem prawdziwą sobowtórkę – siostrę bliźniaczkę – z którą wychowała się we wsi w południowych Niemczech. Wiele osób nadal je ze sobą myli. Sara Oliver mieszka z mężem w Düsseldorfie.

 

Polecane książki

Prywatnie – są parą. Zawodowo – zmieniają Polskę. Ona jeszcze do niedawna była zastępczynią Rzecznika Praw Obywatelskich Adama Bodnara. Jest radczynią prawną i legislatorką, od lat walczy o równość i przeciwdziała dyskryminacji. Teraz jest jedną z twarzy partii Wiosna. On to prawnik, politolog, prze...
Publikacja Sukces i autonomia w zarządzaniu organizacją szkolną przedstawia organizację szkolną w kontekście procesów zwiększonej autonomii. Opracowanie wzbogaca naukę o zarządzaniu oświatą o koncepcje wynikające z teorii zarządzania organizacją. Za ważną determinantę sukcesu uznano kompetencje dyre...
  Kropkowanki dla dzieci pt. Zwierzaki to drugi zestaw ćwiczeń rozwijających koordynację wzrokowo-ruchową. Zestaw ten zawiera propozycje ćwiczeń polegające na rysowaniu po wykropkowanych konturach sylwet zwierząt oraz środowisk, w których mieszkają. Dziecko, wykonując tego rodzaju prace, uczy się do...
Obserwowani, sprawdzani i ściśle kontrolowani filmowcy w PRL marzyli o wolności, jaką oferowała ideologia demokracji. Jednak niemal każdy reżyser z kraju socjalistycznego, który zaczynał stawiać pierwsze kroki w USA, przeżywał głębokie rozczarowanie. Choć nie było już politycznych ideologów, cen...
Przedmiotem niniejszej monografii jest analiza relacji zachodzących między statutem spadkowym a statutem rzeczowym poszczególnych składników spadku. Podobnie jak prawo spadkowe w merytorycznym prawie cywilnym, także miarodajne dla spraw spadkowych normy kolizyjne prawa prywatnego międzynarodowego, w...
Po spaleniu mostu, przez który Morgarath chciał przeprowadzić armię na ziemie Araluenu, Will i Evanlyn trafiają do niewoli. Porwani przez Skandian pod dowództwem budzącego postrach Eraka, odpływają na nieznane północne ziemie. Halt poprzysiągł ocalić Willa i uczyni wszystko, by dotrzymać obietnicy –...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sara Oliver

Tytuł oryginalny: Die Welten-Trilogie,

Band 1: Gefangen zwischen den Welten

Copyright © 2016 by Ravensburger Buchverlag Otto Maier GmbH,

Ravensburg (Germany)

Copyright © 2018 for the Polish edition by Grupa Wydawnicza

Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Anna Kierejewska

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Agnieszka Brach

Skład i łamanie: Justyna Jakubczyk

Projekt okładki i stron tytułowych: Marta Grabowska

ISBN: 978-83-65897-46-6

Słupsk/Warszawa 2018

Wydawnictwo Lemoniada

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.wydawnictwolemoniada.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej

konwersja.virtualo.pl

Dla Ruth, mojej sobowtórki

Część pierwszaRozdział 1

Lotnisko w Monachium, niedzielny wieczór, kwadrans po siedemnastej. Ve się udało. Dotarła na miejsce. Prawie dwadzieścia cztery godziny wcześniej wsiadła do samolotu w Los Angeles. Bezpośredni lot do Monachium trwa wprawdzie niecałe jedenaście godzin, ale Ve leciała z dwiema przesiadkami, w Nowym Jorku i Moskwie. W Moskwie!

– To jakiś żart? – spytała, gdy mama dawała jej bilet.

– Przykro mi, myszko. Miałam niewiele czasu na załatwienie wszystkiego. Ale lot powrotny masz już tylko przez Amsterdam.

Ve przeszła przez kontrolę paszportową i pewnym krokiem weszła na ruchomy chodnik, który przewoził pasażerów do stanowiska odprawy bagażowej. „Niewiele czasu”. To chyba kpina stulecia. Niecały tydzień wcześniej mama postanowiła, że musi pilnie lecieć do Kuala Lumpur, żeby przygotować fuzję jednej z firm czy załatwić jakiś inny interes. A ponieważ Ve zaczęła wakacje, miała ten czas spędzić z tatą w Niemczech.

– To się przecież idealnie składa. Nie znasz w Los Angeles nikogo. Poza tym nie widziałaś się z tatą całe wieki.

Ruchomy chodnik nagle się skończył, a Ve prawie się potknęła. Była całkiem padnięta. W trakcie lotu niemal nie zmrużyła oka. Facet, który siedział obok niej, cuchął czosnkiem i potem, a na domiar złego jeszcze głośno chrapał.

Ve ziewnęła. Z chęcią umyłaby zęby. Włosy zresztą też. Kilka dni wcześniej była u fryzjera. Odjazdowa stylistka z Los Angeles namówiła ją na modnego boba do ramion. Fryzura na bank nie wyglądała już modnie, raczej kompletnie do kitu. Prysznic, a potem do łóżka – i tyle, pomyślała Ve. Dziewczyna była jeszcze daleko od tego celu. Przecież tata już nie mieszkał w mieście, tylko w jakiejś dziurze zabitej dechami, gdzieś wysoko w górach.

Ve nie widziała jeszcze domu taty i właściwie nie chciała go oglądać. Z przerażeniem pomyślała o dusznym monachijskim mieszkaniu na poddaszu, po sufit wypełnionym rzeczami. Rok temu spędziła tam dwa tygodnie wakacji, które ciągnęły się w nieskończoność. W ciągu dnia, kiedy jej tata ślęczał nad wzorami, ona przesiadywała w kawiarni albo chodziła na zakupy. Po kolacji odsuwali stół na bok, by można było rozłożyć sofę dla gości. Za każdym razem Ve zasypiała z ulgą, że udało jej się przetrwać kolejny dzień.

Na tym odludziu w górach, w którym teraz mieszkał jej tata, na pewno było jeszcze nudniej. Może przy odrobinie szczęścia przynajmniej dostanie własny pokój.

Ve znów ziewnęła. Miała nadzieję, że tata będzie na nią czekał za stanowiskiem odprawy celnej. Rok temu spóźnił się dwie godziny, ponieważ zapisał złą godzinę przylotu.

Poszła za tłumem pasażerów zmierzających do wielkiej hali. Taśmy bagażowe wyciągały się, przypominając ogromne języki. Na jednym z ekranów wyświetlił się numer jej lotu, pod nim na taśmie przesuwały się już pierwsze walizki.

Pasażerowie rzucili się do bagaży, w ruch poszły łokcie, ludzie popychali się i przeciskali, jakby to była sprawa życia i śmierci. Ve uznała, że poczeka, aż tłum się rozejdzie.

Zanim jednak odeszła na bok, ktoś szturchnął ją w plecy. W ostatniej chwili udało jej się uniknąć zderzenia ze stojącą przed nią osobą, odskoczyła na bok i skręciła sobie stopę. Ostry ból przeszył lewą kostkę dziewczyny.

– Fuck! – Podskakując na prawej nodze obróciła się i spojrzała w oczy chłopakowi, który ją popchnął.

Był niewiele starszy od niej, miał siedemnaście, może osiemnaście lat. Wyglądał całkiem nieźle. Miał opaloną twarz o wyrazistych rysach i krótko obcięte blond włosy. Największą uwagę zwracały jednak jego oczy: lśniąco niebieskie tęczówki otoczone zieloną obwódką. Chłopak wydał jej się znajomy, ale wspomnienie jakoś nie pasowało do bólu w kostce. Było to bowiem przyjemne wspomnienie. Gdzie ona go już widziała? W samolocie? A może w Los Angeles?

Chłopak odwrócił się od niej i skierował w stronę bagaży.

– Hey, you hurt me! – krzyknęła Ve.

– Co? – zapytał, nawet się nie odwracając.

– Popchnąłeś… – chciała dodać „mnie”, ale chłopak zauważył przed sobą przesmyk wśród tłumu ludzi. Z pośpiechem ruszył przed siebie i zostawił Ve w tyle.

– Idiota! – wybąkała Ve. Dlaczego wydał jej się tak znajomy? A może jej zmęczony mózg płatał figle i wcale go nie znała? Musiała przyznać, że chłopak miał naprawdę niepospolitą urodę.

Ciemnozielona walizka należąca do Ve była ostatnią, która kręciła kółka na taśmie. Gdy dziewczyna zdejmowała bagaż, jej kostkę znów przeszył tak ostry ból, że upuściła ciężar. A ten jak głaz z impetem spadł na jej prawą stopę.

– Aj, niech to szlag!

Czuła, jakby wszystkie kości jej stopy zostały pogruchotane. Dlaczego ta walizka była taka ciężka? W Los Angeles mama bez wysiłku przeniosła ją od taksówki do odprawy bagażowej. Tyle że w przeciwieństwie do Ve mama codziennie rano chodziła na siłownię. Ve nie uszłaby z tą walizką pięciu metrów z tymi swoimi cherlawymi mięśniami. Na dodatek to ustrojstwo nie miało kółek. Natychmiast potrzebowała wózka.

Stanowisko z wózkami na bagaże niemal świeciło pustkami. Został tylko jeden samotny wózek i to Ve miała zamiar go zgarnąć. Zostawiła swoją walizkę i pokuśtykała w jego stronę. Gdy już prawie do niego dotarła, wyprzedził ją popychacz i wypiął wózek z zamka.

– Ej! – krzyknęła Ve. – Żarty sobie robisz? On jest mój!

Chłopak znów nawet na nią nie spojrzał. Skierował wózek w stronę sterty bagaży, przy której stała niewiarygodnie śliczna, niewiarygodnie szczupła dziewczyna z niewiarygodnie jasnymi włosami. Wspólnie załadowali na niego walizki.

Ve udało się przejść z walizką dokładnie siedem kroków. Potem musiała ją odstawić i rozluźnić ramiona. Dlaczego to cholerstwo tyle waży? Przecież nie spakowała prawie żadnych ciuchów. W środku był laptop i para butów trekkingowych, na których wzięcie nalegała jej mama. To pewnie tym butom walizka zawdzięczała niewiarygodną wagę. Buty trekkingowe, co za absurd. Ve z całą pewnością nie będzie w pojedynkę wspinała się po górach. A tym bardziej z pewnością tata nie będzie towarzyszył jej podczas wędrówek. Joachim Wandler nienawidził sportu pod każdą postacią. Najlepiej czuł się przy swoim biurku, z kieliszkiem czerwonego wina, koncertem skrzypcowym Beethovena dochodzącym z odtwarzacza CD i swoimi wyliczeniami.

Tak bardzo chciał, by Ve podzielała jego pasję do fizyki. Równie dobrze mógł jednak marzyć, by została primabaleriną w nowojorskiej operze. Ve była kompletną nogą z przedmiotów przyrodniczych. I akurat to nigdy się nie zmieni.

Dźwignęła walizkę i przeniosła ją przez kontrolę celną. W hali przylotów, wyczerpana, rzuciła ją na ziemię. Dłonie ją piekły, ręce bolały i od tego dźwigania zrobiły się pewne o dziesięć centymetrów dłuższe. Rozejrzała się dokoła. Promienne twarze, gdzie wzrokiem sięgnąć. Rodzice tulili swoje dzieci, mężowie żony, zakochani mężczyźni ukochane. Tylko na Ve nikt nie czekał. Jej taty ani widu, ani słychu.

Usiadła na walizce.

Byle nie znów to samo!

Wyrzekając pod nosem, szperała w torebce w poszukiwaniu telefonu. Wybrała numer taty i usłyszała dźwięk oczekującego połączenia. Jeden, drugi, trzeci. W końcu zgłosiła się poczta głosowa. Ve zostawiła rozgniewaną wiadomość, której tata i tak pewnie nigdy nie odsłucha. Był na wojennej ścieżce ze swoją komórką. Na bank nie miał bladego pojęcia, jak odsłuchać wiadomość głosową. Z perspektywy rozwoju techniki komunikacyjnej żył w epoce kamienia łupanego. Wolał wysłać faks niż esemesa i uważał, że WhatsApp to zespół popowy.

Skoro tata nie odbierał telefonu, musiała pomóc jej mama. Oby tylko nie siedziała w samolocie do Azji. Ve wybrała numer i wsłuchiwała się w dźwięki w słuchawce.

– Hello?

– It’s me, Ve. – Kiedy tak właściwie Ve zaczęła rozmawiać z mamą po angielsku? Chyba w zeszłym roku, gdy mieszkały w Kapsztadzie. W Atenach i Sydney chodziła do niemieckich szkół, bo mama nie chciała, by Ve zapomniała ojczystego języka. Z kolei w Kapsztadzie uczyła się w południowoafrykańskiej prywatnej szkole.

– Jesteś w Monachium, Ve?

– Yes, to znaczy tak. Ale zgadnij, kogo tu nie ma.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. A po niej westchnięcie.

– Dzwoniłaś do niego?

– Nie odbiera telefonu.

– Świetnie. Która jest u was godzina?

– Prawie wpół do szóstej.

– Poczekaj chwilę. – Ve słyszała, jak mama uderza palcami w klawiaturę komputera. – No, masz szczęście. – powiedziała.

– Szczęście? Udało ci się dodzwonić do taty?

– Nie, skąd. Ale za dwadzieścia minut odjeżdża kolejka do dworca głównego. Tam przesiądziesz się do pociągu do Miersbach. Tylko się nie spóźnij, bo to dziś ostatnie połączenie.

– Słucham? – zapytała zdenerwowana Ve. – Mam teraz jeszcze jechać pociągiem? I dlaczego do Miersbach? Tata mieszka przecież w Winding.

– Tam nie ma stacji kolejowej. Miersbach jest niedaleko. Gdy dojedziesz, zadzwoń do niego, odbierze cię.

– Ha, ha, bardzo śmieszne. Miał mnie przecież odebrać z lotniska, remember? A co, jeśli potem też nie będzie odbierał telefonu?

– Weź taksówkę. Wielkie nieba, Ve, nie komplikuj wszystkiego jeszcze bardziej. Twój tata wie, że przyjeżdżasz. Rozmawiałam z nim przecież przez telefon kilka dni temu.

– A jeśli się tu jednak zjawi i będzie mnie szukał?

– Wtedy to on zadzwoni do ciebie. Albo do mnie. Pośpiesz się. Twój pociąg odjeżdża o dziewiętnastej trzydzieści dwie z toru dziewiątego. – Mama zamilkła na chwilę. – W górach musi być cudownie, strasznie ci zazdroszczę.

– Biedactwo – odparła ponuro Ve. – Jeśli w końcu kiedyś dotrę na miejsce, to na pewno będę ci współczuć.

Dworce główne w Monachium i Miersbach dzieliło osiemnaście stacji. Pociąg zatrzymywał się na każdej z nich, wszystkie drzwi otwierały się z sykiem i po jakimś czasie zamykały, ale nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Za oknem zachodziło słońce. Ciemność rozlewała się po horyzoncie za szczytami gór, szybko rozprzestrzeniała i w końcu przysłoniła szyby pociągu niczym czarna chusta.

Miersbach było stacją końcową. Na zewnątrz zrobiło się już całkiem ciemno, gdy Ve dotarła na miejsce. Szarpnęła za walizkę i wytargała ją z pociągu na peron. Wydawało jej się, że w trakcie podróży zrobiła się jeszcze cięższa.

Było tu zdecydowanie chłodniej niż w Monachium. Czarne kontury wierzchołków gór odcinały się od nieba. Tu i tam migotały gwiazdy niczym maleńkie oczy. W Los Angeles, Kapsztadzie, Sydney i Atenach nigdy nie zapadał całkowity mrok. Zawsze gdzieś pośród nocy paliła się jakaś latarnia, błyszczał neon, świeciły się reflektory samochodu albo światło sklepowej witryny. Natomiast w górach o każdej porze nocy było ciemno jak w grobie. Rozświetlony dworzec wydał się Ve ostatnią przystanią cywilizacji. Wokół niego rozciągało się pustkowie. Oba perony były całkowicie opustoszałe.

Przejęta dreszczem Ve wyciągnęła z torby komórkę i wybrała numer taty. Nie odbierał – oczywiście.

Co teraz? „Weź taksówkę – powiedział głos mamy w jej głowie. – Nie komplikuj wszystkiego jeszcze bardziej”. Gdyby nie była taka padnięta, roześmiałaby się na głos. Taksówka. W Los Angeles nie stanowiło to problemu. Wystarczyło stanąć na poboczu, pomachać przez chwilę ręką, a po pięciu minutach siedziało się już w aucie.

W Miersbach mogłaby machać tak długo, jak by chciała. Ulice pozamiatano, a asfalt zwinięto na noc już parę dobrych godzin temu, ludzie siedzieli w domach przed telewizorami albo leżeli w łóżkach i spali. Na zewnątrz nie było żywej duszy.

A może jednak nie… Obok dworca na parkingu po drugiej stronie ulicy stał biały mercedes. Na jego dachu znajdował się kogut z napisem „Taxi”. Reflektory miał włączone, w ich świetle unosiła się mgła.

– Dzięki Bogu! – wyszeptała Ve. Zostawiła walizkę na ziemi, pobiegła w stronę samochodu i z impetem otworzyła drzwi od strony pasażera. Za kierownicą siedział tęgi mężczyzna z długą siwą brodą, wyglądał jak Święty Mikołaj.

– Jest pan wolny?

Święty Mikołaj zmierzył ją w milczeniu wzrokiem, jakby musiał zastanowić się nad odpowiedzią.

– Werfel? – zapytał po chwili.

Werfel? Co to niby znaczy? Czy to jakaś miejscowość?

– Nie, Winding. Muszę jechać do Winding.

– Winding – przytaknął Mikołaj. – Więc jadnak Werfel.

– Słucham?

Ktoś puknął Ve w ramię.

– E, przepraszam, ale to moja taksówka.

Dziewczyna szybko się obróciła. I wydała z siebie okrzyk zaskoczenia. Przed nią we własnej osobie stali popychacz z lotniska i jego piękna blondyna.

– Co wy tu robicie? – zapytała Ve.

– Zamówiliśmy tę taksówkę już wcześniej – odparła blondynka.

– Werfel? – zawołał z samochodu Święty Mikołaj.

– To ja – chłopak najzwyczajniej w świecie odepchnął Ve na bok i schylił się, wtykając głowę do auta. – Mamy sporo bagaży.

– Już idę. – Taksówkarz wysiał i otworzył bagażnik.

– Ja… eee… Czy mógłby pan zadzwonić po jakiegoś kolegę, żeby mnie podwiózł? – zapytała Ve, gdy mężczyzna ładował do samochodu furę walizek należącą do parki. – Muszę jechać do Winding…

– Nie mam kolegów. Jestem tu jedynym taksówkarzem. – Z hukiem zamknął bagażnik. Popychacz i jego dziewczyna siedzieli na tylnym siedzeniu. Blondynka nawet nie spojrzała na Ve, ale chłopak gapił się na nią z zainteresowaniem. Znów ogarnęło ją to uczucie, że skądś go zna. Ale skąd?

– Zaraz będzie odjeżdżał autobus. – Uruchamiając silnik, Święty Mikołaj wskazał ręką na przystanek po drugiej stronie ulicy.

– Proszę poczekać – zawołała Ve. – Dokąd pan jedzie? Może mógłby mnie pan…

Szyba po stronie kierowcy była już jednak podniesiona. Święty Mikołaj z żalem pokazał palcem na swoje uszy, wrzucił wsteczny i odjechał.

Ve przez chwilę się zastanawiała, czy nie kopnąć w zderzak. Przy odrobinie szczęścia może udałoby się jej zrobić wgniecenie w karoserii. Jednak na ile była w stanie ocenić Świętego Mikołaja, pewnie by ją za to po prostu rozjechał.

Rozdział 2

Autobus spóźnił się dwadzieścia minut, ale kierowca chciał je najwyraźniej nadrobić, ponieważ zasuwał pod górę w diabelskim tempie. Ve usiadła na samym końcu, żeby mężczyźnie nie przyszło do głowy, by ją zagadywać. Niestety z tyłu rzucało najbardziej i już po dziesięciu minutach zrobiło się jej niedobrze. Mimo to nie przesiadła się do przodu.

Pomyślała, że chyba będą z tatą kwita, jeśli w przypływie złego samopoczucia zwymiotuje mu na podłogę, kiedy on otworzy przed nią drzwi.

Było to rzecz jasna dziecinne i głupie, ale trudno myśleć trzeźwo komuś, kto siedzi w kołyszącym się na wszystkie strony autobusie pędzącym górską drogą. Całą podróż Ve spędziła, wyrzekając na zmianę na tatę, mamę i siebie samą. Dlaczego w ogóle zgodziła się tu przyjeżdżać? Gdyby zebrała wszystkie swoje zaskórniaki, może stać by ją było na lot do Kapsztadu i odwiedziłaby swoją przyjaciółkę Amandę. Niestety dziewczyna nie odpisała na żadnego z siedmiu maili i już dobrych kilka tygodni nie była dostępna na Skypie. Pewnie zapomniała o Ve dawno temu, tak jak wszystkie dawne przyjaciółki.

Ve i jej mama po prostu zbyt często się przeprowadzały. Z Monachium do Sydney, potem do Aten, do Kapsztadu a cztery tygodnie temu do Los Angeles. Za każdym razem nowe mieszkanie, nowa szkoła, nowi nauczyciele, nowi koledzy szkolni, nowi przyjaciele. Po przebudzeniu Ve często zajmowało chwilę przypomnienie sobie, gdzie jest. Jednak to nie ciągłe przeprowadzki były najuciążliwsze. Najgorsze było to, że nigdy nie wiedziała, ile czasu spędzi w danym miejscu. Zmiany zawsze przychodziły niespodziewanie. Mama Ve pracowała dla międzynarodowej firmy doradczej, która miała siedziby na pięciu kontynentach. O przeprowadzce dowiadywała się zazwyczaj trzy albo cztery miesiące wcześniej.

– Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie odmówisz – zapytała Ve, gdy przed pół rokiem dowiedziała się, że przenoszą się z Kapsztadu do Los Angeles. – Dlaczego tylko ty musisz się przenosić?

– Jeśli chce się robić karierę, to trzeba być elastycznym – odparła mama.

„Jeśli chce się robić karierę”. To przecież jakiś absurd.

– Mnie w ogóle nie chodzi o pieniądze – dodawała mama, gdy Ve wspominała, że chyba zarabia wystarczająco dużo. – Każde miasto zaczyna mnie nudzić po roku. Potrzebuję wtedy czegoś nowego.

Ve oparła głowę o szybę. Autobus manewrował pomiędzy ostrymi zakrętami. Ve to czuła, ale nie widziała, bo na zewnątrz było ciemno jak w grobie. Jej tata dorastał gdzieś tu w okolicy, zanim wyjechał na studia do Monachium. Dlaczego teraz wrócił na to górskie pustkowie? Piękno przyrody nie ruszało go ani trochę. Może nie było go już stać na opłacanie drogiego czynszu w Monachium, przecież nie miał pieniędzy.

Ve stęknęła. Mama zarabiała krocie, a tata klepał biedę. Ojciec był jednak zbyt dumny, by przyjąć choć centa od swojej eksżony. Nawet nie eks, tylko po prostu żony. Choć siedem lat temu każde z nich poszło swoją drogą, nadal nie wzięli rozwodu.

Zawsze, gdy Ve przyjeżdżała w odwiedziny, tata nalegał, że będzie płacił za wszystkie jej wydatki. „Jestem w końcu twoim ojcem”. Na szczęście był tak roztargniony, że nawet nie zauważał, gdy znów zapełniała lodówkę za pieniądze, które dostała od mamy, czy kupowała nowy odkurzacz.

Ve wpatrywała się w ciemność za oknem. W oddali widać było światła. Czy to już Winding? Spojrzała na zegarek. Dochodziła jedenasta. Miała nadzieję, że tata będzie w domu a nie postanowił jednak pojechać do Monachium. Jeśli nie zastanie taty… Nie, nawet nie chciała o tym myśleć.

– Windingstacjakońcowa! – Kierowca zlepił ze sobą trzy słowa w jedno. Ve przesunęła swoją walizkę w stronę wyjścia, podniosła ją i wyniosła na ulicę.

Drzwi zamknęły się za nią z sykiem. Dziewczynę przeszedł dreszcz. Brr, tu jest jeszcze zimniej niż na dworcu w Miersbach. Latarnie były rozstawione tak daleko od siebie, że pomiędzy nimi panowała całkowita ciemność. Niebo było jaśniejsze niż ziemia, na firmamencie migotało tyle gwiazd, ilu Ve jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Gdyby nie to potworne zmęczenie, zadarłaby głowę do góry i je podziwiała.

Autobus odjechał. Gdy zniknął, skręcając w boczną ulicę, Ve ogarnęło potworne uczucie samotności.

Wyciągnęła komórkę z torby i wybrała numer taty. Jednak tym razem nawet nie nagrała się na pocztę głosową. Nie miała zasięgu. Kurde! Wiedziała tylko tyle, że jej ojciec mieszka przy leśnej ulicy, ale bez zasięgu nie znajdzie w smartfonie jego adresu. Jeśli nie chciała nocować na ulicy, to musiała zapukać do czyjegoś domu i zapytać o drogę.

W wielkim budynku z muru pruskiego, który stał obok kościoła, jeszcze paliło się światło. Może to plebania? Albo kwatera handlarzy ludźmi – pomyślała Ve, gdy szła w kierunku budynku.

Zadzwoniła do drzwi i czekała dłuższą chwilę, aż w końcu starsza pani ubrana w kwiecisty fartuch otworzyła jej drzwi.

– Dobry wieczór – przywitała się Ve. – Bardzo przepraszam, że panią nachodzę.

– Doktora nie ma. – Starsza pani potrząsnęła trwałą.

– Ja… eee… potrzebuję tylko informacji. Szukam ulicy przy lesie.

– Przy lesie? – Kobieta pokręciła głową. – Tu takiej nie ma.

– Jak to? Jest pani pewna?

– Oczywiście, że jestem. Mamy tu tylko główną ulicę, tę przy kościele i domy przy strumieniu. Ale przy lesie… – Po raz kolejny pokręciła głową. – Nie znam takiej.

W głowie Ve wszystko zaczęło się kotłować. Nie ma ulicy przy lesie. Pewnie w pobliżu Monachium są dwie wsie o nazwie Winding, a mama wysłała ją do tej niewłaściwej. I teraz wylądowała tu, w środku nocy, ostatni autobus już odjechał i jak okiem sięgnąć nie widać żadnego hotelu.

– Kogo szukasz? – zapytała kobieta.

– Mojego taty. – Głos Ve się łamał, była bliska płaczu. – Nazywa się Wandler. Joachim Wandler.

– Dlaczego od razu nie powiedziałaś? Pan Wandler mieszka w zamku.

– W zamku? – Co to wszystko ma być? Jakiś film grozy?

– Tylko żeby się do niego dostać, trzeba pójść pod górę. To niecałe dwa kilometry za wsią.

– Dwa kilometry stąd? – wyszeptała Ve. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Dwa kilometry pod górę, pieszo, po ciemku i na dodatek z ciężką walizką. To niemożliwe, nie ma opcji.

– Więc mówisz, że pan Wandler to twój ojciec? – zapytała kobieta. – Chcesz do niego zadzwonić, żeby cię odebrał?

– Moja komórka nie działa.

– Możesz skorzystać z naszego telefonu. – Starsza pani zmarszczyła czoło. – Choć nie wiem nawet, czy tam na górze jest telefon.

Ve wzięła głęboki oddech. Wylądowała w mrocznym średniowieczu.

– Wiesz co? – zaczęła kobieta. – Poproszę doktora, żeby zawiózł cię na górę. – Chciała się odwrócić, ale w końcu tego nie zrobiła. – Mam na nazwisko Huber. Jestem żoną doktora.

Kobieta zniknęła w sieni, zanim Ve mogła jej przypomnieć, że doktora przecież nie ma. Tak przynajmniej wcześniej twierdziła pani Huber.

Doktor jeździł starym jak świat fordem i miał jeszcze bardziej dynamiczny styl jazdy niż kierowca autobusu. Pędził wąską polną ścieżką tak szybko, że aż skrzypiały amortyzatory. Co jakiś czas gałęzie smagały boczne szyby. Ve obiema rękami uczepiła się uchwytu nad drzwiami. W przeciwieństwie do niej doktorowi zupełnie nie przeszkadzało podskakiwanie i kołysanie.

– Nie wiedziałem nawet, że Wandler ma córkę – zawołał do Ve, starając się przekrzyczeć ryk silnika. – Nie jest szczególnie towarzyski. Prawie się go nie widuje w wiosce.

– Ach tak! – krzyknęła w odpowiedzi Ve.

– Przyjechałaś w odwiedziny pierwszy raz?

– Tak, moi rodzice nie są razem. Mieszkam z mamą w Ameryce.

– W Ameryce? – Doktor Huber wydawał się tak podejrzliwy, jakby Ve powiedziała mu, że mieszka w Śródziemiu albo na Marsie. Potem niespodziewanie wcisnął hamulec tak mocno, że wyrzuciło Ve do przodu. Pas boleśnie wbił się w ramię dziewczyny.

W świetle reflektorów dostrzegła ogromne zwierzę, które przemknęło ulicą i zniknęło w chaszczach przy skraju drogi.

– Dzik – wybąkał doktor. – Te zwierzęta stały się jakąś parszywą plagą.

Dzik! To straszne! Pewnie są tu jeszcze wilki i niedźwiedzie.

Doktor Huber wrzucił pierwszy bieg i żwawo ruszył.

– Zaraz będziemy na miejscu – obiecał. – Twój tata na pewno się ucieszy.

Na końcu drogi wyłonił się z ciemności wielki ponury budynek. Okrągła wieża wzbijała się ku rozgwieżdżonemu niebu niczym palec przestrogi, a posiadłość okalał potężny mur. Wjechali na podwórze wybrukowane bardzo starymi omszałymi kamieniami, spomiędzy których wyrastały kępki trawy.

Zamek. Żona doktora nie przesadziła. Ojciec Ve naprawdę kupił zamek. Ale skąd wziął pieniądze? Wygrał w lotto?

– Kto tu wcześniej mieszkał? – zapytała dziewczyna, gdy doktor wyłączał silnik.

– Zbudował go jakiś książę w czasach głębokiego średniowiecza. Tak mi się przynajmniej wydaje. Na sprawach historycznych się nie znam, musisz zapytać kogoś innego. Mam nadzieję, że twój tata nie wydał na ten zamek fortuny.

– Co pan ma na myśli?

– Ten budynek jest w fatalnym stanie. Trzeba przeprowadzić w nim gruntowny remont. A to kosztuje. – Doktor potarł kciukiem o palce wskazujący i środkowy. – Ciemno tam w środku. Jesteś pewna, że tata na ciebie czeka?

Pytanie było uzasadnione. W żadnym z wysokich okien nie świeciło się światło, budynek wydawał się całkowicie opuszczony. Przez fasadę przebiegały głębokie pęknięcia, z balustrad zwisały długie pajęczyny powiewające w tę i we w tę na nocnym wietrze.

Na podwórzu stało jednak auto – biały renault. Tata Ve nie miał samochodu, w każdym razie jeszcze zeszłego lata żadnego nie miał. Tyle że wtedy nie był też właścicielem zamku.

– Zadzwoń do drzwi. Poczekam tutaj – zaproponował doktor Huber. – Jeśli go nie będzie, to zabiorę cię z powrotem do wsi.

Jeśli go nie będzie, to jutro po prostu wrócę do Monachium i wsiądę do pierwszego samolotu do Los Angeles. Polecę, nawet jeśli międzylądowanie będzie w Pekinie – pomyślała Ve, gdy biegła w stronę domu przez podwórze pogrążone w mroku. Gdzieś z ciemności dobiegał krzyk nocnego ptaszyska, sowy albo puchacza. Upiorny dźwięk. Może to jakieś ostrzeżenie.

Przy drzwiach nie było elektrycznego dzwonka, a jedynie wielki dzwon z długim łańcuchem. Gdy Ve za niego pociągnęła, dzwon rozbrzmiał tak głośno, że jego dźwięk dobiegał pewnie do położonej na dole wsi.

W starych drewnianych drzwiach osadzone było niewielkie okienko ozdobione kratą z kutego żelaza. Ve spojrzała do środka, ale panowała tam całkowita ciemność. W budynku nie było żywej duszy, nie było taty, czuła to wyraźnie. Ta myśl przyniosła jej pewną ulgę. Nie chciała tu zostać. Ten zamek nie był dobrym miejscem. Nocne ptaszysko zawołało raz jeszcze, jakby dla potwierdzenia. Zwiewaj stąd – wołało – uciekaj, dopóki jeszcze możesz!

W tej samej chwili w domu zapaliło się światło. Ve wydała z siebie cichy krzyk i cofnęła się przerażona. Przez okienko zobaczyła wielki wysoki hol. Czyjeś kroki stukotały o kamienną podłogę i zbliżały się coraz prędzej. Nie był to jednak jej tata. Drzwi otworzyła jakaś kobieta.

– Dobry wieczór. – Twarz kobiety wydawała się szczera, przyjazna. Miała ciepłe szare oczy oraz drobne zmarszczki wokół oczu i ust. Była ubrana w czarną bluzkę i czarne spodnie.

Ve poczuła, jak jej serce zaczyna bić spokojniej. Dało się od razu wyczuć, że kobieta nie stanowiła zagrożenia.

Kobieta przyglądała się Ve z niekrytą ciekawością.

– W czym mogę ci pomóc?

– Przywiózł mnie tu doktor Huber.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Podobno mieszka tu mój tata – wyjąkała Ve – Joachim Wandler.

Kobieta otworzyła szeroko oczy.

– Ve! – krzyknęła. – Wielkie nieba, ale ty się zmieniłaś! W ogóle cię nie poznałam.

Rozdział 3

Gdy doktor Huber z trudem wnosił walizkę do domu, Ve starała się uchwycić wspomnienie, które nagle pojawiło się w jej głowie. Widziała już tę kobietę, znała ją, ale to było bardzo dawno temu. Te szare oczy, ten uśmiech… Wspomnienie zdawało się migoczącym kamieniem na dnie jeziora. Dziewczynie nie udało się po niego zanurkować, żeby wyciągnąć go na powierzchnię. Jezioro było zbyt głębokie, a Ve za bardzo zmęczona.

– Gdzie jest mój tata? – zapytała.

– Przyleciałaś dziś z Ameryki? – zagadnęła w tym samym momencie kobieta.

Ich pytania zderzyły się ze sobą.

– To ja już pojadę – zakomunikował doktor. – Miłego wieczoru. I przyjemnego pobytu.

– Dziękuję. – Ve i kobieta znów powiedziały równocześnie.

Przyglądały się, jak mężczyzna wsiadał do forda i z impetem ruszył z podwórza.

– Wejdź do środka – poprosiła kobieta.

Kobieta poprowadziła Ve przez hol do korytarza, a potem do ogromnej kuchni. Pod gołą żarówką zwisającą z sufitu stał stół jadalny, a wokół niego cztery różne krzesła.

– Usiądź – poprosiła kobieta i sama też zajęła miejsce. Krzesło, na którym usiadła Ve, potwornie się chybotało.

– Teraz mieszkacie w Los Angeles, zgadza się? – zapytała kobieta.

Ve przytaknęła. Ze zmęczenia aż dudniło jej w uszach.

– Przecież ty mnie pewnie w ogóle nie pamiętasz. To było wieki temu. Nazywam się Marcella Sartorius.

Marcella Sartorius. Dudnienie ucichło. Zamiast niego Ve usłyszała głos mamy, która krzyczała: „Marcella, Marcella, Marcella!”.

Potem głos ucichł i z powrotem rozległo się dudnienie. Wspomnienie uleciało.

„Marcella, Marcella, Marcella”. Kiedy to było? Pewnie wtedy, gdy jeszcze mieszkali w Monachium we trójkę, jak prawdziwa rodzina.

– Pracowałam kiedyś z twoim tatą, byliśmy znajomymi z pracy – oznajmiła Marcella Sartorius. – Twój tata, twoja mama i ja byliśmy też dobrymi przyjaciółmi.

„Dobrymi przyjaciółmi” – rozeszło się echem w głowie Ve. Dlaczego mama wykrzykiwała imię Marcelli? A może Ve przypomniała sobie o czymś, co w ogóle się nie wydarzyło? Dziewczyna była zbyt zmęczona, by trzeźwo myśleć.

– Dlaczego nigdy nie spotkałyśmy się w Monachium? – zapytała.

– Przez ostatnie lata Joachim i ja straciliśmy się trochę z oczu – odparła Marcella. – Tak go pochłonęła praca, że trudno nam było pozostać w kontakcie.

To by się zgadzało. Gdy tata Ve pracował, nie słyszał ani telefonu, ani dzwonka, a na maile i tak zawsze odpowiadał tylko w sytuacji najwyższej ostateczności.

– Pewnego razu niespodziewanie do mnie napisał. Był to bardzo tajemniczy list.

– Prawdziwy list?

– Owszem. Taki w kopercie, ze znaczkiem i przysłany pocztą. To było dobry tydzień temu.

– I co w nim napisał?

Marcella zmarszczyła czoło.

– To był dziwny list. Taki chaotyczny i nerwowy. Wypisywał w nim dziwne sugestie, że ktoś go śledzi, więc musi się ukrywać. Gdy tylko to przeczytałam, próbowałam się do niego dodzwonić. Jednak jego stary numer telefonu był od dawna nieaktualny, a numer komórkowy nie odpowiadał. Nic w tym dziwnego, przecież nie ma tu zasięgu. Joachim nie ma nawet łącza telefonicznego.

– A potem?

– Na kopercie znajdował się jego nowy adres. Adres tego… domu. Wsiadłam do auta i przyjechałam – potrząsnęła głową. – Ale Joachima tu nie było.

– Nie było go? – zawołała Ve. – Kiedy pani tu przyjechała?

– Mam na imię Marcella – odparła kobieta. – Mówmy sobie po imieniu. Jestem tu od wczorajszego wieczora.

– I jak pani… to znaczy, jak dostałaś się do środka?

– Weszłam przez okno w kuchni. Było otwarte na oścież.

– Tata wyjechał i zostawił otwarte okno? – To by do niego pasowało. – I nie wiesz, gdzie teraz jest?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– To strasznie dziwne – wymamrotała Ve i ziewnęła. Ale to było nieczułe z jej strony: jej tata zniknął bez śladu, a ona ziewała. Nie potrafiła tego jednak powstrzymać.

– O rety! – zawołała Marcella. – Przecież ty musisz być strasznie zmęczona. Jak długo trwała twoja podróż z Los Angeles?

– Nie wiem. Parę tygodni. Przynajmniej czuję się tak, jakby tyle to trwało.

– Na pewno jesteś głodna! – Marcella zerwała się i pobiegła do kuchenki. – Przygotowałam kolację. Pewnie to głupie w tej sytuacji, ale musiałam się czymś zająć.

– Właściwie to nie jestem… – Ve chciała dodać „głodna”, ale gdy Marcella podniosła przykrywkę garnka, po kuchni rozniósł się tak wyborny zapach, że z żołądka dziewczyny rozległo się głośne burczenie.

Marcella się zaśmiała.

– Masz szczęście, jedzenie jest jeszcze ciepłe. Sama niedawno jadłam.

Masz szczęście. Rzeczywiście – pomyślała Ve, gdy Marcella postawiła przed nią talerz z parującą potrawą. Po raz pierwszy od godzin ciągnących się w nieskończoność miała odrobinkę szczęścia. Jedzenie było przepyszne.

Ve pochłonęła ogromną porcję zupy, a później kolejną.

– Najwyraźniej twój tata pamiętał, że go odwiedzisz – oświadczyła Marcella. – Wszystko przygotował na twój przyjazd. Lodówka była pełna, a w jednym z pokoi na górze zaścielił dla ciebie łóżko – kobieta uśmiechnęła się, zdradzając poczucie winy. – Prawdę mówiąc, spałam w nim zeszłej nocy.

– Nic nie szkodzi.

Jeden z pokoi na górze. Ve zastanawiała się, czy uda jej się w ogóle wejść po schodach. Może po prostu położy się tu, w kuchni…

– Oczy ci się już zamykają – zauważyła Marcella. – Chodź, zaprowadzę cię do pokoju. Porozmawiamy jutro.

Ve chciała zabrać z przedpokoju walizkę, ale Marcella ją uprzedziła. Podniosła ciężki bagaż i bez najmniejszych oznak wysiłku wniosła go po szerokich schodach, które – wygięte w elegancki łuk – prowadziły na pierwsze piętro.

Dziewczyna ledwo zawlekła na górę samą siebie. Jej stopy były tak ciężkie, że z trudem je unosiła. Pod nimi trzeszczały i skrzypiały rozchwierutane stopnie. Jak kiedyś w schronisku młodzieżowym. Ve miała wtedy siedem lat i pierwszy raz pojechała na klasową wycieczkę. Z tęsknoty za domem tak się w tym schronisku rozpłakała, że nauczycielka zadzwoniła do rodziców. Ci w końcu po nią przyjechali i zabrali ją z powrotem.

Przyjechali wtedy razem, tata i mama.

Wszystko się wtedy między nimi układało. A przynajmniej tak jej się wydawało. Dwa lata później się rozstali, a mama i Ve przeniosły się do Aten.

– Jak sądzisz, dlaczego tacie wydaje się, że ktoś go śledzi? – zapytała Ve, gdy wchodziła po schodach za Marcellą. Stopnie skrzypiały tak głośno, że kobieta jej nie usłyszała.

Po przebudzeniu Ve nie wiedziała, gdzie jest. Słońce padało do środka przez wysokie brudne okna. W jego świetle tańczyły drobinki kurzu. Pod ścianą stała bardzo stara szafa bez drzwi. Na podłodze leżał orientalny dywan z wyblakłym wzorem i wystrzępionymi krawędziami. Pod oknem znajdował się mały okrągły stolik, a na nim flakon ze sztuczną różą. Tata ustrzelił ją dla niej parę lat temu na strzelnicy podczas Oktoberfestu. W końcu przypomniała sobie też, gdzie jest i jak się tu znalazła.

Rozległ się dźwięk dzwonka, metaliczne brzęczenie rozeszło się po całym zamku. Ve spojrzała na swój zegarek. Dochodziła trzecia. A więc przespała prawie piętnaście godzin.

Gdy odkopała się spod kołdry, zauważyła, że wciąż ma na sobie dżinsy. Udało się jej przynajmniej zdjąć buty, zanim wczoraj wieczorem opadła na łóżko i zapadła w kamienny sen.

Po raz kolejny rozległ się dźwięk dzwonka. Czy to jej tata? Ale niby dlaczego miałby dzwonić zanim wejdzie do własnego domu? I dlaczego Marcella nie otwierała? Ve podbiegła do okna i spojrzała w dół. Mimo że okno wychodziło na podwórze, nie było widać, kto stał przed drzwiami. Ve zobaczyła jedynie czerwony kabriolet zaparkowany obok auta Marcelli.

Samochód na pewno nie należał do jej taty. Nawet jeśli byłoby go na niego stać, nigdy w życiu nie kupiłby sobie sportowego auta. Może to jeden z sąsiadów, który opiekował się domem pod nieobecność Joachima Wandlera. I może mógłby im powiedzieć, gdzie podziewa się jej tata.

Ve czuła, że jej skóra się klei, swędziała ją głowa. Ciekawe, czy w zamku jest w ogóle jakiś prysznic. Albo chociaż umywalka z bieżącą wodą. A może tata mył się co dzień rano w studni przed domem?

Walizka dziewczyny stała obok szafy. Ve ją otworzyła, by wyjąć czyste ciuchy i przybory do mycia. W tym samym momencie usłyszała głos Marcelli dobiegający z holu. Jej radosny śmiech wydał się dziewczynie dziwnie znajomy. Pewnie dlatego, że swego czasu kobieta tak często u nich bywała. Może głowa Ve zakodowała sobie ten śmiech?

Dziewczyna spojrzała na zawartość walizki i osłupiała.

– To niemożliwe – wymamrotała.

Dżinsy, sweter, bokserki, para hantli, a obok nich stos pocztówek z autografami. Na kartkach znajdowało się zdjęcie tego gbura z lotniska, który najpierw gwizdnął jej sprzed nosa wózek na bagaż, a potem taksówkę. Ve wzięła do ręki jedną z kartek i ją odwróciła. Gdy przeczytała nazwisko, zrozumiała, dlaczego jego twarz wydała się jej znajoma. To przecież ten sławny chłopak! Nazywał się Finn Werfel.

Finn Werfel, nowa gwiazda na niemieckiej scenie popu. Ve zawdzięczała mamie, że go znała. Chociaż od ponad roku nie była w Niemczech. To właśnie mama nalegała, by co najmniej raz w tygodniu wspólnie oglądały niemiecką telewizję satelitarną. „Żebyś zupełnie nie zapomniała ojczystego języka” – mówiła mama. W ciągu ostatnich miesięcy cały czas oglądały Germany’s New Popstar – talent show, w którym rywalizowali między sobą młodzi piosenkarze. Finn Werfel był jednym z talentów. To on wygrał konkurs i nagrał album, który od razu trafił na pierwsze miejsca list przebojów. Oczywiście tylko w Niemczech, reszta świata nie miała pojęcia o jego istnieniu.

Finn był faworytem Ve. Albo raczej idolem. Śniła o nim nocami, o jego cudownie ekspresyjnym soulowym głosie i zabójczym uśmiechu. Oczywiście cały czas trzymała za niego kciuki i z jego powodu prawie pokłóciła się z mamą, która uważała, że jego konkurent jest zdecydowanie lepszy.

I to właśnie jego Ve spotkała na żywo i w kolorze na lotnisku. I go nie poznała. To bardzo zaskakujące. Albo i nie – pomyślała. W telewizji Finn wydawał się megaszarmancki, wrażliwy i dowcipny. Z kolei na lotnisku i dworcu zachował się jak ostatni burak. I ani razu nie zrobił użytku z tego swojego zabójczego uśmiechu.

Tylko skąd jego ubrania i kartki z autografami wzięły się w walizce Ve? Może dlatego, że to wcale nie moja walizka, tylko jego – odpowiedziała sobie dziewczyna. Pomyliliśmy je. Pewnie Finn się zdziwił, że jego walizka jest nagle taka lekka. A ja naszarpałam się z tym ciężkim klocem. Hantle. Po co ten chłopak zabierał do Ameryki swoje hantle?

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Tak?

– Ve? – Marcella wsunęła głowę do pokoju. – Ktoś do ciebie przyszedł. Nie uwierzysz, ale to…

– Finn Werfel – odpowiedziała dziewczyna.

Czekał na dole razem ze swoją niesamowicie śliczną, niewiarygodnie szczupłą dziewczyną o niewiarygodnych blond włosach. Stali w salonie, który właściwie nie wyglądał jak salon, lecz ogromne puste pomieszczenie z porysowanym parkietem i wielkim kominkiem.

Poza stojącą przed kominkiem paskudną sofą obitą kwiecistym materiałem w pomieszczeniu nie było żadnych mebli. Na wysokich oknach wisiały sfatygowane zasłony wykonane z aksamitnej tkaniny, która kiedyś była pewnie zielona, ale teraz przybrała kolor zgniłej szarości. Ściany oklejono bardzo starą tapetą, po której wiły się fiołki. W jednym miejscu papier odchodził od ściany, a spod niego wyłaniał się staromodny wzór w róże. Również w tym pokoju pod sufitem wisiała goła żarówka.

Finn i jego dziewczyna nie usiedli. Stali przy drzwiach, jakby w każdej chwili byli gotowi rzucić się do ucieczki.

– Masz moją walizkę – rzucił Finn, gdy Ve i Marcella weszły do pokoju.

– A ty moją – odparła Ve. – Tak się dzieje, gdy człowiek się przepycha i nawet nie spojrzy dokładnie, co bierze do rąk. – Zarzut był trochę niesprawiedliwy. Bądź co bądź sama dopiero co się zorientowała, że zabrała nie swoją walizkę.

Finn nie zwrócił na to jednak uwagi albo miał to w nosie.

– No to gdzie jest ta walizka? – zapytała jego dziewczyna, zarzucając przy tym do tyłu swoje blond włosy. Lśniły niczym jedwab. Z kolei włosy Ve oklejały jej głowę, przypominając mokrą babkę piaskową. Nigdy się tak nie błyszczały jak włosy dziewczyny Finna, nawet zaraz po umyciu.

– Na górze – odpowiedziała Ve. – Jeśli chcecie ją z powrotem, to musicie sami ją znieść. Nie będę się z nią szarpać.

Finn wzruszył obojętnie ramionami.

– Niech ci będzie.

– A moja walizka?

– Stoi w przedpokoju – odparła Marcella. – Tego jeszcze nie było. Finn Werfel tu, w Winding. Będzie pan grał koncert we wsi?

– No jasne. Dziś wieczorem w Złotym Jeleniu.

– Poważnie? – krzyknęła Marcella. – Wspaniały zbieg okoliczności! Będziemy na pewno.

– Bzdura – odparła Księżniczka Jedwabistowłosa. – Finn tylko żartował. Przecież nie będzie tu występował. Jego fani wypełniają po brzegi Halę Olimpijską w Monachium. Nie będzie śpiewał w byle jakiej wiejskiej knajpie. To byłby absurd.

– Aha – odparła nieco zakłopotana Marcella. – No jasne, mogłam się przecież domyślić. Co więc tu państwo robią? Spędzają urlop?

– Rodzice Finna mieszkają w okolicy – odparła blondynka. – Przyjechaliśmy w odwiedziny.

No przecież – pomyślała Ve. Gdy nadawali talent show, dziewczyna przeczytała o Finnie wszystkie informacje, które udało jej się znaleźć w internecie. Nie było tego dużo. Na przykład w żadnym artykule nie znalazła wzmianki o Księżniczce Jedwabistowłosej. Może byli parą dopiero od niedawna. W każdym razie Ve przypomniała sobie, że Finn pochodził ze wsi w Bawarii.

– Jak mnie tu znaleźliście? – zapytała Ve.

– W twojej walizce był adres – odparł Finn. – Z chęcią odzyskałbym swoją.

– Oczywiście – rzuciła Ve. Zaprowadziła go na górę do swojego pokoju, w którym na podłodze wciąż leżała otwarta walizka.

– Niezła ruina – stwierdził Finn. – Sporo tu roboty. – Wzrokiem przesuwał po pustym pokoju. Spojrzenie chłopaka powędrowało po wystrzępionym dywanie, sztucznej róży i wylądowało na nieposłanym łóżku.

Czuła, jak robi się czerwona na twarzy. Tak ją to rozwścieczyło, że z hukiem zamknęła jego walizkę.

– Chyba już wychodziłeś, prawda?

Dopiero gdy chłopak taszczył walizkę do drzwi, Ve zauważyła, że jedna kartka z autografem spadła na podłogę.

– Coś zgubiłeś. – Ve podała mu kartkę.

Spojrzał na nią przez ramię.

– Możesz ją zatrzymać – rzucił wspaniałomyślnie. – Mam ich więcej.

– Weź ją sobie – odparła Ve. – W przeciwnym razie ją wywalę.

– Kto by pomyślał – skwitowała Marcella, potrząsając głową, po tym jak Finn i jego dziewczyna z piskiem opon ruszyli sprzed domu. – Finn Werfel pochodzi z tego wygwizdowa.

Siedziały w kuchni i – choć zrobiło się już popołudnie – jadły śniadanie. Marcella zaparzyła kawę i przygotowała tosty, które zjadły z marmoladą.

– Co w tym takiego niewiarygodnego? – zapytała Ve.

– Nie sądzisz, że to zbieg okoliczności?

– Nie mam pojęcia. Moim zdaniem ten gość jest totalnie nie do zniesienia.

– Powinnaś kiedyś posłuchać, jak śpiewa – zasugerowała Marcella. – Jego głos wywołuje gęsią skórkę. Muzyka popowa przeważnie nie robi na mnie żadnego wrażenia. W końcu nie mam już przecież szesnastu lat. A piosenki Finna są po prostu obłędne.

– Ale on jest zarozumiałym burakiem – dodała Ve.

– Odniósł sukces z dnia na dzień. Jeszcze wczoraj nikt go nie znał, a dziś – jak słusznie zauważyła jego urocza dziewczyna – zapełnia Stadion Olimpijski. To może uderzyć do głowy. Dla mnie to mimo wszystko zdumiewające, że tu był. Ciekawe, czy dorastał tu we wsi.

– A co mnie to – odparła Ve. – Zastanawiam się, gdzie jest mój tata.

Twarz Marcelli spoważniała w ciągu chwili.

– No tak, twój tata, oczywiście. Nie mam bladego pojęcia…

– Musimy iść na policję – przerwała jej Ve.

– Już tam byłam, to znaczy na posterunku w Miersbach, ale powiedzieli, że nie mogą mi pomóc. Nie zgłoszono wypadków z jego udziałem, w szpitalu też go nie ma.

– Ale jego poszukiwania trwają?

– Poszukiwania? – Marcella pokręciła głową. – Dlaczego policja miałaby go szukać? Twój tata jest dorosły, może robić, co chce. Policja zacznie działać wtedy, gdy zaistnieje podejrzenie, że popełniono przestępstwo.

– Ale przecież napisał, że ktoś go śledzi – zawołała Ve. – To jest przecież podejrzenie… czy może jednak nie?

Marcella wzruszyła ramionami.

– Cóż… – Czubkiem palca rysowała kółka na kuchennym obrusie.

– Pokażesz mi ten list?

– Oddałam go policji.

– I co?

– Wysłali komunikat o zaginięciu do innych komisariatów w okolicy.

– Komunikat o zaginięciu? To nie brzmi jak szeroko zakrojona akcja.

Marcella znów wzruszyła ramionami.

– No słucham! – krzyknęła Ve. – Mów wreszcie!

– Ve – zaczęła – tak zupełnie szczerze… – Zamilkła i chrząknęła.

– Proszę, Marcello!

– Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, czy twój tata… Mam na myśli to, że od ładnych paru lat jest sam, całymi dniami siedzi w mieszkaniu i oblicza rzeczy, których nikt tak naprawdę nie rozumie. Gdyby nie twoje odwiedziny, to nie widywałby nikogo. Nie ma żadnych przyjaciół, kolegów…

– Chcesz powiedzieć, że zbzikował. I tylko sobie ubzdurał, że ktoś go śledzi?

Marcella milczała. To też było jakąś odpowiedzią.

– Ale on zniknął! – zawołała Ve. – To przecież dowód na to, że naprawdę coś się stało.

– Może się ukrył – powiedziała Marcella. – Siedzi w jakimś hotelu i czeka.

– Na co miałby czekać?

– A bo ja wiem? Aż minie niebezpieczeństwo.

– Niebezpieczeństwo, które sobie tylko uroił.

Marcella przez chwilę się zastanowiła, a potem przytaknęła.

Ve łyknęła kawy. W jej głowie znów rozległo się dudnienie, ale tym razem już nie ze zmęczenia. Było to uczucie, jakby wszystkie myśli pędziły w nieładzie we wszystkie strony, a ona nie mogła uchwycić żadnej z nich.

– Joachim już wcześniej miał… obsesję na punkcie swojej pracy – oznajmiła Marcella. – Lecz po tym, gdy go zwolniono, odciął się od wszystkiego i całkowicie zagrzebał się w swoich podejrzanych badaniach. Twoja mama próbowała wszystkiego, by go od tego odciągnąć, ale nawet jej się nie udało.

– To nie ma żadnego sensu – odrzekła Ve, potrząsając głową. – Załóżmy, że naprawdę sfiksował. Tata wierzy, że ktoś go śledzi. Myśli, że chcą go porwać, wyeliminować albo zabić. Dlaczego nie zadzwonił do mamy i nie powiedział jej, żebym lepiej została w Los Angeles? Zamiast tego idzie na zakupy i ścieli mi łóżko. To przecież…

– Jakiś obłęd – dokończyła cicho Marcella. – To szalone. Masz rację, Ve.

Dziewczyna wpatrywała się w pęknięcie w ścianie, które ciągnęło się od sufitu do podłogi. Marcella nie była pierwszą osobą, która miała tatę za wariata. Wszyscy sąsiedzi w Monachium byli przekonani, że Joachim Wandler ma nierówno pod sufitem. Powodów było wiele. Uważali tak, ponieważ spoglądał na nich pustym spojrzeniem, gdy spotykał ich na klatce schodowej, mówił do siebie, gdy wynosił śmiecie, golił się co najwyżej raz w tygodniu, a jego rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony, bo zdecydowanie za rzadko chodził do fryzjera.

Jednak Ve nie podzielała ich zdania. Owszem, jej tata miał obsesję na punkcie swojej pracy. Jeśli coś go nie interesowało, to po prostu to ignorował. Lecz gdy Ve opowiadała mu o swoich przyjaciołach, szkole czy hobby, wtedy uważnie się przysłuchiwał, zadawał pytania i zapamiętywał wszystko, z czego mu się zwierzała.

– Kiedy ostatni raz go odwiedzałaś? – zapytała Marcella.

– Zeszłym latem – odparła Ve.

– To było rok temu. Minął więc cały rok, odkąd się ostatni raz widzieliście. Ze mną jest podobnie. Ve, nie wiem, czy moje podejrzenie jest słuszne. Może się całkowicie mylę, ale nie wolno nam niczego wykluczyć.

– Nad czym pracował?

– Nie wiem dokładnie, co robił w ostatnim czasie – odpowiedziała Marcella. – Gdy ostatni raz rozmawialiśmy o jego pracy, zajmował się supergrawitacją. To teoria, która mówi, że założenia supersymetrii mają zastosowanie w ogólnej teorii względności…

Ve machnęła ręką.

– Daj spokój. Nie rozumiem z tego ani słowa.

Marcella się uśmiechnęła.

– To skomplikowane.