Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Trzeci sort, czyli jak zakończyć wojnę polsko-polską

Trzeci sort, czyli jak zakończyć wojnę polsko-polską

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66116-75-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzeci sort, czyli jak zakończyć wojnę polsko-polską

Wojny polsko-polskiej nie może zakończyć żadna z jej stron, chyba że przez wyeliminowanie wroga, a to jest niemożliwe. Tą grupą, która umiałaby zakończyć ten wyniszczający konflikt, może być tylko zewnętrzny w stosunku do tego konfliktu trzeci sort – wyborcy zaciśniętych zębów, wybierający do tej pory mniejsze zło. Wystarczy tylko, że zaczną wybierać większe, wspólne dobro.

Jeśli więc za każdym razem oddajesz głos na mniejsze zło – wiedz, że ta książka jest dla Ciebie, bo jest o Tobie. Jesteś Trzecim Sortem. Jesteś większością, a rządzą Tobą i Twoim życiem hałaśliwe mniejszości wyposażone w Twój mandat wyborczy. Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak do tego doszło – przeczytaj tę książkę. Jeśli chcesz to zmienić – wyciągnij wnioski z jej treści.

Polecane książki

W monografii zostały przedstawione wybrane zagadnienia z zakresu nauk prawnych, które obejmują problemy związane z istotą prawa, wpływem wartości i norm społecznych na prawo, oddziaływaniem prawa na inne porządki normatywne. W książce scharakteryzowane zostały podstawowe elementy metodologii nauk pr...
Kto by pomyślał, że odebrany odruchowo nad talerzem parujących klusek telefon zmieni moje życie o 180 stopni. Że wyląduję w mieszkaniu wielkości komórki pod schodami, zacznę systematyczną walkę z charczącym kiblem i tetrisem gratów uzbieranych w ciągu dwóch lat zmian, upychanych skrupulatnie w wolne...
Repetytorium zawiera gruntowne powtórzenie do egzaminu dojrzałości z geografii, ale służy również jako pomoc lekcyjna, powtórzenie przed pracą klasową czy sprawdzianem. Informacje w tej książce są zgodne pod względem treści ze standardami wymagań egzaminacyjnych. W poszczególnych rozdziałach znajduj...
Autor tej książki nie żyje jak książę z bajki, który posiada wszelkie dobra tego świata. Przeżył dwa poważne wypadki i rozpad małżeństwa. Czy ktoś taki może być człowiekiem szczęśliwym? A jednak! Jak sam pisze, jest ogromnym szczęściarzem, gdyż posiadł umiejętność odczuwania własnych emocji i ich zm...
Problem z dyscypliną wśród nauczycieli najczęściej dotyczy uchybień o charakterze porządkowym i jakości pracy. Zdarzają się również naruszenia poważniejsze, nawet takie, które noszą znamiona przestępstwa. Sytuacje takie powinny spotkać się odpowiednią reakcją dyrektora, a o tym, jak dobrać sankcję d...
Zanoni to znakomita opowieść o różokrzyżowcach, to piękny, wielowątkowy „romans mistyczny” z czasów rewolucji Francuskiej. Główny bohater – Zanoni – to różokrzyżowiec, który zgłębiwszy nauki tajemne, zdobył nieśmiertelność. Nie jest jednak w pełni szczęśliwy, ponieważ nie może się zakochać w żadnej ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jerzy Karwelis

Autor grafiki na okładce:

Mirosław Owczarek

Korekta:

Agata Wójcicka-Kołodziej

Skład:

Barbara Wieczorek

Przygotowanie wydania elektronicznego:

hachi.media

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-66116-75-7

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2018

Jedynie prawda jest ciekawa.

Józef Mackiewicz

OD AUTORA O AUTORZE

Urodziłem się w 1961 roku we Wrocławiu. Jestem dzieckiem polskich repatriantów z Wileńszczyzny. Mój ojciec po przeżyciu wojny został w 1948 roku aresztowany przez sowiecką bezpiekę na radzieckiej już wtedy Litwie i skazany na syberyjskie łagry pod Irkuckiem. Zwolniony na mocy amnestii w 1956 roku wrócił do domu, poślubił moją przyszłą matkę, która urodziła moją siostrę jeszcze na terenie radzieckiej republiki Litwy, i w tym samym roku wyjechał z całą rodziną do Polski. Jak widać z powyższego, stosunku do komunizmu i socjalizmu uczyła mnie biografia mojego ojca, choć ojciec rzadko o tym ustroju mówił – widział, co może lewicowy system zrobić z człowiekiem i nie chciał mnie straszyć ani buntować na moją, jak się obawiał, zgubę.

Ideowo uformowała mnie rewolucja Solidarności, do której jako dwudziestolatek przystałem całym sercem, jeszcze przed skrystalizowaniem się moich poglądów politycznych. Byłem tak przeciwny istniejącemu systemowi, że nie zastanawiałem się, z jakich pozycji politycznych miałbym się mu przeciwstawiać. Chciałem mu tylko jak najskuteczniej zaszkodzić. Aresztowano mnie w noc stanu wojennego w siedzibie Solidarności we Wrocławiu, gdzie pracowałem jako realizator dźwięku w związkowym radiu. Po odsiedzeniu prawie pół roku w obozie internowanych zostałem zwolniony z przyczyn zdrowotnych i od razu włączyłem się w działania w podziemiu. Na początku w kierownictwie Radia „Solidarność” na Dolnym Śląsku, jednej z największych rozgłośni podziemnej Solidarności z oddziałami w Wałbrzychu, Lubinie, Jeleniej Górze. Później działałem jako redaktor naczelny podziemnych gazet „Z Dnia na Dzień” (najwięcej wydań w kraju) i „Gazety Związkowej”. Motywacje takiej działalności były w moim przypadku bardziej moralne niż racjonalne. Nie spodziewałem się, że dożyję końca systemu, z którym walczyłem. Wiedziałem tylko, że muszę zrobić swoje.

Pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem orientować się, że w podziemnej Solidarności pogłębia się zasadniczy wewnętrzny podział na tak zwanych „jawniaków” i z drugiej strony na siłą rzeczy nieznanych członków działających w podziemiu, do których sam się zaliczałem. Do tych pierwszych należeli uwięzieni byli przywódcy Solidarności i jej wcześniejsze eksperckie zaplecze polityczne, do „podziemniaków” zaś liderzy podziemnej Solidarności, którzy zaktywizowali się w stanie wojennym i zostali wybrani przez konspieracyjne struktury zdelegalizowanego Związku. W ramach kolejnych amnestii byli przywódcy wychodzili na wolność i stopniowo z pozycji dysydenckich przejęli najpierw oficjalną reprezentację zdelegalizowanej Solidarności, później zaś władzę nad nią, w czym wydatnie pomógł im Lech Wałęsa. Opcja „jawniaków” wkrótce rozpoczęła dogadywanie się z władzą, coraz częściej upatrując w kolegach z podziemia przeszkodę na drodze do negocjacji i widząc we władzy jedynego partnera w procesie kształtowania przyszłości Polski. Podziały w ówczesnej opozycji można porównać do dzisiejszego pęknięcia PiS–PO, gdzie jedna strona była bardziej radykalnie nastawiona do byłych władców Polski, bardziej nakierowana na narodową wspólnotę, patriotyzm i szeroko pojmowane wartości, w tym chrześcijańskie. Druga opcja nie była wolna od naciąganego pragmatyzmu, wzniesienia się nad podziałami, za to z wyraźnym odchyleniem lewicowym, zbliżającym ją do postkomunistycznych pragmatyków, oraz przekonana o swojej elitarności związanej z inteligenckim etosem.

Ta wewnętrzna, wyniszczająca walka była dla mnie przykrym doświadczeniem, gdyż wcześniejsze podziały w Solidarności wydawały mi się drobne i nienaznaczone politycznymi różnicami w kwestii konieczności definitywnego zerwania z systemem komunistycznym i jego poplecznikami – było dla mnie jasne, że ta akurat sprawa jest poza wszelką dyskusją. Nagle jednak okazało się ważne nie to, że się walczyło, tylko z kim się w tej walce trzymało sojusze, bo ukryty podział przerodził się w jawny konflikt. „Jawniacy” zaczęli bardziej zaciekle zwalczać „podziemniaków” niż komunistyczną władzę1.

Okrągły Stół i wybory 4 czerwca 1989 roku przeżyłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony była euforia zwycięstwa i ulga końca walki przy słabnącym jednak oporze społeczeństwa, z drugiej był haniebny styl potraktowania przez okrągłostołową Solidarność pozostałej części opozycji wraz z narodem, nagły powrót do łask niedawnych komunistycznych kacyków na każdym poziomie władzy, wreszcie, jeśli chodzi o mój wątek osobisty, zabronienie mi przez „nową” Solidarność powrotu do pracy dla niej. Po zwycięstwie Solidarności okazałem się więc niepotrzebny, bez środków do życia i jako „niekonstruktywny podziemniak” bez szans na polityczną lub urzędniczą karierę.

Uznałem więc, że nadszedł dobry czas, by zająć się sobą i rodziną, którą udało mi się w międzyczasie założyć i szczęśliwie powiększyć. Wyjechałem do USA, by zarobić na mieszkanie. To mi się akurat nie udało, bo po 1990 roku zarabianie w dolarach w Ameryce nie dawało w Polsce większych profitów. Wróciłem do kraju i po krótkiej przystani w Urzędzie Miejskim Wrocławia zaangażowałem się od 1992 roku w prace w powstającym wtedy segmencie prywatnej prasy. Miałem niepowtarzalną okazję być przy jej narodzinach w Polsce, uczyć się wszystkich procedur oraz wprowadzać lokalną specyfikę do międzynarodowych standardów. Z prasą komercyjną przeszedłem ten szlak aż do roku 2013, gdy po dwudziestu latach zakończyłem karierę wydawcy.

Na początku pracy w prasie potwierdzały się moje przekonania, że przed zepchnięciem mediów do roli propagandowej tuby chroni je ich komercyjny charakter, który wyklucza manipulacje, gdyż odbiorca jest na tyle świadomy, że się od takich manipulacyjnych mediów odwróci, z negatywnym skutkiem dla mediów jako przedsiębiorstw. Pod koniec swej kariery zauważyłem jednak, iż coraz częściej spotykam się z sytuacjami, w których manipulacje medialne uchodziły na sucho, kolejne zaś media wywieszały już bez zażenowania swoje ideologiczne i polityczne flagi.

Wychowany na ulotkach o wolności słowa i teoriach o obiektywnych procesach gospodarczych, odzwierciedlonych również w mediach, nie mogłem zrozumieć przyczyny tego zjawiska. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że taka ideologizacja i propagandowość mediów jest możliwa jedynie przy utracie autonomiczności ich odbiorcy. Że media mają tak bardzo rosnące i coraz bardziej przemożne oddziaływanie, iż mogą kształtować odbiorcę jako bezkrytyczny przedmiot odbierający przekaz. Tak bardzo bezkrytyczny, że jego podmiotowa wersja nawet już się nie rodzi, by później trzeba było ją zmieniać – od razu jest pasywna. Żeby rozwikłać zagadkę, dlaczego dochodzi do takiej utraty podmiotowości, kiedyś przecież tak wybujałej i osadzonej na niezależnej komunikacji, zagłębiłem się w teorie, w których, wydaje się, znalazłem przyczyny, dlaczego tak się dzieje oraz jakie są (i będą) tego efekty w przyszłości.

Zastanawiała mnie też spleciona z mediami wersja ustroju, w którym żyję – liberalna demokracja. Czy był to ustrój, o który walczyłem? Dlaczego jest tak ekspansywny i odnosi takie sukcesy? Co może być w nim tak atrakcyjnego, że mimo iż często widziałem opór większości (nawet międzynarodowej) wobec jego triumfalnego pochodu, to pochód ten był coraz szybszy i wielokierunkowy. Widziałem też jakąś tajemniczą semantyczną niemoc w dyskursie z tym ustrojem, jakby zawłaszczył on pojęcia w ten sposób, że uniemożliwił punktowanie jego wad pod groźbą wykluczenia z grona osób, z którymi warto dyskutować. Groźbą okraszoną jednak z drugiej strony pięknymi słowami o pluralizmie i wolności słowa. I wreszcie zastanawiała mnie niemoc polskiej wersji tego ustroju. Cały czas miałem przeczucie, że oglądam jego oficjalną, acz nieprawdziwą wersję. Że prawdziwe procesy dzieją się inaczej i gdzie indziej, a na pewno powodują taką sytuację, że Polskę bez nich stać byłoby na więcej. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu kolejne afery, które na chwilę zrywały oficjalne dekoracje i widać było za nimi całkiem inne, nieciekawe i skrywane dotąd konstrukcje. Byłem świadkiem i uczestnikiem pochodu zbiorowej niepamięci, która kazała zapominać o krótkich, aferalnych fleszach prawdy, by móc bezkonfliktowo oddać się budowaniu prywatności. Kompletnie zaś zaskoczyła mnie dynamika sporu wojny polsko-polskiej, która na zdrowy rozum powinna zamierać, zaś w Polsce działo się (i dzieje) odwrotnie.

Po latach zorientowałem się, że myliłem się, sądząc, iż moja decyzja o wycofaniu się ze spraw publicznych po osiągnięciu niepodległości była decyzją autonomiczną. Teraz wydaje mi się, że nowy system, mniejsza już czy animowany, czy po prostu taki z natury, wypchnął mnie w prywatność. Że moje uzasadnienie tego stanu, jakoby odpracowałem swoje, a polityką niech się teraz zajmą politycy, było samooszukiwaniem się i hipokryzją. I nie było ono, zdaje się, jedynie moim udziałem, ale całego pokolenia Polaków, które – po maksymalnym zaangażowaniu w walkę ze słusznie minionym ustrojem – system polityczny nowej Polski wypchnął poza troskę o sprawy publiczne. I że nie dotyczy to tylko mojego „stanowojennego” pokolenia, ale i każdej późniejszej generacji, dla której system polityczny, którego treścią jest wojna Polaków z Polakami, stworzył nieprzekraczalne bariery ustrojowe, ale przede wszystkim etyczne i estetyczne. W rezultacie system skłonił Polaków do emigracji w bierność, z której korzystał i korzysta do dziś. Pokolenie stanu wojennego nie dopilnowało zakończenia rewolucji Solidarności, za wcześnie odeszło od troski o sprawy publiczne, bo swoje zaangażowanie sprzed 1989 roku motywowało kwestiami etycznymi, nie politycznymi. Gdy zmienił się ustrój, imperatyw moralny zniknął i wszyscy runęli w wytęsknioną prywatność, wzmacnianą konsumpcją odkładaną przez lata postu realnego socjalizmu. Następne pokolenia już tych dylematów nie miały, jednak chuligański poziom polityki plemiennej odstręczał je od wejścia w sferę publiczną, zaś tę decyzję wzmagał kapitalizm sprzedawany jako bezwzględna walka, wymagająca raczej ciągłego zabiegania o sprawy prywatne niż wpływania na kształt ustroju.

Nie jestem politologiem i ta książka daleka jest od eseju politycznego. Moja książka jest próbą znalezienia praktycznych odpowiedzi na zagadnienia, które są obecnie teoretyzowane przez akademików i publicystów w sposób uniemożliwiający znalezienie rozwiązań. Myślę, że znalazłem niektóre z odpowiedzi, na tyle solidne, że mogę pokusić się tu nie tylko o diagnozę, ale i o remedium na najbardziej szkodliwy proces w III RP – hybrydową wojnę domową Polaków z Polakami.

Nie jest to książka jedynie teoretycznie rozważająca beznadzieję stanu obecnego. Pokazuje ona, co trzeba zrobić, by wyjść z pata wojny polsko-polskiej, i jestem skuteczności tego pomysłu tak pewny, że widząc konieczność jego urzeczywistnienia, zamierzam osobiście przyłożyć do jego realizacji rękę oraz, rzecz jasna, namówić do tego jak najwięcej Polaków.

Jest to pierwszy wyłom w moim postanowieniu nieangażowania się po stanie wojennym w polityczną działalność, ale wydaje mi się, że sytuacja w Polsce przyspiesza w niedobrym kierunku, zaś ci, którzy są tego świadomi, albo nie widzą narzędzi do poprawy tego stanu, albo wycofali się w ułudę prywatności, mając fałszywą nadzieję, że zamknięcie oczu na sprawy publiczne uchroni spokój ich życia prywatnego. Dla nich jest ta książka. Może być ona gorzkim rachunkiem za utratę złudzeń, ale i jednocześnie nowiną dobrej nadziei. Może być także zobowiązaniem, bo po jej lekturze niektórym trudno już będzie wrócić do wewnętrznej emigracji, udawać, że nic nie można zrobić i głosować znów z zaciśniętymi zębami, wybierając mniejsze zło.

O nieświadomych tego stanu nie dbam – ci należą do poszczególnych plemion wojny polsko-polskiej i są dla refleksji (na razie) straceni. Ich napędza sam spór, nie zaś szukanie dobra wspólnego, gdyż odmawiają jego istnienia nie tylko stronie przeciwnej, ale i wszystkim rodakom spoza ich plemiennego kręgu. Ci mogą więc sobie spokojnie podarować lekturę tej książki.

WOJNA POLSKO-POLSKA, CZYLI WIELKA KOŁOMYJA ELEMENTARNA

Dlaczego, od kiedy i o co kłócą się Polacy? Te pytania nurtują wielu historyków oraz szeroką publiczność. Niestety większości odpowiedzi na nie udzielają aktywni uczestnicy sporu, co musi rodzić zasadne podejrzenia o stronniczość. W Polsce, jak w każdym kraju, istnieją rzecz jasna różne koncepcje rozwoju państwa, różne systemy wartości i tożsamości. Polskie dylematy – Wschód czy Zachód, bić się czy się nie bić, kontusz czy frak, iść z głównym nurtem czy prowadzić samodzielną politykę, to nie są spory z ostatnich lat pojawiające się w dzisiejszej wersji wojny polsko-polskiej. Konflikty te często animowali i podsycali zewnętrzni wrogowie, ale i wewnętrzni macherzy dla własnych potrzeb. Wewnętrzne waśnie Polaków były zawsze warunkiem osłabienia Polski, tak jak wielokrotnie historycznie potwierdzona ich solidarność była podstawą jej wielkości.

Dzisiejsza wojna polsko-polska nie jest wymysłem ostatnich czasów, jednak jej intensywność jest wyjątkowa. Rodzi bowiem analogie z tymi okresami historii Polaków, gdy eskalacja wewnętrznego konfliktu osiągała tak niszczące rozmiary, że zanikała jakakolwiek przestrzeń dobra wspólnego, stawiając pod znakiem zapytania istnienie całej wspólnoty.

Istnienie sporu Polaków z Polakami jest dla naszych rodaków sprawą ewidentną. Zanurzani są weń już od najmłodszych lat w szkole i domu. Ma on różne wymiary w zależności od dynamiki wydarzeń w Polsce, ma też różne tłumaczenia swych źródeł, a w związku z tym i następstw. Czasem analiza jego mechaniki sięga daleko w przeszłość, a czasem sposoby jego działania są wyjaśniane przez media i liderów opinii na podstawie bieżących zdarzeń społeczno-politycznych. Punkt odniesienia jest w kwestii tłumaczenia tego fenomenu sprawą zasadniczą. Po pierwsze powinien być trafny, a najczęściej nie jest, po drugie – powinien być zrozumiały, a więc nie sięgać za bardzo wstecz i w głąb, by móc się odnieść do współczesnych, zrozumiałych pojęć.

Polska literatura polityczna zawiera wiele pozycji próbujących w sposób spójny opisać istotę tego sporu oraz jego genezę, za każdym razem usiłując stworzyć jednolity model. Pomijając prymitywne modele plemienne, zazwyczaj polega on na próbie definiowania jego sedna jako niemalże antycznego „konfliktu równorzędnych racji” obu stron sporu. Najbliższe naszych czasów zestawienia historycznych uwarunkowań wojny Polaków z Polakami sięgają okresu II RP, gdzie szuka się źródeł obecnych zjawisk. Wydaje mi się jednak, że analogia wskazująca istotę obecnego stanu sporu Polaków jest o wiele prostsza, bardziej współczesna i leży na wyciągnięcie ręki, i to na wyciągnięcie ręki do półki z książkami.

W formacyjnej dla mojego pokolenia powieści Edmunda Niziurskiego o dorastaniu – Siódmym wtajemniczeniu – opisana jest sytuacja, która doskonale pasuje na metaforę współczesnych polskich czasów. W Gnypowicach Wielkich szkołą trzęsą dwie uczniowskie mafie: Matusowie – rdzenni mieszkańcy, oraz Blokerzy – chłopcy z napływowych rodzin, ściągniętych do Gnypowic przez modernizacyjne projekty uprzemysłowienia. Bohater książki Gustaw Cykorz, jako nowy w szkole, jest w ciągłej opresji: musi się określić, do której grupy ma należeć. Przynależność do którejkolwiek z nich ma swoje wady, ale i zalety – lokuje bohatera natychmiast jako wroga dla strony przeciwnej, ale gwarantuje mu ochronę ze strony grupy wybranej. Cykorz na początku wybiera drogę „wolnego strzelca”, ale wtedy dostaje w skórę od każdej ze stron. Jego los jest więc cięższy niż każdego z członków walczących band. Pozycja wolnego strzelca jest dla nich tak niepojęta, że przedstawiciele poszczególnych gangów namawiają Cykorza, by się zapisał choćby i do… wrogiej bandy, byle gdzieś przynależał. Wolny strzelec sprawia kłopot – jest niezdefiniowany przez istotę sporu, w związku z tym odporny na wszelką argumentację stron wojny, wyuczoną w dwubiegunowych regułach walki. W końcu nasz bohater zapisuje się, zresztą dość przypadkowo, do jednej z band. Aby poznać reguły jej funkcjonowania i zasłużyć na członkostwo, musi przejść sześć poziomów wiedzy – wtajemniczeń.

Codziennym, zewnętrznym objawem walki między zwaśnionymi grupami jest w książce Niziurskiego Wielka Kołomyja Elementarna – utarty obrządek walki obu band; walki, która w dłuższej perspektywie nie ma końca, zwycięzców ani zwyciężonych. Walka ta polega na grupowym mydleniu przeciwnika, czyli – po przyparciu go do muru – na upokarzającym nacieraniu środkami czystości. Cykorz, schowany pod umywalką w szkolnej łaźni, widzi jednak, że pozory walki na śmierć i życie są w rzeczywistości świetną zabawą dla obu wojujących plemion, trzymającą je w dobrej kondycji i nastroju, ba… wywołującą swoistą wzajemną więź między walczącymi gangami. Kołomyja Elementarna Niziurskiego to nasza współczesna wojna polsko-polska.

Gdyby przenieść tę analogię do dzisiejszych czasów, to jest tu wszystko: dwie zwalczające się strony – plemiona, które każdy fakt i osobę będą oceniać z punktu widzenia ich ideologii, jest Kołomyja Elementarna, a więc medialny spektakl o wojnie oraz Cykorzowie, czyli ci, którzy nie chcą przynależeć, bo widzą, że spór jest sztuczny, bez klasy i smaku, nieopisujący podstawowych problemów rzeczywistości, ale także że jest zwyczajnie cyniczny, ponieważ wrogie strony pod pozorem wojny na śmierć i życie w rzeczywistości nieźle się ustawiły. W końcu Cykorzowie dla świętego spokoju wychodzą spod umywalek i gdzieś się zapisują, ale wybór jest dla nich raczej kwestią przypadku czy (częściej) wyboru mniejszego absmaku.

W kawiarnianych „nocnych rozmowach Polaków” (czyli Cykorzów) potwierdza się intuicyjna diagnoza, która jest podstawą tej książki. Polacy nie czują się najlepiej w obecnym ustroju, może prywatnie i czują się czasem dobrze, ale jako obywatele są sfrustrowani swoim państwem. Frustruje ich nie tyle sama diagnoza, ale beznadzieja wynikająca z braku remedium na nieznośny stan zastany. Polacy w takich biesiadach uzyskują jedynie potwierdzenie swej obywatelskiej depresji. Jak się spotkają – co jest malowniczą rzadkością – przeciwne plemiona, to się zazwyczaj pokłócą, a na pewno nie dogadają, bo nie będą siebie słuchać. Po prostu widzą, co im powiedzą przeciwnicy, i wiedzą, co na to odpowiedzieć – bo wszystko już im wyjaśniły ich plemienne media. Jak spotkają się zwolennicy jednego plemiona, to tylko wzajemnie potwierdzą swą przynależność, ubolewając nad potwornością plemienia przeciwnego. Jak się spotkają nieplemienni, czyli nasi Cykorzowie (częsty przypadek, tyle że uczestnicy nie wiedzą, że stanowią jedną grupę), to po prawidłowej diagnozie rozejdą się do domów, bo przecież „nic z tym nie można zrobić”. Takie rozmowy, wzmagane jeszcze przez plemienne media, tylko pogłębiają stan obywatelskiej bierności, bo potwierdzają jedynie systemową bezalternatywność realnego ustroju. Ja tę „ludową” diagnozę potwierdzam i będę chciał ją ugruntować, próbując przydać jej inne niż tylko intuicyjne podstawy. Ale spróbuję także przedstawić remedium, alternatywę obecnego stanu, wraz ze sposobem dojścia do jej politycznego urzeczywistnienia.

Moim zdaniem śmiertelną chorobę polskiego ustroju może uleczyć jedynie nie zwycięstwo w wojnie polsko-polskiej, ale zwycięstwo nad tą wojną. A może tego dokonać zaangażowanie jedynej jeszcze tkanki społecznej, swoimi kompetencjami, potwierdzonymi mandatem obywatelskim, zdolnej do przejęcia znaczącej części działalności publicznej z rąk partyjnych plemion – tą warstwą jest zorganizowany samorząd, szczególnie samorząd terytorialny.

Polacy się pytają – jak nie partie, to kto? Jak nie partyjni wodzowie, to kto? Kto ma się znać na państwie, jak nie partie? Teraz mają odpowiedź. Cała ta książka jest dowodem na słuszność mojej tezy. Polacy bez tego wyboru będą się kręcić w bębnie jak zamknięty w klatce chomik. Będą nawet i ciężko pracować, starać się coś zmienić, ale zakleszczeni we wmuszonej im bezalternatywności obecnego układu nie będą widzieć daremności swoich działań. A ten bęben, w którym wszyscy biegają, nie marnuje całej wytworzonej w tym układzie energii. Zasila niestety głównie nielicznych beneficjentów realnego systemu, biegnącym w środku daje zaś tylko ułudę sprawczości lub co najmniej jakiejś dynamiki i utrzymuje ich w znośnej (głównie fizycznej) kondycji.

Odpowiedź na pytanie, kto zakończy wojnę polsko-polską, jest pragmatyczna, ma tyle zalet, ile miał pozytywizm w porównaniu z romantyzmem. I tyle samo wad, jeśli chodzi o atrakcyjność porywającą narody, a szczególnie naród polski. Jesteśmy niecierpliwi albo bierni – wolimy walczyć w nadziei na szybkie rozwiązanie (które jest najczęściej klęską), zamiast pracować w horyzoncie rozłożonym na lata. System zaś produkuje nam podróbki zmian: są to wersje 2.0 dotychczasowych formacji poddane jedynie liftingowi przez macherów marketingu politycznego. Ostatnia oddolna nadzieja na zmiany także ugrzęzła w realiach rzeczywistego ustroju. Bo nadzieja, że Paweł Kukiz przyjedzie na białym koniu wolności i sprawiedliwości, okazała się płonna – nasz nowy „bohater” w kluczowym momencie przesiadł się na starą kobyłkę populizmu.

Najważniejszym czynnikiem ciągnącym Polskę w dół jest wojna polsko-polska. Jest też podstawą realnego ustroju. Oczywiście ma on swoje systemowe filary, stabilne bez względu na orientację ekipy rządzącej, ale głównym ich fundamentem jest konflikt Polaków z Polakami. Chcę pokazać, jak można zakończyć tę wojnę. Ten, kto to zrobi, a właściwie ta siła społeczna, która przejdzie na poziom polityczny i zada tej wojnie cios – zmieni Polskę na lepsze.

W tej książce będę wracać do analogii Siódmego wtajemniczenia i powoli, warstwa po warstwie, przechodząc od historycznej genezy sporu przez opis realnego systemu, który w rezultacie tej wojny powstał, spróbuję wykazać jego praktyczne uwarunkowania, pokuszę się o opis mechaniki wojny polsko-polskiej i jej znaczenia dla tempa oraz kierunku rozwoju Polski, przeanalizuję głównych aktorów konfliktu, a więc plemiona wojny. Nie poprzestanę tylko na samym opisie i krytyce – postaram się wykazać kierunki potrzebnych zmian, a także społeczne zasoby, które mogą być animatorami odnowy, oraz same zmiany konieczne, by w Polsce bieg rzeczy potoczył się korzystniej.

Ponieważ spór Polaków osadzony jest w podstawach ideologicznych ustroju dominującego w cywilizowanym świecie, nie można uciec od tego kontekstu. Demokracja liberalna, bo o tym ustroju mówię, przybrała w Polsce swoją lokalną, specyficzną i opisaną w tej książce formę, ale warto wrócić do jej źródeł. Ich analizę przeprowadzę w osobnej części Sześć wtajemniczeń demokracji liberalnej (i siódme – ukryte), ponieważ nie chcę teoretycznymi rozważaniami zakłócać linearności analizy polskiej sytuacji. Ta dodatkowa część znajdująca się na końcu książki stanowi uzupełnienie dla bardziej dociekliwych czytelników, którzy zechcą poznać szerszy, międzynarodowy i ideologiczny kontekst wojny polsko-polskiej.

Cały czas będzie nam towarzyszyła analogia Wielkiej Kołomyi Elementarnej, Blokerów i Matusów oraz nasz bohater Cykorz, czyli symbol wszystkich Polaków stojących obok walczących plemion. Będę powoli odkrywał wszystkie wtajemniczenia polskiej wojny, a tak właściwie polskiego ustroju, aż do ostatniego, siódmego – ukrytego. Zacznę od źródeł wojny polsko-polskiej, bo to w niedawnej historii zasiane zostały ziarna, które dziś są już dębami i sosnami, wśród których odbywają się potyczki politycznych partyzantów.

SKĄD SIĘ WZIĘŁA WOJNA POLSKO-POLSKA

Aby rzucić wyzwanie współczesnej wojnie polsko-polskiej, trzeba zrozumieć jej istotę, ale do tego należy cofnąć się do okoliczności narodzin obowiązującego obecnie systemu i mechanizmów, według których ewoluował on do dzisiejszej formy. Wydawać się to może zaskoczeniem, ale współczesnych źródeł naszego ustroju trzeba szukać aż w połowie lat osiemdziesiątych, nie zaś, jak większość podejrzewa, w okolicach Okrągłego Stołu. Bo to właśnie w połowie lat osiemdziesiątych polityka (głównie gospodarcza) stanu wojennego ewidentnie bankrutuje, zaś nowy gensek sowieckiej Rosji wysyła sygnał do zaprzyjaźnionych partii państw satelickich, że mają sobie radzić same, bo socjalistyczne centrum jest w kryzysie i zajmie się wyłącznie sobą. Notabene Michaił Gorbaczow określił wtedy minimum, które sowiecka Rosja chciała zachować w każdym z demoludów. Były to: gwarancje militarne dla stacjonujących wojsk radzieckich, przejście na rozliczenie dolarowe wymiany handlowej i uzależnienie energetyczne od Kraju Rad.

Co ciekawe, Władimir Putin do dziś stara się narzucić Polsce te same zasady, z wyjątkiem tylko bezpośrednich gwarancji militarnych. Gorbaczow wyraził na nowo starą rosyjską dominantę dyplomacji, zaś Putin wdraża ją jako strategię nowej Rosji. Zgodnie z nią, aby być zaangażowanym w danym kraju, by mieć z niego profity i pośrednio wpływać na jego losy oraz zapewnić sobie realizację interesów politycznych i gospodarczych mocarstwa, nie (zawsze) trzeba podbijać go militarnie.

Uwłaszczenie nomenklatury

Na liście priorytetów Gorbaczowa wobec odpuszczonych demoludów nie ma gospodarki, a więc posiadający w tym względzie wolną rękę polscy komuniści w połowie lat osiemdziesiątych rozpoczynają w Polsce narastający proces uwłaszczenia rodzimej nomenklatury. W roku 1989 jest już 1593 spółek nomenklaturowych, którym ustawa Wilczka (ministra socjalistycznego rządu Mieczysława Rakowskiego) z 1988 roku otworzyła drogę do biznesu, dała prawa przynależne prywatnej działalności gospodarczej, z tym jednak bonusem, że nomenklatura uwłaszczyła się na mieniu publicznym. Dlatego uwłaszczeni komuniści wchodzą później w pookrągłostołowy system wolnego rynku już jako jedyna klasa posiadająca pieniądze, własność i rozeznanie w systemie, który sama tworzyła i komplikowała. Nomenklatura po swoim uwłaszczeniu z ochotą przywitała otwarcie ustawy Wilczka, bo była jej jedynym beneficjentem: „Nie potrzebowała już biurokratycznego nadzoru nad własnością, w której posiadanie weszła, tylko swobody w dysponowaniu nią”2.

Mamy więc uwłaszczoną, acz politycznie osłabioną kastę dominującą, ale co jej po własności bez gwarancji bezpieczeństwa. Polscy komuniści, wyposażeni w pozwolenie Gorbaczowa na swobodne zmiany, byli zmartwieni niestabilnością sytuacji politycznej w Polsce. Jednak niepokoje nomenklatury w końcu lat osiemdziesiątych nie miały nic wspólnego z tym, co opowiada legenda o „niepokalanym poczęciu” III RP przy Okrągłym Stole. Władza nie bała się Solidarności Lecha Wałęsy i Jacka Kuronia, ale tego, że społeczeństwo straciło już nawet nadzieję pokładaną w Solidarności, którą notabene władza po stanie wojennym totalnie spacyfikowała. Strajki w 1988 roku nie wybuchły na wezwanie Solidarności – wszczęli je młodzi ludzie bez większej estymy wobec zachowawczych i pojednawczych zachowań ikon opozycji. Nie byli oni obciążeni traumą porażki stanu wojennego i mieli młodzieńczą determinację do przeciwstawienia się komunie. W czasie protestów 1988 roku Solidarność Wałęsy i Kuronia dołączała już do zorganizowanych i trwających strajków.

Skoro w przededniu Okrągłego Stołu nie było wielkiej fali oporu, to po co w ogóle władza zaprosiła Solidarność do negocjacji i czego one w ogóle miałyby dotyczyć? Czemu akurat w tym momencie miałyby to być rozmowy o podzieleniu się władzą, skoro słabnąca Solidarność władzy tej nie zagrażała? Dobrze tę sytuację opisał Kuroń w trakcie obrad Okrągłego Stołu, próbując znaleźć odpowiedź na te fundamentalne pytania: „Opozycjoniści wchodzą do pałacu władzy albo na czele zbrojnego ludu – wtedy przychodzą zabrać władzę, albo na zaproszenie władzy i wtedy nie ma się co łudzić: nie po to przychodzą, by tę władzę wziąć, tylko po to, tylko dlatego, że władza widocznie uważa, że jakoś sojusz z opozycją ją wzmocni. To jest jakby tło przecież wszystkiego, co się dzieje tutaj”3. Powołując się na ten cytat, można by wprost zarzucić opozycji kolaboranckie cele w negocjacjach, ale Kuroń dalej wyjaśnia, że chodziło o uruchomienie pewnego procesu, w którym przy „niekonfrontacyjnych wyborach” osiągnie się taki sojusz z władzą, że społeczeństwo uzyska pewien „organicznikowski” poziom podmiotowości, nie dochodząc do poziomu zmian politycznych.

Sugerowałoby to nie żaden kolaborancki plan opozycji, ale pewnego rodzaju naiwność. Można jednak zauważyć, że cytowana wypowiedź Kuronia zadaje śmiertelny cios mitowi o „niepokalanym poczęciu” III RP przy Okrągłym Stole. Widać, że wszyscy byli świadomi, że komuniści w negocjacjach władzy oddać nie chcą i nie to było przedmiotem obrad. Dziś bohaterowie tamtych wydarzeń mówią inaczej, że to dziejowy przykład bezkrwawego przekazania władzy i politycznej dojrzałości obu stron. Po drugie, późniejsze hamowanie rozwoju wydarzeń, czyli trzymanie się ustaleń Okrągłego Stołu, kiedy sytuacja się zmieniła (szarża Lecha i Jarosława Kaczyńskich i Wałęsy na koalicjantów PZPR i utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oraz wiosna ludów w innych demoludach), dowodzi, że opozycja (lub raczej jej część skupiona wokół Kuronia i Adama Michnika) wolała utrzymać minimalistyczne warunki z Okrągłego Stołu niż otworzyć wrota do spontanicznego wyrażenia różnorodności politycznej Polaków, czyli uwolnić żywioł demokracji. Dla Polaków miały być stowarzyszenia, maksymalnie samorządy, natomiast polityka miała pozostać domeną postkomunistów i „konstruktywnej” opozycji. Inny niż planowany, a bardziej pozytywny rozwój rzeczywistej sytuacji to nie przebiegłość opozycji, ale efekt przyspieszenia przemian w innych demoludach. Choć w Centralnej i Wschodniej Europie wiał już wiatr przemian, to w Polsce horyzont wciąż był ten sam – wielka koalicja postępowych komunistów i opozycji stającej w imię ojczyzny ponad krzywdami i podziałami. Kto się temu sprzeciwiał, był nazywany przez Michnika „oszołomem” lub „jaskiniowym antykomunistą”.

Władza otrzaskana w gnuśniejących potyczkach z Solidarnością po prostu przestraszyła się, że partner, w którego osłabienie tak długo inwestowała, straci w oczach narodu legitymację do reprezentacji, czyli w rezultacie utraci możliwość kontroli potencjalnego protestu i całego procesu transformacji. To był główny impuls do Okrągłego Stołu – trzeba było sobie szybko wybrać „konstruktywnego” partnera, by zrewoltowane, nawet w stosunku do starych wiarusów opozycji, społeczeństwo przyjęło proces odwilży za autentyczny. Piszę „odwilży”, bo na tym etapie o żadnym pojednaniu na poziomie lansowanym dziś w III RP nie było mowy, a już w ogóle mowy nie było o jakimkolwiek nowym ustroju. Nie było też mowy o podzieleniu się realną władzą, prędzej już odpowiedzialnością za przyszłe społeczne koszty zmian gospodarczych.

Jak Polak z Polakiem, wersja okrągłostołowa

Na samym początku swoich rozważań muszę poczynić jedno zastrzeżenie. Zarówno co do genezy oraz przebiegu układania się władzy z opozycją, jak i co do późniejszych związanych z tym wydarzeń (skutkujących po dziś dzień) istnieją dwojakiego rodzaju podejścia. Jedno utrzymuje, że cały nasz okres transformacji to spontaniczna działalność podmiotów politycznych w niespotykanym w dziejach pokojowym procesie, w którym byli ciemiężyciele dobrowolnie przekazali władzę uciśnionemu ludowi. Drugie podejście tłumaczy historię, ale i mechanizmy dzisiejsze jako efekt penetracji służb, które i wtedy kontrolowały cały proces transformacji, i do dziś kontrolują cały system, by osłaniać interesy byłych (?) władców.

Zarówno na Okrągły Stół, jak i na mechanizmy rządzące dzisiejszym systemem będę chciał w całej tej książce spojrzeć z punktu widzenia odległego od obu wersji polskiej historii – spontanicznej i spiskowej. Są one bowiem zarezerwowane dla stron wojny polsko-polskiej i stosowanie którejś z tych optyk nie wniosłoby do dyskusji nic nowego, oprócz znanych już i oklepanych do znudzenia tez, a właściwie postaw. Wydaje mi się, że i na proces dochodzenia do negocjacji, samych ich wyników oraz tego, co stało się potem i dzieje do dziś, nie można patrzeć jedynie jako na grę służb. Gra ta oczywiście toczyła się i toczy, ale służby nie są tu wszechmocne i wyłącznie sprawcze – istnieje wiele przykładów, gdy rozwój wypadków był w okresie transformacji dla nich niekorzystny, a więc niekontrolowalny. Wydaje się, że dalej da się zajść w rozumieniu dzisiejszej sytuacji, patrząc na historię najnowszą Polski jako na pole ścierania się różnych interesów – postkomunistów i służb, „konstruktywnej” i „niekonstruktywnej” opozycji, wreszcie narodu, wciąż szukającego swego przedstawicielskiego wyrazu. Opcja omnipotencji służb wydaje się rozleniwiająco kusząca jako tłumacząca wszystko, ale wydaje mi się, że należy ją porzucić jako wyłączną, tak jak każdą teorię, której jedyną zaletą jest upraszczająca spójność kosztem złożoności prawdy.

Ale wrócę do opowieści. Tak więc rozpoczął się Okrągły Stół, proces sprzedawany do dziś publiczności, i to w dawkach rosnących, jako historyczny akt pojednania Polaków. Akt ten został przez dużą część narodu przyjęty z ulgą właściwą dla zmęczonych społeczeństw, ale – zwłaszcza z perspektywy prawie trzydziestu lat transformacji – interpretację tego procesu jako aktu oddania władzy w atmosferze pojednania należy przyjąć za naiwne pięknoduchostwo.

Komuniści przystąpili do Okrągłego Stołu dobrze przygotowani, w obronie swoich interesów, grając wszystkimi atutami, do których należało nawet wybieranie tych, którzy siądą po drugiej stronie. Solidarność przygotowana nie była, więc komuniści po decyzji o wszczęciu całego procesu dążyli do jak najszybszych rozmów, widząc w nieprzygotowaniu Solidarności, ale i społeczeństwa, swoją przewagę negocjacyjną. Głównym celem negocjacyjnym komunistów było zapewnienie sobie bezpieczeństwa poprzez symboliczne dopuszczenie do władzy „konstruktywnej” części opozycji. Partycypująca we władzy opozycja miała być zaprzężona do kredytowania społecznego spokoju i gwarantowania zgody na wyrzeczenia Polaków, wynikające z koniecznych i przyszłych reform bankrutującego ustroju. Solidarność chciała jak najwięcej ugrać, co, jeszcze bez świadomości przyszłej skali zmian międzynarodowego układu, dawało jej perspektywę bardziej kunktatorską niż rewolucyjną. Celem taktycznym władzy było także niecierpliwie przez nią wyczekiwane ponowne otwarcie możliwości uzyskania nowych kredytów z Zachodu, który uzależniał je od „demokratyzacji” obowiązującego ustroju (nie zaś od jego radykalnej zmiany).

Warto przypomnieć, że Okrągły Stół, „sprzedawany” do dziś jako akt pojednania i bezkrwawego przekazania władzy, w rzeczywistości skończył się na osiągnięciu celów założonych przez stronę komunistyczną. Trudno efektem pojednania nazwać bowiem taki wynik przekazania władzy, który – jak w ustaleniach Okrągłego Stołu – kończy się de facto uzgodnionym wyborem Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta nowej Polski, wraz z premierem Czesławem Kiszczakiem czy trzydziestopięcioprocentowym udziałem opozycji w Sejmie i jej nieokreśloną reprezentacją w reaktywowanym, acz fasadowym Senacie, w których to ciałach opozycja miała móc sobie tylko pogadać. W wyniku ustaleń Okrągłego Stołu nawet związek zawodowy Solidarność trzeba było zarejestrować od nowa. Taki był przepis na nową Polskę „ludzi honoru”, którzy mieli pod rękę z opozycją przeprowadzić Polaków suchą stopą przez Morze Czerwone.

Strona solidarnościowa przygotowana do obrad nie była. Opozycja w niedoczasie mogła już tylko walczyć o szczegóły w wyznaczonych przez oponentów obszarach. Do dziś pokutuje opinia: „przecież trzeba było grać w każdą grę z władzą o władzę, a wtedy nie można było więcej ugrać. Nie ma co dziś grymasić na ten układ, bo wtedy był on optymalny”. Można się z tym od biedy zgodzić, ale patrząc teraz, z perspektywy czasu, widać, że można było uniknąć brzemiennych w długofalowe skutki błędów – wcale niewymuszonych obiektywnymi czynnikami – popełnionych przez Solidarność na własne życzenie. Dodam, błędów będących zarodkiem dzisiejszej wojny polsko-polskiej.

Trzy błędy Solidarności i czwarty – kardynalny

Pierwszy błąd to przyjęcie narzuconej przez władzę doktryny „konstruktywności” reprezentacji strony opozycyjnej. Władza zażyczyła sobie ze strony każdego z reprezentantów Solidarności respektowania zasad ustrojowych. To pierwszy z absurdów Okrągłego Stołu – przecież jeśli miał on być pokojowym oddaniem władzy Polakom, to właśnie miał znieść panujący ustrój. Ale widocznie Okrągły Stół takim aktem oddania władzy nie miał być, skoro po obu stronach mieli zasiadać zwolennicy kontynuacji systemu, skłonni co najwyżej do dokonania kosmetycznych zmian.

Zasmuca skwapliwość i ostentacja, z jaką strona solidarnościowa przyjęła wymóg „konstruktywności” w swoich szeregach. Opozycja wykorzystała to podrzucone kryterium do brudnej rozprawy w swoich szeregach. Tlący się od lat w Solidarności konflikt o to, czy po stronie komunistów są zaprzedani Moskwie kolaboranci czy pragmatycy, mimo wszystko nastawieni patriotycznie i łagodzący zło sowieckiej dominacji, rozgorzał nagle na dobre. Ale przed samym finiszem tylko jedna strona opozycji rozdawała zaproszenia na bankiet. Była to strona „konstruktywna”, co oznacza de facto – koncesjonowana przez władze. Na zebraniach Solidarności dochodziło do gorszących scen, gdzie legendom podziemia i tuzom politycznym odmawiano prawa do bycia zaproszonymi na negocjacje. Po Okrągłym Stole tę pustkę po wykoszonych „niekonstruktywnych” wypełnił w wielu wypadkach pierwszy w III RP kontyngent BMW (biernych, miernych, ale wiernych) – nominatów bez dorobku, a za to z pełną wdzięczności służalczością wobec nominujących ich politycznych patronów.

Władza zacierała ręce, patrząc, jak Solidarność po raz pierwszy morduje na oczach społeczeństwa własną legendę opowiadającą już nie tylko o jej jedności, ale i o pluralizmie, o który podobno tak bardzo walczyła. Wałęsa jeździł po kraju i w regionach wyciągał z kapelusza kandydatów znikąd zamiast lokalnych bohaterów. Namaszczał ich swoim autorytetem, a potem wymuszał na tłumie wiecowe przyzwolenie (słynne: „rączki w górę, rączki”). We Wrocławiu, mieście Kornela Morawieckiego, założyciela Solidarności Walczącej, na wiecu w Hali Ludowej kpił z banity, który nielegalnie wrócił do Polski, by działać dalej w podziemiu (wciąż ciążyło na nim śledztwo za działalność), że Kornel ukrywa się przed żoną. Tak Solidarność załatwiała wtedy swe wewnętrzne sprawy. Komuniści nie musieli nic robić4.

Czy te autorytatywne i niedemokratyczne czystki były konieczne? Do dziś tłumaczy się je potrzebą posiadania „jednej drużyny”, by uniknąć sporów wewnętrznych, czyli, cytując premiera Mazowieckiego, wyeliminowania groźby „polskiego piekła swar”. Nie bez znaczenia miałby być też argument, że obecność grymaszących radykałów mogła nie sprzyjać porozumieniu. Ale to argumenty pozorne. Jedność obozu solidarnościowego i tak okazała się wkrótce ułudą, nie potrzeba jej było nawet do wyboru Mazowieckiego na premiera, o którym Solidarność w czasie tej wewnętrznej czystki nawet nie myślała. A przecież posiadanie po swojej stronie radykałów wyłącznie polepszyłoby sytuację negocjacyjną Solidarności.

#niekonstruktywny*

Sam miałem okazję zetknąć się z realiami uznania za bycie niekonstruktywnym przez okrągłostołową część Solidarności. W czasach legalnej Solidarności w 1981 roku byłem jej etatowym pracownikiem, w noc stanu wojennego zostałem aresztowany w pracy. Po odbyciu internowania zostałem z tej pracy wyrzucony. Kolejne lata spędziłem, działając w podziemiu, aż do Okrągłego Stołu. Po „zwycięstwie” Solidarności uchwalono tzw. ustawę Kuronia, obligującą wszystkich szefów przedsiębiorstw do przyjęcia do pracy zwolnionych za działalność przeciwko reżimowi pracowników z zachowaniem stażu pracy za cały okres zwolnienia. W 1989 roku udałem się do NSZZ „Solidarność” Dolny Śląsk z podaniem o przyjęcie do pracy. Nie widziałem się jako pracownik Solidarności, chciałem się następnego dnia zwolnić, ale zatrudnić się musiałem ze względu na zachowanie ciągłości pracy i naliczenie stażu do emerytury.

Władysław Frasyniuk, dolnośląski szef Solidarności, odmówił mi przyjęcia do pracy, motywując to tym, że w podziemiu należałem nie do tej Solidarności co trzeba. Kiedy wyciągnąłem ustawę Kuronia, pokazując, że musi mnie przyjąć, odpowiedział z uśmiechem, że wcale nie, bo obowiązek przyjęcia dotyczy powracających do tego samego zakładu pracy, zaś ja nie jestem w siedzibie Solidarności założonej po strajkach sierpniowych, ale tej drugiej, zarejestrowanej po Okrągłym Stole. Jest to więc inny zakład pracy. I rzeczywiście – nie była to już moja Solidarność.

* W książce, w formie wydziolonych hashtagami okienek, umieszczone są przykłady oparte na faktach, które pomogą zilustrować ważniejsze tezy.

Wewnętrzny podział solidarnościowców (i postsolidarnościowców) na konstruktywnych i niekonstruktywnych nie jest tylko podziałem historii minionej – jego ślady można do dziś zaobserwować w wojnie polsko-polskiej. Ale jego początek – warto pamiętać, że zainspirowany przez postkomunistów – był pierwszym przejawem podziału społeczeństwa polskiego. Nieoczekiwanie podzieliło się ono nie na zwycięską rewoltę i przegrany reżim, ale na zwolenników partycypacji we władzy z reżimem na jego warunkach, przy bronieniu tych warunków nawet przed społeczeństwem, i z drugiej strony na tych, którzy taki kompromis uważali co najwyżej za taktyczny przystanek na drodze do pełnej podmiotowości.

Drugim błędem Solidarności była słaba orientacja w sytuacji wyjściowej, w związku z tym błędna prognoza tego, co można było osiągnąć. Nie jest to błąd, który można usprawiedliwić brakiem dostępu ówczesnej opozycji do informacji. Okrągłostołowa opozycja źle określiła swój negocjacyjny punkt wyjścia, bo kupiła historyjkę sprzedaną jej przez władzę.

Historyjki tej nie wymyślili nasi komuniści – to stara bajka, która wędruje po świecie od czasu pierwszych prób wdrożenia systemu ogólnej szczęśliwości. Sowietolodzy i publicyści całego świata zbili wielki ekspercki lub polityczny kapitał na wyszukiwaniu wewnętrznych podziałów wewnątrz partii komunistycznych i wyciąganiu z nich wielopiętrowych wniosków. W gremiach kierowniczych tych partii zawsze miał bowiem występować podział na „beton” i reformatorów. Ci ostatni uchyliliby nieba społeczeństwom, oddaliby władzę ludowi, ale muszą niestety uwzględniać twardą postawę swoich „betonowych” towarzyszy, nie wiadomo tylko, dlaczego zawsze obsadzanych przez tychże reformatorów w kierownictwie resortów siłowych. Solidarność kupiła przy Okrągłym Stole tę bajeczkę i co gorsza – trwała przy niej przez całą misję rządu Mazowieckiego. Dowodem na istnienie oponentów wobec „ludzi honoru” w ich gronie miałoby być choćby morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki czy nawet zabójstwa księży Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca w przededniu polskiego „pojednania”.

Te zasmucające „fakty” przynosił na negocjacje Kiszczak i razem z opozycją martwiono się, jak tu, przy takim oporze „nieznanych sprawców”, cokolwiek wynegocjować. A że tworzył te „fakty” resort kierowany przez tego, co takie smutne wieści przynosi, to nikomu nie przyszło już do głowy. Za to opozycja zamiast myśleć o maksymalizacji żądań społeczeństwa, obniżała poziom postulatów, by reformatorskiemu skrzydłu partyjnych gołębi pomóc w poradzeniu sobie z mitycznymi jastrzębiami.

W Solidarności nikt (przytomny) oczywiście nie wierzył, że komuniści poszli do negocjacji z przyczyn altruistyczno-patriotycznych. Opozycja wiedziała, że chodzi tu o ochronę interesów nomenklatury, ale rozgrzeszała swe ustępstwa fałszywym i prokurowanym zagrożeniem ze strony partyjnego betonu. W rzeczywistości był to zwykły zabieg taktyczny w negocjacjach, który zadziałał. Zabawa w złego i dobrego policjanta, która po wyjściu przesłuchiwanego kończy się piwem wypitym przez skaczących sobie przed chwilą do oczu przesłuchujących i żartami, jak to się udało nabrać drugą stronę. Nawet po pierwszych wyborach w 1989 roku, kiedy społeczeństwo zagłosowało bardziej antykomunistycznie, niż się strony umówiły, straszono Solidarność, że wynik wyborów spowoduje „bunt pułkowników”.

Solidarność w to uwierzyła. I komuniści straszyli opozycję swoimi radykałami, podwyższając swoje granice kompromisu, zaś Solidarność wycięła swoich „niekonstruktywnych” i nie mogła ich użyć jako argumentu negocjacyjnego, że jest jakaś zewnętrzna presja również i na jej limity. Komuniści mówili, że na coś tam nie pozwolą ich resorty siłowe (jakby te spadły z nieba), zaś Solidarność jeździła w trakcie Okrągłego Stołu gasić protesty i strajki, kiedy ulica wzięła się za reprezentowanie radykałów, których przy stole zabrakło.

W rzeczywistości nie było żadnej „trzeciej strony” tego procesu, co instynktownie wyczuwało społeczeństwo. Ten dysonans był początkiem erozji legendy Solidarności jako reprezentanta społeczeństwa, za co zapłacił cały ruch. Jeżeli legendy zawiodły, zabijając żywioł demokratyczny, to społeczeństwo, po protestach, zaczęło odwracać się nie tylko od Solidarności, ale i od uczestnictwa w życiu publicznym na poziomie obywatelskim. Nie był to błąd Solidarności wymuszony sytuacją ani nawet taktyczne ustępstwo – było to wyłącznie kupienie bajeczki o dogadywaniu się z reformatorami, którym tak samo ciężko jak nam namówić swój „beton” do kompromisu.

Trzeci błąd Solidarności przy Okrągłym Stole to pomyłka co do przedmiotu negocjacji. Reprezentanci Solidarności nie podeszli do Okrągłego Stołu jak do negocjacji w sprawie określenia narodowego minimum dobra wspólnego pod groźbą przesilenia. Reprezentanci Solidarności podeszli do rozmów w sposób bardzo egoistyczny, walcząc głównie o swoje własne korzyści polityczne. Nie były to na dodatek korzyści leżące w interesie całej Solidarności, a jedynie dwóch dopuszczonych do rozmów frakcji Związku. Odstawiając na razie na bok Wałęsę i kilku nawróconych na konstruktywność bohaterów podziemia zaproszonych dla uwiarygodnienia obrad, stronę solidarnościową reprezentowali świeccy katolicy i lewica laicka5.

Ci pierwsi po wielu latach „neopozytywizmu” uprawianego w PRL-owskim Sejmie w ławach koła „Znak” uznali Okrągły Stół za dar boży – już sam fakt jego zaistnienia, nie mówiąc już o jakości wyników, biorąc za historyczną szansę dla Polski. Stąd skłonność do ustępstw i priorytety ustawione raczej po stronie zapewnienia komfortu „ustępującej” władzy.

Lewicy laickiej (z liderującymi Kuroniem i Michnikiem), jak się okazało, bliżej było do reformatorskiego skrzydła komunistów niż do radykałów niepodległościowych z opozycji. Ugrupowanie to, jak to lewica, patrzyło o kilka ruchów do przodu. Wolało więc organizować nowy ustrój z modernistycznymi pragmatykami z drugiej strony, przewidując – i słusznie – że jeśli się ujawni prawdziwa reprezentacja społeczeństwa polskiego, to będzie ona antykomunistyczna, rozliczeniowa wobec ich nowych partnerów, patriotyczna, katolicka, konserwatywna, wreszcie – narodowa. Będzie więc posiadała wszystkie wady stojące na drodze ziemskiego wcielenia lewicowego ustroju sprawiedliwości społecznej.

W sumie obie frakcje Solidarności obawiały się przede wszystkim tych, których reprezentowały. Jedni grali o zbyt niskie, pragmatyczne minimum, drudzy o pojednanie dwóch lewicowych elit – wszyscy razem zaś o to, by nie zaistniało „polskie piekło swar”, czyli mówiąc normalnymi słowami, żywioł demokracji. W rzeczywistości ta część Solidarności siedziała przy stole dzięki tym, którymi gardziła, bo tylko uznawana przez nią za szkodliwą presja społeczna wyniosła ją do rozmów. Ten ówczesny dysonans widoczny jest dziś w wyalienowaniu się elit i granicach podziału na światłych pragmatyków i radykalny ciemnogród, którego elity muszą bronić przed nim samym.

Co niezwykle symptomatyczne, Okrągły Stół nie miał praktycznie żadnych ustaleń co do gospodarki, poza wzniosłymi deklaracjami godnymi humanistów, którzy nie mają pojęcia o ekonomii. Komuniści uzyskali wiele lat pełnej swobody (od 1985 do praktycznie 1991 roku), by ustawić się w gospodarce i wyprodukować nawet swoje wzorce kapitalistów.

Inteligencką naiwność w sferze gospodarki i jej reperkusje społeczno-polityczne – złą wolę odrzucę tu dla czystości wywodu – najlepiej charakteryzuje wypowiedź jednego z architektów Okrągłego Stołu, Michnika: „Uwłaszczenie nomenklatury, a także nowej biurokracji, jest faktem z pewnością mało estetycznym, ale chyba nieuchronnym w procesie tak radykalnej transformacji. Nie myślę, by była to zbyt wysoka cena za rozbrojenie sił «starego porządku» i wpisanie ich w system demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej”6.

Autor tej wypowiedzi grzeszy albo brakiem rozeznania, albo założeniem takiego braku u czytelnika. Między uwłaszczeniem nomenklatury, co do którego ojcowie założyciele III RP mieli jak widać pełną świadomość, a jej „ucywilizowaniem” nie ma przecież żadnego logicznego związku. Logika dyktuje wręcz przeciwnie, że bogaci i potężni komuniści będą o wiele bardziej butni i niebezpieczni dla demokracji i narodu polskiego niż komuniści rozliczeni za swoje grzechy. Taka przynajmniej logika przyświecała ludzkości przez tysiąclecia dziejów, także w Niemczech po drugiej wojnie światowej. Nikomu nie przyszłoby wtedy do głowy – jak Michnikowi – żeby „cywilizować” dygnitarzy nazistowskich poprzez ich wyposażenie w wielkie fortuny. „Przekupywanie” komunistów fortunami (ukradzionymi narodowi polskiemu) miało skutki, których można się było spodziewać. Przez ćwierć wieku sytuację, najpierw gospodarczą, a potem polityczną, kształtowali nierozliczeni, za to wyposażeni w pieniądze i władzę aparatczycy. I taką nam specyfikę polskiej demokracji i wolnorynkowej gospodarki zafundowali, jakiej można się było po nich spodziewać. Nie tylko dlatego, że byli tacy chytrzy, ale też dlatego, że reprezentanci opozycji przy Okrągłym Stole nie rozumieli związku pomiędzy kapitałem a polityką – w kapitalizmie. Komuniści nie tyle dali się „wpisać w gospodarkę wolnorynkową”, co – wyposażeni w kapitał i orientację w systemie – napisali ją „pod siebie” w ten sposób, że z jej wolnorynkową wersją miała ona niewiele wspólnego.

Wyposażonym w majątek narodowy komunistom wystarczyły cztery lata, by wrócić w pełnej chwale do władzy. Sztandar lewicy stał się na nowo flagą rządzących. Ale pozostawienie gospodarki w rękach komunistów miało także głębokie skutki ekonomiczne. Taka postawa opozycji doprowadziła do drenażu resztek polskiej konkurencyjności – poza rezerwami taniej pracy, spowodowała rozwarstwienie majątkowe Polaków na niespotykaną skalę, wywołała strukturalne patologie w redystrybucji dochodu narodowego.

Taka postawa rodziła także głębokie konsekwencje mentalne w wymiarze społecznym. Szefowie opozycji przyklaskiwali tezie, że pierwszy milion trzeba ukraść (mrugając okiem, że wiadomo, kto to może zrobić, bo reszta pójdzie za to samo do więzienia), tak jakby złodziej miał przestać być złodziejem tylko dlatego, że będzie bezkarny. Tymczasem nie tylko złodziej nie stał się uczciwy, ale w Polskę poszedł przekaz brzemienny w skutki. Bezkarne samouwłaszczenie się nomenklatury pokazywało „właściwą” drogę wszelkim nowym i przyszłym adeptom „wolnorynkowej” gospodarki. W dodatku wzmacniane usprawiedliwiającą retoryką dzikiego liberalizmu przy wprowadzaniu drakońskich reform. Swoboda przy kradzieży „pierwszego miliona” stała się dla wielu i na długo obowiązującym modelem biznesowym, a bezkarność tego procederu zachęcała do jego kontynuowania.

Czwartym, najbardziej długofalowym w skutkach błędem Solidarności było kompletne pozostawienie spraw gospodarczych pod rządami komunistycznej nomenklatury. Ale Solidarność, o korzeniach robotniczo-inteligenckich, nigdy nie miała pomysłu na gospodarkę. A więc opozycja kredytowała jedynie wyrzeczenia związane z reformą gospodarczą, ta zaś – po uwłaszczeniu się nomenklatury – de facto legalizowała komunistów jako klasę kapitalistów. Ludzie z ideologią „bytu kształtującego świadomość” wiedzieli, że już wtedy budowały się trwałe fundamenty ich bezpieczeństwa, ba, nawet odbudowy politycznego znaczenia formacji lewicowych i powrotu do władzy. Opozycja zajmowała się zaś łapaniem spadających talerzy, rozpościeraniem nad kosztownymi reformami dziurawionego parasola legendy Solidarności i opowiadaniem inteligenckich dyrdymałów o ukrytym pięknie roztropności.

Erozja etosu i pierwsze podziały

Z Okrągłego Stołu społeczeństwo nie wyszło z podniesioną głową: marne rezultaty negocjacji, Jaruzelski jako pierwszy prezydent wolnej Polski, desygnowany na premiera Kiszczak, braki w zaopatrzeniu i inflacja przy napierającej propagandzie sukcesu, że to koniec wojny i że zamknięciem tego procesu będą „niekonfrontacyjne wybory”. Jednocześnie pojawiła się autentyczna radość i nadzieja, że kończy się sowiecka dominacja nad Polską i komunizm. Dzisiejsza narracyjna „sprzedaż” Okrągłego Stołu, jako dziejowego i światowego przykładu bezkrwawego przejścia od dyktatury do demokracji za pomocą nawróconego na patriotyzm aparatu ucisku, jest bajką dla naiwnych. Dziś dla wielu Polaków efektem ustaleń Okrągłego Stołu było powołanie rządu Mazowieckiego, a to nieprawda. Na nic takiego strony się nie umawiały. I choć ustalenia Okrągłego Stołu wkrótce pozostały tylko na papierze, to wiele z „tymczasowych” wtedy rozwiązań funkcjonuje do dziś nawet w formie oficjalnych zapisów w Konstytucji. (Jednym z takich spadków jest status sądownictwa sprzed reform Prawa i Sprawiedliwości z 2017 roku, które nie odpowiadało przed nikim i przed żadną władzą poza własną korporacją).

Następny ważny moment w znalezieniu początków wojny polsko-polskiej i formowaniu się dzisiejszego ustroju wiąże się z wyborami 4 czerwca 1989 roku. Ta ważna data, dziś odgrzewana jako koniec komunizmu w Polsce, jest w rzeczywistości dla naszych rozważań kolejnym etapem pęknięć społecznej tkanki, które obecnie ma już rozmiary przepaści. Okazało się, że Polacy nie zagłosowali wtedy tak, jak się umawiały wysokie strony przy Okrągłym Stole. Naród wziął te wybory na poważnie – za plebiscyt przeciwko komunistom, choć frekwencja 63% pokazała, że nie jest tak wesoło (w pierwszych wyborach w II RP, w dodatku przy trwających konfliktach zbrojnych, frekwencja wynosiła 77% – ta różnica pokazuje lepszą skuteczność w wynarodowianiu Polaków przez 44 lata komunizmu niż przez 123 lata zaborów). Skala zwycięstwa nie tylko zmartwiła komunistów, ale także… zwycięską opozycję, która się przestraszyła, że poszło za dobrze. Znowu odezwał się podkorowy, ale i stymulowany strach: jak komunistyczni reformatorzy w mundurach poradzą sobie z wynikiem, który rozsierdzi „beton”.

Rządzący komuniści nakrzyczeli (serio!) na przedstawicieli Solidarności za taki wynik, co powinno dać wszystkim do myślenia, że nie chodziło tu o głosowanie, ale o jakiś zaplanowany spektakl, którego istoty aktor główny – naród – nie zrozumiał. Znów doszło do żenujących sytuacji: Solidarność kredytowała swym autorytetem (uwaga!) zmianę ordynacji wyborczej w czasie trwania wyborów. Uznała, że musiała tak zrobić, bo społeczeństwo nie zrozumiało mądrości etapu i ścięło komunistom całą uzgodnioną przy Okrągłym Stole listę krajową, co pozostawiało w Sejmie 33 miejsca nieobsadzone przez władzę. Ustalony rachunek wyłaniania sejmowej większości zmieniało to tak radykalnie, że wywracała się założona fasadowość wyników Okrągłego Stołu, dając potencjał koalicyjny opozycji, a ta miała być w Sejmie tylko od gadania. Polacy mieli znowu poczucie, że coś nie gra z tym zwycięstwem na raty – Solidarność zakazała organizowania jakichkolwiek manifestacji mających świętować wyborcze zwycięstwo, by zbytnim triumfalizmem nie obrazić reformatorów i nie sprowokować do działania nieśmiertelnego „betonu”.

Jak zauważył profesor Andrzej Zybertowicz7, Solidarność w ten sposób sama