Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Pięciu i czołg

Pięciu i czołg

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65904-16-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pięciu i czołg

II wojna światowa wchodzi w decydującą fazę. Alianci zbierają siły przed inwazją w Europie i zadaniem ostatecznego ciosu Niemcom. Dywizja generała Maczka intensywnie szkoli się na szkockich poligonach. Wśród pancernych drużyn walczy niezwykła piątka.

Poznajcie przedwojennego czołgistę, ułana, łobuza, spryciarza i chorowitego sybiraka. Tych pięciu pancernych bez psa nieuchronnie zmierza ku swojemu przeznaczeniu w normandzkiej bitwie.

„Napisałem opowieść opartą na tysiącach prawdziwych życiorysów. Losów bardziej przerażających i niesamowitych niż niejedna hollywoodzka produkcja. Historiach ludzi, których wróg pozbawił kraju, domu, rodziny. Amerykanie czy Anglicy mieli przecież po wojnie gdzie wracać. W sytuacji Polaków nic nie było tak proste. Musieli bowiem najpierw przetrwać, nauczyć się żyć na wygnaniu i walczyć. Wyruszyć na żołnierski szlak oraz zwyciężać w wielkich bitwach, toczonych z hitlerowskimi dywizjami, a wszystko w jednym celu ‒ odzyskania Ojczyzny, wolnej Polski. Cześć ich pamięci”.

 

Polecane książki

Doktor McKenzie Sanders żyła pełnią życia, miewała niezobowiązujące romanse i było jej z tym dobrze. Gdy jakiś układ zaczynał się komplikować, odpuszczała i szła do przodu. Zawsze znajdował się ktoś następny. Tegoroczne święta chętnie spędziłaby w ramionach Lance’a. Przystojny, dowcipny, ciesz...
    Książka opowiada historię tytułowego bohatera - Kylvena Kirkhammera, elitarnego wojownika Kościoła - organizacji, która specjalizuje się w zabijaniu potworów na skalę globalną. Obdarzony nadludzką siłą mężczyzna, ogarnięty wątpliwościami w słuszność swojej misji, targany wspomnieniami nieszczęśl...
„Świt dopiero zaczynał malować na niebie różowe i złote wstążki, zamieniając szarość na odcień stonowanej lawendy. Adam wsparł się na łokciu i patrzył na Siennę. Czubkami palców chwycił kosmyk jej włosów, pocałował jej nagie ramię. Westchnęła i instynktownie przysunęła się...
Kilka prostych słów o miłości, samotności i cierpieniu spisanych na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Prostym i łatwym językiem. Czasem bardzo bezpośrednim bo wyrzuconym z głębi siebie. Ten zbiór wierszy dedykowany jest tym, którzy chcą przypomnieć sobie nie tylko chwile zakochania, pierwszego z...
[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]W pierwszej części z serii Najpiękniejszych Bajek Świata, znaleźć można trzy bajeczki: Czerwony Kapturek, Pinokio, Książę i Żebrak. Pozycja jest bogato ilustrowana i idealnie nadaje się zarówno dla najmłodyszch, jak i tych troszkę starszych.[...
Na terenie Czech wyprodukowano Boga. Maszyny zwane karburatorami zaczęły masowo wytwarzać Absolut. W pewnym momencie było go już tak dużo, że postanowiono bombardować nim Anglię. Nastała na świecie nieograniczona obfitość wszystkiego, czego ludziom potrzeba. Ale ludziom potrzeba wszystkiego, tylko n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Langenfeld

PIOTR LANGENFELD

Pięciu i czołg

 

 

© 2018 Piotr Langenfeld

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-16-4

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Podziękowania

Wiel­kie po­dzię­ko­wa­nia za po­moc przy tej książ­ce na­le­żą się Ja­ro­sła­wo­wi Nie­dziel­skie­mu, naj­lep­sze­mu moim zda­niem spe­cja­li­ście i wiel­kie­mu pa­sjo­na­to­wi czoł­gu Sher­man, teo­re­ty­ko­wi i prak­ty­ko­wi dzia­ła­nia woj­sko­wych wo­zów gą­sie­ni­co­wych.

Prze­mie­rzy­li­śmy Eu­ro­pę kro­ka­mi cięż­szy­mi niż ołów. Ma­gne­tycz­ne igły jed­ne­go kie­run­ku: po­wro­tu. Łak­ną­cy wśród li­bij­skie­go żaru wła­sne­go domu jak wody. Prze­pa­le­ni mro­zem pół­noc­nych ła­grów. Cze­ka­ją­ce żu­ra­wie po­wrot­ne. (…)

Noc i wiatr, i nie­skoń­czo­na dro­ga mro­ku.

Na mło­de li­ście spa­da deszcz jak szept…

Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz Im dać Pa­nie, pod pro­stym drew­nia­nym krzy­żem, a świa­tłość Wie­ku­ista nie­chaj Im świe­ci świa­tłem da­le­kiej Oj­czy­zny, i ze­zwól Im uj­rzeć Pol­skę w ro­sach Wol­no­ści naj­czyst­szą…

Ja­cek Stwo­ra

po­rucz­nik 24 Puł­ku Uła­nów,

„1 Dy­wi­zja Pan­cer­na w wal­ce”

Prolog

Upał. Po­wie­trze tań­czy, grza­ne nie­mi­ło­sier­nym słoń­cem. Żad­nej ulgi, naj­słab­sze­go na­wet po­wie­wu czy ko­ją­cej na chwi­lę bry­zy. Se­kun­dy wy­tchnie­nia dla spo­co­nych ciał, okle­jo­nych zbyt gru­by­mi mun­du­ra­mi. I wszę­dzie ten ob­le­pia­ją­cy wszyst­ko kurz.

Wzbi­ja się w górę przy każ­dym kro­ku, przy naj­mniej­szym ru­chu ma­szy­ny, a tych w oko­li­cy mro­wie, po sam ho­ry­zont. Te­raz skry­te tyl­ko z po­zo­ru, pod li­ść­mi tych wszyst­kich ży­wo­pło­tów, la­sków i za­gaj­ni­ków. Ale kryć się nie jest pro­stą spra­wą. Nie tu, nie te­raz, nie dzi­siaj.

Od pół­no­cy nad zie­mią pły­ną le­ni­we żół­te ob­ło­ki. Cze­pia­ją się umyśl­nie tego, co je stwo­rzy­ło: dłu­gich, po­wol­nych ko­lumn, wi­ją­cych się każ­dą dro­gą od mor­skie­go brze­gu na po­łu­dnie.

Wiel­ki or­ga­nizm tęt­nił ży­ciem całą dobę, od brud­nych fal ka­na­łu, przez ska­mie­nia­łe ru­iny miast. Z dru­giej stro­ny mu­sia­ło być po­dob­nie, ale tam ży­cie bu­dzi­ło się no­ca­mi, jak u zwie­rzy­ny, któ­ra wy­cho­dzi szu­kać po­ży­wie­nia, gdy dra­pież­nik nie wi­dzi.

Ten krą­żył, szu­ka­jąc ofiar, i rzu­cał się z nie­skoń­czo­nym ape­ty­tem. Sta­lo­wy wrzask, dud­nie­nie, a po­tem ci­sza, syk pło­mie­ni i czar­ny smo­li­sty dym, idą­cy w nie­bo pro­sty­mi li­nia­mi na bez­wietrz­nym ho­ry­zon­cie. Moc ude­rze­nia z nie­ba była po­twor­na, dru­zgo­cą­ca. Dymy wiły się za ple­ca­mi, gdzie resz­ta dy­wi­zji, gdzie ka­na­dyj­skie dzia­ła. Od pół­no­cy nio­sło gry­zą­cy, do­tkli­wy smród spa­le­ni­zny nie tak da­le­kich, gwał­tow­nych po­ża­rów. Po­mył­ka, przy­pa­dek – trud­no było dojść. Tyl­ko żal i wście­kłość.

Oko­li­ca kie­dyś mu­sia­ła być pięk­na, na pew­no ci­cha i spo­koj­na. W do­lin­kach kil­ka wsi, wznie­sio­nych z ka­mie­nia. Lasy, sady, mo­rze pól, z któ­rych nikt nie zbie­rał tego lata plo­nu. Całe po­ła­cie zbo­ża gi­nę­ły, mie­lo­ne gą­sie­ni­ca­mi albo, tam gdzie rwa­ły się gra­na­ty, od ognia.

Do­oko­ła ru­mor, po­mruk nie­koń­czą­cych się od ty­go­dni zma­gań, któ­re spro­wa­dzi­ły na tę kra­inę nie­opi­sa­ne znisz­cze­nie. Wszę­dzie uno­sił się słod­ki odór. Ty­sią­ce lu­dzi i zwie­rząt pa­dło tego lata tu i w ty­sią­cach po­dob­nych miejsc, a kre­su nie było wi­dać.

Na twa­rzy żół­to­bia­ła ma­ska ku­rzu. Oczy pie­kły, na­bie­ga­ły krwią. W ustach nie­przy­jem­ny, nie­da­ją­cy się spłu­kać po­smak. Spo­co­ne, drżą­ce dło­nie.

Wresz­cie. Tak dłu­go cze­ka­li, a to już. Dziw­nie, nie tak to so­bie wy­obra­ża­li. Nie przy­pusz­cza­li, może nie chcie­li wie­rzyć, że będą się bali tak moc­no. Wszy­scy, tak samo. Bo sce­ne­rię na­szy­ko­wa­no im po­twor­ną.

Ro­ze­szło się po­le­ce­nie. Nie­chęt­nie za­czę­li się wcho­dzić pod na­grza­ne bla­chy. Strach mie­szał się z pod­nie­ce­niem.

Chwi­la ci­szy, po­tem ryk, me­ta­licz­ny, krót­ki grzmot i ob­łok nie­bie­ska­wych spa­lin. Za­nim pój­dą, ostat­nia nie­ma mo­dli­twa i to prze­czu­cie. Że może to ostat­nie lato. Upał. ■

Rozdział 1Wiel­ka Bry­ta­nia, dwa mie­sią­ce wcze­śniej

Lasy były tu nie­gdyś pięk­ne. Przed laty, kie­dy nad­cho­dzi­ła wio­sna, po­kry­wa­ły się wy­bu­ja­łą zie­le­nią. Prze­ci­na­ne łą­ka­mi na ła­god­nych pa­gór­kach, wiły się po ho­ry­zont, two­rząc uro­kli­wą po­łać, w któ­rą czło­wiek nie in­ge­ro­wał.

Po­śród tych kra­jo­bra­zów kry­ły się ma­low­ni­cze wio­ski, opla­ta­ją­ce nie­wiel­kie skrzy­żo­wa­nia wą­skich dró­żek. Stru­mie­nie od­dzie­la­ły opa­da­ją­ce w do­lin­ki pa­stwi­ska, po­cię­te ka­mien­ny­mi mu­ra­mi.

Go­ście, któ­rzy przy­szli tu wio­sną, wi­dzie­li mnó­stwo ta­kich ob­ra­zów. Mie­li oka­zję, albo ra­czej przy­mus, po­zna­wać te pej­za­że ca­ły­mi mie­sią­ca­mi.

Tam, skąd przy­by­li, na pół­no­cy, po­go­da była o wie­le gor­sza, choć lu­dzie mili i uprzej­mi.

Tu­taj mniej pa­da­ło. Nie było tego do­kucz­li­we­go, drob­ne­go ka­pu­śniacz­ku uprzy­krza­ją­ce­go ży­cie na­wet la­tem.

Na po­łu­dniu słoń­ce pra­ży­ło nie­zgo­rzej, ale cud­na kie­dyś oko­li­ca po­stra­da­ła daw­ną świet­ność. Sta­ło się to za spra­wą lu­dzi, któ­rzy ty­sią­ca­mi we­szli w te lasy, po­mię­dzy wzgó­rza i nad stru­mie­nie.

Roz­ło­ży­li się dzie­siąt­ka­mi obo­zów, aż nie­omal po sam po­łu­dnio­wy brzeg mo­rza. Tłu­my ro­sły od ze­szłej zimy, roz­ple­ni­ły się po mia­stecz­kach i za­gaj­ni­kach. Wznio­sły wła­sne sku­pi­ska, god­ne na­zwa­nia ich mia­sta­mi. Peł­ne na­mio­tów, par­ków ma­szyn wszel­kich ty­pów i ro­dza­jów.

Pod nie­bo pię­trzy­ły się pry­zmy skrzyń z po­ci­ska­mi, czę­ści skła­do­wa­ne rów­no pod li­nij­kę pod zie­lo­ny­mi płach­ta­mi sia­tek, ukry­te przed okiem wro­gich lot­ni­ków. Choć trud­no było uwie­rzyć, że tego wiel­kie­go zgru­po­wa­nia lu­dzi nie da się do­strzec.

Ze­wsząd niósł się nie­usta­ją­cy ha­łas, gang sil­ni­ków, sal­wy dział, krzy­ki roz­ka­zów, a miej­sco­wi tra­ci­li do­bro­dusz­ność i miłe uspo­so­bie­nie wo­bec ko­lej­nych fal przy­by­szów.

Lasy i łąki, ich duma, zmie­ni­ły bar­wy na bru­nat­no-żół­te od ku­rzu i pyłu, cza­sem i czar­ne od wy­zie­wów spa­lin. Dro­gi roz­jeź­dzi­ły sta­lo­we gą­sie­ni­ce, koła cię­ża­ró­wek wo­żą­cych lu­dzi, sprzęt i za­opa­trze­nie. Doba za dobą, ty­go­dnia­mi. Bez prze­rwy, jak­by ten mrów­czy ty­giel już ni­g­dy miał nie opu­ścić wzgórz Yor­ku i in­nych uro­kli­wych nie­gdyś hrabstw.

Pra­wie mie­siąc temu ten tłum jed­nak po­rzu­cił swo­je mia­sta, zor­ga­ni­zo­wa­nym prze­mar­szem prze­mie­ścił się da­lej na po­łu­dnie, ku por­tom, i po­pły­nął ku prze­zna­cze­niu. Na kon­ty­nent. Ale przy­szli ko­lej­ni, zaj­mu­jąc miej­sce po­przed­ni­ków. Ludz­ki po­tok nie wy­sy­chał ani na je­den dzień.

Nowi wi­dy­wa­li jesz­cze śla­dy po­przed­ni­ków. Ozna­cze­nia, cyf­ry, na­zwy puł­ków i dy­wi­zji. Roz­go­ści­li się, umo­ści­li i cze­ka­li nie­cier­pli­wie na swo­ją ko­lej. Ćwi­czy­li, by być go­to­wym, kie­dy przyj­dzie wiel­ki czas.

Znów było peł­no po­jaz­dów, czoł­gów, spa­lin, ku­rzu i huku strza­łów.

Na wą­skich dro­gach, w ma­łych wio­secz­kach nie­wie­le było miej­sca, gdzie moż­na by roz­wi­nąć siły i za­cząć har­ce. Na­cie­rać z całą mocą. Mie­li tyl­ko skra­wek zie­mi, wy­zna­czo­ny na roz­kaz, wy­da­ny przez lo­kal­ne wła­dze jako te­ren ma­new­rów. Ko­lej­nych, waż­kich dla tych, co będą brać udział w wal­ce. Od tego mia­ło za­le­żeć ich ży­cie. Miej­sco­wi tyl­ko sar­ka­li, źli, ale i przy­zwy­cza­je­ni.

Dzie­siąt­ki wo­zów bo­jo­wych prze­to­czy­ły się ko­lum­ną mar­szo­wą, jesz­cze bar­dziej de­mo­lu­jąc ścież­ki i trak­ty, i roz­peł­zły, nik­nąc w rzad­kim le­sie. Pułk stał szwa­dro­na­mi pod ścia­ną drzew, w cie­niu, jak na­ka­zy­wa­ły wsze­la­kie re­gu­la­mi­ny. Cze­ka­no na po­le­ce­nia. Za­ło­gi od przy­by­cia uwi­ja­ły się spraw­nie przy wo­zach. Lu­dzie spraw­dza­li co się dało: od sil­ni­ków po koła, żeby w polu być spo­koj­nym. Szli prze­cież w uda­wa­ny, ale za­wsze bój, na­prze­ciw bry­tyj­skiej dy­wi­zji, i oczy­wi­ste było, że fa­son trze­ba trzy­mać.

Ćwi­czy­li całą bry­ga­dą, i rok temu po­ko­na­li w „za­wo­dach” Ka­na­dyj­czy­ków, ale te­raz mie­li iść w szran­ki z tymi „cho­ler­ny­mi An­go­la­mi”.

To było spo­re, na­wet eks­cy­tu­ją­ce wy­zwa­nie w tym pie­kiel­nym wy­cze­ki­wa­niu, by ru­szać da­lej. Tak na­praw­dę, wresz­cie. W ko­lej­ną część nie­wia­ry­god­nie dłu­giej po­dró­ży do domu.

Czerw­co­we an­giel­skie słoń­ce przy­grze­wa­ło i pręd­ko cała moc i pod­nie­ce­nie za­czę­ły się wy­pa­lać. Czoł­gi­ści w roz­pię­tych kom­bi­ne­zo­nach, w ko­szu­lach z pod­wi­nię­ty­mi rę­ka­wa­mi, spo­ce­ni, w ku­rzu, roz­sie­dli się – prócz czu­jek – w cie­niu, drze­miąc, plot­ku­jąc albo zwy­czaj­nie od­sy­pia­jąc wcze­sną po­bud­kę.

Czoł­gi cze­ka­ły spo­koj­nie, cier­pli­wie, go­to­we pod­dać się woli swo­ich za­łóg, w ci­szy, wto­pio­ne swą oliw­ko­wą bar­wą w szu­mią­ce drze­wa. Wóz w środ­ku plu­to­nu, za­par­ko­wa­ny w skos ku na­giej po­la­nie, jak i resz­ta był przy­go­to­wa­ny. Opo­rzą­dzo­ny jak na­le­ży, z za­pa­sem pa­li­wa i śle­pej amu­ni­cji.

Z boku za­ło­ga z do­wód­cą na cze­le. Ale nie spa­li, nie le­ni­li się. Szef nie z tych, któ­rzy by na to po­zwo­li­li. Cza­su mie­li jesz­cze spo­ro. Wie­dzie­li, że na tej woj­nie głów­nym za­ję­ciem jest cze­ka­nie. I na­wet na od­po­czy­nek mu­sie­li za­pra­co­wać. Pa­dło na naj­młod­sze­go. Był cią­gle na do­tar­ciu, zda­wał nie­koń­czą­cy się spraw­dzian, ale nie na­rze­kał. Au­ten­tycz­nie pa­lił się do wszyst­kie­go, co mu wy­my­śli­li. Nie dał się zła­mać. Nie on. Go­ło­wąs był, chu­chro w ob­szer­nym mun­du­rze, ale ba­gaż do­świad­czeń tar­gał na grzbie­cie już ogrom­ny. Szedł lub czoł­gał się do celu i osią­gnął, co chciał, wbił się pa­zu­ra­mi, go­tów trzy­mać z ca­łych sił.

Sze­re­go­wy Ja­ro­sław Gra­jew­ski, ułan wła­ści­wie, nie miał pro­ble­mu, by wci­snąć się we właz kie­row­cy czoł­gu. Był szczu­pły, a na­wet wą­tły mimo mie­się­cy sta­rań i po­mo­cy le­ka­rzy. Ale prze­cież pa­so­wał tu ide­al­nie. Znał ten wóz jak wła­sną kie­szeń. Na­uczył się go, choć nikt mu nie ka­zał, i to na dłu­go, za­nim wresz­cie do­stał się do wnę­trza.

Ja­rek Gra­jew­ski za­po­mniał na chwi­lę, że pod kom­bi­ne­zo­nem lepi się od potu. Te­raz był w raju, jak dzie­ciak, któ­re­mu dano na chwi­lę wiel­ką za­baw­kę i cie­szy się każ­dą se­kun­dą. Miał oka­zję po­ka­zać, że robi po­stę­py, i nie za­mie­rzał skre­wić.

Umo­ścił się na sio­deł­ku. Kie­row­ca pod­niósł je tak, żeby mło­de­mu było w mia­rę wy­god­nie. Gra­jew­ski do­się­gnął pe­da­łów i zła­pał drąż­ki. Le­wa­rek skrzy­ni bie­gów miał po pra­wej. Wie­dział, że może mieć z nim pro­ble­my. Sam miał za za­da­nie po­ma­gać kie­row­cy, kie­dy skrzy­nia bie­gów od­ma­wia­ła współ­pra­cy. Ła­pa­li we dwóch i co sił ma­cha­li, szar­pa­li, żeby tyl­ko wóz nie zwol­nił, zwłasz­cza kie­dy trze­ba było pil­no­wać szy­ku.

W swym mnie­ma­niu Ja­rek przy­da­wał się do cze­goś bar­dziej istot­ne­go, bo jego głów­ne­go przy­dzia­łu, kro­pie­nia z Brow­nin­ga, moż­na by prze­cież na­uczyć i małp­kę z cyr­ku. Ale nie na­rze­kał. Chło­nął wie­dzę, pa­trzył, za­pa­mię­ty­wał, i mimo że mie­li go tu za chłop­ca na po­sył­ki, któ­ry nie­wie­le ma do ro­bo­ty, sta­rał się wy­ko­ny­wać wszyst­ko jak na­le­ży.

Sam chciał. Nie miał ła­two, ale wy­cho­dził choć to sta­no­wi­sko. We­dle in­struk­cji dri­ver as­si­stant w ame­ry­kań­skim czoł­gu M4A4. Tu, na Wy­spach, zwa­nym Sher­man V, tak jak i w jego 1 Dy­wi­zji Pan­cer­nej. Pol­skiej jed­no­st­ce czoł­gów da­le­ko, cią­gle bar­dzo da­le­ko od kra­ju.

Dru­gim wła­zem we wnę­trze wsu­nął się inny czoł­gi­sta. Plu­to­no­wy Pio­trek Sta­si­nek był nie­wie­le wyż­szy, ale nie­co bar­dziej kor­pu­lent­ny. Star­szy i wie­kiem, i do­świad­cze­niem. Roz­siadł się na krze­seł­ku, otarł spo­co­ne czo­ło i po­pa­trzył z lek­kim nie­po­ko­jem na dło­nie Jar­ka za­ci­śnię­te na jego waj­chach.

Gdzieś z kie­sze­ni wy­do­był na­raz gru­by klucz na­sad­ko­wy i mach­nął nim jak ja­kąś bu­ła­wą przed ocza­mi uła­na.

– Uszko­dzisz ma­szyn­kę, gnoj­ku, i po­pa­mię­tasz – wy­ce­dził wy­raź­nie, ale ci­cho, chy­ba żeby na ze­wnątrz nie usły­sze­li. Zmru­żył po­wie­ki ja­koś tak groź­nie. Nie pa­so­wa­ło to do jego co­dzien­ne­go spo­so­bu by­cia: sym­pa­tycz­ne­go we­soł­ka, któ­ry na po­zór lu­bił każ­de­go. Ale je­śli szło o ma­szy­nę, tę, po­przed­nią i każ­dą wcześ­niej­szą, jaką dano mu pod opie­kę, zmie­niał się nie­omal w po­two­ra. Dbał o każ­dą część, choć­by i śru­bę, nie go­rzej niż o wła­sną ro­dzi­nę. Ta jed­nak cze­ka­ła da­le­ko i te­raz czołg był mu fa­mi­lią. Ja­rek nie­raz za­sta­na­wiał się, czy Pio­truś był ta­kim or­to­dok­sem, czy dryl, jaki mu wdro­żo­no, jesz­cze kie­dy no­sił inny mun­dur, wy­ci­snął na nim ta­kie pięt­no. A może do­bra­li się z sze­fem. On też nie lu­bił mę­cze­nia wozu i ga­niał wszyst­kich re­pe­ro­wać, spraw­dzać i prze­glą­dać, jak­by to był ostat­ni w świe­cie czołg, na któ­rym cała piąt­ka mia­ła szan­se wró­cić do Pol­ski.

Nie­waż­ne, że skła­dy peł­ne były ma­szyn i czę­ści, któ­re do­star­cza­no przez oce­an. Wóz miał być spraw­ny i go­tów. Sta­ra, przed­wo­jen­na szko­ła.

– Tak jest. – Ja­rek ski­nął, ły­ka­jąc gło­śno śli­nę. Zro­bi­ło mu się chłod­niej, kie­dy klucz świ­snął w po­wie­trzu. Nie raz już pró­bo­wał, uczo­ny przez plu­to­no­we­go, ale te­raz bał się jak przed eg­za­mi­nem. Choć miał ich już kil­ka za sobą, tych for­mal­nych i tych mniej, mu­siał dać z sie­bie wszyst­ko, je­śli mie­li mu za­ufać. Je­śli miał stać się kimś waż­niej­szym dla tej czwór­ki, któ­ra go ła­ska­wie przy­gar­nę­ła, to w ta­kich chwi­lach miał szan­sę.

Mo­tor za­dud­nił. Gaz. Znów, nie­co moc­niej. Sil­ni­ki buch­nę­ły spa­li­na­mi. Cho­dzi­ły chwi­lę mia­ro­wo, jak na­ka­zy­wa­ła sztu­ka. Dla roz­grzew­ki. Rzut oka na ze­ga­ry. Wszyst­ko było w po­rząd­ku. Głę­bo­ki wdech. Opa­no­wa­nie ner­wów. Prze­cież to zwy­kła rzecz. Umiem, co trze­ba, wma­wiał so­bie, zer­ka­jąc na klucz spo­czy­wa­ją­cy na udach me­cha­ni­ka.

Ja­rek wy­su­nął gło­wę po­nad otwar­ty właz. Zmru­żył oczy w ostrym słoń­cu, wy­brał so­bie tra­sę. Miej­sca miał dużo, na­wet jak dla nie­go. Sze­ro­ka łąka mię­dzy zsza­rza­ły­mi drze­wa­mi, gdzie w li­nii par­ko­wa­ły Sher­ma­ny 24 Puł­ku Uła­nów. Puł­ku „Bia­łych Uła­nów”, jak ich zwa­li od ko­lo­ru oto­ków na ro­ga­tyw­kach.

Za­trzę­sło, ale tyl­ko tro­chę. Sta­lo­wy ko­los po­to­czył się w przód kil­ka me­trów. Zwol­nił. Za­raz Ja­rek szarp­nął drąż­ka­mi, i czołg płyn­nie skrę­cił w lewo. Na twa­rzy plu­to­no­we­go Sta­sin­ka za­ry­so­wa­ło się coś na kształt sa­tys­fak­cji. Ale tyl­ko na mo­ment, a może Jar­ko­wi się wy­da­wa­ło. Wró­ci­ło ner­wo­we sku­pie­nie. Prze­brnął kil­ka­na­ście me­trów po an­giel­skiej łące.

Słoń­ce zo­sta­ło z pra­wej. Wzrok nie­co od­po­czął, choć jesz­cze pot spły­wał spod be­re­tu na po­wie­ki. Jed­nak to było nie­waż­ne wo­bec po­czu­cia mocy we wła­snych rę­kach. On, sze­re­go­wy Gra­jew­ski z Po­staw, z krań­ców Rze­czy­po­spo­li­tej, tak od­le­głych, że te­raz aż nie­re­al­nych, w ta­kiej ma­szy­nie.

Wo­kół pa­no­wał spo­kój. Czoł­gi­ści przy wo­zach jesz­cze się krzą­ta­li albo po­le­gi­wa­li w cie­niu, zbie­ra­jąc siły. Nor­mal­ny dzień, nor­mal­na ro­bo­ta. Tym­cza­sem Gra­jew­skie­mu ro­iło się przez chwi­lę, że robi nie wia­do­mo co.

Ale swo­je au­dy­to­rium miał. To naj­waż­niej­sze. Też sta­ło w cie­niu, jak naj­da­lej od pa­lą­ce­go słoń­ca. Jego za­ło­ga. Po­zo­sta­ła trój­ka, któ­rą pod­cho­dził mie­sią­ca­mi, i gdy­by nie do­bry przy­ja­ciel, pew­nie ni­g­dy by mu się nie uda­ło.

Był wśród nich do­wód­ca, wy­so­ki, bar­czy­sty cho­rą­ży o gru­bym kar­ku i ły­sej już pra­wie zu­peł­nie gło­wie. Osiem­na­sto­let­nie­mu Jar­ko­wi To­masz Kło­micz wy­da­wał się sta­ry ze swo­imi nie­omal trzy­dzie­sto­ma wio­sna­mi. Ma­te­usz Je­rzyk, ka­pral, nie­gdyś zwa­ny Mat­thew, chu­dy, przy­gar­bio­ny, z dłu­gą szy­ją, splótł ręce na brzu­chu i z po­zo­ru spo­koj­nie śle­dził czołg, chy­ba jak za­wsze zdzi­wio­ny, co tego dzie­cia­ka cią­gnę­ło do po­zna­wa­nia każ­de­go sta­no­wi­ska w Sher­ma­nie. Jemu star­czy­ło to, co miał i po co go wy­szko­lo­no. Ce­low­ni­czym był nie­zgor­szym, strze­lał z „du­żej pu­kaw­ki”, i w to mu graj.

Ra­fał Chwi­ruk, ka­pral, prze­ży­wał naj­bar­dziej. Szczu­pły, co­raz czę­ściej przy­gar­bio­ny, jak ło­dy­ga kło­sa cią­żą­ce­go ku zie­mi, nie­wie­le wyż­szy od Jar­ka dwu­dzie­sto­la­tek gryzł war­gi przy każ­dym zry­wie, skrę­cie i jęku kon­struk­cji. Bu­jał się i ro­bił krok to w tył, to w przód. Pod­pie­rał ręce o bio­dra, a za chwi­lę sta­wał na bacz­ność, nie bar­dzo wie­dząc, co ma ro­bić.

Czołg zro­bił zwrot. Ostroż­ny, wol­ny. Do­brze. Szar­że to nie dla Jar­ka, nie te­raz. Był na eta­pie spa­ce­ro­wych prze­jaż­dżek. Wię­cej nie było trze­ba. Miał tyl­ko być przy­dat­ny, gdy­by nie daj Bóg Piotr­ko­wi coś się sta­ło.

Sher­man blu­znął nową por­cją spa­lin, wy­rzu­cił w po­wie­trze ob­łok ku­rzu i grud su­chej zie­mi. Nie­co przy­śpie­szył, prze­mknął przez po­la­nę. Znów za­trzy­ma­nie. Za­raz ru­szył zryw­nie, jak­by Jar­ko­wi przy­by­ło fan­ta­zji. Tu­man żół­te­go ku­rzu za­wisł wol­no nad oko­li­cą, za­sła­nia­jąc czołg.

Skręt ku po­wro­to­wi był de­li­kat­ny, jak na­le­ża­ło, i za­raz czołg zno­wu po­pę­dził.

Chu­da, opa­lo­na twarz Gra­jew­skie­go, wi­docz­na nad wy­so­ką przed­nią pły­tą, była sku­pio­na jak rzad­ko kie­dy, ale biła z niej ra­dość.

Ka­pral Chwi­ruk ły­pał na Kło­mi­cza, cze­ka­jąc opi­nii do­wód­cy.

To, że Ja­rek był z nimi, było jego za­słu­gą. Ktoś jesz­cze do­po­mógł w da­le­kiej Szko­cji, ale to Ra­fał pierw­szy na­ma­wiał, żeby wzię­li Gra­jew­skie­go pod pan­cerz. Przy­spo­rzył sze­fo­wi ro­bo­ty, i mło­dy na­wet nie wie­dział ile. Ale za­dzia­ła­ło. Zno­wu było jak kie­dyś. We dwóch, trzy­ma­li się ra­zem.

Czołg zwol­nił. Ja­rek wra­cał na miej­sce, ale przy sa­mej me­cie coś strze­li­ło mu do gło­wy. Przy­śpie­szył z ry­kiem sil­ni­ka. Szarp­nął waj­chę, jed­no­cze­śnie ha­mu­jąc, i cia­snym skrę­tem od­bił w pra­wo, orząc głę­bo­ką bruz­dę w pia­chu i ka­mie­niach. Znów szarp­nę­ło, przód wozu lek­ko się uniósł. Sher­man sko­czył jak mło­dy koń, tak nie­spo­dzie­wa­nie, że cho­rą­ży Kło­micz drgnął i cof­nął się o krok.

Ra­fał zro­bił to samo i za­marł, wpa­trzo­ny w zmie­nia­ją­ce się, nie­co chy­ba bled­sze ob­li­cze do­wód­cy. Gra­jew­skie­mu zrze­dła mina. Ty­łem za­rzu­ci­ło, znów po­ja­wi­ła się bruz­da i góra pia­chu. Czołg sta­nął, py­ka­jąc me­ta­licz­nie.

Ja­rek wy­su­nął się z wła­zu. Wol­no, nie­zgrab­nie. Nie śpie­szy­ło mu się, bo wie­dział, co na­stą­pi. Pierw­szą oce­nę już do­stał. Przy­siadł na pan­ce­rzu, ma­su­jąc bo­lą­ce udo.

Sta­si­nek wy­szedł z wła­zu czer­wo­ny i spo­co­ny, jak­by upał jesz­cze przy­brał na sile.

– Cho­le­ra, cho­le­ra ja­sna! – mam­ro­tał pod no­sem, po­sa­pu­jąc jak wście­kły, szy­ku­ją­cy się do ata­ku byk.

Ze­śli­zgnął się po pan­ce­rzu i za­czął oglą­dać pod­wo­zie. Mu­siał po­czuć te zry­wy ma­szy­ny i ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział, co mo­gło się wy­da­rzyć. Sta­nął przy pra­wej gą­sie­ni­cy, po­tem sko­czył ku le­wej bur­cie, w ogó­le nie za­uwa­ża­jąc resz­ty i igno­ru­jąc smut­ny wzrok sze­re­go­we­go, któ­ry wo­dził za nim ocza­mi.

Przy­śpie­szo­ny od­dech Sta­sin­ka zwia­sto­wał nie­chyb­ny wy­buch. Ka­pral sta­nął i zlu­stro­wał fa­cho­wym spoj­rze­niem tra­ki i wóz­ki za­wie­sze­nia. Mię­dzy nimi, po pra­wej zwłasz­cza, usy­pa­ła się hał­da zie­mi, na szczę­ście tyl­ko z po­zo­ru nie­bez­piecz­na dla wraż­li­wych na ta­kie prze­szko­dy gą­sie­nic. Za to z boku ze­bra­ło się nie­co więk­szych gła­zów, a je­den w ostat­niej chwi­li za­trzy­mał się pod ko­łem na­pi­na­ją­cym, za­klesz­czo­ny mię­dzy zę­ba­mi ogniw.

Po­tem spoj­rze­nie ka­pra­la pa­dło da­lej, na po­la­nę po­kry­tą rów­ny­mi śla­da­mi i dół po­wsta­ły, kie­dy mło­dy szo­fer wziął z fan­ta­zją za­kręt.

Pio­trek Sta­si­nek zła­pał się za gło­wę, fuk­nął nie­zro­zu­mia­le, po czym rzu­cił w nie­bo:

– Kur­wa mać! Po Bugu sa­nia­mi po­wo­zić, a nie do ma­szy­ny! W feld­fe­bel czo­chra­ny! – I ob­ró­cił się do mło­de­go. – Po moim tru­pie do kie­ro­wa­nia sią­dziesz – wy­krztu­sił, plu­jąc. – Co się ga­pisz?! – ryk­nął. – Złaź ka­mie­nie wy­dłu­by­wać! Łą­cze­nia spraw­dzać! Co, sam będę grze­bał?!

Oparł się dło­nią o bur­tę, ocie­ra­jąc czo­ło ze sło­nych kro­pli i pró­bu­jąc się wy­ci­szyć.

– Ja­ruś, cie­bie skur­cze ła­pią? Ręka któ­ra sztyw­nie­je? A może siły cią­gle brak? – za­py­tał do­wód­ca, zbie­ra­jąc się do wy­gło­sze­nia za­słu­żo­nej re­pry­men­dy. – A po co my go wła­ści­wie bra­li­śmy? – wes­tchnął niby to żar­tem, ły­piąc przez ra­mię na Chwi­ru­ka. Ale gdy­by mógł, ra­ził­by pio­ru­nem.

– Ja umiem… – wy­krztu­sił Gra­jew­ski z nie­po­ję­tą pew­no­ścią. To­masz zmarsz­czył czo­ło, nie ro­zu­mie­jąc chy­ba, co sły­szy.

– Ja­rek – krót­ko rzu­cił Chwi­ruk, prze­ra­żo­ny butą dzie­cia­ka. Na­bie­rał jej, od­kąd do­tarł na Wy­spy. A od cza­su kie­dy tra­fił pod pan­cerz, py­cha się­ga­ła cza­sem roz­mia­rów czoł­gu.

– Ci­sza – prze­rwał dys­ku­sję cho­rą­ży. Spo­sęp­niał, wy­pro­sto­wał się i znać było, że jego po­błaż­li­wość osta­tecz­nie wy­pa­ro­wa­ła. – Może i umiesz jeź­dzić – za­czął ty­ra­dę – ale po co po­pis? Przed kim? Przed nami czy ca­łym puł­kiem? Oj Ja­ruś, Ja­ruś – wy­mó­wił imię tak, że Gra­jew­skie­mu prąd prze­szedł po krę­go­słu­pie. – Tu nie cyrk! – rzu­cił gło­śniej, ale i ła­god­niej. – Wszy­scy je­ste­śmy dru­ży­ną, i ani kro­ku w przód. We­spół się w wal­ce wy­gry­wa. We­spół, pa­no­wie. Z mi­lion razy po­wta­rza­łem i po­wtó­rzę dru­gie tyle! W wal­ce po­le­ga­cie je­den na dru­gim.

Po­wiódł dło­nią w po­wie­trzu, ce­lu­jąc ko­lej­no w każ­de­go z człon­ków za­ło­gi.

– Za­pa­mię­taj­cie, za­pa­mię­taj­cie to, do cho­le­ry, bo naj­waż­niej­szy spraw­dzian już nie­dłu­go. A tam na błę­dy i ich na­pra­wia­nie cza­su nie bę­dzie. Ja wam to mó­wię. Cza­su na błę­dy nie bę­dzie. Jak wam się mo­kro ze stra­chu zro­bi, zo­sta­nie wam w gło­wach tyl­ko roz­kaz i to, co za­pa­mię­ta­cie z na­uki. Nic wię­cej, bo nie­szczę­ście go­to­we. Gów­no dla was, ale i dla in­nych.

Przez chwi­lę jego twarz wy­krzy­wił skurcz ja­kie­goś upior­ne­go wspo­mnie­nia.

– Gra­jew­ski – ton pe­da­go­ga znów zmie­nił się w służ­bo­wy – my­śla­łem, że po­pro­wa­dzisz nas na po­zy­cje, ale… jesz­cze mu­si­my po­ćwi­czyć. – Wy­rok za­brzmiał ła­god­nie. Ja­rek tyl­ko na­brał po­wie­trza i ski­nął gło­wą na znak, że się nań go­dzi. Nie miał prze­cież wyj­ścia.

Od czo­ła ko­lum­ny po­szedł do­no­śny głos. Wach­mistrz puł­ku da­wał roz­kaz – do wo­zów!

– Do wozu! – pod­chwy­cił Kło­micz. Ze­rwa­li się je­den przez dru­gie­go zaj­mo­wać miej­sca. Ja­rek pierw­szy, chy­ba chcąc zma­zać bla­maż.

Kło­micz pod­łą­czył się do ra­dia. Ra­fał spraw­dził czę­sto­tli­wość. Za­raz po­pły­nę­ły ko­lej­ne roz­ka­zy.

– W ko­lum­nę ubez­pie­czo­ną. „Kozy” idą na szpi­cę i boki – re­fe­ro­wał To­masz, mosz­cząc się w sio­deł­ku. – W ugru­po­wa­niu szwa­dro­nu. Za resz­tą – in­stru­ował Piotr­ka.

Czoł­gi w gło­śnym ryku sil­ni­ków, wol­no, ma­je­sta­tycz­nie za­czę­ły wy­peł­zać spod osło­ny drzew. Spraw­nie, jak na taką zgra­ną jed­nost­kę przy­sta­ło. Siwe spa­li­ny za­kry­ły na kil­ka chwil słoń­ce. „Na­przód” – po­szło w eter i gą­sie­ni­ce za­czę­ły mie­lić piach. Pułk, bry­ga­da, dy­wi­zja ru­sza­ły na po­zy­cję wyj­ścio­wą przed ata­kiem, na li­nię fik­cyj­ne­go wro­ga. Znów całą siłą. Żeby uczyć się do ostat­nie­go mo­men­tu, do koń­ca, aż sta­ną przed Niem­ca­mi.

Ja­rek za­czął się wier­cić. Uwiel­biał ta­kie wi­do­ki. Już za­po­mniał, że o mało w bo­jo­wym po­pi­sie nie ze­rwał gą­sie­nic. Stał we wła­zie, ob­ser­wu­jąc, w ku­rzu i upa­le, któ­re nie­wie­le mu prze­szka­dza­ły.

Pio­trek też wy­sta­wał ze swo­je­go otwo­ru, sku­pio­ny na po­prze­dza­ją­cym czoł­gu i cią­gle chy­ba zły, na­wet nie za­mie­rzał spo­zie­rać na mło­de­go. Miał ocho­tę dać mu po­pa­lić, od­uczyć ta­kich har­ców. Kło­micz albo miękł, albo oto­cze­nie nie sprzy­ja­ło ta­kiej so­lid­nej, pan­cer­no-mo­to­ro­wej szko­le, jaką po­tra­fił urzą­dzić jak mało kto. Gdy była oka­zja, to po ta­kiej na­uce ca­łej za­ło­dze głu­po­ty i błę­dy za­raz ula­ty­wa­ły z gło­wy.

Ja­rek Gra­jew­ski też do­stał za swo­je, ale on był tu krót­ko. Mło­dy był, mi­kry i sła­by. Kło­micz mu od­pu­ścił, a może się nad nim li­to­wał? Może sze­re­go­wy ujął go tym za­pa­łem, dro­gą, któ­rą cu­dem prze­szedł. Dłuż­szą niż każ­dy w tym czoł­gu. Je­den dia­beł znał od­po­wiedź.

Ale fakt był bez­sprzecz­ny. Mło­dy przy­szedł póź­no i w ogó­le to­wa­rzy­szy­ło mu wiel­kie szczę­ście. Bo po­cząt­ki miał cięż­kie.

Wiel­ka Bry­ta­nia, je­sień 1942

We wspo­mnie­niu ist­nia­ło świe­że, nie­da­ją­ce się ni­czym za­stą­pić uczu­cie naj­czyst­szej, cu­dow­nej wol­no­ści.

Wte­dy też z Ja­ro­sła­wa Gra­jew­skie­go zro­bio­no żoł­nie­rza. W te pa­mięt­ne dni kon­wój aut wy­peł­nio­nych za­bie­dzo­ny­mi Po­la­ka­mi, któ­rzy już na wy­rost na­zy­wa­li sie­bie woj­skiem, opu­ścił gó­rzy­stą Per­sję.

Cię­ża­rów­ki ar­mii Jego Kró­lew­skiej Mo­ści wje­cha­ły do Ira­ku, któ­ry uka­zał się im jak zie­mia mle­kiem i mio­dem pły­ną­ca. Zie­lo­ne rów­ni­ny wzdłuż rzek. Oazy na pu­sty­niach.

Tam w pia­skach miesz­ka­li ja­kiś czas w bry­tyj­skim pro­tek­to­ra­cie, grze­jąc się w cie­ple, tro­skli­wie pil­no­wa­ni przez le­ka­rzy i ka­drę. Kie­dy mie­li czas, szli na ryby, któ­rych miej­sco­wi o dzi­wo nie ła­pa­li.

Były tam ta­kie cuda, jak wiel­błąd, któ­ry na ko­men­dę pił z bu­tel­ki albo z ma­nier­ki. Nie­omal ma­skot­ka obo­zu, choć na­le­żał do miej­sco­we­go rol­ni­ka, któ­ry do­ra­biał na obec­no­ści woj­ska.

Prócz roz­ry­wek mie­li przede wszyst­kim obo­wiąz­ki. Do­sta­li broń, po­czci­we bry­tyj­skie ka­ra­bi­ny Lee-En­field, nie pierw­szej mło­do­ści, i uczo­no ich, jak się nimi po­słu­gi­wać.

Pierw­sze pa­tro­le były dum­ne, bo­jo­we, ni­czym w ja­kiejś waż­nej ope­ra­cji. I do­pie­ro po­tem ktoś przy­niósł plot­kę, że woj­sko tu po­trzeb­ne, by Niem­cy nie roz­pa­no­szy­li się po naf­to­wych po­lach i nie pod­bu­rza­li Ara­bów.

Z bie­giem cza­su prze­rzu­co­no od­dział Gra­jew­skie­go da­lej, do bry­tyj­skiej Pa­le­sty­ny.

Wie­lu nie znio­sło zmia­ny kli­ma­tu, tych po­dró­ży, go­rą­ca i ja­ło­wej aury i trze­ba było ich po­cho­wać. Znów krę­ci­li się le­ka­rze. Na po­moc sła­no owo­ce, wi­ta­mi­ny. Or­ga­ni­zo­wa­no zwie­dza­nie miejsc, któ­re zna­li z Bi­blii. Gdy­by nie ta woj­na, kto wie, może ni­g­dy by tu nie tra­fi­li. Prze­wrot­ność ludz­kich lo­sów. Szczę­ście w nie­szczę­ściu.

Ad­ap­ta­cja do no­wych wa­run­ków trwa­ła kil­ka ty­go­dni. Tu szko­le­nie na­bie­ra­ło ru­mień­ców. Broń, dużo strze­la­nia i jesz­cze wię­cej musz­try. Pod­ofi­ce­rom chy­ba za­czy­na­ło to wy­glą­dać, jak po­win­no.

Po­tem przy­szły roz­po­rzą­dze­nia, że spo­ra gru­pa woj­ska, ewa­ku­owa­na z So­wie­tów, ma tra­fić do Eu­ro­py. Nici z go­rą­ce­go kli­ma­tu, ko­niec opo­wie­ści we­te­ra­nów, któ­rzy wdy­cha­li li­bij­ski pył, wal­cząc z Niem­ca­mi. Ko­niec ma­rzeń o po­dob­nych wy­pra­wach. Trze­ba było ru­szać da­lej.

Port Said. Egipt. Pi­ra­mi­dy. Sfinks. Na wy­cią­gnię­cie ręki, tuż obok, nie na pocz­tów­ce czy stro­nie ilu­stro­wa­ne­go ma­ga­zy­nu. Ja­rek, Ra­fał, Ziół­kow­ski chło­nę­li to miej­sce wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. Wdy­cha­li pu­styn­ny pył i w gło­wie się już mie­sza­ło od hi­sto­rycz­nych miejsc, lu­dzi i wy­da­rzeń.

Wresz­cie za­ła­do­wa­no ich na sta­tek. Wiel­ki, do­stoj­ny. Daw­ny wy­ciecz­ko­wiec, któ­ry za­ka­mu­flo­wa­no przed wzro­kiem nie­miec­kich pod­wod­nia­ków. Tłum woj­ska gnieź­dził się w ka­ju­tach i ła­dow­niach zmie­nio­nych w sale żoł­nier­skie. Łóż­ka sta­ły pod su­fit, z cza­sem i po­wie­trza bra­ko­wa­ło, to­też wszy­scy sie­dzie­li na po­kła­dach. Od­dy­cha­li na za­pas albo i bali się sie­dzieć na dole, kie­dy ude­rzy tor­pe­da.

Jar­ka no­si­ło z tej nudy i bez­czyn­no­ści, więc zgło­sił się do służ­by wy­pa­tru­ją­cej U-Bo­otów. Star­szy An­glik wy­ja­śnił, co ma ro­bić, choć od tego ga­da­nia ręce bo­la­ły. Bo Ja­ruś ze szko­ły pa­mię­tał co nie­co fran­cu­skie­go. Po an­giel­sku znał może ze trzy sło­wa.

Nie było okrę­tów pod­wod­nych, choć mło­dzian upo­rczy­wie szu­kał ich śla­dów na wo­dach Oce­anu In­dyj­skie­go, każ­dej nocy i dnia, kie­dy miał służ­bę.

Tam­tej wio­sny roku 1942 świat stał w ogniu woj­ny. Niem­cy pod­bi­li pra­wie całą Eu­ro­pę. Co praw­da, jak do­wia­dy­wa­li się z opóź­nie­niem tu­ła­cze, do­sta­li łup­nia nad An­glią, gdzie Po­la­cy wnie­śli duży wkład. Ale mimo to Niem­cy byli sil­ni jak ni­g­dy. Za­czy­na­li nową ofen­sy­wę ku po­łu­dnio­wym te­ry­to­riom Związ­ku So­wiec­kie­go i zda­wa­ło się, że Sta­lin znów jest w opa­łach. Alian­ci pom­po­wa­li po­moc i za­opa­trze­nie, od bu­tów po okrę­ty. Sami też mie­li kło­po­ty. Ja­rek i Ra­fał jesz­cze w koł­cho­zie do­wie­dzie­li się, że da­le­ka i zu­peł­nie nie­re­al­na Ame­ry­ka wkra­cza do woj­ny. Ale żeby zo­ba­czy­li jej woj­ska, mu­sia­ło mi­nąć wie­le mie­się­cy.

Ame­ry­ka­nie do­sta­wa­li łup­nia w Azji i do­pie­ro zbie­ra­li siły, by ru­szać na bój z Hi­tle­rem. Bry­tyj­czy­cy jako je­dy­ni na za­cho­dzie sta­wia­li opór III Rze­szy. Z róż­nym skut­kiem trzy­ma­li się Ka­na­łu Su­eskie­go, prze­waż­nie jed­nak bio­rąc cię­gi od Niem­ca na­zwi­skiem Rom­mel. Bro­ni­ła się ma­lut­ka Mal­ta, bom­bar­do­wa­na przez Wło­chów i Niem­ców. Szla­ki do Eu­ro­py były ogrom­nie nie­bez­piecz­ne i tyl­ko bry­tyj­ski Gi­bral­tar trwał na stra­ży, sto­jąc jak za­po­ra dla Wło­chów i Niem­ców.

Na Atlan­ty­ku kon­wo­je dzie­siąt­ko­wa­ły nie­miec­kie „wil­cze sta­da”, gru­py okrę­tów pod­wod­nych, bez li­to­ści to­piąc dzie­siąt­ki jed­no­stek. Było po­dob­no le­piej niż rok, dwa lata temu, ale rej­sy po tym akwe­nie wią­za­ły się z eks­tre­mal­nym nie­bez­pie­czeń­stwem.

Wła­ści­wie świat stał na gra­ni­cy. Nikt nie miał pew­no­ści, jak to wszyst­ko się po­to­czy. Przy­stą­pie­nie Ame­ry­ka­nów do woj­ny znów da­wa­ło na­dzie­ję jak po­nad dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Mó­wi­li o tym An­gli­cy i Au­stra­lij­czy­cy, któ­rych Po­la­cy spo­ty­ka­li na swo­im szla­ku. Po­dob­no bom­by le­cia­ły na nie­miec­kie fa­bry­ki i mia­sta, ale prócz do­brych no­win nie­wie­le się dzia­ło. Prze­ło­mu nie było. Wszy­scy cze­ka­li.

Ja­rek i Ra­fał oraz set­ki im po­dob­nych rów­nież. Wy­pa­try­wa­li mo­men­tu, kie­dy ru­szą na wro­ga, a może to oni do­ko­na­ją prze­ło­mu? Dzie­cin­ne ma­rze­nia. Ka­dra nie stu­dzi­ła za­pa­łu, tyl­ko uśmie­cha­ła się krzy­wo. Ci, co mie­li oka­zję wo­jo­wać, nie omiesz­ka­li tłu­ma­czyć, że to żad­na przy­go­da, a strach, zmę­cze­nie, głód i go­rycz.

Sta­tek wraz z ca­łym kon­wo­jem przy­był do Afry­ki. Wi­ta­no ich jak bo­ha­te­rów, jak­by woj­na się już skoń­czy­ła, a oni byli zwy­cięz­ca­mi. Miej­sco­wi Bu­ro­wie, ale i Po­la­cy.

Ka­dra za­bra­ła się za nich po­rząd­nie. Szko­le­nie, musz­tra, tak­ty­ka, wię­cej strze­la­nia i bie­ga­nie. Z tu­ry­sty­ką był ko­niec.

Ale przy­jem­no­ści też się zda­rza­ły. Jar­ka i Ra­fa­ła, jak wie­lu in­nych, przy­gar­nę­li miej­sco­wi Po­la­cy. Go­ści­li iście po kró­lew­sku, aż Gra­jew­skie­mu i Chwi­ru­ko­wi ro­bi­ło się głu­pio. Miesz­ka­li u sza­cow­ne­go przed­się­bior­cy i jego mał­żon­ki. Pan domu trzy­mał się pro­sto i był ele­ganc­ki, za­wsze uśmiech­nię­ty. Go­spo­dy­ni, nie­ska­zi­tel­nie ubra­na, ja­śnia­ła ni­czym gwiaz­da. Pil­no­wa­ła domu, tych wszyst­kich cu­dow­nych la­kie­ro­wa­nych me­bli, bi­be­lo­tów, za­staw, por­ce­la­ny, wa­zo­ni­ków i lu­ster.

Dwaj sze­re­go­wi czu­li się tam nie­swo­jo. Po ta­kim cza­sie w so­wiec­kiej głu­szy, nie­do­stat­ku i zu­peł­nym ode­rwa­niu od wszyst­kie­go, co im bli­skie, a póź­niej wśród woj­ska, tłu­mu ta­kich jak oni, na wpół zdzi­cze­li. Kie­dyś mie­li domy, nie­dziel­ne obia­dy, szko­łę, ład­ne ubra­nia i zwy­cza­je, wy­zna­cza­ją­ce pory dnia. Tu­taj trze­ba było so­bie to wszyst­ko przy­po­mnieć. Wy­uczyć się na nowo jak po ja­kiejś cho­ro­bie czy ura­zie.

I jesz­cze ten obez­wład­nia­ją­cy prze­pych… To nie był dom na pol­skich Kre­sach, pod mia­stecz­kiem po­śród la­sów. Tu było duże, pręż­ne mia­sto. Wszyst­ko to przy­tła­cza­ło mło­dzień­ców.

Naj­trud­niej­szy mo­ment nad­szedł, kie­dy dwóm chłop­com przed­sta­wio­no cór­ki go­spo­da­rzy. Jak­że one wy­da­ły się im pięk­ne… a może inne. Dziew­czyn wi­dy­wa­li spo­ro. W Ka­ap­sta­dzie, w Pa­le­sty­nie, kie­dy wio­zły ich sa­mo­cho­dy, gdy pusz­cza­no ich w mia­sta. Ni­g­dy cza­su nie było się za­zna­ja­miać, choć uśmie­chy i szep­ty dzier­la­tek ku­si­ły.

Póź­niej ża­ło­wa­li. Byli prze­cież wol­ni, sami, nikt im ni­cze­go nie bro­nił. Mo­gli pró­bo­wać.

Wte­dy, w da­le­kiej, nie­zba­da­nej Afry­ce mo­gli się za­po­mnieć. Ja­rek pa­mię­tał te zwiew­ne su­kien­ki, uple­cio­ne fry­zu­ry. Pręd­kie rand­ki, póki ro­dzi­ce dziew­czy­ny nie wi­dzie­li. I to imię spra­wia­ją­ce, że ser­ce przy­śpie­sza­ło – Sara.

Szu­ka­ła chy­ba tego sa­me­go co Ja­rek. Wol­no­ści, do­świad­czeń? Nie opo­no­wał. Kie­dy tra­fia­ły się wol­ne week­en­dy, oka­zji do wyjść było w bród. Ale co pięk­ne, pręd­ko się koń­czy. Mi­nę­ły trzy mie­sią­ce i nad­szedł roz­kaz opusz­cze­nia Afry­ki.

Oby­dwie stro­ny były za­wie­dzio­ne i smut­ne. Ja­rek że­gnał się z Sarą pe­łen go­ry­czy, acz obie­cy­wał, że na­pi­sze, a kie­dyś, gdy woj­na się skoń­czy i Pol­ska znów bę­dzie, przy­je­dzie i po­rwie do kra­ju. Wiel­kie sło­wa, gór­no­lot­ne de­kla­ra­cje roz­ko­cha­nych dzie­cia­ków nie wy­trzy­ma­ły pró­by od­le­gło­ści i woj­ny. Ja­rek i Ra­fał do­ro­śle­li na­wet w ser­co­wych spra­wach. Nie­do­szli te­ścio­wie że­gna­li się wy­lew­nie, ma­cha­li z na­brze­ża, kie­dy trans­por­to­wiec od­cho­dził. I co z tego? Li­sty szły dłu­go, wresz­cie kon­takt się urwał. Sara zna­la­zła ko­goś bli­żej albo za­po­mnia­ła.

Żal trzy­mał krót­ko. Star­si, któ­rzy już wię­cej prze­ży­li, tłu­ma­czy­li, że to była przy­go­da, że Ja­rek mło­dy jesz­cze i wie­le przed nim. No i ro­bić było co. Szy­ko­wa­li ich na żoł­nie­rzy i wie­le my­śleć nie da­wa­li. Je­sie­nią do­tar­li do por­tu Car­diff w Wa­lii.

Wsa­dzo­no woj­sko w po­cią­gi, ta­kie ele­ganc­kie, ład­ne, jak pierw­sza kla­sa w po­rów­na­niu z tym, czym po­dró­żo­wa­ło się w So­wie­tach, i po­wieź­li hen, do Szko­cji. Do obo­zu w Auch­ter­to­ol.

Prze­wie­zio­no ich przez całą bry­tyj­ską wy­spę do zim­nej, po­chmur­nej Szko­cji. W obo­zie były na­mio­ty, w nich pie­ce, nie­wy­raź­ne spoj­rze­nia oby­tych już z tym kra­jem woj­sko­wych i za­lot­ne uśmie­chy mi­ja­nych dziew­czyn, cie­ka­wych no­wych ka­wa­le­rów.

Tam miał na­stą­pić roz­dział tej masy woj­ska do­wie­zio­nej okręż­ną dro­gą z Bli­skie­go Wscho­du. Po­dob­no tu­tej­szy kor­pus cier­piał na spo­re bra­ki. Dzi­wi­ło to Jar­ka, Ra­fa­ła i całą resz­tę, bo prze­cież woj­ska wi­dy­wa­li całe tłu­my, i sły­sza­ło się tyle o tym, że Po­la­cy wo­jo­wa­li we Fran­cji czy nad An­glią. Rze­czy­wi­stość była zgo­ła inna. Więk­szość woj­ska po­zo­sta­ła na wscho­dzie. Bry­tyj­czy­cy pla­no­wa­li, że po­słu­ży do osło­ny pól ro­po­no­śnych i dal­szych dzia­łań w re­jo­nie Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Na Wy­spach zna­la­zły się reszt­ki tego, co dało się ewa­ku­ować z po­ko­na­nej Fran­cji. Na do­da­tek wiek wie­lu żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów nie po­zwa­lał zro­bić z nich re­gu­lar­ne­go woj­ska. A i jesz­cze po­dob­no kto pod­pa­dał na­czel­ne­mu wo­dzo­wi, tra­fiał do ja­kie­goś obo­zu na od­le­głej wy­sep­ce.

Wła­śnie dla­te­go spro­wa­dzo­no 8 Dy­wi­zję Pie­cho­ty z da­le­kiej Afry­ki.

„Ła­pa­cze”, ofi­ce­ro­wie kil­ku ro­dza­jów sił zbroj­nych, szu­ka­li ochot­ni­ków: ma­ry­na­rzy, lot­ni­ków, pan­cer­nia­ków i spa­do­chro­nia­rzy. Do tych ostat­nich for­ma­cji bra­no ca­ły­mi pod­od­dzia­ła­mi, wy­star­czy­ło być spraw­nym. Do lot­nic­twa szło naj­mniej, bo tam też zdro­wie mu­sia­ło być że­la­zne, a po mie­sią­cach go­ści­ny u „wu­jasz­ka Joe” – jak mó­wi­li An­gli­cy – o to było trud­no.

Le­ka­rze w ko­mi­sji krę­ci­li no­sem, że Ja­rek taki mło­dy i za­bie­dzo­ny. Przez tę jego fi­zycz­ną kru­chość, cią­gle mimo po­rząd­ne­go kar­mie­nia wy­sta­ją­ce że­bra, po­skrę­ca­ne od mro­zów i pra­cy ko­ści nie wie­rzy­li, że jest peł­no­let­ni. Mu­siał przy­się­gać na naj­więk­sze świę­to­ści, opo­wia­dać ży­cio­rys jak naj­le­piej po­tra­fił. Pro­sić i prze­ko­ny­wać. I albo uwie­rzy­li, albo mach­nę­li ręką, bo sta­ny były za małe. Ja­rek Gra­jew­ski do­stał po­zwo­le­nie, by do­łą­czyć do Woj­ska Pol­skie­go w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Pew­ne­go dnia krę­ci­li się z Chwi­ru­kiem po obo­zie.

– Ja­rek. – Ra­fał zła­pał Gra­jew­skie­go za ra­mię. – Czoł­gi. – Po­ka­zał na­miot, przy któ­rym sta­ła zbi­ta z de­sek ta­bli­ca. Wi­sia­ły na niej pla­ka­ty, na któ­rych dum­nie wid­nia­ły ja­kieś kan­cia­ste wozy ze ster­czą­cy­mi lu­fa­mi. Wy­pi­sa­ne na afi­szach ha­sła mia­ły pew­nie za­chę­cać, by wstę­po­wać w sze­re­gi czoł­gi­stów, i tyl­ko nikt nie do­łą­czył tłu­ma­cze­nia.

W tej kwe­stii bol­sze­wi­cy mie­li prze­wa­gę. Tam, w da­le­kich So­wie­tach, Gra­jew­ski i Chwi­ruk wi­dzie­li taki czołg z bli­ska. Te naj­wcze­śniej­sze do­świad­cze­nia z tan­ka­mi cho­wa­li w naj­głęb­sze za­ka­mar­ki pa­mię­ci. Jak naj­gor­szą hań­bę, któ­ra spa­dła na nich wbrew woli, wiel­kim pla­nom i so­len­nym za­pew­nie­niom. Ja­rek ucie­kał przed nimi, zu­peł­nie bez­rad­ny, za­ła­ma­ny, kie­dy plu­ga­wi­ły to, co ko­chał.

Na Bli­skim Wscho­dzie nie było oka­zji wi­dzieć ta­kich ma­szyn, przy­naj­mniej z bli­ska. Cza­sem, gdzieś da­le­ko na polu ćwi­czeń, w tu­ma­nie ku­rzu. Te wszyst­kie do­świad­cze­nia w pod­świa­do­mo­ści łą­czy­ły się w skry­tą, na­ra­sta­ją­cą fa­scy­na­cję i cie­ka­wość. Bez wzglę­du na oko­licz­no­ści, na­wet przy­kre i osza­ła­mia­ją­ce, wia­ło od tego orę­ża no­wo­cze­sno­ścią i nie­zby­wal­ną mocą.

Tu­taj był tyl­ko na­nie­sio­ną na pa­pier ilu­stra­cją. Nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale cho­ciaż po­bu­dzał wy­obraź­nię, przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia.

– To ma­szy­na. – Chwi­ruk za­tarł ręce i pod­szedł bli­żej, wpa­tru­jąc się z uwa­gą. Bry­tyj­ski Cru­sa­der, czołg szyb­ki, był ni­ski, smu­kły i dzi­wacz­nie nie­fo­rem­ny.

– Pa­mię­tasz tam­te u So­wie­tów… – Ja­rek też pod­szedł pod sztych, chy­ba chcąc go oży­wić wspo­mnie­niem. – Tam­te więk­sze ja­kieś były i dużo… – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– E tam – star­szy mach­nął ręką – An­gli­ki też dużo mają pew­nie. Z Ame­ry­ki do­sta­ją, żeby Fran­cję od­bić…

– Chy­ba na zdję­ciach. Wi­dzisz tu ja­kie­go? – dą­sał się nie­po­cie­szo­ny Gra­jew­ski.

– Ja­rek? – Chwi­ruk wy­pro­sto­wał się i za­stygł za­my­ślo­ny. – A jak­by­śmy…? – Nie mu­siał koń­czyć. Ro­zu­mie­li się bez słów. Po­jazd, ten w pa­mię­ci i ten na pla­ka­cie, był ka­wa­łem so­lid­nej ma­szy­ny. Może i przy­cia­snej, ale bez­piecz­nej, a i służ­ba wy­glą­da­ła na prost­szą i czyst­szą, gdy przy­po­mnie­li so­bie le­ją­cy się po ple­cach pot przy mar­szach i za­ję­ciach w polu. I były jesz­cze opo­wie­ści, jak to nie­miec­kie za­go­ny bez tru­du ła­ma­ły pol­ską obro­nę albo i so­wiec­kie szań­ce. Po­tę­ga, siła i na­iw­na wia­ra w nie­zwy­cię­żo­ność.

Mu­sie­li spró­bo­wać. De­cy­zja za­pa­dła i za­raz oby­dwaj sta­li w od­po­wied­nim ogon­ku. Wer­sja była usta­lo­na. Nie bar­dzo da­le­ka od praw­dy, ale je­dy­nie nie­co dla efek­tu pod­ko­lo­ry­zo­wa­na.

Ra­fał po­szedł pierw­szy. Wró­cił za­do­wo­lo­ny, z uśmie­chem od ucha do ucha. Uda­ny pierw­szy krok do­da­wał wia­ry, że mogą osią­gnąć, co za­pla­nu­ją.

– Wal, bra­cie, śmia­ło. – Klep­nął do­bro­tli­wie mło­de­go w ra­mię. – Cze­kam na ze­wnątrz. – Od­ma­sze­ro­wał raź­nym, sprę­ży­stym kro­kiem, ści­ska­jąc ja­kieś pa­pie­ry.

Ja­rek Gra­jew­ski sta­nął przed ko­mi­sją.

Cie­pło. W rogu piec. Go­dło.

Ofi­ce­ro­wie jak świe­ce wy­pro­sto­wa­ni, acz nie wszy­scy naj­młod­si. Było czte­rech plus ja­kiś pi­sarz. Na pier­siach od­zna­ki puł­ków, cza­sem ba­ret­ka or­de­ru. Po­waż­nie, pra­wie do­stoj­nie.

Ja­rek za­mel­do­wał się jak naj­le­piej po­tra­fił i sta­nął wy­prę­żo­ny, sta­ra­jąc się do­dać so­bie wzro­stu, po­wa­gi i męż­no­ści.

Mło­dy był, ale dużo prze­żył, nie­je­den apel i po­ga­dan­kę, jed­nak te­raz de­ner­wo­wał się jak sztu­bak. W ustach za­schło, dło­nie lek­ko drża­ły. Prze­cież to był pierw­szy eg­za­min w jego ży­ciu.

Po­dał pa­pie­ry.

Ofi­ce­ro­wie chwi­lę oglą­da­li tecz­kę. Coś mam­ro­ta­li, po­da­jąc so­bie do­ku­men­ty i opi­nię le­ka­rza.

Wresz­cie ka­pi­tan, albo ra­czej rot­mistrz, uniósł gło­wę i z wyż­szo­ścią, jak su­ro­wy na­uczy­ciel, huk­nął:

– Chce­cie sze­re­go­wy do czoł­gów, co?

– Tak jest! – dziar­sko od­parł Ja­rek.

Ko­mi­sja za­mil­kła, cze­ka­jąc na ja­kieś uza­sad­nie­nie. Ciem­no­wło­sy po­rucz­nik ski­nął, żeby mło­dy prze­mó­wił.

– Ja… ja z ko­le­gą w Ro­sji… Ze­sła­li nas. Po­tem dali z ła­gru do koł­cho­zu. Ucie­kli­śmy, ja­ke­śmy się do­wie­dzie­li, że woj­sko się or­ga­ni­zu­je. Ucie­kli­śmy, bo pusz­czać nie chcie­li. Strach był, ale… – mó­wił Ja­rek szyb­ko, nie­skład­nie. – My z da­le­ka, pa­no­wie ofi­ce­ro­wie. Ze środ­ko­wej Sy­be­rii, z pół­no­cy. Póź­no wie­ści do­szły i kie­dy­śmy je­cha­li, to woj­sko szło już na po­łu­dnie…

– Sze­re­go­wy – po­rucz­nik uśmiech­nął się pół­ofi­cjal­nie i ode­zwał cał­kiem miło, choć z oczu wy­zie­ra­ło lek­kie nie­do­wie­rza­nie – co wie­cie o tech­ni­ce, o czoł­gach? – spy­tał wprost, ja­koś nie­cie­ka­wy bo­ha­ter­skich opo­wie­ści.

– O tech­ni­ce? – Ja­rek prze­łknął, aż za­fa­lo­wa­ła chu­da grdy­ka. – W koł­cho­zie był trak­tor. Cią­gnik. Duży, na gą­sie­ni­cach. Ko­le­ga… To zna­czy my dwaj jeź­dzi­li­śmy. Ja po­ma­ga­łem, na­pra­wia­łem i…

– Na­pra­wia­li­ście – ka­pi­tan ni to py­tał, ni to stwier­dzał. Wbił w Gra­jew­skie­go uważ­ne spoj­rze­nie spod si­wych brwi i oparł się w fo­te­lu, krzy­żu­jąc ręce na pier­si. Miał swo­je lata, prze­świe­tlał ba­ja­rzy w ułam­ku se­kun­dy.

Ja­rek zmiękł na­tych­miast. Nie po­tra­fił sta­wić opo­ru sta­re­mu wy­dze albo zwy­czaj­nie się prze­stra­szył, że je­śli bę­dzie łgał, ka­pi­tan to doj­rzy i za­cznie wy­cią­gać wszyst­ko po ka­wał­ku.

– Po­ma­ga­łem… cza­sem… po­ma­ga­łem – wy­ja­śnił po­kor­nie zgro­mio­ny ko­lej­nym spoj­rze­niem. Cała hi­sto­ria sy­pa­ła się. Gra­jew­ski z tech­ni­ki znał tyl­ko to­pór, któ­rym pra­co­wał w koł­cho­zie.

Za­drżał w oba­wie, że za­raz pad­ną py­ta­nia o ja­kieś szcze­gó­ły, czę­ści, bu­do­wę i ta­kie tam, a wte­dy…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej