Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zatraceni w rozkoszy

Zatraceni w rozkoszy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-3674-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zatraceni w rozkoszy

„Objął ją mocno, kołysał, uspokajał, choć nie płakała. W tym momencie się w nim zakochała. Nie zwariowała na tyle, by wierzyć, że te emocje są prawdziwe. Połączyło ich zagrożenie. Zadziałał heroizm mężczyzny. Jaka kobieta by się temu oparła? Napawała się jego ciepłem i spokojem, świadoma, że w każdej chwili może ją odepchnąć i oświadczyć, że muszą iść. A jednak tego nie zrobił. Głaskał jej ramię i plecy. Miała ochotę rozpiąć mu koszulę i wsunąć pod nią ręce...”.

Polecane książki

  Roztrzepana, chwilami marudna, rozbrajająco naiwna, bez chytrego planu na życie. Malina kończy właśnie studia i zupełnie nie wie, co dalej. Nie posiada ostrego języka, mocnych łokci ani skóry nosorożca, które przydają się w walce o swój kawałek tortu. Na szczęście ma u boku garstkę oddanych przyja...
Rozwój techniki oraz brak odczuwalnych granic terytorialnych w badaniach naukowych powodują konieczność szybkiego opracowania terminologii porządkującej nowe pojęcia oraz znalezienia ekwiwalentów powstałych terminów w innych, terminologicznie zabezpieczonych, językach świata. Obecnie brakuje opracow...
Piotr Korczyński – historyk, publicysta m.in. „Focus Historia”, „Uważam Rze Historia”, „Le Monde diplomatique” oraz „Polski Zbrojnej”; autor Elitarnych jednostek specjalnych Wojska Polskiego 1939–45 (2013) i Herbarza szlachty polskiej (2013). W Wojownikach i żołnierzach autor kreśli sylwetki postac...
Od twojego przełożonego zależy, czy dostaniesz podwyżkę lub awans, a nawet to, czy w ogóle będziesz mieć pracę. Dlatego musisz mieć z nim nienaganne relacje. Masz trudniejsze zadanie, gdy wasze style pracy, komunikowania się oraz odmienne cechy osobowości kolidują ze sobą. Wtedy musisz skupić się na...
Nieszczęśni chorzy w Afryce ufnie i z wielką nadzieją oczekują na szczepionkę przeciwko AIDS, bo przecież cudotwórczy Specyfik, dostarczony pod egidą szlachetnej Organizacji Narodów Zjednoczonych, gwarantuje powrót do zdrowia i długie życie. Prawda? Owszem. Zanim jednak wspaniały ten Specyfik trafi ...
Niezwykła książka o miłości ojcowskiej, o sile więzi ojca z córką, o tęsknocie i próbie uczucia. Oto, nie można przecież uważać za człowieka jak należy tego, którego serce nie bije żywym tętnem, ani z bólu, ani też z radości. Selma Lagerlöf – pierwsza kobie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jillian Burns

Jillian BurnsZatraceni w rozkoszy

Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

@zapalonyanalitykbankowy

Szkoda, że konferencja się skończyła, bo było super. Mimo wszystko nie ma jak w domu #paragwajkonferencja

– Przepraszam. – Pan van Horton postukał Gabby w ramię, kiedy skończyła pisać tweeta. – Mogłaby pani znaleźć bagażowego, por favor?

Gabby w duchu westchnęła. Trzeci raz w ciągu trzech dni ktoś z biura wziął ją omyłkowo za pracownika hotelu. Może nawet nie było w tym nic dziwnego. Zwłaszcza teraz, kiedy konferencja dobiegła końca i wszyscy spieszyli się do domu. Jej prosty czarny kostium przypominał uniformy pracowników hotelu. Van Horton słyszał pewnie, jak rozmawiała po hiszpańsku z menedżerką, dziękując jej w imieniu pracowników New York Corporate Bank Inc.

Przede wszystkim jednak to jej latynoskie geny odpowiadały za to, że brano ją za miejscową.

Pracowała w banku już niemal dwa lata. Widywała przełożonych w pokoju służbowym, gdzie przychodzili na kawę, mijała ich w korytarzach. Raz nawet uczestniczyła z van Hortonem w jakimś spotkaniu.

Ale on był wiceprezesem. Czy to ważne, że jej nie zna?

– Posługuje się pani angielskim? – Van Horton mówił teraz wolniej. – Szukam bagażowego.

– Tak, proszę pana. – Odwróciła się do biurka konsjerża.

– Sir. – James Pender zablokował jej drogę i skinął głową wiceprezesowi. – Zna pan Gabriellę Diaz, naszą najnowszą analityczkę ryzyka? – Puścił do niej oko, zaś van Horton szeroko otworzył usta.

– Och, oczywiście, przepraszam, pani Diaz. – Przywołał na twarz uśmiech. – Nie poznałem pani.

– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. – Gabby czuła, że policzki ją palą. – Poszukam bagażowego. – Miała ochotę zniknąć. Podeszła do biurka konsjerża.

Potem raz jeszcze podziękowała menedżerce hotelu i ciągnąc walizkę na kółkach, wyszła na podjazd w chwili, gdy van Horton wsiadał do taksówki.

Grzbietem dłoni dotknęła skroni. W Ameryce Południowej luty jest letnim miesiącem, lecz dzień był nieznośnie parny. A jednak wolała upał niż lodowaty Nowy Jork. Zadrżała na myśl o brudnym śniegu i błocie. Szkoda, że zabrakło jej czasu na zwiedzanie pięknego Asunción.

– Pani Diaz! – zawołał van Horton. – Pani i James pojedziecie ze mną.

Gabby się obejrzała. James właśnie zatrzymał się obok, a już po chwili pakował walizkę do bagażnika taksówki.

– Proszę z nami, pani Diaz. – Van Horton znów do niej pomachał. – Powinienem poznać moją najnowszą analityczkę ryzyka.

Gabby zaniepokoiła myśl, że stanie się obiektem zainteresowania. Van Horton pewnie ma wyrzuty sumienia z powodu incydentu w hotelu. Gdyby jednak odmówiła, pomyślałby, że ma mu za złe. Zrezygnowana pociągnęła walizkę do taksówki. James zajął miejsce obok kierowcy, więc ona wśliznęła się na tylne siedzenie obok van Hortona.

Kiedy taksówka oddalała się od hotelu, Gabby obejrzała się na górskie szczyty. Podróże to najlepszy bonus w jej pracy. W ciągu minionych miesięcy odwiedziła Los Angeles, Miami, a teraz Paragwaj. Zapewne w większym stopniu zawdzięczała to swej dwujęzyczności niż analitycznym talentom, ale wszystko pomaga w rozwoju kariery. Podwyżka, którą otrzymała w poprzednim miesiącu, poszła na college Jorgego. Gdy brat za rok ukończy studia, zacznie pomagać siostrze.

– I jak się pani podobała konferencja?

Van Horton patrzył na nią bacznie. Gabby zerknęła na Jamesa, który się odwrócił, dodając jej odwagi.

– Wykłady na temat finansowej globalizacji w świecie pozbawionych ryzyka aktywów były interesujące.

Van Horton zmrużył oczy.

– Bardzo wątpię. – Potem się uśmiechnął. – Proszę mi powiedzieć, że zobaczyła pani przynajmniej coś ciekawego. Była pani wcześniej za granicą?

– Nie, proszę pana.

– Proszę mi mówić Bob.

Uśmiechnęła się skrępowana.

– A pan? – Van Horton zwrócił się do Jamesa, który zaczął perorować o udogodnieniach hotelu, o klubie nocnym, w którym był poprzedniego wieczoru, ocenił też w skrócie wykłady, w których uczestniczył.

Nagle taksówka zatrzymała się z piskiem opon, rzucając Gabby na oparcie fotela kierowcy. Wokół rozległy się strzały. Gabby zakryła głowę przed spadającymi odłamkami szyby. Zanim zrozumiała, co się dzieje, jakiś mężczyzna otworzył drzwi i krzycząc po hiszpańsku, kazał jej wysiąść.

Nie była w stanie się poruszyć. Bandyta chwycił ją za rękę i ciągnął do starego dżipa. Inny mężczyzna wyciągnął van Hortona. Taksówkarz leżał na ziemi obok auta.

Bandyci mieli zasłoniętą dolną połowę twarzy, wszyscy byli wyposażeni w automatyczną broń.

James sam wydostał się z taksówki i uniósł ręce. Jeden z napastników dźgnął go kolbą w brzuch.

– Wyrzucić telefony! – wrzasnął napastnik.

James i van Horton sięgnęli do kieszeni marynarek i pozbyli się telefonów. Drugi bandyta znalazł torebkę Gabby na podłodze taksówki, wyrzucił jej zawartość na ziemię i kolbą roztrzaskał telefon. Mężczyzna, który stał najbliżej van Hortona, krzyknął po hiszpańsku, by wsiadali do dżipa.

– Co oni mówią, pani Diaz? – szepnął do niej van Horton.

– No hablar! – Mężczyzna z bronią dźgnął van Hortona w brzuch, a ten zgiął się wpół.

Gabby zdusiła okrzyk.

– Wsiadać! – wrzasnął znów ten z bronią i machnął karabinem, tym razem też wystrzelił. W ziemię, tuż przed nimi. Gabby krzyknęła. James przerażony wskoczył na tył dżipa. Gabby tak się trzęsła, że dopiero za drugim razem zdołała nacisnąć klamkę, podciągnęła się i wsiadła. Van Horton nie poszedł ich śladem.

– Mówisz po angielsku? – zwrócił się do jednego z bandytów. – Mam pieniądze. Mogę…

Zbir zdzielił go w głowę, van Horton padł na ziemię. Napastnik podniósł go i wrzucił na tył dżipa, po czym sam usiadł z przodu. Dżip ruszył.

Rana na głowie van Hortona tryskała krwią. Gabby zdjęła żakiet i podarła go na prowizoryczne opatrunki.

– James, przyciskaj to do rany. – James tylko na nią patrzył. Zirytowana chwyciła go za rękę. – Przyciskaj mocno. – Potem zdjęła van Hortonowi krawat i obwiązała ranę.

Kiedy jechali starym dżipem wyboistą drogą, nie spuszczała oka z van Hortona. Wydawało się, że godzinami pną się górską drogą. Porywacze cały czas trzymali ich na muszce. Nie mogła wyskoczyć z samochodu, nie mogła też porzucić van Hortona, który nie odzyskał przytomności.

Upał był nie do zniesienia. Gdy wreszcie się zatrzymali, zlana potem Gabby umierała z pragnienia i czuła, że musi opróżnić pęcherz. Wszystko to jednak przestało się liczyć, kiedy zaciągnięto ich do jakiejś chaty w środku pustkowia i tam ich związano. James miał wyraźne objawy katatoniczne. Van Horton nie odzyskał przytomności. Gabby nie była pewna, czy którekolwiek z nich z tego wyjdzie.

– Gotowy? – porucznik cicho spytał Claya.

Clay Bellamy pokazał uniesione kciuki.

Porucznik przekazał dowództwu przez radio, że zaraz wchodzą, i prosił o potwierdzenie domyślnej pozycji.

Minionej nocy oddział SEAL, sił specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej, wylądował w górach Paragwaju. Wylądowali na polanie, a potem przeszli wiele kilometrów przez dżunglę, by zająć pozycję pół kilometra od celu. Ich misją było uratowanie trojga obywateli USA przetrzymywanych przez nieznanych porywaczy.

Informacje wywiadowcze były skąpe. Przypuszczalnie nie odpowiadał za to miejscowy kartel. Amerykanie byli pracownikami banku, a ich bank przed dwoma dniami za pośrednictwem Twittera otrzymał żądanie okupu. Najpewniej zakładnicy wciąż żyli. Jednak rzadko się zdarza, by po zapłaceniu okupu pozostawiano ich przy życiu. A fakt, że to raczej nie była sprawka kartelu, nie oznaczał, że porywacze nie są uzbrojeni po zęby.

Porucznik ścisnął ramię Claya, a Clay ruszył biegiem na tył zrujnowanej chaty, trzymając się blisko ziemi.

Porucznik pozostał w ukryciu, by komunikować się z dowództwem. Bull celował karabinem M40 w dwóch strażników przy drzwiach chaty.

Clay dał znak, że oddział zajął pozycję. Bull zastrzelił obu strażników. Doughboy i Chipper pobiegli za róg i chwycili postrzelonych mężczyzn, nim ci upadli na ziemię, by nie przestraszyć nikogo wewnątrz chaty. Clay zabrał broń i telefony strażników, po czym dał sygnał do wejścia.

Wpadli do środka, wyważając drzwi. Chipper strzelił do mężczyzny siedzącego przy stole w chwili, gdy tamten w niego wycelował. Rozbiegli się i sprawdzili dwa pozostałe pomieszczenia. Oba były puste. Ani śladu zakładników. A gdzie reszta porywaczy? Przed świtem żołnierze przeszukiwali okolicę i nikogo nie znaleźli.

– Kryjcie mnie – rozkazał Clay Doughboyowi i Chipperowi, a potem pochylony wybiegł na dwór w stronę czegoś, co przypominało studnię. Murek wysokości sześćdziesięciu centymetrów okalał dziurę w ziemi.

W dzieciństwie podczas wakacji Clay zarabiał, kosząc trawę u sąsiadów, a także przy kościele. Kumpel jego ojczyma miał na podwórzu studnię o podobnym wyglądzie, tyle że tamten murek zbudowany był z kamieni. Studnia znajdowała się obok drzewa, wokół jego pnia była owinięta długa lina z wiadrem na końcu.

Ta studnia nie miała liny. Ani wiadra.

Zbliżywszy się do niej, Clay przechylił się przez obmurowanie i zajrzał do środka, wołając:

– Tu marynarka wojenna USA. Jest tam kto?

Cisza. Przeklął pod nosem i odwrócił głowę w stronę chaty. Potem z dołu dobiegł cichy głos:

– Jesteśmy tu. – To był głos kobiecy.

– Ilu was jest?

Clay sięgnął po latarkę i zaświecił w dół. Ledwie dojrzał ręce, które zasłoniły twarz.

– Dwoje – odparła kobieta.

– Może mi pani podać nazwiska? – Musiał najpierw zweryfikować zakładników.

– Gabriella Diaz i James Pender.

Clay przekazał nazwiska porucznikowi, po czym znów zawołał w głąb studni:

– Ktoś potrzebuje pomocy medycznej?

– Nic nam nie jest. Ale nie ma tu van Hortona. Został ranny. Znaleźliście go?

Zważywszy na okoliczności, głos kobiety brzmiał nadzwyczaj spokojnie. Van Horton. Ranny i zaginiony. Niedobrze.

– Wydostaniemy was. Trzymajcie się.

– Nie zostawiajcie nas! Musicie nas stąd wydostać! – zawołał tym razem mężczyzna.

Clay przesunął promień światła latarki, aż dojrzał bladego mężczyznę.

– Zrzucę wam linę. Przewiążcie się pod pachami, a ja was wyciągnę, po kolei. – Potem zwrócił się do swoich ludzi. – Jednego brak. Przeszukajcie teren.

Doughboy, Chipper i reszta ruszyli w stronę leśnej gęstwiny. Clay oparł karabin o murek, zdjął plecak i wyjął z niego nylonową linę. Nie miał jej do czego przywiązać, więc obwiązał się nią w pasie, po czym rzucił linę w dół z nadzieją, że jest wystarczająco długa. Słyszał jękliwy męski głos w dole.

– Ja pierwszy! Ja muszę pierwszy!

– Tam jest częściowo zakopane ciało – usłyszał w uchu głos Chippera. – Biały mężczyzna. Myślę, że to on.

Liną szarpnęło. Clay mocno oparł się nogami o obmurowanie z cegły, odchylił się i ciągnął linę, aż na wysokości obmurowania pojawił się wysoki zabłocony mężczyzna. Na twarzy miał ślady łez. Kiedy stanął na ziemi, szlochając objął Claya.

W końcu Clay był zmuszony go odsunąć i zdjąć z niego linę. Jakim trzeba być tchórzem, by nie puścić kobiety pierwszej? Zniesmaczony rzucił znów linę do studni.

– Teraz pani.

Po chwili poczuł, że lina się naciągnęła, bez trudu ją pociągnął. Ze studni wyłoniła się twarz w kształcie serca. Długie loki kobiety były brudne i splątane, duże brązowe oczy patrzyły na niego z niedowierzaniem. Wargi jej drżały, choć usiłowała je zacisnąć. Kiedy stanęła na ziemi, nogi się pod nią ugięły. Clay chwycił ją w pasie.

– Przepraszam…

– Nie ma za co, zaraz odstawimy was do domu.

– Co z panem Hort…

Z prawej strony Claya rozległ się huk wystrzału. Clay padł na ziemię, pociągając za sobą kobietę. Mężczyzna zaszlochał jeszcze głośniej i skulił się obok Claya.

– Nie ruszajcie się. – Przeleciały kolejne pociski. Clay chwycił karabin.

W uchu słyszał wyszczekującego rozkazy porucznika.

– Zabezpieczyć cel i wycofać się.

Cholera. Porywacze nie zamierzali im tego ułatwić.

– Chipper dostał! – krzyknął Doughboy w uchu Claya.

Shorty wycofał się na polanę, strzelając za siebie. Jego lewa ręka krwawiła. Clay go osłaniał, strzelając w kierunku, skąd leciały pociski. Kiedy Shorty ukrył się za obmurowaniem studni, zakładnik chwycił go z całej siły.

– Musicie mnie stąd wydostać.

Kobieta podczołgała się do kolegi i otoczyła go ramieniem, szepcząc mu do ucha uspokajające słowa. Clay nie wiedział, czy na jej miejscu zachowałby taki spokój.

Porucznik wydał kolejne rozkazy, gdy nagle rozpętało się piekło.

– Nasza pozycja jest zagrożona. Wycofujemy się.

Clay dał znak Shorty’emu, by zabrał zakładników. On sam zamierzał wrócić po Doughboya i Chippera.

Niestety kobieta się potknęła – albo mężczyzna ją popchnął, a ogień był zbyt duży, by Shorty po nią wrócił. Przeklinając, Clay cofnął się i znów zasłonił ją własnym ciałem, jednocześnie strzelając w stronę gęstwiny.

– Mam Chippera! – zawołał Doughboy w słuchawce.

Jedno zmartwienie mniej. Clay chwycił kobietę w pasie i zaczął biec, ale samochód porywaczy wyjechał wprost na nich. Gwałtownie skręcając w lewo, Clay rzucił się w gęste poszycie, tym razem wybierając drogę odwrotu, którą wypatrzył poprzedniego wieczoru. Wyciągnął z pasa granat ogłuszający i rzucił go za siebie. Miał nadzieję, że to spowolni pościg.

Nie zważając na splątane krzewy, brnął naprzód, by znaleźć się jak najdalej od napastników.

W oddali wciąż rozlegały się strzały, za to szum silnika samochodu osłabł. Kobieta szła teraz samodzielnie, więc zamiast ją obejmować, wziął ją za rękę, zwalniając.

– Proszę iść tuż za mną.

Miał nadzieję, że wytrzyma takie tempo. Przedzierał się dalej, karabinem odgarniając z drogi gałęzie. Kiedy uznał, że strzały ustały i nikt za nimi nie idzie, ledwie łapał oddech, a jego mundur polowy był przesiąknięty potem.

Zatrzymał się i przykucnął, kobieta zrobiła to samo. Otarł twarz rękawem, próbował ocenić sytuację. Są odcięci od reszty oddziału. Nie zdążą dotrzeć do helikoptera, który czekał w umówionym miejscu. Zanim straci zasięg, podał porucznikowi przez radio ich pozycję i powiedział, by wysłał helikopter w inne miejsce.

Kobieta patrzyła na niego z wyczekiwaniem, nie zadając pytań. Jej wiara w jego możliwości wydostania jej z opresji zdawała się niezachwiana. Liczył na to, że jej nie zawiedzie. Bo muszą spędzić tę noc w dżungli.

ROZDZIAŁ DRUGI

Gabby czuła na plecach piekący ból. Aż do tej chwili tego nie zauważyła. Poziom adrenaliny konieczny do ucieczki spadł. Najważniejsze, że uszła z życiem.

– Musimy iść dalej. – Jej wybawca wyprostował się i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać.

Ale nie była w stanie się ruszyć. Stała na czworakach na grząskim gruncie, wstrząsana dreszczami. Była jak sparaliżowana. Nie ze strachu czy nawet szoku. Żyła! Wydostała się z tej ohydnej dziury w ziemi. Wraca do domu. Ale… van Horton. Nie widziała go od chwili, gdy porywacze wrzucili ją wraz z Jamesem do studni. A jeśli nie przeżył? Zalała się łzami. Nie mogła ich powstrzymać.

Ledwie słyszała przekleństwo swojego wybawcy, gdy usiłowała nad sobą zapanować.

– Przepraszam.

– Nie musi pani przepraszać.

Po raz pierwszy wychwyciła jego południowy akcent. Może z Georgii albo Karoliny Południowej? Na pewno nie z Teksasu. Jej teksaski akcent został już odkryty przez jej współpracowników z północy, ale akcent tego faceta miał łagodniejszą intonację. Pociągnęła nosem, a zanim wytarła go w rękaw, mężczyzna podał jej dużą bandanę moro.

– Dziękuję. – Wytarła nią twarz, wdychając zapach świeżo wypranej bawełny. Od razu się uspokoiła.

Żołnierz odpiął pasek hełmu i przykucnął.

– Hej. – Położył dłoń na jej ramieniu. – Daje pani radę. Proszę się nie martwić. Wydostanę panią stąd.

Jego oczy były jasnobrązowe, pełne troski.

– Co z van Hortonem? Co z Jamesem? – James był przerażony, w studni jeszcze się to pogłębiło. Gabby próbowała go pocieszyć, ale coraz bardziej tracił nad sobą panowanie. – Oni też dotrą do domu, prawda?

– Pan Pender jest już w drodze do ambasady amerykańskiej – odparł mężczyzna.

– A pan van Horton?

Żołnierz się zawahał. Och nie. Gabby poczuła pod powiekami piekące łzy. Nie przeżył? Dotąd nie znała nikogo, kto został zamordowany. Opiekowała się nim, najlepiej jak potrafiła, prosiła porywaczy o wodę i leki na gorączkę, ale van Horton nie odzyskał przytomności.

– Może pani wstać? – Żołnierz objął ją w talii, a ona krzyknęła. Cofnął się gwałtownie. – Co do… – Spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń. – Postrzelili panią?

– Nie wiem. – Głos jej drżał. Usiłowała zobaczyć, co się stało, i jęknęła z bólu.

Żołnierz przeklął, rzucił na ziemię hełm i plecak. Wyjął z plecaka zestaw pierwszej pomocy.

Została postrzelona? Gabby poczuła rosnącą panikę. Przeżyła dwa dni z porywaczami po to, by ktoś ją potem postrzelił? A jeśli wykrwawi się na śmierć? Van Horton nie żyje, teraz na nią kolej. A jeśli ten żołnierz nie zdoła wyjąć kuli albo okaże się, że utknęła w kręgosłupie…

– Proszę zdjąć bluzkę.

Nie patrzył na nią. Wyjmował wilgotne chusteczki, tubki maści i rolki gazy. Gabby bała się, że wybuchnie śmiechem. Na pewno jestem w szoku, pomyślała. Oczywiście żołnierz nie miał na myśli nic zdrożnego, prosząc, by się rozebrała, ale nie tak sobie wyobrażała ten pierwszy raz, kiedy rozbierze się przed mężczyzną. Cóż, w każdym razie panika ją opuściła.

– Pani Diaz? Muszę obejrzeć ranę.

– Tak, już. – Odwróciła się, rozpinając niegdyś białą jedwabną bluzkę.

Pomógł jej zsunąć bluzkę z ramion. Potem poczuła delikatny dotyk jego palców, które pocierały czymś środek jej pleców. Czuła pieczenie. Powierzchowny ból. To chyba dobrze, prawda?

– Czy to..?

– Tylko draśnięcie. Nakładam antybiotyk.

Tylko draśnięcie. Westchnęła z ulgą. Potem usłyszała szelest papieru i poczuła, że przycisnął do rany opatrunek, a następnie zaczął owijać ją gazą. Przy okazji zarośniętą brodą musnął jej policzek, po czym zamarł. Wciągnęła powietrze i zdała sobie sprawę, że wdech uniósł jej piersi. Mężczyzna z bliska widział zagłębienie między jej piersiami. Ich oczy się spotkały. On rozchylił wargi. Teraz nie wydawały się tak srogie jak wcześniej. Były nawet zmysłowe. Jak by to było, gdyby go pocałowała?

– Gotowe. – Zabezpieczył gazę i podciągnął jej bluzkę na ramiona.

Co z nią jest nie tak? Mogła umrzeć, a myśli o całowaniu? Wsunęła ręce w rękawy i zapięła bluzkę.

– Proszę. – Podał jej butelkę wody. Piła ją łapczywie.

– Dziękuję. – Chciała mu oddać butelkę.

– Proszę to połknąć. – Wyciągnął rękę z dwiema małymi pigułkami. – Przeciwbólowe.

– Dzięki. – Popiła leki kolejnym łykiem wody.

Mężczyzna zaczął się pakować. Miał chłopięcy urok. Choć może to określenie nie pasuje do atletycznego żołnierza. Może chodzi o jego krótko wystrzyżone włosy, a może szczerą troskę, z jaką się nią zajął.

– Jak daleko mamy do dżipa, helikoptera czy co tam nas stąd zabierze? – zapytała.

Żołnierz zapiął plecak i zarzucił go na ramię, włożył znów hełm, nie zapinając paska pod brodą. Potem wstał i wreszcie na nią spojrzał.

– Da pani radę iść?

Kiwnęła głową, ale zanim się wyprostowała, gdzieś w pobliżu rozległ się niski pomruk dzikiego kota. Gabby przywykła już do świergotów i brzęczenia, dziwnych pisków, a nawet małpich wrzasków. Ale to zwierzę brzmiało groźnie.

Duże ręce chwyciły ją pod pachy i podniosły, jakby ważyła nie więcej niż piórko. Przed sobą miała szeroką pierś, tak blisko, że czuła lekki – i przyjemny – męski zapach. Jego palce były tuż pod jej piersiami. Jej oddech się rwał. Podniosła na niego wzrok.

Mężczyzna zwilżył wargi.

– Musimy iść. – Zabrał ręce i cofnął się.

No tak, uprzytomniła sobie. Przecież jest brudna. Ma zabłocone ubranie, rozdartą spódnicę. Zgubiła obcas.

Jak w ogóle mogła w tym momencie myśleć o czymkolwiek, co ma związek z seksem?

Poza tym on wciąż nie odpowiedział na jej pytanie.

– Przyjedzie po nas dżip albo przyleci helikopter, prawda?

– Jasne – odrzekł bez wahania.

Sięgnął do szczelnie zamykanej kieszeni na nogawce spodni i wyjął tubkę maści.

– To na moskity.

Trochę za późno. Na jej rękach i nogach widniały już ślady ukąszeń. Kiedy smarowała maścią skórę, wziął od niej butelkę i wsunął do drugiej kieszeni na nogawce.

– Musimy oszczędzać wodę.

– A… jak długo?

– Chodźmy – powiedział, ruszając przed siebie.

Zdusiła lęk i poszła za nim.

– Obiecuję, że nie wpadnę w histerię, jeśli powie mi pan prawdę.

Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił.

– Musimy przejść około dziesięciu kilometrów do zapadnięcia nocy. Wolałbym nie iść po ciemku.

Gabby wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Obiecała, że nie wpadnie w histerię.

– Nie… wyjedziemy stąd dzisiaj?

– Helikopter będzie na nas czekał o świcie. – Zamrugała, powstrzymując łzy. – Naprawdę musimy się pospieszyć.

– W porządku. – Skinęła głową.

– Jeśli nie będzie pani nadążała, proszę dać mi znać.

– Tak, proszę pana.

– Clay.

– Słucham?

– Proszę mi mówić Clay.

– Aha. – Mężczyzna pewnie uznał, że wolno myśli. Dotknęła medalika na łańcuszku, prosząc o szczęśliwy powrót do domu. Abuelita podarowała jej ten srebrny medalik na pierwszą komunię świętą. Gabby zawsze znajdowała w nim pocieszenie.

– Pani Diaz? – Zobaczyła jego zatroskaną twarz. – Musimy się pospieszyć.

– Tak. – Zmusiła się do uśmiechu. – Proszę mi mówić Gabby.

Clay nie mógł się zdecydować, czy ma do czynienia z najodważniejszą kobietą cywilem, jaką spotkał, czy najbardziej szaloną. Może jedno i drugie.

Na przykład ten jej uśmiech. Po tym, co jej właśnie oznajmił, powinna raczej wyrazić niezadowolenie. Przetrwanie nocy w dżungli to nie lada wyzwanie. Tymczasem ona się uśmiechnęła. Została porwana, postrzelona, pogryziona przez moskity, podrapana przez gałęzie i uśmiecha się tak słodko?

Mimo wszystko od czasu do czasu oglądał się na nią. Jej cienka bluzka była przyklejona do ciała, prześwitywał przez nią prosty biały biustonosz. Wargi miała stworzone do całowania. Poza tym była zaokrąglona we właściwych miejscach. Bandażując ją, musiał bardzo się pilnować. Nagle za plecami usłyszał stłumiony pisk i natychmiast się obejrzał. Kobieta wzdrygnęła się i odpędziła chrząszcza, który wylądował na jej piersi. Wargi jej drżały. Szli już jakąś godzinę, a ona, choć dzielnie dawała sobie radę, wyglądała na skonaną. Musi czymś odwrócić jej uwagę.

– Skąd pochodzisz, Gabby? – spytał, odgarniając liście paproci.

– Z Teksasu. Rio Grande Valley. A dokładnie z San Juan, małego miasteczka tuż za Corpus Christi.

– A jak trafiłaś do bankowości?

Wydawała się skrępowana jego ciekawością.

– Kocham matematykę. Na Twitterze nazywam się nawet zapalonym analitykiem bankowym.

Brnąc przez gęste poszycie, słuchał jej paplaniny. Słyszał w jej głosie dumę, kiedy mówiła o college’u. Zdobyła stypendium Uniwersytetu Corpus Christi. Miała licencjat z matematyki i statystyki. Potem zdobyła tytuł magistra finansów na Uniwersytecie w San Antonio. Jezu, magistra? On ledwie skończył szkołę średnią. Gdyby nie zdał testu przydatności do służby w wojsku, nie wiadomo, jaki los by go czekał. Wiedza akademicka nie była jego mocną stroną.

– A ty? – spytała zadyszana.

– Co ja? – Chce wiedzieć, czy gość, który ratuje jej życie, ma dyplom?

– Skąd pochodzisz? Chyba z południa, prawda?

– Tak. Z Talladegi w Alabamie. Mamy tam najdłuższy i najszybszy tor wyścigowy i Święto Dżemu Brzoskwiniowego.

Czy w jego głosie usłyszała gorycz?

– Święto Dżemu Brzoskwiniowego? To chyba dobra zabawa.

Dobra zabawa? Nic, co wiązało się z domem, nie brzmiało dla niego zabawnie. Chociaż, skoro już o tym mowa, nawet nieźle wspominał, jak siedział ojczymowi na barana i obserwował paradę. Jak złapał cukierka, którego rzuciła piękna Królowa Brzoskwini. Jak dał go młodszej siostrze, a ona spojrzał na niego z takim uśmiechem, jakby był jej bohaterem. No i faktycznie co jakiś czas musiał odgrywać rolę jej bohatera.

– Clay? Coś nie tak?

Wspomnienia wywołały ucisk w piersi. Nie mógł sobie teraz pozwolić na dekoncentrację. Odchrząknął.

– Nie, nic. – Zerknął na zegarek. Niedobrze, dziewiąta pięćdziesiąt. A oni przeszli ledwie dwa kilometry. Kobieta z trudem dawała radę. Słyszał jej ciężki oddech. Wilgoć nie ułatwiała marszu. A ona pewnie niewiele jadła, jeśli cokolwiek, w ciągu minionych dwóch dni.

– Odpocznijmy chwilkę – powiedział.

Kiedy z ulgą usiadła na leżącej na ziemi grubej gałęzi, zrzucił plecak i wyjął proteinowy batonik i butelkę wody.

– Proszę.

Wzięła je ochoczo. Clay otworzył swoją metalową butelkę i wypił spory łyk wody, przyglądając się kobiecie, wypatrując oznak bólu czy zmęczenia.

Nie była wysoka, za to dość wytrzymała. Raz czy dwa skrzywiła się z bólu, ale mogło być gorzej. Podarta spódnica odsłaniała zgrabne nogi. Powiódł wzrokiem wzdłuż jej nóg, wyobrażając sobie uda pod spódnicą. Zastanawiał się, czy figi ma również proste i białe jak biustonosz. Z jakiegoś powodu wydało mu się to bardziej zmysłowe niż koronkowa bielizna, jaką nosiła większość kobiet, z którymi się umawiał.

Podciągnęła pod siebie nogi i splotła ramiona na piersi. Pewnie się przestraszyła tych jego oględzin. Spotkał się z nią wzrokiem. W jej oczach nie widział złości ani strachu. Dojrzał w nich pożądanie. Tego akurat za skarby świata nie zamierzał wykorzystać.

– Lepiej ruszajmy… Nie ruszaj się!

– Co?

– Nie ruszaj się!

Choć mówił cicho, posłuchała go, reagując na ton. Wyjął nóż z pochwy przypiętej do pasa i wycelował w czerwono-czarno-żółtego węża tuż obok jej prawej stopy. Rzucił nóż z taką siłą, że przyszpilił nim łeb gada do ziemi. Gabby odwróciła głowę i zerknęła na martwego węża.

Otworzyła usta w niemym krzyku.

Tytuł oryginału: Her SEAL Protector

Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2016

Redaktor serii: Ewa Godycka

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2016 by Juliet L. Burns

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2018

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-3674-4

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.