Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Hurysy z katalogu

Hurysy z katalogu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64865-71-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Hurysy z katalogu

 

Edward Guziakiewicz, Hurysy z katalogu

Jest to wydana drukiem przed kilkoma laty powieść science fiction pióra Edwarda Guziakiewicza. Autor rozpoczął pracę nad książką w 2007 r., a ukończył ją w 2010 r. Sięgający po nią zetknie się ze skolonizowanym Układem Słonecznym, zaawansowaną kosmiczną technologią i uroczymi, obdarzonymi seksapilem androidami klasy zerowej w akcji.

Powieść jest kontynuacją  mikropowieści „Afrodyta”, opublikowanej w 2002 r. na łamach Magazynu „Esensja”.

Akcja toczy się pod koniec trzeciego tysiąclecia. To daleka przyszłość. Podróże międzyplanetarne stały się chlebem powszednim, a rasa ludzka poradziła sobie z kolonizacją Układu Słonecznego. Główny bohater, Raoul Dupont, po latach służby w Siłach Kosmicznych Układu osiada na Dianie, planecie utworzonej z Pasma Planetoid między Marsem a Jowiszem. Tam wiedzie spokojne, beztroskie życie, pławiąc się w luksusach, o których wcześniej mógł tylko marzyć. Jednym z jego kosztownych kaprysów jest przepiękna Afrodyta, klonoandroid nabyty w firmie Body Perfect. Zaprogramowana na seks i oddanie cudowna dziewczyna dostarcza mu rozkoszy, których wcześniej los mu poskąpił. Bohater powieści stał się człowiekiem majętnym, bo służąc w armii przypadkiem odkrył cenne złoża retelitu, tworzywa o zagadkowym pochodzeniu pozaukładowym, mogącego służyć — m.in. — do wyrobu eliksiru młodości. Jednak wskutek tego stał się wrogiem numer jeden tajemniczego starca Grooma, psychopaty, który za wszelką cenę starał się odmłodzić i przejąć władzę nad peryferiami Układu Słonecznego. Groom ostrzył sobie pazury na te złoża. Czy klonowane kochanki i wojowniczki, anielska Afrodyta i ognista Iryda, druga nabyta piękność, uratują go przed dyktatorem z Ganimedesa? Czy cała trójka wyjdzie cało z zastawianych na nią zasadzek? Na kartach powieści obie madonny dobrze radzą sobie w bezpośrednich starciach i potrafią rozprawić się z podłymi zbirami, nawet jeśli ci przewyższają je liczebnie i są lepiej uzbrojeni.

 

Polecane książki

To książka tak niesamowita, tajemnicza i wciągająca, jak pierwsze słowa, które czytamy – „Skoro tak wiele rzeczy, których nie byliśmy sobie w stanie wyobrazić już się zdarzyło, to dlaczego to, co sobie dopiero wyobrażamy nie może być prawdą…” Saga Atlanci to opowieść, która podsuwa czytelnikowi moż...
Książka jest swojego rodzaju drogą do celu jakim jest sukces. Początkowa część książki pozwala nam się odnaleźć na jakim etapie jest każdy z Nas. Następnie przechodzimy do diagnozy swoich problemów i obrania odpowiedniej ścieżki do niezależności finansowej. Każdy z nas potrzebuje "swojej ścieżki", k...
Joanna Derlatka doktor nauk prawnych, adiunkt na kierunku prawo na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach; ukończyła aplikację notarialną w Krakowie, autorka publikacji z zakresu postępowania cywilnego.Książka stanowi kompleksowe i wyczerpujące omówienie instytucji wyłączenia sędziego w post...
Z historii prasy „Wiadomości różne Cudzoziemskie” jako przykład rozwoju gazet seryjnych w Polsce na przełomie XVII i XVIII wieku to praca poświęcona analizie fenomenu dziennikarskiego, jakim były tytułowe „Wiadomości różne Cudzoziemskie”, ukazującego się w latach 1696-1705. Książka podzielona je...
Niniejsza książka jest próbą przedstawienia najczęściej stosowanych metod i technik w badaniach pedagogicznych. Każda z metod poddana jest bardziej lub mniej szczegółowej charakterystyce łącznie z przypisywaną jej wartością poznawczą, w tym z zarówno przysługującymi jej zaletami jak i niedomaganiami...
Biznesmen Yannis Savas kupił wymarzony dom na wyspie Balboa. Nie przeszkadzało mu, że wraz z lokatorką. Polubił ją, a jeszcze bardziej jej wnuczkę Cat MacLean. Młodzi zakochali się w sobie, lecz Yannis nie myślał o małżeństwie i rodzinie, a tego właśnie chciała Cat. Dlatego wyjechała z wyspy. Wr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz

Edward Guziakiewicz
Hurysy z kataloguFragment powieściRozdział dziesiąty

Błę­kit był przej­rzy­sty, przy­jem­nie do­grze­wa­ło, a na­kar­mio­ne owi­rap­to­ry przy­ci­chły, nie rwąc się do fi­glów, więc ospa­ły Ra­oul mógł z ulgą wy­cią­gnąć się na ulu­bio­nym pneu­be­dzie i z roz­ko­szą wy­sta­wić twarz do słoń­ca. Im­pul­syw­nej Iry­dzie dał wol­ną rękę, więc w te pędy wy­fru­nę­ła do mia­sta. Na­tych­miast się ulot­ni­ła. Uwiel­bia­ła sza­leć świe­żo na­by­tą am­fi­bią, drga­ją­ce mło­dzień­cze skrzy­dła zry­wa­ły się do wy­so­kie­go lotu, ale jej ika­ro­we wy­pa­dy nie trwa­ły dłu­go i szyb­ko wra­ca­ła do wil­li. Je­że­li nie wi­dzia­ła go kil­ka go­dzin, za­czy­na­ła usy­chać z tę­sk­no­ty.

Jego my­śli le­ni­wie błą­dzi­ły wo­kół spraw, któ­re go ostat­nio nur­to­wa­ły, mi­mo­wol­nie ob­ra­ca­jąc się w nie­ja­sne i mgli­ste hi­po­te­zy, roz­pa­da­ją­ce się jed­nak pod byle po­dmu­chem jak wą­tły do­mek z kart. Du­mał nad na­gra­nia­mi z Ga­ni­me­de­sa. Po­sia­dłość He­in­broc­ków była mo­nu­men­tal­na. Sta­rusz­ko­wie miesz­ka­li iście po kró­lew­sku w sty­li­zo­wa­nym na za­mierz­chłe cza­sy pa­ła­cy­ku, wzo­ro­wa­nym na naj­lep­szych an­giel­skich po­sia­dło­ściach. Jak nie­gdyś ksią­żę­ta i lor­do­wie mie­li moc służ­by, a ścia­ny licz­nych sa­lo­nów, ga­bi­ne­tów i ko­ry­ta­rzy zdo­bi­ły ga­le­rie dzieł mi­strzów. Z tyłu za za­bu­do­wa­nia­mi zna­czy­ły się po­kry­te świe­żą zie­le­nią wznie­sie­nia. Pod ich re­zy­den­cją mie­ści­ły się roz­le­głe piw­ni­ce. Ich „gniaz­decz­ko” ro­bi­ło pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie póź­nym wie­czo­rem, kie­dy we wszyst­kich oknach pa­li­ły się świa­tła, a na nie­bie wid­niał ogrom­ny Jo­wisz. Szcze­rze mó­wiąc, ani jemu, ani Afro­dy­cie nie wpa­dło w oczy nic ta­kie­go, co mo­gło­by spę­dzać sen z po­wiek. Co miał z tym fan­tem zro­bić? Czy po­wi­nien był się im na­rzu­cać, nad­gor­li­wie za­bie­gać o ich wzglę­dy i wi­sieć u ich klam­ki jak ubo­gi krew­ny z pro­win­cji?

Prze­niósł uwa­gę na stry­jen­kę Annę i zgrzyt­nął zę­ba­mi. Da­wa­ła mu się we zna­ki. Ta nie­ustę­pli­wa sta­rusz­ka opu­ści­ła już Pla­ne­tę Mat­kę. Skru­pu­lat­nie spraw­dził wszyst­kie do­stęp­ne po­łą­cze­nia mię­dzy Zie­mią a Ukła­dem Jo­wi­sza i ze zgro­zą wy­wnio­sko­wał, że mu­sia­ła za­brać się „Ola­fem”, z któ­re­go po­kła­da­mi sam się już otrza­skał. Po­twier­dzi­ła to wia­do­mość, jaką otrzy­mał z tną­ce­go bez­kre­sne próż­nie go­lia­ta. Ogar­nę­ła go me­lan­cho­lia. Czy przy­pad­kiem ta prze­mi­ła sta­rusz­ka czy nie pa­ko­wa­ła się w pu­łap­kę? Czy nie gro­zi­ło jej, że znaj­dzie się na rów­ni po­chy­łej? Głów­ko­wał nad tym, czy w przy­szło­ści sam nie bę­dzie po­peł­niać po­dob­nych błę­dów. I czy jego ry­beń­ki za to nie za­pła­cą. Gdy­by spo­tkał go los Hio­ba, gdy­by na do­bre za­nie­mógł, roz­cho­ro­wał się i nie był już zdol­ny do ni­cze­go lub gdy­by miał za­snąć na wie­ki wcze­śniej niż one, co by się z nimi sta­ło? Póki co po­zo­sta­wał pod ich uro­kiem i im ule­gał. Sta­rał się za­pew­nić im kom­fort i szczę­ście. Czy miał dość sił, by udźwi­gnąć ży­cie do sa­me­go koń­ca i nie ugiąć się pod jego cię­ża­rem? Uża­lał się w my­ślach nad sobą. Jed­ni ro­dzi­li się ze srebr­ną łyż­ką w ustach i osią­ga­li wszyst­ko bez wy­sił­ku, inni mie­li za­wsze pod gór­kę.

Roz­le­ni­wio­ny i sen­ny, no­sił się z płon­ną na­dzie­ją, że nikt mu nie bę­dzie wcho­dzić w pa­ra­dę i że utnie so­bie słod­ką drzem­kę. Niech żyje cy­wi­li­za­cja próż­nia­cza! Nie mógł prze­wi­dzieć tego, że już za mo­ment jak opę­ta­ny sko­czy na rów­ne nogi, bo nie­ocze­ki­wa­nie zaj­rzy śmier­ci w oczy. Nie­uchwyt­ne nie­bez­pie­czeń­stwo za­wi­sło nad jego gło­wą, a mi­tycz­ne Moj­ry, bo­gi­nie prze­zna­cze­nia i losu, po­chy­li­ły się nad jego ni­cią ży­cia.

In­stynk­tow­nie za­re­ago­wa­ły owi­rap­to­ry. Były szyb­sze niż ko­man­dor. Po­de­rwa­ły się, ostrze­gaw­czo krak­nę­ły i w pa­ni­ce dały dyla, zmy­ka­jąc w pod­sko­kach w stro­nę za­chod­nie­go skrzy­dła. Ciar­ki prze­szły mu po ple­cach. Za­nie­po­ko­jo­ny uniósł gło­wę, ze zdu­mie­niem oglą­da­jąc się za nimi, by na­stęp­nie ba­daw­czo zlu­stro­wać fron­ton. Przed wil­lą coś się dzia­ło. To nie było uję­cie z pla­nu fil­mo­we­go. Nad ubar­wio­ną czer­wie­nią da­chów­ki fa­sa­dą re­zy­den­cji prze­fru­nął bez za­po­wie­dzi po­zba­wio­ny rów­no­wa­gi, roz­pę­dzo­ny mo­bil. Nim Ra­oul zdą­żył się zo­rien­to­wać, co się dzie­je, po­jazd śmi­gnął mu nad gło­wą i za­nur­ko­wał, ude­rza­jąc z głu­chym trza­skiem w prze­ciw­le­głą ścia­nę wil­li. Uła­mek se­kun­dy wcze­śniej od fo­te­la kie­row­cy ode­rwa­ła się ludz­ka po­stać, wy­ko­nu­ją­ca zwa­rio­wa­ne pi­ru­ety w po­wie­trzu. Rzu­ci­ło ją szczę­śli­wie w stro­nę ba­se­nu i ude­rzy­ła ca­łym cia­łem w ta­flę wody. W górę strze­li­ła kro­pli­sta fon­tan­na.

Ze­rwał się jak opa­rzo­ny. Po­wo­li do­cie­ra­ło do nie­go, cze­go był świad­kiem. Nie mógł się my­lić, na jego oczach roz­trza­ska­ła się am­fi­bia z Iry­dą. Jego słod­ka kot­ka ska­so­wa­ła mu ga­blo­tę. Czy to jed­nak była ona? Po­chy­lił się nad ta­flą wody, roz­pacz­li­wie wpa­tru­jąc się w toń. Strach do­dał mu skrzy­deł. Bez­rad­na pły­wacz­ka wy­nu­rzy­ła się na po­wierzch­nię.

— Rany bo­skie, nic ci nie jest? — za­wo­łał prze­ra­żo­ny.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Po­wo­li pod­pły­nę­ła w jego stro­nę, ze­zu­jąc ku roz­bi­tej ma­szy­nie i w stro­nę fron­to­nu. Po­dał jej dłoń, po­ma­ga­jąc wy­do­stać się na brzeg. Sta­rał się za­cho­wać zim­ną krew. Była cała, na­wet jej ob­ci­sły spor­to­wy kom­bi­ne­zon nie do­znał szwan­ku. Nie doj­rzał na nim śla­dów znisz­cze­nia.

— Co się sta­ło? Mów­że wresz­cie!

Zbie­la­łe war­gi uło­ży­ły się do od­po­wie­dzi, ale hu­ry­sa nie była w sta­nie wy­du­sić z sie­bie sło­wa. Bez­gło­śnie coś wy­rze­kła. Z wło­sów struż­ka­mi spły­wa­ła jej woda. Ra­mio­na mia­ła przy­gar­bio­ne i cięż­ko dy­sza­ła.

— Nie wiem — wy­krztu­si­ła po chwi­li. Mó­wi­ła po­wo­li i z tru­dem ła­pa­ła po­wie­trze. — Za­wiódł… sys­tem… ste­row­ni­czy i nie mo­głam…

Wy­glą­da­ło na to, że nic się jej nie sta­ło, ta­kie wa­riat­ki mia­ły nie­wia­ry­god­ne szczę­ście, twar­de sztu­ki, więc od­wró­cił się, by zo­ba­czyć, co zo­sta­ło z po­jaz­du, z któ­re­go był tak dum­ny. Ude­rze­nie zgnio­tło go i znisz­czy­ło ko­lum­na­dę. Owi­rap­to­ry od­waż­nie za­wró­ci­ły, nie umknę­ły da­le­ko, i z wła­ści­wym so­bie za­cie­ka­wie­niem, ale i zwie­rzę­cą ostroż­no­ścią za­czę­ły ob­wą­chi­wać le­żą­ce szcząt­ki. Ni­kły pło­mień za­wi­ro­wał przy ster­cie zło­mu i za­raz zgasł, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie bla­dą smu­gę w po­wie­trzu.

Afro­dy­ta pra­wie na­tych­miast wy­bie­gła z sa­lo­nu, a wi­dząc, co się sta­ło, bez­zwłocz­nie we­zwa­ła po­moc z mia­sta.

Jego lot­na bry­ka do­go­ry­wa­ła. Huk­nę­ło we wra­ku i do góry wy­strze­lił ode­rwa­ny mo­duł.

— Ależ się po­pi­sa­łaś! — nie wy­trzy­mał, pro­wa­dząc pod ra­mię nie­uda­ne­go ka­ska­de­ra. Miał dość fa­jer­wer­ków. Kro­czy­ła ostroż­nie i lek­ko ku­la­ła. — Kto by się spo­dzie­wał? O mały włos, a by­ło­by po mnie…

Za­chwia­ła się i mu­siał ją pod­trzy­mać. Nie dała za wy­gra­ną.

— To nie moja wina — czu­ła się upo­ko­rzo­na i z upo­rem ma­nia­ka trwa­ła przy swo­im. — To układ… na­wi­ga­cyj­ny… — ar­gu­men­to­wa­ła, zwa­la­jąc na ma­szy­nę. — Prze­sta­ły dzia­łać… ha­mul­ce. — A wi­dząc, że jej nie wie­rzy, dała upust łzom. Ko­la­na się pod nią ugię­ły i usia­dła na tra­wie, cała w spa­zmach. Czy tak po­wi­nien był za­cho­wy­wać się wy­so­kiej kla­sy an­dro­id?

W kil­ka mi­nut póź­niej za­czę­ło się pie­kło i miał praw­dzi­we urwa­nie gło­wy. Za­nur­ko­wał am­bu­lans, a za­raz za nim po­ja­wił się śli­zgacz po­li­cyj­ny. Po­tem przy­le­cia­ła eki­pa śled­cza, by za­jąć się szcząt­ka­mi po­jaz­du i przyj­rzeć miej­scu ka­ta­stro­fy.

Wie­czo­rem już wie­dział, że to nie był wy­pa­dek. Ktoś grze­bał w jego wo­zie. Te­le­fon z po­li­cji roz­wiał jego wąt­pli­wo­ści, zwią­za­ne z Bogu du­cha win­ną Iry­dą. Chcia­no ją prze­słu­chać i do­wie­dzieć się, gdzie i kie­dy w ostat­nich dniach po­zo­sta­wia­ła ma­szy­nę. Par­ko­wa­ła prze­cież w róż­nych miej­scach. Szu­ka­no klu­cza do tej za­gad­ki. Tej kla­sy sprzęt był zwy­kle spraw­ny i nie ule­gał awa­riom. Nie mógł wy­paść z tra­sy. Per­fek­cyj­ne za­bez­pie­cze­nia nie po­zwa­la­ły na wtar­gnię­cie na te­ren za­miesz­ka­łej po­sia­dło­ści. Pro­du­cent dbał o re­no­mę i za­le­ża­ło mu na tym, by ta­kie rze­czy się nie zda­rza­ły.

Roz­grze­szo­na Iry­da uro­sła w oczach.

— Se­rio? Tak po­wie­dzie­li? — ucie­szy­ła się, kie­dy ode­sła­no ją z Body Per­fect. Za­raz po wy­pad­ku skwa­pli­wie za­bra­no ją tam na ba­da­nia, przy­był po nią służ­bo­wy mo­bil, ale szyb­ko stwier­dzo­no, że nie ma się do cze­go przy­cze­pić. — Wiesz, że nie mo­gła­bym ci zro­bić krzyw­dy — nie­co wsty­dli­wie wy­zna­ła.

Ob­jął ją i czu­le przy­tu­lił do sie­bie.

— Już do­brze, ko­cha­nie! Je­steś w po­rząd­ku.

Po­ło­ży­ła gło­wę na jego pier­si.

— Prze­stra­szy­łam się, że prze­sta­łeś mi ufać. Dla­te­go pła­ka­łam — ci­chut­ko mu zdra­dzi­ła. — To było gor­sze niż śmierć!

Jesz­cze moc­niej przy­gar­nął ją do ser­ca. Za­czy­nał ją ro­zu­mieć. Żyła w ci­chej udrę­ce, świa­do­ma tego, że nie ko­cha jej tak bar­dzo jak Afro­dy­ty. Dry­fo­wa­ła wo­kół nie­go, nie znaj­du­jąc peł­nej ak­cep­ta­cji. I pew­nie dla­te­go tak nią rzu­ca­ło. Czy nie du­mał skry­cie nad tym, żeby jej się po­zbyć? Zwłasz­cza w pierw­szych dniach jej po­sia­da­nia? Czy nie za­mie­rzał jej od­trą­cić? Trud­no, by tego po ko­bie­ce­mu nie wy­czu­wa­ła. A prze­cież ko­cha­ła go bez­gra­nicz­nie i śle­po. Ina­czej nie umia­ła, gdyż tak ją za­pro­gra­mo­wa­no w la­bo­ra­to­riach fir­my Body Per­fect.

Nie mógł jej wiecz­nie trzy­mać w ob­ję­ciach, a nie za­mie­rzał się roz­czu­lać i wy­le­wać łez, więc po­gła­skał ją jesz­cze po po­licz­ku i za­jął się tym, co miał na gło­wie. Mię­dzy in­ny­mi po raz ko­lej­ny prze­szedł się na skraj atrium, z obrzy­dze­niem lu­stru­jąc znisz­cze­nia. Eki­pa re­mon­to­wa mia­ła się po­ja­wić na­stęp­ne­go dnia. Była to oka­zja, by za­sta­no­wić się nad tym, czy tego i owe­go nie zmie­nić z tej stro­ny dzie­dziń­ca.

Paul spo­glą­dał na pro­fe­so­ra sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. Wy­glą­dał jak oszu­ka­ne dziec­ko, któ­re wresz­cie od­kry­ło, że do­ro­słym nie moż­na ufać.

— Na­praw­dę? — nie chcia­ło mu się wie­rzyć. — Dla­cze­go nikt mi nic nie po­wie­dział? Ja­kim cu­dem mnie prze­oczo­no?

Pro­fe­sor za­baw­nie się wy­krzy­wił, lu­stru­jąc go z odro­bi­ną dez­apro­ba­ty.

— Nie było cię do­brych kil­ka ty­go­dni, więc się nad tym nie za­sta­na­wia­łem — od­kaszl­nął w zwi­nię­tą pięść. — A poza tym przy­pusz­cza­łem, że sko­ro tam sie­dzisz, to trzy­masz rękę na pul­sie i masz oko na wszyst­ko.

— No, nie — chło­pak prych­nął. — Wy­sze­dłem na głup­ka. Nasi agen­ci z No­we­go Jor­ku nie na­le­że­li do roz­mow­nych. Skąd mo­głem wie­dzieć? Więc mówi pan, że jak było?.. — Usi­ło­wał to so­bie w gło­wie upo­rząd­ko­wać.

— Tak, jak rze­kłem. Afro­dy­ta obez­wład­ni­ła w Ka­na­dzie kil­ku zbi­rów, któ­rzy usi­ło­wa­li Ra­oulo­wi Du­pon­to­wi do­brać się do skó­ry. Przy­pu­ści­li noc­ny atak. Było ich sze­ściu czy sied­miu, nie pa­mię­tam. Po­ra­dzi­ła so­bie z nimi bez tru­du i prze­ka­za­ła ich w ręce po­li­cji.

Paul du­mał z wy­so­ko unie­sio­ny­mi brwia­mi.

— Wiem tyl­ko o jed­nym po­kręt­nym typ­ku — tym z po­kła­dów „Ola­fa”. Ale to był przy­pa­dek… — wy­du­kał. A po­tem zwró­cił się do sta­re­go: — Mówi pan za­tem, że do­szło do za­ma­chów na jego ży­cie? Tak jak z tym au­to­lo­tem? To aku­rat je­stem w sta­nie zro­zu­mieć, prze­cież nasz an­dro­id nie roz­wa­lił­by, ot tak so­bie, po­wietrz­nej tak­sów­ki. Mu­siał ktoś przy niej po­kąt­nie maj­stro­wać.

Jego roz­mów­ca przy­tak­nął.

— Zdra­dzam ci ta­kie rze­czy, bo nie chcę, że­byś nie­po­trzeb­nie ry­zy­ko­wał. Gdzie drwa rą­bią, tam wió­ry lecą. Ko­man­dor praw­do­po­dob­nie wy­bie­rze się do Ukła­du Jo­wi­sza ze swy­mi anioł­ka­mi. Gdy­by w na­szej fir­mie ci za­pro­po­no­wa­li, że­byś jako tech­nik z nimi po­le­ciał, nie mu­sisz się go­dzić. Nic ci za to nie gro­zi. Nie pchaj pal­ca mię­dzy drzwi! To­czy się ostra gra. To nie są żar­ty, mo­żesz stam­tąd nie wró­cić.

Chło­pak z uwa­gą wpa­try­wał się w prze­ło­żo­ne­go. Wy­da­wa­ło się, że usi­łu­je prze­wier­cić go wzro­kiem.

— Tak pan mówi? — pod­dał się wresz­cie. Ni­cze­go wię­cej nie mógł z nie­go wy­do­być.

— Wła­śnie tak — sta­ry zde­cy­do­wa­nie po­twier­dził. Wziął do ręki ja­kieś pa­pie­ry, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że po­wie­dział wszyst­ko, co mógł.

Spraw­nie ru­szo­no z re­mon­tem nad­wą­tlo­nej czę­ści pięk­nej re­zy­den­cji. Roz­cią­gnię­ta na kil­ka­na­ście me­trów po­ma­rań­czo­wa pian­ko­wa otu­li­na po­kry­wa­ła zie­lo­ną mu­ra­wę, two­rząc ro­bo­czy pro­sto­kąt. O traw­nik się nie mar­twił, do­brze uko­rze­nio­ny, o rów­nej gę­stej dar­ni i nie­wy­ma­ga­ją­cy ko­sze­nia, był od­por­ny na uszko­dze­nia i wgnie­ce­nia. W rogu stał agre­gat, wy­peł­nio­ny pół­płyn­ną masą bu­dow­la­ną. Po­wietrz­ny trans­por­to­wiec, któ­rym przy­tar­ga­no sprzęt, osiadł przed fron­to­nem na przy­do­mo­wym par­kin­gu. Dwa an­dro­idy kla­sy trze­ciej nad­zo­ro­wa­ły pra­cę kil­ku lśnią­cych w słoń­cu urzą­dzeń, od­twa­rza­ją­cych pier­wot­ny wy­gląd ścia­ny. Na pierw­szy rzut oka cy­bor­gi wy­glą­da­ły jak zwy­czaj­ni lu­dzie, zwłasz­cza je­śli fi­lo­wa­ło się na nie z tyłu. W rze­czy­wi­sto­ści były człe­ko­kształt­ny­mi mon­stra­mi, nie­bez­piecz­ny­mi, kie­dy się po­psu­ły.

Brrr, ta pod­świa­do­mość! We wcze­snym dzie­ciń­stwie stra­szo­no go hi­sto­ria­mi o wy­ry­wa­ją­cych się spod kon­tro­li ro­bo­tach — opo­wie­ścia­mi, bę­dą­cy­mi re­lik­tem za­mierz­chłej epo­ki, w któ­rej ma­szy­ny były dużo bar­dziej za­wod­ne. Tym tu­taj szło nad wy­raz gład­ko i zdu­mie­wa­ła go pre­cy­zja ich ru­chów. Ko­ron­ko­wa ro­bo­ta! Wtry­skar­ki na ru­cho­mych prze­gu­bach z nie­wia­ry­god­ną do­kład­no­ścią wy­peł­nia­ły ce­men­to­wo-mar­mu­ro­we ubyt­ki, a ko­lum­ny ro­sły w górę jed­na za dru­gą, nie róż­niąc się od po­zo­sta­łych. Prze­wi­dy­wał, że do po­łu­dnia bę­dzie po wszyst­kim, co go cie­szy­ło, bo nie zno­sił, gdy obcy krę­ci­li się po jego po­sia­dło­ści.

— Tak trzy­mać! — mruk­nął z ulgą, za­cie­ra­jąc ręce.

Kor­ci­ło go, by przyj­rzeć się z bli­ska ich dzie­łu i nie­opatrz­nie wtar­gnął na bu­dow­la­ną wy­kła­dzi­nę. Ma­szy­ny mo­men­tal­nie prze­rwa­ły pra­cę, a niby-ro­bot­ni­cy in­stynk­tow­nie obej­rze­li się na nie­pro­szo­ne­go go­ścia. Ich nie­ru­cho­me pla­sti­ko­we twa­rze nie wy­ra­ża­ły żad­nych uczuć, choć oczy mie­li uważ­ne i czuj­ne.

— Chcia­łem tyl­ko po­pa­trzeć — jak sztu­bak się uspra­wie­dli­wił, a na jego twarz, nie wia­do­mo dla­cze­go, wy­pełzł ru­mie­niec wsty­du. Po­czuł się jak in­truz. Ni­g­dy do­tąd nie mu­siał spo­wia­dać się przed ta­ki­mi jak oni.

— Wzglę­dy bez­pie­czeń­stwa na to nie po­zwa­la­ją — głos an­dro­ida oka­zał się naj­zu­peł­niej ludz­ki. Po­ru­szał usta­mi, kie­dy mó­wił, po­zwa­la­jąc so­bie przy tym na ostroż­ną ge­sty­ku­la­cję, choć ręce miał jak ło­pa­ty.

— Cho­dzi mi o ten mo­tyw — Ra­oul usi­ło­wał do­wieść, że jego obec­ność jest nie­zbęd­na. Ostroż­nie pod­szedł bli­żej, sta­ra­jąc się ni­cze­go nie do­ty­kać i po­ka­zał pal­cem sym­bol na zdo­bio­nym ka­pi­te­lu. — Wy­da­je mi się, że był… eee… tro­chę wy­żej…

— Umie­ści­my go wy­żej — z nie­wol­ni­czą ule­gło­ścią przy­obie­cał czło­wiek z syn­te­ty­ku. Dru­gi się nie od­zy­wał.

Ukon­ten­to­wa­ny Ra­oul ze­szedł z otu­li­ny i pra­ca na­tych­miast ru­szy­ła da­lej. Jed­nak nie za­mie­rzał tchórz­li­wie zmy­kać i re­zy­gno­wać z roli wi­dza. W mil­cze­niu ki­bi­co­wał ich żmud­ne­mu za­ję­ciu. Po­go­da była prze­pięk­na i ża­ło­wał, że nie może w spo­ko­ju wy­cią­gnąć się na pneu­be­dzie.

Za­du­mał się nad cy­bor­ga­mi naj­now­szej ge­ne­ra­cji. W pla­ców­kach woj­sko­wych na da­le­kich obrze­żach Ukła­du Sło­necz­ne­go w la­tach jego mło­do­ści tyl­ko gdzie­nie­gdzie ta­kie się tra­fia­ły. Nie było wte­dy na nie mody i nie wy­wo­ły­wa­ły żyw­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Człe­ko­kształt­ne ro­bo­ty pi­lo­to­wa­ły nie­któ­re kur­so­we ma­szy­ny, ale rzad­ko kie­dy z nimi się roz­ma­wia­ło. Bo niby o czym to ga­dać z ob­le­czo­ną w pla­stik kupą zło­mu? Kie­dy roz­po­czy­nał służ­bę w ar­mii, krzy­wio­no się na an­dro­idy pierw­szej i dru­giej kla­sy. Po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach prze­rwy, sta­re mo­de­le daw­no po­szły do la­mu­sa, za­czę­to wszak­że lan­so­wać nowe typy. Kosz­to­wa­ły dużo, mało kogo było stać na bez­myśl­ne wy­rzu­ca­nie pie­nię­dzy, a moż­li­wo­ści ich efek­tyw­ne­go wy­ko­rzy­sta­nia wy­da­wa­ły się moc­no ogra­ni­czo­ne. Po­tem jed­nak sta­ły się bez­dy­sku­syj­nym cu­dem tech­ni­ki i w mig się upo­wszech­ni­ły, Za­la­no nimi ry­nek, za­mie­ni­ły się w pro­dukt ma­so­wy, po­ta­nia­ły i w re­zul­ta­cie trud­no było so­bie bez nich wy­obra­zić co­dzien­ne ży­cie. Eks­pe­dien­ci w mar­ke­tach, kie­row­cy po­wietrz­nych tak­só­wek, ka­sje­rzy w ban­kach, na­wet spi­ke­rzy w pro­gra­mach in­for­ma­cyj­nych — wszy­scy mie­li nad­mier­nie wy­gła­dzo­ne twa­rze, jak bo­ha­te­ro­wie bar­dzo daw­nych gier kom­pu­te­ro­wych. Co nie zna­czy, że ich buź­ki nie były na swój spo­sób sym­pa­tycz­ne i miłe, prze­cież się­ga­no po naj­bar­dziej po­nęt­ne wzor­ce. Mu­sia­ły przy­cią­gać uwa­gę, co li­czy­ło się w han­dlu. An­dro­idy płci żeń­skiej, głów­nie pierw­szej kla­sy, ude­rza­ły sek­sa­pi­lem i po­tra­fi­ły po­ru­szyć zmy­sły, zwłasz­cza je­śli były do­brze ubra­ne. Do­pie­ro kie­dy wra­cał z ru­bie­ży, od­krył ze zdu­mie­niem, że świet­nie zbu­do­wa­ne dłu­go­no­gie je­dyn­ki i dwój­ki ro­bią fu­ro­rę w agen­cjach to­wa­rzy­skich. „Seks z pla­sti­ko­wą lalą?” Po­noć nie­je­den skrzy­wio­ny fa­cet, a tych ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło, wo­lał taką od praw­dzi­wej. Były mniej wy­ma­ga­ją­ce niż żywe, a rze­ko­mo da­wa­ły to samo, mi­lut­kie w do­ty­ku, mię­ciut­kie i cie­płe, o skó­rze przy­po­mi­na­ją­cej ludz­ką, su­per ste­ryl­ne, bez­ko­li­zyj­ne, za­wsze dys­po­zy­cyj­ne, go­to­we na każ­dy nu­mer, wy­po­sa­żo­ne na­wet w sub­tel­ną aurę psy­chicz­ną. Moż­na było z nimi aran­żo­wać, co tyl­ko się chcia­ło. Czy to jed­nak nie gro­zi­ło wy­na­tu­rze­niem? A gdzie sza­cu­nek dla praw na­tu­ry?

Drgnął, bo ktoś de­li­kat­nie do­tknął jego ra­mie­nia.

— Ach, to ty?

Sta­ła za nim Afro­dy­ta, jak zwy­kle w prze­cud­nych reszt­kach gar­de­ro­by. W czymś ta­kim jesz­cze jej nie oglą­dał.

— Te­le­fo­no­wa­li z po­li­cji, chcą, by sta­wi­ła się u nich Iry­da — jego gran­de amo­ureu­se ci­chut­ko do nie­go rze­kła, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na eki­pę re­mon­to­wą. — Czy ma po­le­cieć? — zaj­rza­ła mu w oczy, py­ta­jąc o zgo­dę.

Przy­zwa­la­ją­co kiw­nął gło­wą, piesz­czo­tli­wie obej­mu­jąc ją wpół.

— Niech leci, nie ma sen­su z nimi za­dzie­rać! — bąk­nął. Cmok­nął ją w po­li­czek. Uzmy­sło­wił so­bie, że daw­niej nie był tak bez­po­śred­ni. Uśmiech­nął się pod no­sem, my­śląc o krzy­żo­wym ogniu py­tań, w któ­re wpad­nie jego na­ro­wi­sta ciem­no­wło­sa pięk­ność. Za­raz jed­nak spo­waż­niał. — Wiesz, co, skar­bie? Niech nie mówi im za dużo. Tyle tyl­ko, ile musi!

Afro­dy­ta ode­szła kro­kiem świa­do­mej swej uro­dy mo­del­ki, a on przez dłuż­szą chwi­lę pie­ścił wzro­kiem jej syl­wet­kę, dum­ny jak paw. Po­tem zer­k­nął w stro­nę od­na­wia­nej ścia­ny i omal nie pod­sko­czył z wra­że­nia. Ku jego naj­wyż­sze­mu zdu­mie­niu bu­dow­la­ne an­dro­idy były świad­ka­mi ich tkli­we­go tête-à-tête. Nie pra­co­wa­ły, tyl­ko ga­pi­ły się na sek­sow­ną blon­dyn­kę. Oczy omal nie wy­cho­dzi­ły im z or­bit. Coś tu nie pa­so­wa­ło, czy ma­szy­na mo­gła po­że­rać chci­wym wzro­kiem ko­bie­tę? Bez­dusz­ny au­to­mat, ro­bot, głu­piec!

— Co to? Do ro­bo­ty! — krzyk­nął jak krew­ki wła­ści­ciel plan­ta­cji ba­weł­ny na czar­nych nie­wol­ni­ków.

Po­tem uzmy­sło­wił so­bie, że pew­nie ktoś ze zdal­ne­go nad­zo­ru w fir­mie bu­dow­la­nej uległ chwi­lo­wej po­ku­sie i skie­ro­wał ka­me­ry an­dro­idów w stro­nę jego bó­stwa. Czy moż­na było nie po­pa­da­jąc w nudę, przy­glą­dać się w kół­ko ka­mien­nym ko­lum­nom?

— He, he, he, nie dla psa kieł­ba­sa! — zło­śli­wie ro­ze­śmiał się pod no­sem.

Na ład­ne dziew­czy­ny le­cie­li wszy­scy fa­ce­ci.

Iry­da wró­ci­ła przed obia­dem, kie­dy ro­bot­ni­cy koń­czy­li już pra­cę i go­to­wa­li się do od­lo­tu. Oczy świe­ci­ły się jej z za­do­wo­le­nia.

— By­czo było, Ra­oulu, wy­obraź so­bie, ci chło­pa­cy wszyst­ko mi wy­śpie­wa­li! — po­chwa­li­ła się przed swo­im pa­nem i wład­cą, wdzię­cząc się do nie­go.

— Oni to­bie? — układ­nie się zdzi­wił, ła­du­jąc się w swój ulu­bio­ny fo­tel. — Co ty nie po­wiesz? A nie było przy­pad­kiem od­wrot­nie?

— Mie­li świ­ra na punk­cie mo­ich nóg… — nie prze­ję­ła się iro­nią w jego gło­sie. — A może po pro­stu chcie­li, bym po­łknę­ła ha­czyk. I sama do­pa­dła tego dra­nia…

Z roz­pę­du przy­sia­dła mu na ko­la­nach i cmok­nę­ła go w czo­ło, a po­tem ze­rwa­ła się i sta­nę­ła przed nim pra­wie na bacz­ność. Wy­glą­da­ła fe­no­me­nal­nie, za­tem pew­nie mia­ła ra­cję z tymi gli­nia­rza­mi. Uznał, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, a nie in­te­re­so­wa­ły go de­ta­le, więc od­pra­wił ją wy­mow­nym ru­chem dło­ni. Był dla niej nie­omal bo­giem, więc mógł so­bie po­zwa­lać na non­sza­lanc­kie ge­sty.

Ciem­no­wło­sa przy­ja­ciół­ka umknę­ła mu sprzed oczu, jed­nak nie uzna­ła tej spra­wy za za­mknię­tą i wda­ła się w ci­chą po­ga­węd­kę z Afro­dy­tą. Ni­cze­go nie za­mie­rza­ła utrzy­my­wać w ta­jem­ni­cy, to fakt, ale pa­mię­ta­ła, że Ra­oul nie o wszyst­kim lubi słu­chać. Ga­da­ły, ga­da­ły, ga­da­ły. Wy­star­cza­ją­co dłu­go kon­fe­ro­wa­ły ze sobą, by mógł się wresz­cie zo­rien­to­wać, że szy­ku­je się ja­kaś nie­spo­dzian­ka. I tym ra­zem ule­gła blon­dy­necz­ka wcie­li­ła się w rolę po­słań­ca.

— Czy po­zwo­lisz nam znik­nąć wie­czo­rem na go­dzin­kę lub dwie? — za­szcze­bio­ta­ła przy­mil­nie, ale przy tym z nut­ką nie­po­ko­ju w gło­sie. — Wy­bie­rze­my się do mia­sta. Mamy na­mia­ry na typ­ka, któ­ry grze­bał w two­im we­hi­ku­le. Chcia­ły­by­śmy się z nim roz­pra­wić!

Ner­wo­wo szarp­nął ucho i z nie­po­ko­jem jej się przyj­rzał. Miał na koń­cu ję­zy­ka, że to spra­wa glin, ale wie­dział, że wbi­ja­nie im tego do gło­wy nie­wie­le da. A je­śli to oni fak­tycz­nie z pre­me­dy­ta­cją pod­rzu­ci­li Iry­dzie to za­da­nie? I chcie­li jej rę­ka­mi wy­jąć kasz­ta­ny z ognia? Cof­nął się my­śla­mi do owej pa­mięt­nej nocy u stry­jen­ki w Ka­na­dzie, kie­dy to fi­li­gra­no­wa Afro­dy­ta po­ra­dzi­ła so­bie w po­je­dyn­kę z ban­dą zbi­rów.

Wy­mow­nie wzru­szył ra­mio­na­mi, wkła­da­jąc ręce do kie­sze­ni ob­szer­nych szor­tów. Ma­chi­nal­nie wyj­rzał na dzie­dzi­niec. Po­dą­ża­ły za nim wzro­kiem jak sło­necz­ni­ki za słoń­cem. Nie pa­ła­ły żą­dzą ze­msty, rzecz oczy­wi­sta, chcia­ły tyl­ko oczy­ścić mu za­ple­cze i za­kar­bo­wa­ły so­bie, że mu­szą to za­ła­twić po swo­je­mu. Mia­ły pole do po­pi­su. Przy­wdział pan­cerz obo­jęt­no­ści i po­sta­no­wił, że znie­sie to ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

— Do­brze, je­śli mu­si­cie…

Upo­ra­ły się bar­dzo szyb­ko z tym za­da­niem. Dwa gniew­ne an­dro­idy ru­szy­ły do ak­cji. Jesz­cze nim po­my­ślał o tym, żeby po­tur­lać się do łóż­ka, po­ja­wi­ły się z po­wro­tem. Zdą­żył obej­rzeć pro­gram ka­ba­re­to­wy, a po­tem re­la­cję z mi­strzostw Dia­ny w lek­ko­atle­ty­ce. Cie­ka­wi­ło go, jak naj­lep­si spor­tow­cy ra­dzą so­bie z trój­sko­kiem i sko­kiem w dal oraz in­ny­mi po­dob­ny­mi dys­cy­pli­na­mi.

Wró­ci­ły z za­wa­diac­ki­mi mi­na­mi, więc uznał, że po­szło im jak z płat­ka.

— I jak? — za­py­tał mimo to z za­cie­ka­wie­niem, wy­cho­dząc im na­prze­ciw. — Miał się z pysz­na?

— Spu­ści­ły­śmy mu man­to. Oby­ło się bez świad­ków, ma się ro­zu­mieć — rze­kła w pod­nie­ce­niu Afro­dy­ta. — Nie­zły szajs, by­dlak nie ma już kon­ta w ban­ku, ani bry­ki, ani apar­ta­men­tu. To zna­czy ko­la­sę ma — po­pra­wi­ła się. — Wsta­wi­ły­śmy mu ją do sy­pial­ni…

— Co?! — nie chcia­ło mu się wie­rzyć. — Nie po­su­nę­ły­ście się za da­le­ko? Żeby nie było przy­krych na­stępstw…

— To ona gra­ła pierw­sze skrzyp­ce — ase­ku­ra­cyj­nie za­sło­ni­ła się do­tąd mil­czą­cą Iry­dą. — Była wście­kła, gwał­tow­na i nie­po­ha­mo­wa­na.

— Ten fra­jer przy­znał się, skąd do­stał zle­ce­nie — bru­net­ka usi­ło­wa­ła go udo­bru­chać, dzie­ląc się z nim zdo­by­ty­mi wie­ścia­mi. — Z Ukła­du Jo­wi­sza, a do­kład­nie z Ga­ni­me­de­sa — oznaj­mi­ła, ro­biąc do­brą minę do złej gry. — Tak, z Ga­ni­me­de­sa — po­wtó­rzy­ła, wi­dząc nie­do­wie­rza­nie w jego oczach. — Od ni­ko­go stąd, na szczę­ście. Ale ni­g­dy wię­cej nie pod­nie­sie na cie­bie ręki.

Mina mu zrze­dła i po­czuł nie­przy­jem­ny skurcz w oko­li­cy ser­ca. Z tego ka­pra­we­go księ­ży­ca? Jed­nak stry­jen­ka mia­ła ra­cję!

Prze­łknął tę gorz­ką pi­guł­kę. Nie na­pę­dzi­ły mu stra­chu, nic z tych rze­czy. Po pro­stu do­znał uczu­cia go­ry­czy. Wku­rzył się na tych ty­pów, win­nych już dru­gie­go za­ma­chu na jego ży­cie. A prze­cież był im go­tów wspa­nia­ło­myśl­nie wy­ba­czyć. O ile by się od nie­go od­cze­pi­li.

— Jest jesz­cze coś, o czym po­wi­nie­neś wie­dzieć — Iry­da mia­ła na ustach ko­lej­ną re­we­la­cję. — Ten fra­jer nas nie roz­cza­ro­wał. Wzię­ły­śmy go ostro w ob­ro­ty i wszyst­ko nam wy­śpie­wał. Po­sta­wio­no na nogi dwóch ko­lej­nych dra­ni. Mają wła­mać się do two­jej wil­li i do­brać ci się do skó­ry. To też zle­ce­nie z księ­ży­ców Jo­wi­sza.

— Wła­mać do mnie? Par­szy­we psy! Prze­ro­śnię­te por­to­we szczu­ry! — za­klął brzyd­ko, nie przej­mu­jąc się tym, że zdra­dza brak okrze­sa­nia i ogła­dy. Tego się nie spo­dzie­wał. Za­fra­so­wa­ny zer­k­nął na swe pa­puż­ki nie­roz­łącz­ki jak na ostat­nią de­skę ra­tun­ku. Wi­siał nad nim miecz Da­mo­kle­sa i prze­sta­wa­ło mu się to po­do­bać.

— Nic się nie martw — w mig po­cie­szy­ła go Afro­dy­ta. — Bę­dzie­my trzy­mać rękę na pul­sie. Damy im taki wy­cisk, że ni­g­dy tu nie wró­cą.

Mruk­nął coś bez prze­ko­na­nia. Nie było we­so­ło.

— To mi po­mo­że jak umar­łe­mu ka­dzi­dło. Nie ustą­pią i przy­ślą na­stęp­nych — wy­kon­cy­po­wał ze zgro­zą.

(…)