Strona główna » Obyczajowe i romanse » Bóg mi świadkiem

Bóg mi świadkiem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788365595898

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bóg mi świadkiem

Chrisowalandis jest bezrobotnym pięćdziesięciolatkiem, który choruje na cukrzycę, odwiedza psychiatrę, nie ma szczęścia w miłości i z trudem stara się związać koniec z końcem. Jego życie to pasmo udręk – od trudnego dzieciństwa wypełnionego przemocą i drwinami aż po dorosłość, która miała być wspaniała, ale okazała się rozczarowaniem. Tylko wiara w Boga sprawia, że ciągle ma nadzieję na poprawę swojej sytuacji. Przekonany o tym, że jest gruby, głupi i do niczego się nie nadaje, Chrisowalandis ciągle próbuje zmienić swój los, ale szybko odczuwa na własnej skórze, że w oczach opinii publicznej zadłużenie jest gorsze od biedy. Jak może widzieć świat ktoś, kogo obojętnie mijamy na ulicy? Jakie są jego lęki i tęsknoty? Makis Tsitas oddaje głos bohaterowi, który dotąd pozostawał niesłyszalny, a my mamy szansę zatrzymać się i go wysłuchać. Jeśli tego nie zrobimy, nie uda nam się zrozumieć zmieniającej się rzeczywistości. Powieść została wyróżniona Nagrodą Literacką Unii Europejskiej.

Polecane książki

Celem monografii jest analiza procesu implementacji dyrektyw UE do systemu prawnego RP. Przedmiotem rozważań jest proces przygotowywania projektów ustaw implementacyjnych, a następnie ich uchwalania. Wiąże się to z wyodrębnieniem w ramach klasycznego procesu ustawodawczego procesu, mającego na celu ...
Poradnik do symulacji sportowej Skoki Narciarskie 2005, w którym autor odkrywa wszystkie tajniki skoku, pomaga dojść na sam szczyt kariery oraz doradza, jaki sprzęt kupować, żeby nie zostawać w tyle za największymi asami tej dyscypliny. Skoki narciarskie 2005 - poradnik do gry zawiera poszukiwane pr...
Naturalne źródło energii Chciałbyś poprawić koncentrację i dodać sobie energii w zdrowy i naturalny sposób? Sięgnij po książkę o sproszkowanej zielonej herbacie matcha. Dowiesz się z niej nie tylko o jej zadziwiających właściwościach antyoksydacyjnych, ale poznasz również przepisy na pyszne dania z ...
Kryminał milicyjno-policyjny, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami! U schyłku PRL przez Śląsk i Zagłębie przetacza się fala tajemniczych, brutalnych zabójstw. Milicja pozostaje bezsilna. W nowej rzeczywistości III Rzeczypospolitej kobiety wciąż giną, a policjanci bezskutecznie szukają seryjnego mord...
Bałuty, czołgi, punk rock, zbuntowana młodzież i wtedy oni wchodzą cali na czarno. W latach 90. XX wieku przez Łódź przeszła prawdziwa burza zmian.  Zespół Cool Kids of Death, jak sama nazwa wskazuje, pochodzi właśnie z Łodzi. Jego przekaz był jednak szerszy, wyrażający niepokoje tzw. Generacji NIC....
NIGDY NIE WIEMY, CO MOŻE ZMIENIĆ NASZE ŻYCIE. Bettina ma niespełna 30 lat. Odkąd pamięta, kochała dzieci, zawsze chciała być matką. Pracuje w ośrodku z dziećmi chorymi na zespół Downa i Aspergera. Stara się je zrozumieć, dotrzeć do nich, przebudzić. Helgi zawsze był bardzo wrażliwy, zawsze też czu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Makis Tsitas

Mo­jej ‌sio­strze Teo­do­rze

Al­bo­wiem ‌świad­kiem mi ‌jest Bóg, jak ‌tę­sk­nię za ‌wami wszyst­ki­mi we wnę­trzu ‌Je­zu­sa ‌Chry­stu­sa.

apo­stoł Pa­weł, ‌List ‌do Fi­li­pian1, ‌81

Bóg ‌mi świad­kiem

IST­NIE­JĄ ‌CZTE­RY ‌RO­DZA­JE SZE­FÓW: ‌od­no­szą­cy ‌suk­ce­sy, za­dłu­że­ni, ka­na­lie ‌i świ­ry. Mnie ‌się tra­fił czwar­ty.

Wie­le razy ‌ze mną roz­ma­wiał, ‌a ja za­wsze mia­łem ‌wra­że­nie, że nie wie, ‌czy ‌to ja przed nim ‌sto­ję, czy ‌ktoś ‌do mnie po­dob­ny. To zna­czy, ‌czy to ‌by­łem ja, Chri­so­wa­lan­dis – ‌pra­cow­nik i przy­ja­ciel – czy może ‌mój brat bliź­niak. Tyle ‌że nie mam ‌bra­ta bliź­nia­ka, ‌lecz dwie ‌sio­stry.

Tak więc zda­rza­ło ‌się, że spo­ty­ka­li­śmy się ‌przy wej­ściu do firmy, ‌a on ‌krzy­czał ‌do mnie: „Leć, bo nie zdą­żysz!”, ‌i pę­dził do win­dy, a gdy ‌do niej wsia­dał, ‌wo­łał: „Nie krad­nij!”, i zmu­szał ‌mnie, ‌bym po­ko­nał bie­giem osiem ‌pię­ter, gło­śno ‌licząc sto czter­dzie­ści ‌czte­ry stop­nie, ‌a on wrzesz­czał ‌z win­dy: „Da­waj, gru­ba­sie! Brak ‌ci ani­mu­szu?”.

Jego firmę ‌za­mknię­to ‌pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych ‌i ni stąd, ‌ni zo­wąd ‌zo­sta­łem bez­ro­bot­ny. ‌Pra­co­wa­łem ‌u nie­go ‌je­de­na­ście lat, ‌ale nie­ste­ty ‌obu­dzi­łem się z ręką w noc­ni­ku, ‌pod­czas ‌gdy moi ‌ko­le­dzy od mie­się­cy wy­syłaliswo­je ofer­ty ‌pra­cy i na­tych­miast przeszlido in­nych ‌pra­cow­ni gra­ficz­nych. ‌Oczy­wi­ście wi­dzia­łem, że sta­tek ‌to­nie, spra­wy idą ‌tyl­ko ku gor­sze­mu ‌i że ra­czej nie ma przy­szło­ści, ‌ale nie chcia­łem w to uwie­rzyć. ‌Dla­te­go że łyk­ną­łem ‌baj­kę Czor­ta: ‌„Choć­by ‌wszy­scy inni odeszli, nie ma ‌mowy, byś ty ‌po­zo­stał ‌bez pra­cy”. Tak ‌da­łem się zro­bić w ko­nia.

Uj­rza­łem sie­bie wal­czą­ce­go z sa­mym sobą w bło­cie. Je­den klął na dru­gie­go i sta­rał się go uto­pić. Rów­no­cze­śnie obaj na­boż­nie śpiewali hymn Ka­sji.

Na­stęp­nie stali się in­nym Chri­so­wa­lan­di­sem, te­raz zwa­nym Psi­cho­wa­lan­di­sem, któ­ry po trzy­kroć za­krzyk­nął: „Dła­wi mnie ten wiatr”. Z dołu nie­wy­raź­nie sły­chać było arię z To­ski.

Prze­dziw­ny sen.

Nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić sie­bie sa­me­go jako że­bra­ka lub dziec­ka uli­cy. Po­dob­nie nie je­stem w sta­nie uj­rzeć ocza­mi wy­obraź­ni mo­ich ro­dzi­ców, jak sta­ją się ofia­ra­mi wy­ko­rzy­sty­wa­ny­mi przez ob­cych, a zwłasz­cza przez ja­kąś przy­szłą na­rze­czo­ną.

Mój oj­ciec ma te­raz osiem­dzie­siąt sześć lat, jest eme­ry­to­wa­nym ofi­ce­rem woj­ska, czło­wie­kiem po­świę­ca­ją­cym się ro­dzi­nie, lek­tu­rze, Ko­ścio­ło­wi. Wie­dzie spo­koj­ny ży­wot. Za­wsze o mnie dbał, po­ży­czał mi pie­nią­dze i słu­żył po­mo­cą.

Ma­wiał mi: „Uwa­żaj, uwa­żaj, uwa­żaj!”, ale ja by­łem jak dziu­ra­wy gar­nek bez po­kryw­ki, do któ­re­go wcho­dzi­ło, co tyl­ko chcia­ło. Mój oj­ciec był sro­gi, ale i ustę­pli­wy. Bo gdy ja go na­ci­ska­łem, on się wy­co­fy­wał. Tak.

„Ta­tu­siu, jadę do Lon­dy­nu, daj mi sto ty­się­cy”. Dał mi je.

„Ta­tu­siu, mam mały dług w ban­ku”. Spła­cił go na­tych­miast.

„Ta­tu­siu, mam pro­blem, mo­żesz mi po­móc?”. Przy­biegł.

„Ta­tu­siu, mu­szę zo­stać przy­ję­ty do szpi­ta­la”. Po­mógł mi.

W żad­nej kwe­stii nie po­wie­dział mi „nie”. Te­raz, gdy o tym roz­my­ślam, wy­da­je mi się, że był jak pies, któ­ry szcze­kał, ale nie gryzł – ja jed­nak tego nie ro­zu­mia­łem. Sza­nu­ję go i po­wa­żam. Do cza­su, gdy skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia lat, bar­dzo się go ba­łem. Po­tem po pro­stu sza­no­wa­łem go, bo dużo prze­szedł. To czło­wiek z do­świad­cze­niem ży­cio­wym. Oj­ciec ni­g­dy nie chce ni­cze­go złe­go dla swo­je­go dziec­ka. Cie­szył się, że od za­wsze cią­gnę­ło mnie do mo­na­ste­rów i ko­ścio­łów, on rów­nież jest po­boż­nym czło­wie­kiem. Cała na­sza ro­dzi­na taka jest.

Kie­dy w wie­ku osiem­na­stu lat po­sze­dłem do szko­ły ofi­cer­skiej w Trikali, po­wie­dział mi: „Zna­ko­mi­cie”, ale gdy ją rzu­ci­łem i od­sze­dłem, bo już dłu­żej nie mo­głem wy­trzy­mać, nie wy­ra­ził żad­ne­go sprze­ci­wu wo­bec mo­jej de­cy­zji.

Ni­g­dy nie sta­nął mi na dro­dze. Tak.

Być może, tak so­bie my­ślę, wła­śnie dla­te­go nie wy­pro­wa­dzi­łem się jesz­cze z domu, choć skoń­czy­łem pięć­dzie­siąt­kę. Bo czu­ję bez­pie­czeń­stwo i cie­pło.

Za­dzwo­ni­łem do daw­nej ko­le­żan­ki z pra­cy, by jej ży­czyć wszyst­kie­go naj­lep­sze­go i za­py­tać o ja­kieś moż­li­wo­ści współ­pra­cy, a ona ucię­ła krót­ko: „Chri­so­wa­lan­di­sie, za­sta­łeś mnie przy drzwiach, po­ga­da­my in­nym ra­zem”.

Pa­trz­cie, pa­trz­cie, pa­niu­sia już mnie nie po­trze­bu­je, do­brze się usta­wi­ła w pro­jek­cie Ate­ny 2004 i zgar­nia dwa ty­sią­ce euro na mie­siąc z bo­nu­sa­mi, ale kie­dyś fe­styn się skoń­czy i wte­dy zo­ba­czy­my…

Zresz­tą wie­lu mo­ich daw­nych ko­le­gów, któ­rym nie­gdyś wie­lo­krot­nie wy­świad­cza­łem przy­słu­gę, te­raz, gdy po­pro­si­łem ich o po­moc, za­cho­wa­ło się wo­bec mnie cy­nicz­nie. Po­dob­nie nie­któ­rzy przed­się­bior­cy pro­wa­dzą­cy małe firmy: gdy by­łem u Czor­ta, nad­ska­kiwali mi, że­bym im da­wał zle­ce­nia, a te­raz, kie­dy śmie­tan­ka się skoń­czy­ła, uda­ją, że mnie nie zna­ją. Nie szko­dzi, z Bo­giem. Niech oni wszy­scy mają się do­brze. To jest bło­go­sła­wień­stwo od mo­je­go sta­rusz­ka, że mó­wię „z Bo­giem”, a na­wet do­da­ję „dzię­ku­ję” – po to, by mieć czy­ste su­mie­nie – tym, któ­rzy mnie skrzywdzili. Na tyle, na ile mogę, słu­cham mo­je­go sta­rusz­ka. Po­wie­dział mi, co po­wi­nie­nem ro­bić w ży­ciu, jak je kon­tro­lo­wać, by nie skoń­czyć w psy­chia­try­ku.

Gdy ktoś bied­nie­je, szu­ka spo­so­bu, jak po­wią­zać ko­niec z koń­cem bez pie­nię­dzy. Pra­gnie na­pić się gdzieś kawy za dar­mo. Pra­gnie usiąść gdzieś i po­roz­ma­wiać. Zro­bi­łem po­waż­ne ba­da­nia na te­mat bra­ku gro­sza przy du­szy.

Z tego wła­śnie po­wo­du w każ­dą nie­dzie­lę rano, po na­bo­żeń­stwie u Świę­tej Ire­ny, na uli­cy Eolou, wpa­dam do Ko­ścio­ła an­gli­kań­skie­go, gdzie po­da­ją kawę. Co wię­cej, jeśli wej­dziesz do środ­ka i weź­miesz udział w ich mszy, jako do­dat­ko­wy po­da­ru­nek ofe­ru­ją ci re­li­gij­ną książ­kę. Oczy­wi­ście po an­giel­sku. (Może i nie mó­wię w tym ję­zy­ku, ale żad­na książ­ka nie zmar­nu­je się przy mnie).

Sta­ram się ra­dzić so­bie po kry­jo­mu. Tak.

Moja mat­ka to świę­ty czło­wiek, ko­bie­ta nie­zwy­kle ro­dzin­na i po­moc­na – straż­nicz­ka do­mo­stwa. Jed­nak prze­stra­szo­na. Pa­mię­tam, jak stoi wy­pro­sto­wa­na za ple­ca­mi ojca, gdy tyl­ko po­sta­wi­ła przed nim na sto­le ta­lerz, albo jak śmie­je się z ca­łej du­szy, zu­peł­nie sama, w ukry­ciu, na wpół scho­wa­na w sza­fie, roz­wie­sza­jąc jego wy­pra­so­wa­ne ko­szu­le. Spo­glą­da­łem na nią z lę­kiem i roz­my­śla­łem: „No tak, pew­nie mama zwa­rio­wa­ła”.

Moja star­sza sio­stra jest wy­kła­dow­czy­nią teo­lo­gii. Dziew­czy­na od­da­na lek­tu­rze. Su­ro­wa i skrom­na. Wy­róż­nia­ła się na tle ca­łej ro­dzi­ny i krew­nych. Nad­zwy­czaj­nie pra­co­wi­ta. Ma dwa fa­kul­te­ty, a jesz­cze do tego, w wie­ku pięć­dzie­się­ciu lat, za­czę­ła pi­sać dok­to­rat. Zu­peł­nie nie przej­mu­je się tym, że zmar­no­tra­wi­ła już na to czte­ry lata, i na­dal go pi­sze. Do­pro­wa­dzi ją do obłę­du ten Plo­tyn. Oso­bi­ste­go ży­cia zero. Nie­ste­ty.

Moja młod­sza sio­stra to cały Chri­so­wa­lan­dis w wer­sji żeń­skiej. (Mó­wię o do­brych ce­chach mo­je­go cha­rak­te­ru, nie zaś o tych, któ­re do­pro­wa­dzi­ły mnie do roz­wią­zło­ści i złe­go pro­wa­dze­nia się). Te­raz już zaj­mu­je się do­mem. Bra­ku­je po­waż­nych prac dla cho­ro­wi­tej dziew­czy­ny w wie­ku czter­dzie­stu czte­rech lat. Ma się za­trud­nić jako sprze­daw­czy­ni? Za­raz pew­nie przyj­dzie do niej ja­kiś fa­cet, by ją za­pro­sić wie­czo­rem na kawę. Gdy była w naj­lep­szych la­tach, a mój oj­ciec sta­rał się, by za­trud­nio­no ją w sek­to­rze pu­blicz­nym, od­mó­wi­ła. Na szczę­ście po­prze­sta­je na ma­łym.

Co do mnie, moż­na by mnie okre­ślić sło­wa­mi: „Za­płacz nade mną, mat­ko, za­płacz nade mną”. Moje ży­cie roz­po­ście­ra się na bez­kre­snym polu peł­nym czer­wo­nych pi­kant­nych pa­pryk. Gdy upa­dam (za­wsze na twarz), zo­sta­ję po­pa­rzo­ny. Ta­kie jest moje ży­cie. Nie­zmien­nie wpa­dam w ja­kieś si­dła, lą­du­ję w cier­ni­stych chasz­czach i po­krzy­wi­skach, nie pa­mię­ta­jąc, że je­stem bosy. Za­wsze za­po­mi­nam wdziać obu­wie. Nie mam na­wet pan­tofli, choć z góry wiem, do­kąd zmie­rzam. Nie­ste­ty, taki wła­śnie je­stem.

Jed­nak oka­za­łem skru­chę. Bóg mi świad­kiem. Oka­za­łem gorz­ką skru­chę za wszyst­ko, co uczy­ni­łem. Chcę to zo­sta­wić za sobą i zna­leźć od­wa­gę na ja­kiś nowy po­czą­tek.

Nie chcę ani ko­cha­nek, ani ko­biet lek­kich oby­cza­jów, ani dzi­wek. Chcę być bli­sko Boga. On zaś niech mi ze­śle w da­rze ko­bie­tę po­waż­ną, wte­dy w po­rząd­ku, z przy­jem­no­ścią przyj­mę z nią sa­kra­ment mał­żeń­stwa. Jeśli zaś mi ta­kiej nie po­da­ru­je i pra­gnie, bym zo­stał mni­chem, też w po­rząd­ku.

Wie­lu lu­dzi od­su­ną­łem od sie­bie, bo zo­rien­to­wa­łem się, że nie mieli mi nic do za­ofe­ro­wa­nia. Są dziu­ra­wy­mi wia­dra­mi. Bez dna.

Chcę, żeby mnie słu­chał, gdy mo­dlę się do Nie­go. Od­dal ode mnie po­ku­sy, Pa­nie.

Pra­gnę tak­że mieć mniej przy­ja­ciół. Nie­wie­lu, ale do­brych. Spo­koj­nych, za­cnych, by mnie nie tłamsili. Niech nie bę­dzie tak, że jed­ną ręką po­da­ją mi ma­skę prze­ciw­ga­zo­wą, a dru­gą do­da­ją dwu­tle­nek wę­gla. Na co cze­ka­ją? Aż ze­psu­je się ma­ska, że­bym się udu­sił? Ta­ki­mi się sta­li­śmy. Taka jest, nie­ste­ty, ateń­ska men­tal­ność, któ­ra nie po­zwa­la nam wa­hać się w kwe­stii ani na­szych dłu­gów, ani na­szych prac. Moje sło­wa pły­ną w tej chwili z bólu du­szy.

Pe­wien bli­ski mi ka­płan rzekł kie­dyś do mnie: „Kto znaj­du­je przy­ja­cie­la, znaj­dzie skarb”2. Może zna­leź­li­śmy przy­ja­ciół i po­rzu­ci­li­śmy ich? Może zna­leź­li­śmy zło­to i po­mi­nę­li­śmy je, szu­ka­jąc dia­men­tów? Wiel­ki błąd. Zro­bi­łem tak i po­ża­ło­wa­łem tego. Zro­bi­łem to świa­do­mie i w peł­nej ja­sno­ści umy­słu. Po­rzu­ci­łem ich – wiel­kich i ma­łych, du­chow­nych i świec­kich – po­szu­ku­jąc dia­men­tów. Ale gdzie one są? No gdzie?

Du­cho­we pa­ła­ce są nie­zrów­na­nie waż­niej­sze od ma­te­rial­nych. Ma­te­rial­nych dóbr po­żą­da­ją lu­dzie w ma­sce, lu­dzie uda­ją­cy przy­ja­ciół. Praw­dzi­wi przy­ja­cie­le dba­ją o du­cho­we skar­by, któ­re są w two­jej du­szy, i na­wet jeśli do­brze miał­byś je scho­wa­ne, oni ro­bią wszyst­ko, by je wy­do­być na po­wierzch­nię. Wszy­scy po­zostali to nie są przy­ja­cie­le, ale szkod­ni­ki, a szkod­nik nie dys­po­nu­je taką ja­sno­ścią umy­słu, żeby mógł wy­bie­rać czło­wie­ka z za­le­ta­mi. Dla­te­go że czło­wiek, któ­ry jest szkod­ni­kiem, nie ma ani uczuć, ani du­cho­we­go spo­ko­ju i ci­szy. Na­wet mięk­kiej po­dusz­ki do spa­nia. Bo nie ma czy­stej świa­do­mo­ści. Tak.

Nie wiem. Cie­kaw je­stem, czy są jesz­cze ide­ali­ści, sko­ro wi­dzi­my, że więk­szość pra­co­daw­ców (przy­naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt pro­cent) do­piesz­cza ob­co­kra­jow­ców, po­nie­waż dzię­ki temu za­osz­czę­dzą psie pie­nią­dze.

Cała Gre­cja po­pa­dła w za­ra­zę. Du­cho­wą i ma­te­rial­ną. W Ate­nach jesz­cze go­rzej.

Pan I. i pan T., ile­kroć mnie wi­dzą, za­wsze mnie wo­ła­ją, bym przy­łą­czył się do nich, i mi sta­wia­ją. Mają gru­by port­fel, po­bie­ra­ją so­wi­te eme­ry­tu­ry, każ­dy z nich in­ka­su­je sześć, sie­dem czyn­szów. Wi­dzą czło­wie­ka bez gro­sza przy du­szy i sta­wia­ją. Gdy ja­kiś czas temu po­wie­dzieli: „Chri­so­wa­lan­di­sie, no chodź, na­pij się cze­goś”, wy­buch­ną­łem pła­czem – nie wiem dla­cze­go. Pew­nie z mi­ło­ści.

Kie­dy in­dziej, gdy znów mnie wy­patrzyli i za­wołali, nie usia­dłem z nimi, po­czu­łem wstyd. Mam prze­cież pięć­dzie­siąt lat, więc dla­cze­go inni mają mi sta­wiać. Jak ni­sko sto­czy­łem się za spra­wą Czor­ta…

Po Czor­cie pra­co­wa­łem w dwóch miej­scach, za­wsze w na­szej bran­ży. (Sztu­ki gra­ficz­ne aż do lat dzie­więć­dzie­sią­tych trzy­ma­ły się jesz­cze moc­no). Jed­nak nie płacili, a trze­cia pra­ca, któ­rą zna­la­złem, była bar­dzo da­le­ko, w Ko­ro­pi, przez co do­dat­ko­wo pod­upa­dłem na zdro­wiu. Ko­ri­da­los – Ko­ro­pi – Ko­ri­da­los, na­li­czy­łem sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów tam i z po­wro­tem. Krót­ko mó­wiąc, dwie i pół go­dzi­ny, by do­je­chać, i dwie go­dzi­ny, by wró­cić. Autobus z Ko­ri­da­los na Omo­nię, stam­tąd dru­gi aż do skrzy­żo­wa­nia Mar­ko­po­ulou, a na­stęp­nie tak­sów­ką do stre­fy prze­my­sło­wej. To samo wie­czo­rem. Zmę­czy­łem się, wy­czer­pa­łem, wy­da­łem ostat­ni grosz. Tyl­ko na sam trans­port po­trze­bo­wa­łem dwu­dzie­stu ty­się­cy mie­sięcz­nie. Za­czy­na­łem ro­bo­tę o ósmej rano i koń­czy­łem o siód­mej wie­czo­rem. Za­nim do­tar­łem do domu, była już dzie­wią­ta trzy­dzie­ści, dzie­sią­ta. Wie­le razy nie zdą­ży­łem na­wet wziąć prysz­ni­ca, ja­dłem i przed te­le­wi­zo­rem ła­pał mnie sen. Tak. „Alfa-Alfa Wy­daw­nic­two”, jak ma­wiał je­den ko­le­ga, ozna­cza „Al­bań­skie Wy­daw­nic­two”. Pra­cow­ni­cy w więk­szo­ści byli Al­bań­czy­ka­mi. Oczy­wi­ście nie ośmielali się od­zy­wać. Mieszkali tam w po­bli­żu, w ja­kichś ru­de­rach. Pięć, sześć osób w jed­nym po­ko­ju i każ­da z nich pła­ci­ła po dzie­sięć ty­się­cy za czynsz.

Wkła­da­łem w pra­cę dla tej fir­my całe ser­ce (za­wsze tak ro­bię), ale ze stro­ny pra­co­daw­ców nie było żad­ne­go uzna­nia. Nie­ste­ty. Litograf, ty­po­graf, skła­dacz, dru­karz z lat osiem­dzie­sią­tych te­raz są na mar­gi­ne­sie, mu­szą ro­bić coś in­ne­go, by prze­żyć. Lu­dzie nie­zwy­kle war­to­ścio­wi, z do­świad­cze­niem i ta­len­tem, w dzi­siej­szych cza­sach nie są już w sta­nie zna­leźć pra­cy. Po­żar­ły nas tech­no­lo­gie. To tra­gicz­ne. Kel­ne­rzy znaj­du­ją pra­cę w ski­la­di­kach*, por­tie­rzy w noc­nych klu­bach, gra­ba­rze, po­szu­ki­wa­cze przy­gód, ja­pi­szo­ny, cu­dzo­ziem­cy i my, któ­rzy po­świę­ci­li­śmy się dla książ­ki. Ilu z nas po­zo­sta­ło sta­ry­mi ka­wa­le­ra­mi, by przy­słu­żyć się sztu­ce Gu­ten­ber­ga, jak ją na­zy­wa­ją Niem­cy?

Te­raz już nie chcę cho­dzić do do­mów pu­blicz­nych. Oka­za­łem skru­chę, wy­spo­wia­da­łem się i wio­dę ra­czej cno­tli­wy ży­wot. Szu­kam dziew­czy­ny, żeby się z nią oże­nić. Ba­dam swo­je per­spek­ty­wy. Być może trze­ba bę­dzie zrzu­cić parę kilo. Tak. Bra­łem ży­cie gar­ścia­mi. Otóż mia­łem tak wiel­ką, skry­tą gamę do­świad­czeń z ko­bie­cym cia­łem i ko­bie­cym za­cho­wa­niem, że – niech mi Bóg po­mo­że – chcę zna­leźć dziew­czy­nę do­brą, a nie ja­kąś la­fi­ryn­dę. Oczy­wi­ście nie cho­dzi o to, że­bym mo­jej żo­nie wy­ja­wił swo­je ta­jem­ni­ce. Gdy zdra­dzisz je ja­kiejś dziew­czy­nie, z pew­no­ścią od­wró­ci się, żeby na cie­bie splu­nąć, na­wet jeśli sama jest nie­mo­ral­na i ro­bi­ła gor­sze rze­czy. To kwe­stia ego­izmu, mówi ci: „Po tak wie­lu ka­ta­stro­fach stat­ku przy­sze­dłeś do mnie, by za­rzu­cić ko­twi­cę w moim por­cie? Spa­daj, sta­ry łaj­da­ku!”.

Chcę zna­leźć ko­bie­tę, któ­ra nie by­ła­by dziw­ką, ale by sza­no­wa­ła mnie tak, jak dziw­ka sza­nu­je męż­czyzn. Gdy by­łem mło­dy, wsze­dłem raz do bur­de­lu, pod­sze­dłem do bur­del­ma­my i po­wie­dzia­łem:

– Nie mam trzech ty­się­cy drachm, mam dwa i pół, mogę wejść?

– Nie.

– Dla­cze­go?

– Dla­te­go że ko­bie­ta, któ­ra się kła­dzie do łóż­ka, nie ma ceny, i że­byś to so­bie do­brze wbił do gło­wy.

Czyli pie­nią­dze, któ­re jej da­jesz, to tak jak­by ona ich nie do­sta­wa­ła, po­my­śla­łem.

Mój spo­wied­nik mówi, że po­wi­nie­nem trzy­mać się z dala od dzi­wek, po pierw­sze dla­te­go, że roz­no­szą ty­sią­ce cho­rób, po dru­gie – bo jeśli się od tego wszyst­kie­go nie ode­tnę, nie dam rady sce­men­to­wać związ­ku z ko­bie­tą i do gro­bo­wej de­ski będę ła­zę­gą. Na­tu­ral­nie nie jest to ta­kie ła­twe, ale mówi mi, że mu­szę do­kła­dać sta­rań, za­wsze być czuj­ny.

Gło­śno wo­łam do Pana, gło­śno bła­gam Pana. Wy­le­wam przed Nim swą tro­skę, wy­ja­wiam przed Nim swą udrę­kę. Gdy duch mój we mnie usta­je, Ty znasz moją ścież­kę. Na dro­dze, po któ­rej kro­czę, ukry­li na mnie si­dło3.

Jak­że się ra­do­wa­łem, gdy uro­dzi­ła się moja młod­sza sio­stra! Mia­łem sześć lat, a star­sza dzie­sięć. Cią­gle sta­łem nad jej ko­ły­ską. Ga­pi­łem się na nią, uśmie­cha­ła się do mnie, a moje ser­ce trze­po­ta­ło. Nie chcia­łem, by inni się do niej zbliżali – gnie­wa­łem się. W dniu, w któ­rym skoń­czy­ła czter­dzie­ści lat, zebrali się w domu krew­ni i ko­le­dzy ojca. Uczepili się sa­lo­nu i nie mieli za­mia­ru wyjść. W pew­nej chwili wner­wi­łem się i wrza­sną­łem na nich: „Zo­staw­cie ją w spo­ko­ju! Ma przez was za­wro­ty gło­wy! No pro­szę, do­pro­wa­dzi­li­ście ją do pła­czu!”, a po­tem: „Do­bra, a nie ma­cie wła­snych do­mów?”. Do­sta­łem od ojca so­lid­nie w twarz, pra­wie mi szczę­ka po­szła.

Nie wiem, ale za­wsze, gdy wi­dzę ko­bie­tę, przy­po­mi­nam so­bie o Eu­mor­fii i roz­my­ślam, jak ha­nieb­nie się wo­bec mnie za­cho­wa­ła. Głę­bo­ko mnie na­zna­czy­ła ta hi­sto­ria. To czar­na pla­ma na moim ser­cu.

Gdy raz zo­ba­czy­łem ją na uli­cy, ze­bra­ło mnie na wy­mio­ty. Na­tych­miast zmie­ni­łem kie­ru­nek. Po­czu­łem obrzy­dze­nie. Wiel­kie obrzy­dze­nie. Bar­dziej wo­bec sie­bie sa­me­go. Jak ni­sko się sto­czy­łem! Jak ko­bie­ta może wziąć so­bie męż­czy­znę, któ­ry się świet­nie trzy­ma, i do­pro­wa­dzić go do tego, by stał się śmie­ciem…

Wpa­dłem bie­giem do bra­my ja­kiejś ka­mie­ni­cy i wy­buch­ną­łem spa­zma­tycz­nym pła­czem. Wa­li­łem gło­wą w ścia­nę i krzy­cza­łem w du­chu: „Głup­cze, głup­cze, głup­cze!”. Nie zo­rien­to­wa­łem się, jak zna­la­złem się w domu. Mój psy­chia­tra, pan Za­lmas, zwięk­szył mi daw­kę, dzię­ki cze­mu szyb­ciej uda­ło mi się uspo­ko­ić.

Nie chcę jej wi­dzieć, nie chcę jej znać.

Dla­te­go też na­sza du­sza po­win­na być ni­czym twier­dza, do któ­rej nie ma wstę­pu byle jaka ku­rew­ka. Nie po­win­na pierw­sza lep­sza zdzi­ra znaj­do­wać tyl­nych drzwi i roz­bi­jać nas na ka­wał­ki, do­ko­ny­wać du­cho­we­go pod­bo­ju. Mu­si­my mieć bra­my za­ry­glo­wa­ne na sie­dem spu­stów i py­tać, kto puka.

Na uli­cy Pa­ne­pi­sti­miou ku­pi­łem małą ti­ro­pi­tę. Za­pła­ci­łem jed­no euro i trzy­dzie­ści cen­tów. To zna­czy czte­ry­sta trzy­dzie­ści drachm. Ta sama ti­ro­pi­ta przed zmia­ną wa­lu­ty kosz­to­wa­ła sześć­dzie­siąt pięć drachm. Pła­ce zaś po­zo­sta­ły do­kład­nie ta­kie same, cał­ko­wi­cie je za­mro­żo­no. Do­kąd to wszyst­ko do­pro­wa­dzi?

Daw­niej by­łem bar­dzo za­mknię­tym ty­pem, wca­le nie mó­wi­łem o so­bie ani o tym, co mnie zaj­mu­je. Ale ja­kiś czas temu pod­ją­łem jed­nak de­cy­zję, żeby wy­ty­czyć nową dro­gę praw­dy i wszyst­ko bez lęku mó­wić mo­je­mu spo­wied­ni­ko­wi. Do­ra­dzi­ła mi to pew­na do­bra i wy­jąt­ko­wo war­to­ścio­wa dziew­czy­na, bli­ska przy­ja­ciół­ka mo­jej star­szej sio­stry. Po­wie­dzia­ła, bym mó­wił spo­wied­ni­ko­wi wszyst­ko, bo kie­dy się z nim roz­ma­wia pod­czas spo­wie­dzi, to tak, jak­by mó­wić do sa­me­go Boga.

Dla­te­go lu­bię czę­sto jeź­dzić na Świę­tą Górę, gdzie są lu­dzie na wy­so­kim po­zio­mie. Pod­czas mo­jej ostat­niej wi­zy­ty przy­tra­fi­ło mi się na­stę­pu­ją­ce cie­ka­we zda­rze­nie: w dro­dze do Ksi­ro­po­ta­mou spo­tka­łem pew­ne­go mło­dzień­ca, któ­ry był jak­by otu­ma­nio­ny, bez gro­sza i głod­ny – na pierw­szy rzut oka wi­dać było, że coś jest nie tak.

– Przy­ja­cie­lu, zmie­rzasz do mo­na­ste­ru? – pyta mnie.

– Tak.

– Je­steś tu po raz pierw­szy czy cię zna­ją?

– Zna­ją mnie – od­po­wie­dzia­łem nie­co zmie­sza­ny, że świę­ci mę­żo­wie mogli mnie zo­ba­czyć z tym ćpu­nem.

– Mo­żesz po­śred­ni­czyć, by i mnie ugościli?

Wcho­dzę do mo­na­ste­ru, idę do ojca Za­cha­ria­sza i mó­wię mu to i tam­to.

– Chodź­my do igu­me­na.

Kie­ru­je­my się do igu­me­na, a on od razu oświad­cza: „Czło­wiek nas po­trze­bu­je”.

I na­tych­miast dali mu jeść i pić, po­zwolili się umyć i za­ofe­rowali po­kój do spa­nia.

Po­tem igu­men po­pro­sił nas obu do domu go­ścin­ne­go i po­czę­sto­wał wiel­kim pę­kiem wi­no­gron róż­ne­go ro­dza­ju o wy­bor­nym sma­ku, a mło­dzień­co­wi ofia­ro­wał tak­że po­ucza­ją­cą książ­kę. Na­stęp­nie udzie­lił nam rad i wspo­mniał o wie­lu in­te­re­su­ją­cych i uży­tecz­nych spra­wach. Ja zo­sta­łem do week­en­du, z ko­lei mło­dzie­niec – jak się do­wie­dzia­łem – oko­ło dzie­się­ciu dni. Gdy miał wy­jeż­dżać, dali mu pie­nią­dze i kupili bi­le­ty do Aten. Z ta­kiej gli­ny ule­pie­ni. Mi­ło­sier­ni.

Owe­go dnia oj­ciec Ni­ko­di­mos mó­wił nam o raju i pie­kle. Opo­wie­dział hi­sto­rię, któ­rą za­wsze mam w gło­wie.

Pe­wien mnich roz­ma­wiał za po­śred­nic­twem mo­dli­twy z in­nym mni­chem, któ­ry już nie żył, i do­wie­dział się, że tam­ten jest w pie­kle. Bar­dzo go to zmar­twi­ło, prze­stra­szył się i rzekł: „Boże mój, pro­szę Cię, po­każ mi, co ozna­cza pie­kło”. Bóg od­po­wie­dział mu: „Ju­tro się do­wiesz”. Na­stęp­ne­go dnia po­słał im do mo­na­ste­ru ro­ba­ka z pie­kła. Ów ro­bak tak strasz­nie cuch­nął, że bra­cisz­ko­wie zmu­sze­ni zostali do prze­pro­wadz­ki, musieli ucie­kać tak da­le­ko, jak się dało. Mnich za­tem za­py­tał: „Czy tak wła­śnie śmier­dzi, Boże mój, w pie­kle?”. Ów zaś od­po­wie­dział: „Tak cuch­nie je­den ro­bak. W pie­kle są trzy mi­lio­ny ta­kich ro­ba­ków”.

Bar­dzo mi się po­do­ba ta opo­wieść i czę­sto o niej roz­my­ślam. Za każ­dym ra­zem, gdy ją wspo­mi­nam, mó­wię: „Naj­wyż­szy czas skoń­czyć z głup­stwa­mi. Cze­mu mam znów się sta­czać w dziw­kar­stwo, znów tyle kła­mać, drwić z ro­dzi­ców?”.

Mam wra­że­nie, że mój sza­cu­nek dla nich jest tro­chę ob­łud­ny. Po­wi­nie­nem był im wię­cej ofe­ro­wać. Po­win­ni mnie w koń­cu zo­ba­czyć ustat­ko­wa­ne­go. Po­wi­nie­nem zro­bić im parę wnu­cząt, któ­re by się im sza­le­nie po­do­ba­ły.

Ja jed­nak czu­ję, że mam du­szę próż­nia­ka, i dla­te­go drę­czą mnie strasz­ne wy­rzu­ty su­mie­nia. Ale wie­rzę, że z Bożą po­mo­cą wszyst­ko się na­pra­wi. Tyl­ko Bóg może. Tak.

Ja­kaś para przy­szła, trzy­ma­jąc się za rącz­ki, i usia­dła na­prze­ciw mnie. Pa­ki­stań­czyk z Gre­czyn­ką. Pa­trz­cie pań­stwo! Gre­czyn­ka ślicz­na jak ob­ra­zek ma fa­ce­ta Pa­ki­stań­czy­ka! Co jest, do licha! Wstyd mi. Wsty­dzę się bar­dzo. Za grec­ką mę­skość.

Moja star­sza sio­stra jest ty­pem za­mknię­tym. Moje prze­ci­wień­stwo. Nie jest za­męż­na. Nie mogę jej kry­ty­ko­wać, bo przy­naj­mniej ma pen­sję i żyje god­nie. Obym i ja mógł żyć w taki spo­sób. Bar­dzo się zmar­twię, jeśli się do­wiem, że ze­szła z wła­ści­wej dro­gi. Jest skraj­nie tra­dy­cyj­na: dom – pra­ca, pra­ca – dom. Nic in­ne­go. I czy­ta­nie. Żad­nych spa­ce­rów, kaw ani skle­pów. Jest dziew­czy­ną wy­co­fa­ną, nie ja­kąś wa­riat­ką. Nie chcę sióstr wa­ria­tek. Tak. Może i spo­glą­dam na wa­riat­ki, im­po­nu­ją­ce, no­wo­cze­sne, ale gdy wcho­dzę do domu, zmie­niam ob­li­cze, sta­ję się mni­chem.

Zwra­ca­łem się z proś­ba­mi do se­tek lu­dzi. Zda­ję so­bie spra­wę, że cza­sy są trud­ne, ale wiem, któ­rzy pra­co­daw­cy mają pro­ble­my finan­so­we, a któ­rzy nie. W pew­nej wiel­kiej in­tro­li­ga­tor­ni co roku wi­du­ję co­raz mniej Gre­ków, a co­raz wię­cej cu­dzo­ziem­ców. Czter­dzie­ści pro­cent ubez­pie­czo­nych pra­cow­ni­ków w Gre­cji to ob­co­kra­jow­cy… Bio­rą ni­ską dniów­kę, bez nad­go­dzin, i za­wsze mó­wią „tak”, o co­kol­wiek się ich po­pro­si. Ro­bią to z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, by zdo­być za­ufa­nie sze­fa, po dru­gie, by po­zbyć się Gre­ków, któ­rych uwa­ża­ją za swo­ich rywali. Nie do wy­obra­że­nia! Cu­dzo­ziem­cy uwa­ża­ją Gre­ków za rywali! Do tego do­szli­śmy!

Może po­wi­nie­nem zmie­nić oby­wa­tel­stwo? Za­cho­dzę w gło­wę.

Na­zywali mnie wa­ze­li­nia­rzem, mówili o mnie słu­gus, wołali na mnie: pa­cho­łek Czor­ta. Myśleli, że tego nie wiem. Wie­dzia­łem wszyst­ko, ale co mia­łem ro­bić?

Tak sądzili, bo tyl­ko mnie za­bie­rał ze sobą na spa­ce­ry w nie­dzie­le. (Jego żona była na­ło­go­wą kar­cia­rą i obce jej były świę­ta i dni wol­ne). Ja mia­łem swo­ją po­li­ty­kę i zga­dza­łem się z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, po­nie­waż są­dzi­łem, że się za­wsty­dzi i syp­nie ja­kimś gro­szem za nad­go­dzi­ny, a po dru­gie, że prze­nie­sie mnie na lep­sze sta­no­wi­sko. Jed­nak na próż­no. Ja mu da­wa­łem cu­kier, a on mi gorz­ką tru­ci­znę.

Dzwo­nił do mnie w nie­dzie­lę rano i mó­wił: „Przy­jedź do Ki­fi­sii”. Nie py­tał, czy coś ro­bię w tej chwili albo czy coś mia­łem za­pla­no­wa­ne na póź­niej, rzu­cał mi tyl­ko pro­ste „przy­jedź”. Ja zaś pę­dzi­łem w pod­sko­kach. Trzy razy się prze­sia­da­łem. Gdy­by tak choć raz pod­je­chał mnie za­brać, ale za nic w świe­cie. Ku­tas zła­ma­ny.

La­tem jeź­dzi­li­śmy nad mo­rze, zimą w góry. Pod­czas dro­gi, nie prze­czę, ga­wę­dzi­li­śmy o wie­lu in­te­re­su­ją­cych kwe­stiach. Gdy jed­nak brał na ję­zy­ki moje sio­stry, do­pro­wa­dzał mnie do sza­łu. Ma­wiał, że mnie drę­czą, że za­su­wam dla nich, a one na­wet mi za to nie po­dzię­ku­ją (w spo­sób oczy­wi­sty było to wie­rut­ne kłam­stwo).

– Jak się nie wsty­dzą, kro­wy, że cię ob­cią­ża­ją i nie wy­cho­dzą za mąż…

– Prze­cież cała na­sza trój­ka jest sta­nu wol­ne­go.

– A nie pie­przy­cie się cza­sem całą trój­ką? – za­py­tał raz, ka­na­lia, a ja mia­łem ocho­tę otwo­rzyć drzwi i rzu­cić się w prze­paść.

Bez­dusz­ny, nic nie ro­zu­miał i jak za­wsze na­ka­zu­ją­co rzu­cił:

– Żeby mi się do­brze pro­wa­dzi­ło, mu­sisz mi śpie­wać.

No więc śpie­wa­łem go­dzi­na­mi, bez koń­ca pod­czas każ­dej prze­jażdż­ki. Za­wsze za­czy­na­łem od Mo­rze sze­ro­kie, prze­cho­dzi­łem do Mau­thau­sen, a po­tem do Oby ser­ca mia­ły ry­gle i Miau, ko­tecz­ku, Moja zmęt­nia­ła gło­wa, Moja hi­sto­ria, mój grzech i tsa­mi­ka**, pie­śni wy­spiar­skie i rem­be­ti­ka***, a on, roz­anie­lo­ny, wci­skał gaz do de­chy, i za­wsze mój re­per­tu­ar za­my­kał się wiel­ką proś­bą:

Będę żył jak wol­ny ptak,

nie na po­śmie­wi­sko w klat­ce trwać,

by ja­kiejś ka­na­rzy­cy świer­go­tać.

Wie­dzia­łem, że de­dy­ko­wał to swo­jej żo­nie – kar­cia­rze.

Pew­ne­go razu, gdy je­cha­li­śmy do Ma­ra­to­nu na „małe ouzo”, po­pro­sił mnie, bym za­śpie­wał Je­stem or­łem bez skrzy­deł, a na­stęp­nie wdep­nął gaz do de­chy. Gdy prze­ra­żo­ny za­py­ta­łem, czy mam prze­stać śpie­wać, od­po­wie­dział: „Nie, śpie­waj da­lej, do­brze nam się je­dzie”. Wte­dy rzu­ci­łem: „Pro­szę cię, przed nami wy­wrot­ka, z tyłu cię­ża­rów­ka, jak ją wy­mi­niesz?”. On jed­nak da­lej przy swo­im, pro­sił jesz­cze o Stran­gers in the Ni­ght, do­ci­ska­jąc gaz.

Żad­ne­go sza­cun­ku dla mo­jej oso­by. Tak.

In­nym ra­zem, gdy za­miast w nie­dzie­lę, wy­je­cha­li­śmy w so­bo­tę, mó­wię do nie­go:

– Chcę się ostrzyc.

– Te­raz, gdy prze­je­dzie­my przez Ka­la­mos, za­pro­wa­dzę cię do jed­ne­go do­bre­go fry­zje­ra. Za­pła­cisz dwie, trzy stów­ki.

– Dwie, trzy stów­ki? A co to ja ko­zioł­kiem je­stem? Co to za fry­zjer, do któ­re­go mnie pro­wa­dzisz?

– Nie mó­wi­łeś mi wcze­śniej, że mam ci za­re­zer­wo­wać wi­zy­tę w Ko­lo­na­ki****.

Za­wsze tak ro­bił, że czu­łem się par­szy­wie. Miał mnie na po­sył­ki od siód­mej rano do je­de­na­stej wie­czo­rem. Przy­tło­czo­ne­go, wy­głod­nia­łe­go osła, za­ła­do­wa­ne­go aż po szy­ję.

Pew­ne­go dnia pod­le mnie oszu­kał co do tego, że je­ste­śmy przy­ja­ciół­mi. Po­sze­dłem wte­dy do nie­go i po­wie­dzia­łem:

– Pro­szę cię, daj mi pięć­dzie­siąt ty­się­cy za­licz­ki na ope­ra­cję mo­jej młod­szej sio­stry.

– Idź do biu­ra ra­chun­ko­we­go – od­po­wie­dział oschle, na­wet nie za­szczy­ciw­szy mnie spoj­rze­niem. Oczy­wi­ście księ­go­wa ni pary z gęby, ode­sła­ła mnie do pana Po­żal-się-Boże (jego wspól­ni­ka), a on (z tej sa­mej gli­ny) stwier­dził:

– Gru­ba­sie, nie mamy ani gro­sza.

Ileż, ileż znie­wag, na­wet w obec­no­ści cu­dzo­ziem­ców.

Pew­ne­go razu – mie­li­śmy wów­czas w biu­rze dy­rek­tor­kę kre­atyw­ną pew­nej wiel­kiej firmy re­kla­mo­wej i roz­ma­wia­li­śmy o jej bro­szur­kach – przy­cho­dzi Czort i gdy ja mó­wi­łem jej o ce­nach, prze­ry­wa mi w pół sło­wa:

– Dość się na­ga­da­łeś, leć te­raz po ja­kąś kawę.

Chu­ju zła­ma­ny, jed­ne­go czło­wie­ka masz, by go wy­sta­wiać jak skle­po­wą wi­try­nę (z ty­lo­ma klien­ta­mi co­dzien­nie się kon­tak­to­wa­łem), i wła­śnie jego po­ni­żasz? Sia­dasz i roz­po­wia­dasz wśród in­nych, że nie za­wsze na­le­ży­cie wy­ko­nu­ję moją pra­cę? Była to jed­nak spra­wa dla psy­chia­try, jak mi po­wie­dział mój le­karz. Otóż po­ni­żał pod­wład­nych, by umac­niać swo­ją po­zy­cję w firmie. Że rze­ko­mo ja ro­bię in­te­re­sy na­wet z tymi, któ­rzy są bez­u­ży­tecz­ni. W każ­dym ra­zie zno­sił, jak mu się sprze­ci­wia­ła i drwi­ła z nie­go nie­ja­ka Omle­cia­ra; moż­na by po­wie­dzieć, że na­wet spra­wia­ło mu to przy­jem­ność. („Omle­cia­ra” – ja ją tak na­zwa­łem. I przy­lgnę­ło do niej. Mia­ła gębę prysz­cza­tą i ko­ści­stą, wy­trzesz­czo­ne oczy i ha­czy­ko­wa­ty nos. Poza tym metr trzy­dzie­ści wzro­stu w ka­pe­lu­szu). Jeśli więc pra­co­daw­cy po­do­ba się, że drwi so­bie z nie­go ja­kaś dziew­czyn­ka, jest ja­sne jak słoń­ce, że to gru­ba spra­wa. Na­tu­ry psy­chicz­nej, oczy­wi­ście.

„Omle­cia­ra”, mó­wi­ła mi pani Ch., sprzą­tacz­ka, „prze­cią­ga go przez ucho igiel­ne”. Oczy­wi­ście ozna­cza to trzy rze­czy: albo rze­czo­na zna ja­kąś jego ta­jem­ni­cę, albo on jest ma­so­chi­stą, albo go kom­plet­nie po­rą­ba­ło. Du­sza ludz­ka jest jak ot­chłań.

Jaki je­stem ra­do­sny. Im wię­cej dni mija, tym bar­dziej moja sio­stra do­cho­dzi do zdro­wia po wy­le­wie. Za­czę­ła jeść, a przede wszyst­kim już się uśmie­cha.

Gdy mó­wię o sio­strze, za­wsze czu­ję się po­ru­szo­ny…

Bóg dał czło­wie­ko­wi dwie istot­ne rze­czy: wol­ność i cie­le­sną nie­po­dziel­ność. Wia­do­mo, że prze­waż­nie czło­wiek ro­dzi się zdro­wy. Sam się nisz­czy i sam po­wo­du­je więk­szość cho­rób. Szczę­ki grze­chu są śmier­cio­no­śne, jak po­wia­da apo­stoł Pa­weł. Tak więc sami two­rzy­my pro­ble­my, za­rów­no cie­le­sne, jak i psy­cho­lo­gicz­ne oraz finan­so­we, al­bo­wiem nie po­wie­rzy­li­śmy się Bogu. Dla­cze­go? Być może po­win­ni­śmy od­świe­żyć na­sze za­sa­dy, znów za­cząć wieść na­tu­ral­ne ży­cie? Osta­tecz­nie, czy czło­wiek uro­dził się, żeby kon­stru­ować bom­by, bu­do­wać hi­per­luk­su­so­we auta, mer­ce­de­sy, ja­gu­ary i rolls-roy­ce’y, czy żeby upra­wiać przy­do­mo­wy ogród, czy­tać i pi­sać książ­ki bądź roz­ma­wiać z uczo­ny­mi ludź­mi? (Któ­rzy to ucze­ni nie­ste­ty znaj­du­ją się już na mar­gi­ne­sie).

Wol­ność ru­chów, ini­cja­ty­wa, wol­na wola: Alfa i Ome­ga. Tego nas na­uczył Chry­stus. To nam prze­ka­zał za po­śred­nic­twem No­we­go Te­sta­men­tu.

Mi­gaw­ka z so­bot­nie­go po­ran­ka w ka­wiar­ni Neon: dziew­czy­na pięk­na jak z ob­raz­ka, oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu lat, cho­dzi z sie­dem­dzie­się­cio­lat­kiem. Cze­go od nie­go chce? Z pew­no­ścią go wy­do­ić. No do­bra, nie po­wiem, są też ko­bie­ty, któ­re gu­stu­ją w star­szych, ale niech róż­ni­ca mię­dzy nimi nie jest więk­sza niż trzy­dzie­ści lat… A dzia­dzio był ży­wot­ny. Jed­ną ręką trzy­mał espres­so, a dru­gą ją ma­cał. W pu­blicz­nym miej­scu! To są tak zwa­ne „ob­le­śne sta­ru­chy”. Może i je­stem śred­nie­go wzro­stu, ale dbam, by mój umysł pra­co­wał, a czy­ta­nie zna­czą­co przy­czy­nia się do tego, choć nie­ste­ty z po­wo­du cu­krzy­cy bar­dzo szyb­ko się mę­czę. Gdy­bym miał dy­plom, wszyst­ko by­ło­by ina­czej.

Wzią­łem dwie zna­ko­mi­te książ­ki: Wi­zy­ta du­chow­ne­go u cho­re­go świę­te­go Ni­ko­de­ma Ha­gio­ry­ty i Sło­wa do mo­dli­twy świę­te­go Grze­go­rza z Nys­sy, ale nie mogę czy­tać wię­cej niż trzy stro­ny na­raz, i to przy­mu­sza­jąc się. Gdy wie­czo­rem pa­dam do łóż­ka, czu­ję po­twor­ne zmę­cze­nie i chcę się uspo­ko­ić, zre­lak­so­wać, by nikt do mnie nie mó­wił, za­nim słod­ko od­dam się w ob­ję­cia Mor­fe­usza. Oczy­wi­ście naj­pierw się mo­dlę, kła­dę dłoń na ser­cu i pro­szę: „Boże mój, miej pod swo­ją opie­ką moją ro­dzi­nę, a mnie daj spo­kój i po­go­dę du­cha”. Pra­gnę w koń­cu po­go­dzić się ze sobą sa­mym. Gdy po­go­dzisz się ze sobą sa­mym, ro­zu­miesz już, kim je­steś, i albo lą­du­jesz, albo wzno­sisz się do lotu, mó­wiąc: „Te­raz mogę po­le­cieć szy­bow­cem, wy­ko­ny­wać ja­strzę­bie ma­new­ry nad mo­rza­mi i gó­ra­mi, bez na­ra­ża­nia ży­cia”.

Chcę się wy­ci­szyć, za­po­mnieć o stre­sach, ban­kach, pra­cy, Czor­cie, Omle­cia­rze, Eu­mor­fii i ca­łym jej łaj­dac­twie.

Gdy­bym miał się oże­nić, chciał­bym ko­bie­tę koło trzy­dziest­ki piąt­ki, skrom­ną i nie­ubie­ra­ją­cą się „eks­trim”. Cze­goś ta­kie­go bym nie chciał. I to w głę­bi ser­ca dla­te­go, by nie sta­ła się bar­dzo pięk­na i pro­wo­ka­cyj­na, tak by wszy­scy mówili: „No pro­szę, nie­udacz­nik wziął so­bie bab­kę ze wszyst­ki­mi za­le­ta­mi”.

Wo­lał­bym ja­kąś Fran­cuz­kę (naj­le­piej z Pa­ry­ża). Są­dzę, że do fran­cu­skiej krwi pa­su­ją Gre­czyn­ki, po­dob­nie jak Fran­cuz­ki do Gre­ków. By­ło­by naj­le­piej, gdy­by ślub od­był się w Pa­ry­żu, ale to wią­za­ło­by się z wie­lo­ma wy­dat­ka­mi. Poza tym nie wiem, czy moi krew­ni mo­gli­by po­je­chać. Ale tu­tej­szy ro­syj­ski ko­ściół też jest w po­rząd­ku. Przy­stro­jo­na kwia­ta­mi sala, dwóch ka­pła­nów i chór ko­biet o pięk­nych gło­sach, śpie­wa­ją­cy ro­syj­skie hym­ny w sty­lu bi­zan­tyń­skim. Po ślu­bie praw­dzi­we tra­dy­cyj­ne we­se­le z ro­dzin­ną or­kie­strą z Kar­dit­sy. Byle nie prze­cią­gać. Że­bym ja też mógł na­cie­szyć się pan­ną mło­dą. Ona zaś mną. Pod­ją­łem bo­wiem de­cy­zję: już wię­cej nie pój­dę do łóż­ka z ko­bie­tą przed ślu­bem. Nie­chaj wio­dę ży­wot skrom­ne­go mni­cha. Bóg wi­dzi wszyst­ko, a gdy się pysz­nię, ka­rze mnie. Mu­szę być bar­dziej po­wścią­gli­wy.

Jak mi kie­dyś po­wie­dzia­ła moja młod­sza sio­stra: „Noś ubra­nia na swo­ją mia­rę”. Mia­ła ra­cję. Nie mogę no­sić bu­tów w roz­mia­rze trzy­dzie­ści osiem ani ge­ne­ral­skich ga­lo­nów. Ani ze mnie ge­ne­rał, ani dzie­ciak na małe bu­ci­ki.

Chciał­bym nor­mal­ne­go ży­cia, ta­kie­go, ja­kie wiódł miesz­cza­nin w la­tach dwu­dzie­stych lub trzy­dzie­stych. Z wy­god­nym i cie­płym do­mem. Z ka­mie­nia. Ewen­tu­al­nie mógł­by się tam znaj­do­wać for­te­pian. I słu­cha­li­by­śmy so­bie ro­dzin­nie wia­do­mo­ści z ra­dia, wy­bor­nie i wspa­nia­le. To dla mnie świę­ta pora dnia. Je­dli­by­śmy bez sło­wa. Tak jak czy­nią to star­cy na Świę­tej Gó­rze. Z taką róż­ni­cą, że cała na­sza uwa­ga – za­miast w stro­nę mni­cha­lek­to­ra czy­ta­ją­ce­go opo­wie­ści – by­ła­by zwró­co­na w kie­run­ku po­waż­ne­go pre­zen­te­ra wia­do­mo­ści (nie zaś ja­kie­goś stron­ni­cze­go dzien­ni­ka­rza). In­for­ma­cja to rzecz świę­ta. Nie­za­leż­nie od tego, że w Gre­cji zde­wa­lu­owa­ła się i sta­ła się te­atrem, zresz­tą bar­dzo kiep­skiej ja­ko­ści. Zmie­ni­ła się w show-biz­nes. Nie­ste­ty.

Chciał­bym żyć w epo­ce Dio­ni­si­sa Pa­pa­ja­no­po­ulo­sa, w cza­sach Wa­si­li­sa Lo­go­the­ti­di­sa. Jak­że chciał­bym być są­sia­dem Je­or­gii Wa­si­lia­dou*****. Sia­dy­wa­li­by­śmy na jej we­ran­dzie (ona w chu­ście, z ru­bi­no­wą szmin­ką na ustach, a ja w szla­fro­ku) i pi­li­by­śmy kawę. Woda nie ogrze­wa­ła­by się, by­ła­by za­wsze chłod­na, a kon­fi­tu­ra figowa pięk­nie by pach­nia­ła.

Moja star­sza sio­stra za­wsze była su­ro­wa. Gdy za­czę­ły się roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne z Eu­mor­fią, wpa­dła w fu­rię. Zro­zu­mia­ła, dzię­ki ko­bie­cej in­tu­icji, że tam­ta chcia­ła mnie zła­pać w si­dła, więc pra­gnę­ła mnie ochro­nić. Ja jed­nak wów­czas nie by­łem w sta­nie do­pu­ścić tego do świa­do­mo­ści, mi­łość zmą­ci­ła mi ro­zum. Gdy po­je­cha­łem do Lon­dy­nu, by dla rze­czo­nej zna­leźć miesz­ka­nie, jej mat­ka za­dzwo­ni­ła do mo­ich bli­skich i po­pro­si­ła o mój nu­mer ko­mór­ki. Ni­ko­mu nie po­wie­dzia­łem, do­kąd jadę, moja sio­stra do­wie­dzia­ła się od niej i się wście­kła.

„Nie wie­dzieli, po co tam je­dziesz? Co cię, do licha, na­pa­dło, że szu­kasz miesz­ka­nia dla ich cór­ki? Masz za dużo pie­nię­dzy, Chri­so­wa­lan­di­sie? Cał­kiem ci od­bi­ło?”, wrzesz­cza­ła do te­le­fo­nu, a ja nie ode­zwa­łem się ani sło­wem.

Nie chcę już pa­mię­tać tych gorz­kich chwil, mo­men­tów de­struk­cyj­nej mi­ło­ści w dziel­ni­cy Pan­gra­ti. Pra­gnę wy­ma­zać je z pa­mię­ci.

Te­raz moje ży­cie się zmie­ni­ło, ale przez tyle lat ob­ra­ca­ło się wo­kół burdeli. Za­wsze po­lo­wa­łem na pięk­ne ko­bie­ty i są­dzi­łem, że uda mi się je zdo­być. To jed­nak nie do zro­bie­nia; spra­wa (te­raz to po­ją­łem) wy­ma­ga wiel­kiej ma­estrii, a mnie jej bra­ku­je. Je­dy­nie za pie­nią­dze mogę otrzy­mać taki kom­fort. Jaki tego po­wód? Win­ny jest mój wy­gląd. Nie no­szę szy­kow­nych ubrań, nie uży­wam per­fum, nie mam przy­ja­ció­łek la­ta­wic, dziew­czyn, z któ­ry­mi so­bie miło ga­wę­dzisz, a po­tem ci mó­wią: „Za­krę­ci­ło mi się w gło­wie”, i pro­szą, że­byś je za­brał sa­mo­cho­dem do domu, jed­nak po dro­dze zba­cza­cie do ho­te­lu i wszyst­ko miód-ma­li­na. Ja zaś w sy­tu­acji, w ja­kiej się znaj­du­ję, nie mam ani sa­mo­cho­du, ani pie­nię­dzy na ho­tel.

Przy­śnił mi się pan Gri­go­ris, mój daw­ny prze­ło­żo­ny w Ana­the­si. Bar­dzo mnie ko­chał, po­zwa­lał mi wcze­śniej wy­cho­dzić z pra­cy, da­wał mi kie­szon­ko­we, ku­pił mi sza­chy, tryk­tra­ka i chiń­czy­ka.

„Ty je­steś dzie­cia­kiem”, ma­wiał mi, „a dzie­ci po­win­ny się ba­wić. Na­uczy­ciel uczy, igu­men prze­wo­dzi, pa­sterz pa­sie, a dziec­ko się bawi”.

Pa­mię­tam, na krót­ko przed śmier­cią przy­szedł mnie od­wie­dzić i wło­ży­łem mu po kry­jo­mu do kie­sze­ni dwa­dzie­ścia ty­się­cy. Był bez­ro­bot­ny od dłuż­sze­go cza­su, a ostat­nio żył z lichej ren­ty in­wa­lidz­kiej, bo cho­ro­wał na raka. Ten, któ­ry nie­gdyś był wład­cą i po­ma­gał wszyst­kim bę­dą­cym w po­trze­bie.

Gdy go wspo­mi­nam, za­wsze so­bie mó­wię: „Gdzie je­steś, pa­nie Gri­go­ri­sie, ze swo­imi ka­lam­bu­ra­mi i żar­ta­mi? To ty na­uczy­łeś mnie fa­chu (był naj­wy­bit­niej­szym eks­per­tem w na­szej bran­ży), ty mnie wie­le na­uczy­łeś. Gdzie te­raz je­steś?”.

Po­grą­ży­łem się w wiel­kim smut­ku, gdy umarł, całe dnie pła­ka­łem. Nie­ste­ty, do­wie­dzia­łem się o tym mie­siąc póź­niej. I w owej chwili po­czu­łem, jak­by ktoś roz­darł mi ser­ce, za­brał ka­wa­łek mnie i od­szedł na za­wsze. Jak la­ta­wiec uno­szą­cy się wy­so­ko w Po­st­ny Po­nie­dzia­łek******, na któ­ry spo­glą­dasz w górę, a jeśli w pew­nej chwili pęk­nie linka, on nie opa­da, ale wzno­si się jesz­cze wy­żej i tra­cisz go z oczu; tak wła­śnie ja­kaś ręka ucię­ła linkę i pan Gri­go­ris od­szedł da­le­ko, na za­wsze. Chcę go spo­tkać w in­nym ży­ciu. Ewan­ge­lia po­wia­da, że spra­wie­dli­wi po­wsta­ną i będą śpie­wać psal­my przed Bo­giem. Może obaj bę­dzie­my psal­mi­sta­mi w chó­rze Naj­wyż­sze­go i bę­dzie­my śpie­wać Ho­san­na, wszy­scy ra­zem, z anio­ła­mi i świę­ty­mi.

Gdy idę do ko­ścio­ła, za­wsze go wspo­mi­nam: „Za spo­kój du­szy skrom­ne­go słu­gi Bo­że­go Gri­go­ri­sa” – i za każ­dym ra­zem czu­ję to samo ukłu­cie w ser­cu.

My­ślę, że czcząc jego pa­mięć, nie mu­szę zmie­niać pra­cy, ale jak do­bry żoł­nierz po­wi­nie­nem tkwić na blan­kach, jako jego praw­dzi­wy uczeń po­wi­nie­nem mieć za bez­cen­ny amu­let du­cho­we war­to­ści, któ­re od nie­go otrzy­ma­łem. Jak ban­kier, któ­re­mu po­wie­rzy­łeś bi­żu­te­rię wiel­kiej war­to­ści, nie od­da­je jej ni­g­dzie, ale strze­że jak oka w gło­wie, tak też i ja tego, co otrzy­ma­łem od pana Gri­go­ri­sa, nie od­da­ję, ale trzy­mam, by być jak­by du­cho­wym ban­kie­rem dru­kar­stwa i dzia­łal­no­ści wy­daw­ni­czej w Gre­cji.

Chciał­bym mieć dzie­ci z trzech po­wo­dów: po pierw­sze dla­te­go, że Bóg po­wie­dział: „Mnóż­cie się i na­peł­niaj­cie zie­mię”, po dru­gie, żeby się o mnie trosz­czy­ły, gdy będę sta­ry, i po trze­cie, żeby spra­wić ra­dość moim ro­dzi­com. Tak bar­dzo pra­gnę­li­by mieć wnu­ki, któ­re mógł­by im dać ich syn. To je­dy­ne, co mogę im dać, sko­ro aż do pięć­dzie­siąt­ki nie uda­ło mi się za­ofe­ro­wać im pie­nię­dzy. Nie­ste­ty. Do­tych­czas mia­łem dla nich je­dy­nie zgry­zo­ty, chciał­bym im w koń­cu spra­wić tro­chę ra­do­ści.

Chciał­bym mieć tyle dzie­ci, ile mi Bóg da. Gdy­bym miał moż­li­wo­ści finan­so­we, nie prze­szka­dza­ło­by mi mieć trój­kę, czwór­kę, a na­wet piąt­kę. I miał­bym duży dom, by­śmy wszy­scy ra­zem mieszkali – na­wet gdy dzie­ci do­ro­sną, po to, by mi nie po­wie­dzia­ły: „Ta­tu­siu, do wi­dze­nia”, tak jak i ja nie zro­bi­łem tego swo­je­mu ojcu, i nie chciał­bym, żeby Wszech­do­bry dał mi taki kie­lich go­ry­czy. Chciał­bym, by miesz­ka­ły ra­zem ze mną i słu­cha­ły rad swo­je­go sza­lo­ne­go ta­tu­sia – oby tyl­ko nie wy­je­cha­ły da­le­ko. Bar­dzo by mnie to zmar­twi­ło. Chy­ba że miał­bym pie­nią­dze i wy­słał je na stu­dia za­gra­nicz­ne. Wów­czas jeź­dził­bym raz w mie­sią­cu, by się z nimi zo­ba­czyć. Póź­niej one wra­ca­ły­by do bez­pie­czeń­stwa oj­cow­skie­go domu. Za­wsze ro­dzic pra­gnie mieć swo­je dzie­ci przy so­bie.

Wo­lał­bym mieć chłop­ców niż dziew­czyn­ki, bo dziew­czy­ny są trud­niej­sze do opa­no­wa­nia i ro­bią, co chcą, ze swo­imi oj­ca­mi. Znacz­nie trud­niej jest okieł­znać płeć żeń­ską niż mę­ską.

Tak. Wła­śnie tak ro­man­tycz­nie mi­ja­ło­by mi ży­cie, od­by­wa­li­by­śmy nie­koń­czą­ce się spa­ce­ry po ogrom­nych ale­jach Pa­ry­ża. Sia­da­li­by­śmy w nie­zwy­kle ele­ganc­kich ka­wiar­niach i re­stau­ra­cjach, gdzie pa­nu­je cał­ko­wi­ty spo­kój, bo Fran­cu­zi roz­ma­wia­ją przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi, mają swo­je ma­nie­ry – trzy­ma­ją się pew­nych for­muł (nie­za­leż­nie od tego, że cich­cem cię ob­ra­bia­ją). Sia­dy­wa­li­by­śmy całą ro­dzi­ną w jed­nym ze wspa­nia­łych lokali dziel­ni­cy Sa­int-Ger­ma­in, za­ma­wiał­bym im, co tyl­ko za­pra­gną, pła­cił­bym i da­wał so­wi­ty na­pi­wek. Za­sad­ni­czo, bar­dzo bym chciał, by moje dzie­ci mnie ko­cha­ły. Bez­in­te­re­sow­nie.

Gdy by­łem młod­szy, w pra­cy win­ni mi byli ja­kieś pie­nią­dze. Pew­ne­go dnia mój oj­ciec mówi: „Pój­dę ju­tro je ode­brać”. Ja wca­le nie chcia­łem, gdyż moi pra­co­daw­cy byli łaj­da­ka­mi i oba­wia­łem się, że mogą za­cho­wać się wo­bec nie­go pa­skud­nie i że zro­bi mu się przy­kro – wów­czas był jesz­cze w okre­sie przed par­kin­so­nem; uda­ło nam się dzię­ki ta­blet­kom i le­ka­rzom. Ja mu mó­wi­łem, żeby nie je­chał, on na­le­gał, więc się wście­kłem, trza­sną­łem drzwia­mi i wy­sze­dłem. Osta­tecz­nie jed­nak po­szedł i przy­niósł mi pie­nią­dze – to jest praw­dzi­wy oj­ciec! Wte­dy po­pro­si­łem go o wy­ba­cze­nie. Zresz­tą było to nie­ma­ło pie­nię­dzy: sto trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy przed ty­lo­ma laty. Na­stęp­ne­go dnia po­sze­dłem do mo­je­go spo­wied­ni­ka i py­tam go, co mam ro­bić. Od­po­wie­dział mi: „Nie martw się, Bóg ci wy­ba­czy”.

Z owych lat po­zo­stał we mnie wiel­ki żal, bo ten czło­wiek (że też na­zy­wam go czło­wie­kiem), ten czło­wiek, Czort, zu­żył mnie, po­grze­bał mnie, moje naj­lep­sze lata. Moje naj­lep­sze je­de­na­ście lat – aż okręt za­to­nął. Ra­zem ze mną.

Pra­co­wa­łem tam go­dzi­na­mi – są­dzi­łem, i da­lej tak uwa­żam, że do­bra książ­ka jest jak do­bry chleb. Do­bry chleb wy­ma­ga do­bre­go przy­go­to­wa­nia, do­brej ja­ko­ści mąki, ale przede wszyst­kim do­brych pie­ka­rzy. Po­dob­nie książ­ka, któ­ra jest du­cho­wym po­ży­wie­niem, nie może być po­wie­rza­na ja­kie­muś cu­dzo­ziem­co­wi. Jed­nak te­raz już wszy­scy ich za­trud­nia­ją – są tań­si. Wy­glą­da to tak: idzie­my so­bie do dru­kar­ni, a tu ro­bo­tę od klien­ta przej­mu­je ja­kiś Al­bań­czyk – automa­tycz­nie upa­da wte­dy ima­ge firmy i pro­duk­tu. Nie moż­na po­wie­rzać pra­cy ko­muś, kto nie ma z nią związ­ku. Dru­kar­stwo to tra­dy­cyj­ny za­wód, nie­gdyś prze­ka­zy­wa­ny z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Te­raz wszę­dzie za­szły zmia­ny: w pra­cow­niach, dru­kar­niach i in­tro­li­ga­tor­niach. Czu­ję się par­szy­wie; świę­te miej­sce, ta­kie jak to zwią­za­ne z książ­ką, nie może być osa­czo­ne przez ja­kieś ple­mię lu­dzi, któ­rzy nie mają i nie będą mieć – przy­naj­mniej przez na­stęp­ne sto lat – żad­ne­go związ­ku z książ­ką. To łu­pież­cy. Przyszli, by wy­szar­pać han­dlo­wy ka­wa­łek i za­ro­bić pie­nią­dze. Jed­nak książ­ka nie jest wy­łącz­nie pro­duk­tem han­dlo­wym, nie jest biu­sto­no­szem czy szyn­ką.

Mój oj­ciec w la­tach mło­do­ści był bar­dzo dum­ny jako praw­dzi­wy żoł­nierz. Do­wód­ca. Gdy za­czę­ły się pierw­sze pro­ble­my ze zdro­wiem, za­bro­nił nam przy­cho­dzić do szpi­ta­la na wi­zy­ty. Czuł się jak zra­nio­ny orzeł i nie chciał ni­czy­jej litości.

Nie są­dzę, by wie­rzył w to, że w wiel­kiej po­trze­bie za­cho­wał­bym się wo­bec nie­go tak do­brze. Gdy w pew­nej chwili po­wie­dzia­łem mu: „Oj­cze, gdy by­łem mło­dy, nic dla cie­bie nie zro­bi­łem”, od­po­wie­dział mi: „Nie szko­dzi, ale ro­bisz te­raz, gdy cię po­trze­bu­ję”.

Mój pierw­szy kon­takt z grze­chem roz­pu­sty zda­rzył się, gdy mia­łem oko­ło sie­dem­na­stu lat, w pew­nym bur­de­lu na rogu ulic Me­nan­drou i Pe­ire­os. Do­kład­nie na­prze­ciw znaj­do­wał się przy­sta­nek autobu­so­wy. Zo­ba­czy­łem otwar­te okno i ko­bie­tę na pa­ra­pe­cie opar­tą na łok­ciu. Obok niej filiżan­kę kawy i do­nicz­kę peł­ną kwia­tów. Dziew­czy­na ski­nę­ła do mnie, jak­by po­zdra­wia­jąc, a gdy zro­zu­mia­ła, że wzbu­dzi­ła we mnie cie­ka­wość, rzu­ci­ła: „Nie wpad­niesz do mnie na po­ga­węd­kę?”.

Bar­dzo chcia­łem pójść, ale mia­łem swo­je wąt­pli­wo­ści. W koń­cu wsze­dłem z bi­ciem ser­ca. Wcze­śniej sły­sza­łem od in­nych chło­pa­ków, że bur­de­le to raj na zie­mi; ja też chcia­łem go do­świad­czyć. Wte­dy nie mia­łem kom­plek­sów, nie by­łem taki gru­by.

Otwie­ra mi pani koło pięć­dzie­siąt­ki, nie zaś dziew­czy­na przy oknie. Wie­dzia­łem, że była to tak zwa­na bur­del­ma­ma, mimo wszyst­ko bar­dzo słod­ka ko­bie­ta. Za­pro­wa­dzi­ła mnie do po­ko­ju, gdzie cze­ka­ła inna. Ślicz­niut­ka bru­net­ka. Bar­dzo się wsty­dzi­łem, ale po­zwo­li­łem, by mnie ro­ze­bra­ła. My­śla­łem, że naj­pierw ma mnie umyć, a po­tem zro­bi­my to, o czym opo­wiadali moi przy­ja­cie­le. Ona jed­nak nie­ustan­nie mnie pie­ści­ła i mó­wi­ła do mnie tak słod­ko, jak jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu nie sły­sza­łem. Nie­ste­ty, nie wy­trzy­ma­łem, za­nim do cze­goś do­szło. Czu­łem, że zro­bi­ła to ce­lo­wo, aby skoń­czyć tak szyb­ko, jak się da, i wię­cej moja noga tam nie po­sta­ła.