Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ogród z marzeń

Ogród z marzeń

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65601-90-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ogród z marzeń

Pełna pasji opowieść o miłości, zdradzie i sekretach rodzinnych rozgrywająca się na tle paryskich salonów i surowej rzeczywistości hiszpańskiej wsi

Rok 1927. Rodolfo Montero dowiaduje się, że jego ojciec zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Mężczyzna musi opuścić ukochany Paryż i zająć się rodzinnym przemysłem winiarskim. Towarzyszy mu żona Solange, którą poznał we Francji. Z tętniącego życiem miasta przenoszą się do małej, hiszpańskiej wsi. Tam, wraz z Dionisio, bratem Rodolfo, zamieszkują w wielkim domu.

Przytłoczona obcym otoczeniem i niezdolna do adaptacji w wiejskich warunkach Solange z niepokojem odkrywa, że zaczyna czuć słabość do brata męża. Dionisio to wypalony mężczyzna, który desperacko potrzebuje czegoś, co przywróci mu chęć do życia. Postanawia stworzyć ogród będący marzeniem Solagne. Między parą nawiązuje się niebezpieczna więź.

Zatroskany sekretami przeszłości i biznesem Rodolfo zdaje się nie dostrzegać nici porozumienia między jego żoną a bratem. Zapomina, że o miłość należy dbać równie troskliwie jak o winnice.

__

Ta książka jest wyborną mieszanką Paryża lat dwudziestych i wczesnych tradycji hiszpańskich. Smakuje niczym wykwintne wino, które sączysz przy nutach subtelnego jazzu. Rewelacyjna rozrywka!

– „Fantasymundo”, hiszpański portal kulturalny

___

Carmen Santos – urodziła się w Walencji w 1958 roku. Kiedy skończyła cztery lata przeprowadziła się z rodziną do Niemiec, ale w 1974 roku wróciła w rodzinne strony. W późniejszych latach przeniosła się do Saragossy. Zamieszkała w barwnym Barrio de La Jota, czyli dzielnicy do której garnęli Hiszpanie wracający z emigracji oraz artyści wszelkiej maści. W 1989 roku Carmen Santos postanowiła porzucić pracę w międzynarodowym przedsiębiorstwie, aby spełniać marzenia: pisać powieści. Od tamtego czasu tworzy książki charakteryzujące się niebanalnym, południowym stylem i ciekawymi kreacjami bohaterów.

Polecane książki

Niebanalne dziewczyny wybierają trudne, bezkompromisowe drogi, przekonane, że ich wybory są słuszne. Czy jednak potrafią nimi podążać bez ranienia siebie i innych? Nieraz będą musiały zatrzymać się na moment, by pomyśleć: "Gdzie jestem?". Jeśli jednak tachwila refleksji nie wystarczy, by rozwiązać p...
Poradnik, w którym znajdziesz najnowsze informacje dotyczące zasad zdrowego, długiego życia, a także cenne informacje świadczące o tym, że jedzenie jest lekarstwem przy zachowaniu odpowiednich reguł. Autorzy piszą, co jest źródłem poszczególnych witamin, białka, tłuszczów, węglowodanów, błonnika pok...
Z e-booka dowiesz się między innymi: 1. Kiedy można spodziewać się reklamacji 2. Czy przewoźnik też może złożyć reklamację 3. Jak jest w przypadku usług międzynarodowych 4. Jak powinna wyglądać reklamacja 5. Ile jest czasu na rozpatrzenie reklamacji 6. Czy trzeba płacić odszkodowanie bez reklamacji...
Poradnik do gry Braid zawiera ilustrowany opis przejścia całej linii fabularnej wraz z filmami instruktażowymi nieco trudniejszych fragmentów. Braid - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. The Cloud Bridge (World 2)Just Out of Reach (World 4)Three Easy Pieces (W...
Mimo że ustawa o rachunkowości jest stopniowo harmonizowana z MSR, można doszukać się wielu rozbieżności między tymi regulacjami. Dotyczy to w szczególności wyceny aktywów i zobowiązań oraz ujmowania przychodów i kosztów. Sprawdź, jakie są różnice między MSR a polskimi zasadami rachunkowości....
  Citra i Rowan znajdują się po dwóch stronach barykady – nie mogą się porozumieć co do moralności Kosodomu. Rowan na własną rękę poddaje go próbie ognia. Zaraz po Zimowym Konklawe porzuca organizację i zwraca się przeciw zepsutym kosiarzom – nie tylko w Midmeryce, ale na całym kontynencie. Staje s...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carmen Santos

Dla Daniela i Avelino,

moich złotych chłopców,

najlepszego, co mnie

w życiu spotkało

Cariñena, 19271

luty 1927 r.

Kiedy pierwszy raz odwiedzasz grób własnego ojca, świat może wydawać się przerażający.

Rodolfo podniósł kołnierz płaszcza, ostatni raz zaciągnął się francuskim papierosem, wyjął z ust to, co z niego jeszcze zostało, po czym uchylił szybę i wyrzucił niedopałek na zewnątrz.

Drogę z obu stron otaczały winnice. Szczepy winne wyglądały jak batalion powykręcanych szkieletów, wychylających się z zaśnieżonej ziemi i unoszących w niebo nagie ramiona. Patrzyły na niego przez mgłę, która lodowatą wilgocią spowijała auto.

Przypomniał sobie ostatnie spotkanie z ojcem, kiedy żegnali się na stacji kolejowej w Cariñenie. Starszy pan stał twardo na peronie i przypominał nieco posąg, potężny jak winne szczepy od pokoleń uprawiane w jego rodzinie. Mimo że jego kręcona czupryna była przetkana siwizną, a twarz poorana zmarszczkami, ojciec wyglądał na mężczyznę krzepkiego i pełnego życia. Jak zatem Rodolfo miałby nawet pomyśleć, że ten szaleniec wyjdzie z domu w zimowy wieczór i że znajdą go następnego dnia rano w jego ulubionej winnicy, z głową rozbitą jak dojrzały arbuz i ubraniem zesztywniałym od zamarzniętej krwi? Co u diabła sprawiło, że ojciec wyszedł na dwór właśnie wtedy, kiedy wszyscy rozsądnie myślący ludzie siedzieli spokojnie w domu, kryjąc się przed zimą? Czemu Dionisio go nie powstrzymał? Pewnie i tak na niewiele by się to zdało… Kiedy stary się upierał, był głuchy na wszelkie perswazje.

Rodolfo sapnął i wsunął ręce w kieszenie płaszcza. Eleganckie paryskie rękawiczki niewystarczająco chroniły dłonie przed mrozem. Czuł się winny, że nie wziął udziału w pogrzebie i, aby się usprawiedliwić, powtarzał sobie w myślach, że miał bardzo ważne powody, by zostać w Paryżu. Miał nadzieję, że ojciec – gdziekolwiek się teraz znajduje – nie będzie miał do niego pretensji o to spóźnienie.

Odchylił się na czarnym skórzanym siedzeniu hispano-suizy H6B, którą staruszek postanowił kupić pięć lat temu.

„Nie wystarczy być bogatym, trzeba też pokazywać to bogactwo innym” – przypomniał sobie Rodolfo zdanie ojca. Stary wypowiedział je, kiedy z chełpliwą miną wysiadał z auta, kupionego poprzedniego dnia w Saragossie, podczas gdy Onofre, ostatnio awansowany z woźnicy na szofera (znał się dobrze na maszynach, z równą łatwością zmieniał koło w powozie, jak naprawiał silnik w ciężarowym fordzie), stał przy otwartych tylnych drzwiczkach wozu z marsową miną generała, w swoim nowym uniformie, którego wysoki kołnierz podczas jazdy z miasta zdążył mu otrzeć szyję do czerwoności.

Rodolfo zwrócił się do Solange, siedzącej po jego prawej stronie. Uśmiechnął się na widok bezbronnej minki młodej kobiety pod kapelusikiem cloché, okrywającym jej złociste włosy, ale spojrzenie jej oczu barwy akwamaryny zasmuciło go. Wyjął prawą rękę z kieszeni płaszcza i uścisnął jej ramię. Spojrzała na niego, skrzywiła wargi w słabym uśmiechu i uniosła spiczasty podbródek, który – wiedziony pożądaniem – tylekroć całował.

Minęło sześć miesięcy od dnia, w którym objawiła się mu w luksusowym salonie Lindy i Cole’a Porterów. Wtedy, patrząc na nią po raz pierwszy, Rodolfo myślał o księżycu, oblewającym srebrnym światłem winnice, pośród których się wychował. A także o wróżkach z baśni, które ojciec zabraniał mu czytać, żeby nie rozbudzały w chłopcu myśli o dziewczętach… O tych eterycznych istotach pojawiających się w dziecięcych snach, z ciałami białymi jak śnieg i włosami jak czyste złoto; te sny sprawiały, że wyobrażał sobie, iż matka nie umarła, ale przemieniła się we wróżkę i odwiedza go w nocy, żeby się nie bał ciemności.

Wówczas w Paryżu Solange zupełnie go oczarowała. Nie mógł oderwać wzroku od tej chłopczycy tańczącej w rytm szalonego charlestona. Wyglądała, jakby chciała odrzucić ręce i nogi jak najdalej od reszty ciała, jednak w ostatniej chwili decydowała się je odzyskać. Wpatrywał się w jej włosy, gładkie i bardzo jasne, obcięte à la garconne[1]. Na czole miała złocistą wstążkę pasującą do sukni z materiału tak lekkiego, że przypominał woal. Kreacja w światłach salonu dosłownie sypała iskrami i odsłaniała nie tylko szczupłe łydki Solange, ale także jej kolana – przepiękne, takie, jakich Rodolfo jeszcze nigdy nie widział.

Kilkakrotnie przełykał ślinę, próbując się uspokoić, ale w końcu zupełnie poddał się jej urokowi i został tak z otwartymi ustami, niby ryba wisząca na haczyku. Ta dziewczyna była jak sen, który w ciągu sekundy znikał mu z oczu i stopniowo przemieniał się w złocistą mgiełkę. Musiał się powstrzymywać, by do niej nie podbiec, a na widok jakiegoś spoconego hipopotama, który najwyraźniej jej towarzyszył, poczuł dziką wściekłość. Ta dziewczyna była inna niż wszystkie kobiety, które poznał w ciągu całego życia. W porównaniu z wieśniaczkami, pomagającymi mężczyznom podczas winobrania w majątku ojca, z babami przedwcześnie postarzałymi, o pyzatych policzkach i skórze przeżartej słońcem i słotą, ta istota była boginią, która właśnie zstąpiła z Olimpu. Przyćmiła nawet jego piękną, młodą matkę, która już od lat czuwała nad nim z wysokości kominka w jadalni, na wieczne czasy uwięziona w blednącej z roku na rok fotografii. Urodą przewyższała także Marianę, towarzyszkę jego dziecięcych zabaw, która pewnego upalnego wieczoru wypełnionego opowiadaniem baśni o wróżkach pozwoliła mu złożyć na swoich ustach przelotny pocałunek. Ta blondynka w lśniącej sukni i o nogach tancerki była gwiazdą niedawno spadłą z nocnego nieba. Od jej blasku mężczyźni po prostu ślepli. Tamtej nocy w posiadłości Porterów nagle stracił ją z oczu. Zniknęła wyprowadzona przez swojego tłustego towarzysza. Musiało upłynąć wiele dni, zanim Rodolfo znowu ją spotkał… I to tam, gdzie najmniej się spodziewał.

Tymczasem z mgły wyłoniły się zarysy wielkiego dworu rodziny Montero. Widok dobrze znanego domu oderwał go od rozmyślań, obudził szacunek, a równocześnie mrożący krew w żyłach lęk: że od teraz przestanie być jedynie synem, że będzie musiał przejąć zarządzanie odziedziczonym po ojcu majątkiem i zaopiekować się starszym bratem, niszczonym przez alkohol i złe wspomnienia; wreszcie, że Solange, ta skrząca się i złocista jak gwiazda Solange, spyta go pewnego dnia, dlaczego poszła za nim i opuściła wiecznie świętujący Paryż dla tego pustkowia, ze wszystkich stron otoczonego winnicami i stale chłostanego wiatrem.

W końcu marzenie zmarłego Fausto Montero wyłoniło się z mgieł. Wielki dom z czerwonej cegły wybudowano na szczycie wzgórza w połowie drogi z Cariñeny do Aguarón. Na wschodzie widać było równinę Cariñeny, na zachodzie roztaczał się widok na wierzchołki łańcucha górskiego Algairén. Okna werandowe wychodziły na taras, w tej chwili pokryty śniegiem. Fasadę zdobiły mozaiki z polichromowanych azulejos[2]. Stary powierzył budowę domu architektowi z Saragossy. Kierował się jednym z charakterystycznych dla siebie impulsów. Gdy zobaczył plany willi, którą jego przyjaciel i rywal Juan Solans projektował naprzeciw należącego do niego młyna w Saragossie na lewym stoku rzeki Ebro, czuł, że nie może postąpić inaczej. Juan Solans chciał wznieść swój dom na rozległym terenie bez domów mieszkalnych, gdzie fabryki stały wśród sadów, a odór nawozu i kanałów szczególnie dawał się we znaki. Aby się tam dostać, należało przejechać przez Kamienny Most, o którym mówiono, że ma co najmniej pięćset lat.

Hodowcy winorośli, z którymi Fausto Montero grywał w domino – najpierw w Cariñenie, a od 1912 roku w nowo otwartym kasynie w Aguarón, wioski u podnóża gór Algairén, w której się urodził i na której cmentarzu teraz spoczął – próbowali mu wyperswadować kaprys wybicia w ścianach wielkich okien. Nawet stary Juancho, który urodził się z pępowiną owiniętą dookoła szyi i był w związku z tym nieco przygłupi, wiedział, że w tej okolicy wielkie okna mogą służyć jedynie temu, że zimą będzie przez nie przenikał wiatr, a latem bezlitosne słońce. Cóż, kiedy w głowie Fausto Montero zagnieździł się jakiś pomysł, nic ani nikt nie był w stanie mu go z niej wybić. Ten upór przysporzył mu zażartych wrogów wśród sąsiadów, ale pozwolił też wzbogacić się na płodach, jakie przynosiły mu winnice i rodzinna wytwórnia win, poza tym młyn zaopatrujący w mąkę całą okolicę oraz gorzelnia, produkująca anyżówkę i inne mocne napoje, z której, jak twierdzili znawcy, pochodziło najlepsze miejscowe brandy. Poza tym zgarniał niemałe czynsze z bogatych kamienic, które na przestrzeni lat skupował w Saragossie, korzystał też z zysków dzięki szczęśliwemu inwestowaniu w akcje. Zdołał również zachować swoich francuskich klientów, z którymi stosunki handlowe nawiązał jeszcze jego ojciec. Około 1870 roku szkodnik winnic, filoksera, zniszczył francuskie winnice i galijscy winiarze zwrócili oczy w stronę Cariñeny, skąd od lat kupowali wino w dobrych cenach, by mieszać je ze swoim. Niektóre francuskie firmy posunęły się nawet do wysłania delegacji do Cariñeny i Aguarón. Okres świetności zakończył się w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy Francja zdołała przywrócić swoje winnice do dawnej świetności i znacznie ograniczyła import win z Hiszpanii, co doprowadziło winiarzy z tych okolic do głębokiego kryzysu. Z tego nieszczęścia cało wyszedł jedynie Fausto Montero. A to wszystko dzięki przezornym inwestycjom. Poza tym Galowie, jako znawcy czerwonych winogron, nadal kupowali od niego znaczną część świetnej jakości plonów, nawet podczas tak bardzo dewastującej Europę Wielkiej Wojny.

Stosunki z handlowcami, którzy co rok przybywali z Francji na rozmowy i zakupy, rozwinęły w Montero głęboką miłość do sąsiedniego kraju. Nigdy tam nie jeździł, ale wszyscy jego synowie nauczyli się francuskiego dzięki nauczycielowi z Paryża (dosyć staremu i niechlujnemu), który zjawił się w Cariñenie, uciekając nie wiadomo przed czym; to on uczył chłopców mówić poprawnie i z dobrym akcentem aż do czasu, kiedy Montero wysłał ich do Saragossy, do jezuickiej szkoły z internatem.

Teraz Fausto Montero już nie żył. Jego uwielbianą hispano-suizą, którą Onofre zatrzymał przed główną bramą, jeździli inni.

Rodolfo zdjął rękawiczkę z prawej dłoni i pogłaskał policzek Solange. Tym razem nie zrobił tego z miłości ani z pożądania, jakie budził w nim ten mały złotowłosy anioł; nawet nie z powodu chęci pieszczoty. Zrobił to, by się upewnić, że te ostatnie miesiące w Paryżu nie były tylko pięknym snem.

[1]À la garconne (fr.) – na chłopczycę.

[2]Azulejos (hiszp.) – ozdobne kafle ceramiczne, często tworzące razem duże obrazy; nazwa pochodzi od słowa „azul”, czyli „niebieski”, jak niebo na tych kafelkach. Typowa ozdoba domów w Hiszpanii.

2

Kobieta, która wyszła z domu, kiedy tylko samochód zatrzymał się przed wejściem, była niska i okrąglutka, z policzkami różowymi jak jabłko w bajce o Królewnie Śnieżce. Włosy, gęste i siwe, wiązała z tyłu głowy w wielki kok.

Stary Montero wybrał ją w Aguarón ponad trzydzieści lat temu, kiedy była niemal dzieckiem. Miała zostać służącą pięknej młodej damy z Saragossy, jego świeżo poślubionej żony, która – choć była córką zrujnowanego handlarza tkanin – pamiętała lepsze czasy swojej rodziny i bardzo chciała móc znowu korzystać z przywilejów, jakie dają pieniądze. Dziewczyna służyła swojej pani z całym poświęceniem. Kiedy musieli radzić sobie bez pani po trudnym porodzie trzeciej latorośli, Pepita zajęła się poszukiwaniami mamki dla maleńkiego Rodolfo, a potem karmiła go nadal, już mlekiem krowim, podczas gdy mały Dionisio tulił się do jej spódnicy, a najstarsza i najsmutniejsza z trójki dzieci Amalia popłakiwała, tuląc w rękach szmacianą laleczkę.

Teraz Pepita zbliżała się do pięćdziesiątki; jej zadaniem było organizowanie wszystkich zajęć domowych i wydawanie poleceń kucharce i dwóm dziewczynom służebnym. Pozbawiona miłości i perspektyw Pepita znała tylko rodzinę Montero i już nie tęskniła za jakimś innym życiem, odmiennym od tego. Prowadzenie domu żelazną ręką dawało jej satysfakcję. Spokój jej dojrzałych lat zakłócały tylko błędy życiowe Dionisio, a ostatnio również tragiczna śmierć Don Fausto, za którego duszę się modliła co wieczór w zaciszu własnej sypialni.

– Rodolfico! – wykrzyknęła na widok Rodolfo wysiadającego z auta. Natychmiast jednak zdała sobie sprawę z niestosowności swojego zachowania i poprawiła się, spuszczając oczy: – Przepraszam… Don Rodolfo.

Rodolfo obszedł samochód i wyciągnął rękę do Solange, by pomóc jej przy wysiadaniu z auta, już otwartego przez szofera. Następnie podbiegł do służącej, uważając, by nie poślizgnąć się na pokrywających ziemię zlodowaciałych resztkach śniegu i objął ją gorącym uściskiem, rozbawiony szczekaniem psów, które tymczasem podniosły wrzawę gdzieś za domem.

– Daj spokój, Pepito! Jesteś jedyną kobietą na świecie, której pozwalam mówić do mnie „Rodolfico”. I muszę cię prosić, żebyś sobie darowała tego „Dona”.

Policzki Pepity stały się jeszcze czerwieńsze.

– Dionisio w domu? – spytał Rodolfo.

Miał cichą nadzieję, że jego brat uspokoił się trochę przez ten czas, kiedy on przebywał w Paryżu, ale w głębi duszy bał się, że tej nocy także ktoś przywiezie go na wozie zaprzężonym w muły, półprzytomnego i podtrutego winem z karczmy.

– Ach, Rodolfo! – odparła Pepita cicho, zerkając spod oka na Solange, która apatycznie się jej przyglądała. – Zaraz po obiedzie wybrał się do Cariñeny…

– Konno? – przerwał jej, nie próbując nawet ukrywać niepokoju przed Solange.

– Piechotą… – wyszeptała Pepita.

Rodolfo odetchnął z ulgą.

– Cóż, przynajmniej nie ma strachu, że spadnie z siodła i się zabije – zażartował, by zakończyć temat, po czym zwrócił się do Onofre: – Pojedziesz po niego, zanim się ściemni. Nadal bywa w tej zapluskwionej knajpie?

Krzepki szofer, wyraźnie zawstydzony, potwierdził. W międzyczasie wyjmował z auta bagaże, przywiezione przez państwa z Francji. Wiedział, że brakuje jeszcze dwóch kufrów z ubraniami tej milczącej młodej pani. Wysłano je bezpośrednio z Paryża, a on miał za kilka dni odebrać je w Saragossie. Zastanawiał się, czy ta Francuzka w ogóle umie mówić. Podczas całej jazdy z miasta nie usłyszał od niej ani słówka.

Onofre pomyślał, że czekają ich ciężkie czasy. Stary pan zmarł w niejasnych okolicznościach, starszy brat codziennie w sztok pijany, a najmłodszy beniaminek ni stąd, ni zowąd wziął ślub z jakąś francuską wykwintną niemową… Przypuszczalnie Don Rodolfo powiedział prawdę i ta młoda nie jest jego utrzymanką – co, z drugiej strony, oszczędzi rodzinie wielu kłopotów.

Rodolfo podał ramię Solange i wprowadził ją do wnętrza domu.

W holu Pepita zajęła się ich płaszczami i kapeluszami. Zanim wręczyła je Trini, jednej z dziewczyn służebnych, ukradkiem przesunęła palcami po kapelusiku swojej nowej pani. Ależ ten filc delikatny… i jaki uroczy bukiecik kwiatków na boku…

Znany zapach rozpalonego kominka i domowe ciepło przez chwilę przytłumiły smutek, który Rodolfo odczuwał od chwili, gdy zadzwonił do niego Rémy, francuski przyjaciel ojca, mieszkający w Aguarón. Jego telefon sprawił, że Rodolfo musiał przerwać beztroskie życie w Paryżu i wrócić do domu.

Drzwi prowadzące do gabinetu starego pana były otwarte. Wyszedł z nich teraz Evaristo, administrator. Rodolfo nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na tego człowieka przypominającego wyglądem smętny cyprys. Swego czasu był towarzyszem rozrywek ojca, a pracował dla niego, jeszcze zanim na świat przyszły dzieci, które zresztą pewnego pięknego dnia zaczęły nazywać go „starym krukiem”. Rodolfo wiedział, że Evaristo był wykształcony, że nadzwyczaj sprytnie radził sobie z liczbami, a już wręcz cudownie z najbardziej kłopotliwymi dokumentami. Fausto Montero przeciwnie – potrafił pogubić się przy czytaniu najprostszego kontraktu. Pojawienie się Evaristo przypomniało Rodolfo, jak mało wie o interesach ojca. Trochę go to zmartwiło.

Evaristo przeszedł przez westybul i zatrzymał się przed Rodolfo. Schylił przed nim głowę, zgiął swoją wątłą postać na znak szacunku i powiedział energicznie:

– Witajcie państwo w domu. Rodolfo, proszę mi pozwolić złożyć sobie najserdeczniejsze wyrazy współczucia.

Nastąpił kolejny ukłon, tym razem skierowany do małżonki nowego pana. Jej chłodna uroda wywołała u administratora przyspieszone bicie serca, jakby był jeszcze nastolatkiem.

Wzmianka o śmierci ojca sprawiła, że Rodolfo poczuł cierpki smak w ustach, podobny temu, jakim Pepita dodawała goryczy jego dzieciństwu, zmuszając do połykania oleju rycynowego.

– Dzięki, Evaristo. W najbliższych dniach będę cię potrzebował. Zależy mi na tym, żebyś wprowadził mnie w sprawy posiadłości. Jeżeli jesteś wolny, chciałbym cię widzieć jutro o ósmej rano w biurze.

Evaristo potwierdził skinieniem głowy.

– Naturalnie, Rodolfo. Właśnie zajmowałem się porządkowaniem papierów twojego ojca, niech spoczywa w pokoju. Życzę dobrej nocy… państwu.

Ukłonił się i czym prędzej poszedł do swojego małego forda z elektrycznym zapłonem, którym tak często jeździli z szefem, gawędząc w drodze z Cariñeny. Zawsze parkował go za domem. Idąc do wozu, wspominał ten dzień, dwadzieścia cztery lata temu, w którym Pepita pierwszy raz pokazała mu tego chłopaczka – ostrożnie, jakby miała do czynienia z czymś niesłychanie delikatnym. Nowo narodzony był bardzo malutki, wyglądał jak rodzynek, zagubiony w szydełkowym kocyku splamionym krwią. Wrzeszczał jednak tak gwałtownie, że Evaristo dostał gęsiej skórki. Niespodziewane zniknięcie pani domu w niecały miesiąc później załamało nie tylko Don Fausto, ale również Evaristo. Było dla niego kresem nadziei, jakie żywił wobec Pepity – kobieta odtąd poświęciła się wychowaniu trójki maluchów i w końcu wyschła jak zapomniane na strychu jabłko. Do jej i tak już licznych obowiązków domowych doszła nieskończona liczba talerzy z kaszką, brudnych pieluch, zasmarkanych nosków i pozdzieranych kolan. Nieśmiałość nie pozwoliła Evaristo starać się o inną kobietę i w ostateczności skończył jako stary kawaler, tyle że raz w miesiącu zaspokajał potrzeby ciała w wytwornych lupanarach w mieście.

Kiedy siadł za kierownicą forda, swojego najcenniejszego nabytku, przedmiotu zazdrości całej okolicy, zadał sobie pytanie, czy też ów beniaminek rodziny Montero będzie miał dość energii, by zarządzać winnicami, które teraz odziedziczył.

Na kolację Pepita zarządziła podanie jednej z ulubionych potraw Rodolfo. Były to grzanki z kawałkami kiełbasy i winogronami. Na haftowanym niedzielnym obrusie, którym nakryto masywny mahoniowy stół w jadalni, dwie służące ustawiły talerze z grubą pokrojoną kiełbasą i suchymi kiełbaskami, półmisek z marynowaną polędwicą oraz drugi z ryżową krwawą kiszką – wszystko dopiero co usmażone, jeszcze ciepłe.

Od momentu, kiedy Francuzka wysiadła z auta, Pepita zadawała sobie to samo pytanie co Onofre. Ta młodziutka, niezwykle blada i szczupła dziewczyna trochę ją niepokoiła. Czyżby we Francji specjalnie głodzono młode dziewczęta? Mężczyźni z tego kraju, którzy czasem odwiedzali ich dwór, żeby prowadzić z Don Fausto pertraktacje handlowe i wypijać mnóstwo koniaku, byli zazwyczaj krzepcy, w średnim wieku i w niczym nie przypominali tej przejrzystej, zbyt grubo umalowanej istoty, jaką okazała się nowa pani tego domu. Strach ścisnął Pepicie żołądek i odebrał całą radość ze spotkania. Panicz też był szczuplejszy i tchnął wyrafinowaniem, którego przedtem nie miał. Pepita zapytywała sama siebie, czy będzie umiał poradzić sobie z chytrymi miejscowymi winiarzami, wiecznie konkurującymi z jego ojcem. Kiedy pan wysłał go do Francji, był przecież jeszcze taki niewinny… Ot, wesoły i lubiący psoty młodzieniec, który nigdy nie interesował się tym, skąd ojciec bierze pieniądze na jego prawnicze studia w Madrycie, a potem na kilkumiesięczny pobyt w Paryżu, skąd słał do Cariñeny obszerne listy. Don Fausto czytał Pepicie fragmenty, w których syn opisywał wspaniałe gmachy i kawiarnie, gdzie ludzie – niewątpliwi wałkonie – marnowali czas na gadaniu o niczym. Pepicie nie mieściło się w głowie, jak można choć przez sekundę nic nie robić. Ją nauczono, że z próżniactwa rodzą się złe nawyki, a do tego nie miała zamiaru dopuścić.

Kiedy Rodolfo wszedł razem z Solange do jadalni i zobaczył stół nakryty do kolacji, poczuł bolesny ucisk w żołądku. W Paryżu przyzwyczaił się do lekkich posiłków, które sam przyrządzał na kuchence w swoim skromnym, wynajętym studiu, a także do wyrafinowanych dań, podawanych w rezydencjach paryskiego wyższego towarzystwa, do którego wprowadził go Marcel. Kochany Marcel, który nigdy nie powinien się dowiedzieć, do jakiego stopnia ich przyjaźń poszerzyła horyzonty młodego Rodolfo.

Odsunął krzesło, żeby Solange mogła usiąść. Kiedy już się usadowiła, stanął za nią, pochylił się nad jej uperfumowaną głową i delikatnie ucałował włosy. Wiedział, że bardzo to lubi.

– Nie czujesz się dobrze, chérie? – szepnął jej do ucha.

– Głowa mnie boli i… jestem bardzo zmęczona – odparła Solange. Jej francuski akcent, który tak oczarował Rodolfo, kiedy pierwszy raz mówił z nią po hiszpańsku, wydał mu się w tej chwili silniejszy niż kiedykolwiek.

Ścisnął ją za ramiona w geście pocieszenia i usiadł obok. Nie dziwiło go bynajmniej, że biedaczka od chwili wyjazdu z Paryża prawie się nie odzywała. Podróż pociągiem do Saragossy, z przesiadką w Madrycie, musiała być bardzo męcząca. Treść testamentu Don Fausto stała się niespodzianką dla wszystkich, którzy byli obecni przy odczytywaniu ostatniej woli zmarłego. A dwa dni, spędzone w domu bogobojnej Amalii na znoszeniu głupiego ględzenia i nudnych przemów politycznych Jednorękiego – jak on i Dionisio nazwali swojego szwagra od czasu, kiedy wrócił z Maroka bez ręki, za to ze świeżym awansem na pułkownika – jego również umęczyły do ostateczności.

Rodolfo zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo odmienił go Paryż. Rodzinny dom wydał mu się teraz bardzo ponury, meble toporne, a jedzenie prymitywne. Być może powinien zasugerować Pepicie, żeby podawała lżejsze kolacje… To Solange powinna troszczyć się o takie sprawy. Zerknął spod oka na żonę. Z dala od salonów, w których ta młoda kobieta do upadłego tańczyła charlestona i black bottom[3], otulona w lśniącą sukienkę odsłaniającą kolana, pośród wytwornych gości i lokai roznoszących na tacach szampana i koktajle o skomplikowanych nazwach, wydała mu się teraz bezbronną, przestraszoną mróweczką.

Jedli kolację szybko i w milczeniu. Żadne z nich nie czuło głodu. Nie mieli też ochoty na rozmowę. Solange wzięła łyżeczkę grzanek i dłubała w nich widelcem przez dłuższą chwilę, nie mogąc zdecydować się na spróbowanie. W ostateczności zjadła tylko winogrona i kawałeczek polędwicy, który Rodolfo położył jej na talerzu. Tydzień po ich nieprzemyślanym i pospiesznym ślubie zrozumiała, jakie będzie jej nowe życie.

Dreszcz przebiegł jej po plecach.

Rodolfo przełknął garstkę grzanek, żeby nie robić przykrości Pepicie, którą kochał jak matkę. Wypił też kieliszek czerwonego wina z winogron garnacha[4] z ich winnicy. Jego smak mu jednak nie odpowiadał. Po tym, jak spróbował stołowych win, które rodzina Solange uzyskiwała ze swojej winnicy w Médoc, to wino wydało mu się zbyt gęste. Miał wrażenie, że pije purée z kartofli. Poczuł pustkę w sercu. Przygnębiała go nieobecność ojca, w mroźnym powietrzu domu wręcz fizycznie odczuwalna. Poza tym umierał ze strachu przed tym, co będzie w przyszłości.

Solange dokładnie złożyła sztućce na swoim prawie pełnym talerzu. Widać było, że oczy jej się kleją. Rodolfo serce zabolało na ten widok. Odsunął się na krześle i wstał.

– Pepito!

Kobieta zjawiła się natychmiast. Jej podobne do jabłek policzki płonęły teraz karminowo.

– Chcemy się położyć – powiedział Rodolfo, zanim Pepita zdążyła otworzyć usta. – Ostatnie dni były naprawdę wyczerpujące. Każ Lali przygotować dla nas jakąś sypialnię.

– Mają państwo już przygotowaną wielką sypialnię, señor – odpowiedziała i zawahała się nagle. Kiedy dzieci Don Fausto dorastały, próbowała się do nich zwracać, dodając przed imieniem słówko „Don”, jak mówiła do ich ojca, ale jakoś jej się to nie udawało. Zwracała się więc do nich per „pan”, z największym trudem dodając słowo „señor”, chociaż traktowała ich zawsze, jakby jeszcze byli dziećmi.

– Sypialnię ojca?

– Tę, w której stoi małżeńskie łóżko. Nie miałam czasu urządzić sypialni dla pana i…

Policzki Pepity zaczerwieniły się jeszcze bardziej, kiedy spojrzała na swoją nową panią, tak milczącą i skuloną na krześle, że wyglądała jak myszka. Oczyma duszy ujrzała piękną i wymuskaną małżonkę Don Fausto, której Pepita służyła z ofiarnością i podziwem. Dlaczego mężczyźni z rodziny Montero byli tak nieporadni w sprawach miłości?

Kiedy Rodolfo odsuwał krzesło Solange, pomagając jej wstać, w pokoju rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami. Usłyszeli odgłos nierównych, ciężkich kroków, jakby ktoś szedł, potykając się. Pepita aż podskoczyła. Spojrzenia jej i Rodolfo skrzyżowały się. Oboje wiedzieli, kto przyszedł.

Mimo zmęczenia i senności Solange wyczuła napięcie, jakie zapanowało w pokoju i spojrzała w stronę drzwi. Do jadalni wszedł młody mężczyzna, a za nim wielki pies o cynamonowej sierści, z białymi łatami na piersiach i między uszami.

Mężczyzna chwiał się tak bardzo, że wszyscy mieli wrażenie, że zaraz upadnie na podłogę z wielobarwnych kamiennych, ułożonych w mozaikę płyt. Był pijany. Jak bela. Solange zauważyła, że bardzo przypominał Rodolfo, chociaż jego rysy były ostrzejsze. Jego postawa, oczy – teraz zmętniałe od alkoholu – wreszcie całe ciało było bardziej krzepkie. Nie ulegało wątpliwości – to ten brat, o którego jej mąż spytał zaraz po przyjeździe do domu. Ów tajemniczy Dionisio, o którym Rodolfo nie mówił jej prawie nic. Teraz już wiedziała dlaczego. Dionisio był rozczochrany i z pewnością nie golił się od wielu dni. Kiedy zdjął niechlujny płaszcz i rzucił go na krzesło, odsłonił pogniecioną bluzę z rękawami zawiniętymi po łokcie i usianą czerwonawymi plamami, niewątpliwie z wina. Nosił ją wepchniętą w bardzo szerokie spodnie, ściągnięte paskiem ze spękanej skóry. Najbardziej jednak przeraziły Solange jego stopy. Jak mógł wejść tu w tych starych, zabłoconych buciskach? Gdyby zobaczyła go w jakimkolwiek innym miejscu, uznałaby, że jest żebrakiem, może nawet bandytą.

Dionisio wykrzywił twarz w czymś, co miało być uśmiechem, i podszedł do Rodolfo. Tamten poczuł, jak całe jego ciało ogarnia smutek, który dusił w sobie od chwili, gdy poinformowano go o śmierci ojca. Rozpoznawanie w tym przesiąkniętym alkoholem człowieku dawnego Dionisio za każdym razem kosztowało go więcej. Starszy brat, którego w dzieciństwie tak podziwiał, już nigdy nie powrócił… z zasadzki, w której się znalazły hiszpańskie wojska pod Annual w Maroku. Teraz, kiedy ich ojciec już nie może go pilnować, jak poradzą sobie z kontrolowaniem jego potwornych pijaństw?

– Braciszku…! – wymamrotał Dionisio.

Chciał paść Rodolfo w ramiona, ale tamten, zgnębiony żałosnym widokiem cofnął się, potknął o stół i omal nie upadł plecami na stojące tam talerze.

– Dobry Boże, Dionisio! – wyrwało mu się, kiedy otrząsnął się już z szoku. – Jak ty wyglądasz? Od ilu dni się nie myłeś?

Pies zrozumiał zachowanie Rodolfo jako zagrożenie i zaczął szczekać w obronie swojego pana. Solange przerażona zerwała się z krzesła jak pchnięta sprężyną.

– Sandokán! Siad! – wybełkotał Dionisio.

Psisko posłuchało, zamiast szczekać zaczęło tylko równie groźnie warczeć.

Mimo że Dionisio był potężnie pijany, zachował tyle trzeźwości, żeby poczuć wstyd z powodu słów Rodolfo, którego powrotu czekał z niepokojem. Śmierć ojca tak nim wstrząsnęła, że nawet alkohol nie potrafił uśpić demonów, które torturowały go od czasu, kiedy jego życie zapadło w ciemność w górach Rif. Grzbietem dłoni zasłonił spierzchnięte wargi. Potrzebny był mu łyk… Podszedł do stołu, żeby sobie ulżyć, gdy nagle natknął się na Solange i nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Wiedział, że brat ma przyjechać z jakąś Francuzką, z którą się ożenił, ale nie liczył się z tym, że owa niespodziewana szwagierka sprawi, że natychmiast poczuje się tak trzeźwy, jakby nie spędził całego wieczoru, topiąc lęki w winie… Wpatrywał się w nią, niemal nie mrugając.

Ręka Rodolfo na ramieniu wyrwała Dionisio z nagłego oczarowania.

– Nie możesz się doprowadzać do takiego stanu, Dionisio – mówił z czułością. – I zakładam się, że dzisiaj nawet nic nie zjadłeś…

Tamten wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od Solange.

– Odprowadzę żonę do sypialni – ciągnął Rodolfo. – Jest bardzo zmęczona po podróży. A ty usiądź i zjedz coś! Zaraz zejdę z powrotem i porozmawiamy spokojnie.

Wziął Solange pod ramię i wyprowadził z jadalni. Młoda kobieta, spragniona odpoczynku i uwolnienia się od widoku tego pijanego, brudnego mężczyzny, pozwoliła się prowadzić jak owieczka. Dionisio patrzył w ślad za Francuzką, aż zniknęła mu z oczu. Wówczas padł na jedno z krzeseł, drżącymi rękami urwał kawałek polędwicy i rzucił psu, który schwycił mięso w locie. Dionisio wziął kieliszek brata, nalał wina do pełna i wypił duszkiem.

Pepita w końcu odzyskała możność ruchu. Wzdychając, zaczęła zbierać talerze Rodolfo i jego żony. Powinna dopilnować, żeby Dionisio zjadł coś konkretnego. Nie może przecież żyć tylko winem z knajpy! Wierzyła, że powrót Rodolfo sprawi, że rodzina odzyska głowę, ściętą przez śmierć starego pana, ale chłopak wrócił jakiś całkiem odmieniony… Bardziej dojrzały, to prawda, ale chełpił się jakimiś wytwornościami, które pewnie oddalą go od brata i spraw posiadłości.

Kobiecina wzruszyła ramionami i znowu westchnęła. Słusznie powtarzała, że mężczyźni z rodu Montero są nieporadni życiowo…

[3]Black bottom (ang.) – taniec towarzyski, modny w latach dwudziestych.

[4]Garnacha (hiszp.) – rodzaj czerwonych winogron.

3

Sypialnia Don Fausto była chyba największym pokojem w domu. I najoszczędniej umeblowanym. Wielkie łoże małżeńskie i jego masywny zagłówek z ciemnego drzewa, dwa stoliki z marmurowym blatem z szarym żyłkowaniem, komoda, również z blatem z marmuru, krzesło, na którym ojciec zwykł składać ubranie przed położeniem się spać, wreszcie szafa, w lustrze której odbijała się wyszyta przed laty przez Pepitę gruba wełniana szara kapa – stary Montero pozwalał sobie używać jej jedynie zimą.

W pokoju paliło się światło. Przed komodą, której górna szuflada była otwarta, Trini i Lali oglądały halkę barwy kości słoniowej, wykończoną na brzegach delikatnymi koronkami. Materiał lśnił w świetle kilku żarówek, wkręconych w żyrandol z kryształowymi łezkami, który pani domu kupiła wiele lat temu w jakimś sklepie w Saragossie. Nie zdążyła zobaczyć, jak wygląda po zapaleniu. W domu nie było elektryczności aż do 1924 roku, kiedy Don Fausto zapłacił furę pieniędzy, żeby światło dotarło aż tutaj.

Służące oglądały strój tak przejęte, że nie zauważyły małżonków wchodzących do sypialni.

– Co robicie? – Głos Rodolfo wyrwał je z zachwytu.

Trini zaczerwieniła się jak pomidor i wypuściła halkę z rąk.

– Pepita kazała nam rozpakować bagaże, kiedy państwo będą jedli kolację, Don Rodolfo… – odpowiedziała Lali, bystrzejsza z nich dwóch.

– Zostawcie to na jutro!

Szorstki i w dodatku przygnębiony głos pana przestraszył Trini jeszcze bardziej i zmieszał nawet rezolutną Lali. Dziewczyna z żalem złożyła halkę i wsunęła do szuflady, którą czym prędzej zamknęła. Rodzinna wioska i ten dom, w którym pracowała od dwóch lat, polecona przez Pepitę, swoją ciotkę, były dla niej całym światem. Nigdy jeszcze nie miała w rękach materiału, który prześlizgiwał się w palcach jak oliwa i był tak piękny, że aż ćmiły się oczy, a serce szybciej biło. Kiedy wyszły z sypialni, życząc państwu dobrej nocy, Lali już wiedziała, że gdy położy się spać w pokoiku, który dzieliła z Trini, ogarnie ją tęsknota za jakimś innym światem, pełnym niedostępnych jej pięknych rzeczy i ubrań, których istnienie przeczuwała już dawno, od chwili, kiedy przestała być dzieckiem.

Solange usiadła na brzegu łóżka. Poczuła niesmak na widok tych prostych dziewczyn, które miętosiły w rękach jej bieliznę. Nie odpowiadała jej też okropna kapa, która ważyła chyba kwintal. Wędrowała wzrokiem po meblach tej pozbawionej odrobiny wdzięku sypialni. Przypomniała sobie pokój, który tante[5] Mathilde oddawała do dyspozycji Solange podczas długich pobytów w swoim hôtel particulier[6] w Paryżu. A potem swój własny, jasny pokój w rodzinnym château[7] w Médoc, o ścianach barwy jasnokremowej, z wysokim sufitem ozdobionym skomplikowanymi stiukami i z kwiecistymi, pastelowymi zasłonami, które sama wybrała, kiedy skończyła osiemnaście lat. Jak ma się przyzwyczaić do tego miejsca, tak niegościnnego, obsługiwanego przez prymitywne służące, które zwyczajną halkę obmacują jak małpy?

Rodolfo zgadywał, o czym myślała, i czuł się jak wieśniak, jak nieokrzesany gbur. Jak mógł się odważyć przywieźć taką kobietę, jak Solange, do tej chałupy? Usiadł obok niej, ujął ręce, które złożyła na kolanach, i je ścisnął.

– Kupimy nowe meble, Solange – mruknął. Spojrzał w okno, zasłonięte kotarą z grubego aksamitu. – I piękne zasłony. Każę pomalować ściany wesołymi kolorami, żeby wszystko było tak, jak zechcesz… Zmienimy wszystko, od strychu aż do piwnic. Zobaczysz…

Uśmiechnęła się i położyła mu głowę na ramieniu. Poczuła jego zapach – świeży, męski. Czuła, jak emanujące z niego ciepło przepełnia ją energią. Zupełnie tak samo, jak tego wieczoru, kiedy pierwszy raz ją pocałował… i we wszystkie wieczory po tym pierwszym.

– Jesteśmy dzisiaj zmęczeni – ciągnął mąż. – Kiedy się wyśpisz, poczujesz się o wiele lepiej.

Solange nadal milczała.

– Obiecuję ci, że będziesz ze mną szczęśliwa. – Rodolfo puścił jej ręce i pogłaskał po policzku. – Z czasem pokochasz tę ziemię… Zobaczysz…

Wstał i podszedł do komody. Otwierał jedną szufladę po drugiej i przewracał rzeczy, ułożone tam przez Trini i Lali, w nadziei, że znajdzie tam jakąś nocną koszulę z materiału grubszego niż bibułka papierosa…

Przypomniał sobie z żalem, że po wspólnych igraszkach w jego studiu w Paryżu Solange zawsze zasypiała nago, zwinięta w kłębek przy jego boku, pod kilkoma kołdrami. Zapach ich ciał mieszał się z wonią, która fascynowała go bardziej niż najwspanialsze perfumy. Wyjął niebieski kawałek materiału, który przypominał nocną koszulę. Patrząc na niego, zdał sobie sprawę z zimna panującego w pokoju. Pomyślał, że na igraszki nago będzie trzeba poczekać do lata… I że Solange w tej bieliźnie chyba umrze z zimna.

Podszedł do łóżka, odsunął kapę i wsunął rękę pomiędzy prześcieradła. Służące włożyły tam już podgrzewacze do łóżek, ale to nie wystarczy, by Solange wygodnie przespała noc. Rodolfo położył koszulę na poduszce i znowu zaczął przeszukiwać komodę. Dziewczyny poukładały wszystko za szybko. Niebawem znalazł jedwabną piżamę, kupioną przez Solange w salonie słynnej Coco Chanel, której ekstrawaganckie stroje zachwycały wszystkie bogate panie we Francji. Wśród przyjaciółek Solange posiadanie męskiej bielizny dopasowanej do ciała kobiety było ostatnim krzykiem mody. Rodolfo udawał zachwyt, kiedy Solange zakładała tę piżamę w jego paryskim studiu i popisywała się przed nim niby-męskimi ruchami, ale na szczęście od razu ją z siebie zrzucała… piżama, zapomniana, lądowała na podłodze.

– Myślę, że będziemy potrzebowali więcej kołder – powiedział, kładąc piżamę na kolanach Solange. – Lepiej włóż to na siebie na noc. Na razie twoje paryskie koszulki nie przydadzą się na nic. – Aż zaśmiał się przez zęby wobec absurdu tej sytuacji. – Poszukam Pepity, żeby dała nam więcej ciepłych okryć. Zaraz wracam, chérie.

Już miał wyjść, kiedy zatrzymał go głos Solange:

– Twój brat… dużo wypił… prawda?

Rodolfo odwrócił się w stronę żony i zatrzymał na środku sypialni.

– Mój brat jest alkoholikiem – odpowiedział, przeciągając słowa i podkreślając słowo „alkoholik”. – Pije bez umiaru… od powrotu z Maroka, pięć lat temu.

– Z Maroka?

Solange nic nie rozumiała. Jej wuj, już nieżyjący, podróżował do Maroka przed ślubem z córką bogatego fabrykanta maszyn do szycia, ale nigdy nie widziała go pijanego… ani nawet podchmielonego.

– Dionisio walczył w Maroku, Solange. W tym absurdalnym sporze o utrzymanie tego kraju jako kolonii… tej ziemi, która nie należy do nas i na której nic nie straciła ani Hiszpania, ani…

Nie czekał, aż Solange coś powie. Odwrócił się i opuścił sypialnię.

Pepitę zastał w kuchni. Wydawała właśnie polecenia kucharce imieniem Ramonica w sprawie jutrzejszych posiłków. Dwie młode służące piły czekoladę z kubków, siedząc przy drewnianym stole – jedyny kaprys, na jaki Pepita im od czasu do czasu pozwalała, jeżeli uznała, że dobrze wypełniły swoje zadania.

Na widok pana dziewczyny się zerwały. Pepita też była wystraszona. Panowie Montero rzadko zaglądali do kuchni. Słysząc prośbę Rodolfo, natychmiast spojrzała na siostrzenicę. Lali od razy usłuchała. Bojąc się, by nie wypomniano jej łączącego je pokrewieństwa, Pepita była dla Lali szczególnie surowa i nie wybaczała najmniejszego błędu.

W końcu razem z Rodolfo wyszła z kuchni. Martwił ją jego zmęczony wygląd, to spojrzenie zbitego psa. Biedny chłopiec dopiero co stracił ojca i z dnia na dzień stał się głową rodziny… Na Dionisio, chociaż był starszy, nie można było pod tym względem liczyć. Na szczęście zdążył już dotrzeć do swojej sypialni, gdzie od razu zasnął ciężkim, pijackim snem, nie pamiętając, że powinien był jeszcze porozmawiać z bratem.

Pepita położyła rękę na ramieniu Rodolfo. To ona zmieniała mu pieluszki, karmiła pierwszymi papkami i kładła na czole zimne kompresy, żeby obniżyć gorączkę, kiedy chorował. Był jej kochanym chłopczykiem i uważała, że ma prawo mówić z nim otwarcie. W każdym razie w najważniejszych sprawach.

– Twoja żona wydaje się taka delikatna… – szepnęła. – A ta ziemia jest twarda, Rodolfo. Może, gdybyś mieszkał w Saragossie…

– Wiesz dobrze, że mój dom jest tutaj – odpowiedział surowo, ale z wielkim przekonaniem. – Jestem teraz właścicielem tych winnic… i będę musiał nimi zarządzać sam, bo przecież Dionisio chyba nie jest w stanie mi pomóc. Zobaczymy, czy potrafię nimi administrować…

– Oczywiście, że tak! Na pewno potrafisz!

Rodolfo wzruszył ramionami. Nie czuł się na nic przygotowany. Z przyjemnością wziąłby Solange za ramię i wrócił z nią do Paryża albo zawiózł w jakiekolwiek inne miejsce, gdzie nie będą na nim ciążyć obowiązki i odpowiedzialność, których sobie nigdy nie życzył.

– Muszę teraz kierować domem Montero dla dobra wszystkich. W kominku w biurze ojca napalone?

– Niedawno dołożyłam do ognia. Jest tam dużo drewna.

– To daj mi koniaku i dorzuć jeszcze drewienek. Kiedy już ułożę żonę do snu, zejdę porozmawiać z Dionisio, tak, że będziemy mogli spokojnie posiedzieć w biurze. – Rodolfo przerwał na chwilę. – Nie… Lepiej zapomnij o tym koniaku. Nie mam zamiaru przy nim pić.

– Twój brat już poszedł do siebie – zauważyła Pepita.

– No to z Bogiem – mruknął Rodolfo. – Wobec tego wypiję kieliszek.

Odszedł, żeby zająć się żoną, ale nagle zatrzymał się i odwrócił.

– Pepita!

Ton jego głosu był tak władczy, że aż podskoczyła.

– Wiesz, dokąd poszedł mój ojciec tego wieczoru, kiedy… tego nieszczęsnego wieczoru?

– Nikt tego nie wie – szepnęła.

– Czego szukał w Winnicy Bachusa o tej porze i przy takim zimnie?

– Powiedział tylko, że wróci na kolację… Włożył palto, to futrzane, i czapkę… i poszedł.

– Ale na kolację nie wrócił!

– Kazałam dziewczynom iść spać, a sama czekałam w kuchni… stół w jadalni był nakryty do kolacji… Kiedy zegar wybił dwunastą, usłyszałam, że przed domem staje jakiś wóz… Ale to był Lucio, ten z domu Olivánów, przywiózł Dionisio z…

– Jasne, pijanego – przerwał jej Rodolfo.

Spuściła wzrok na swoje stwardniałe dłonie i westchnęła.

– Musieliśmy go oboje z Lucio zanieść do sypialni. Tamtej nocy… – tu Pepita wzruszyła ramionami, jakby prosząc o wybaczenie – wydaje mi się, że mało brakowało, a straciłby przytomność. Powiedziałam Lucio, że twój ojciec jeszcze nie wrócił… Jemu to też wydało się dziwne. Lucio obiecał, że pojawi się tu raniutko i jeżeli pan jeszcze nie przyjdzie, zbierze kilku ludzi i zaczną go szukać.

– Dlaczego nie zaczęli szukać od razu w nocy?

– Rodolfico… – Kobieta była teraz tak zdenerwowana, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że mówi do swojego pana. – Wiesz tak samo dobrze jak ja, że po tych drogach nie jest bezpiecznie chodzić po ciemku… a zwłaszcza zimą.

– Masz rację – przyznał. – Widzisz, co się przydarzyło ojcu! – Łzy cisnęły mu się do oczu, ale wytarł je ukradkiem. – On był jak dąb, który latem daje cień i chroni przed deszczem. Teraz zostaliśmy bez tego dębu nad głowami…

[5]Tante (fr.) – ciotka.

[6]Hôtel particulier (fr.) – prywatna rezydencja.

[7]Château (fr.) – pałac.

4

Otulony grubą wełnianą marynarką, którą ojciec wkładał, kiedy zabierał się do robienia rachunków w biurze, z nogami okrytymi starym kocem, Rodolfo zasiadł przed kominkiem w wysłużonym fotelu z wysokim oparciem. Don Fausto siadywał tam każdego wieczoru, by wypalić cygaro i ze smakiem wypić kieliszek koniaku przed pójściem spać. Teraz siedział tam jego syn, wpatrzony w chaotyczny taniec płomieni, z kieliszkiem podanego przez Pepitę koniaku w lewej, z na wpół wypalonym papierosem w prawej ręce. Rodolfo ze smutkiem pomyślał, że zostało mu już tylko kilka paczek gauloise’ów – francuskich papierosów, które tak polubił w Paryżu. Od chwili, kiedy dowiedział się o śmierci ojca i uznał, że musi wrócić do domu, palił bardzo dużo. Już wówczas zrozumiał, że od tej chwili jego życie się zmieni, ale dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego, że pewien okres jego życia dobiegł końca. Po tym, kiedy zasmakował pełnej swobody w Paryżu, miał z powrotem stać się więźniem tych rodzinnych winnic, schwytany jak mucha w pajęczą sieć!

Cóż, koniec beztroskiego życia był tylko kwestią czasu. Przeznaczenie czatowało na niego od dnia, w którym Dionisio wrócił z Maroka po klęsce pod Annual, niemal uleczony z ran fizycznych, ale już tylko jako smutny cień tego brata, którego Rodolfo tak bardzo uwielbiał.

Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek w ogień, który natychmiast go pochłonął. Mówił sobie, że prawdziwe życie, to, od którego serce zaczyna szybciej bić, a w całym ciele płonie ogień, swoim blaskiem pożerający monotonię życia, zaczęło się dla niego tej nocy, kiedy ujrzał Solange, tańczącą charlestona na przyjęciu u Porterów. Co prawda, jeżeli dobrze pomyśleć, może zaczęło się nieco wcześniej… może wtedy, gdy poznał Marcela.

Uśmiechnął się smutno, nie odrywając wzroku od płomieni. Wypił łyk koniaku, odstawił kieliszek na mahoniowy stolik i zapalił kolejnego papierosa.

Nie – powiedział sobie po pierwszym zaciągnięciu się. Prawdziwe życie zaczęło się dla niego jeszcze wcześniej. W tym samym pokoju, w którym teraz tak się nad sobą użalał. Dokładnie siedem miesięcy temu. Wtedy, kiedy ojciec złożył mu najbardziej nieprawdopodobną propozycję w życiu. Chociaż określenie „propozycja” nie było tu może najwłaściwsze. Don Fausto niczego nie proponował. Polecał i wydawał rozkazy. Rzeczą pozostałych było słuchać i wykonywać.

Pamiętał jak dziś ten sierpniowy wieczór, kiedy Pepita spotkała go w przedpokoju, zaraz po jego powrocie z Saragossy, gdzie spędził kilka dni.

Po świeżo ukończonych studiach prawniczych w Madrycie dom rodzinny strasznie nudził Rodolfo, wściekały go wieczne pijaństwa brata, nie cierpiał tyranii władczego ojca i w ogóle nienawidził wszystkiego, co było związane z winnicami, które otaczały to idiotyczne dworzyszcze, na rozkaz ojca wzniesione na szczycie wzgórza. Czasem po prostu marzył o wyjeździe na zawsze, do jakiegoś dalekiego kraju, może na Kubę albo do Argentyny… Wiedział jednak, że Don Fausto zdecydowanie by mu tego zabronił; zresztą i on chyba by się nie odważył na taki krok. W związku z tym zadowalał się jak najczęstszymi wyskokami do miasta. Skąpstwo ojca, który nie chciał oddać mu do dyspozycji żadnego z mieszkań w mieście ani opłacić pokoju w dobrym pensjonacie, zmuszało go do nocowania u siostry Amalii i jej nieznośnego męża, ale to już nie był taki wielki problem. Łatwo mu było unikać Jednorękiego, który spędzał więcej czasu w kawiarni Ambos Mundos[8] na dyskusjach ze swoimi politycznymi współwyznawcami niż w domu z żoną. Sam Rodolfo też tylko wpadał do mieszkania na Paseo de la Independencia, oddalonego o dwa domy od słynnej kawiarni, żeby przespać się po wychyleniu szeregu kieliszków z dawnymi kolegami ze szkoły jezuitów, w której zdawał maturę. Z Pepinem, świeżo upieczonym lekarzem, i z Bartolomé, zwanym Chudzielcem albo Czworookim, podobnie jak Rodolfo absolwentem prawa, tyle, że Bartolomé kończył studia na uniwersytecie w Saragossie. Rodolfo, który wtedy nie wylewał za kołnierz, nigdy się jednak nie upijał. Upadek Dionisio nauczył go, że zawsze trzeba znać umiar.

– Rodolfico… – Pepita zagryzła dolną wargę i zaczerwieniła się jak burak. – Ach… proszę mi wybaczyć, señor, ale pański ojciec czeka na pana u siebie w gabinecie. Chce pana zaraz widzieć.

– Teraz, w tej chwili?

Pepita przytaknęła. Rozkazy pana zawsze bardzo ją przejmowały. Lucio dopiero co przywiózł do domu na wozie Dionisio i jego psa. Chłopak był tak pijany, że zasnął na derce, której rudy wieśniak używał do okrywania koni, co bynajmniej nie przyczyniło się do poprawy już i tak okropnego wyglądu Dionisio. Na widok pijanego i pokrytego brudem pierworodnego Don Fausto dosłownie oszalał z wściekłości i Pepita czuła, że część tego gniewu może spaść na Rodolfo.

– Niech pan będzie ostrożny – wyszeptała, sprawdzając kątem oka, czy Don Fausto nie wchodzi. – Przed chwilą pana ojciec dyskutował z pańskim bratem i był jak burza gradowa…

Młodzieniec oddał jej kapelusz, powstrzymał westchnienie i wzruszył ramionami. Szedł korytarzem prowadzącym do biura ojca, marząc, by nie było już tam rządcy Evaristo. Jeżeli stary zacznie się pieklić, niech przynajmniej robi to bez świadków.

Patriarchę rodu zastał samego, siedzącego w ulubionym fotelu przy otwartym oknie, jak należało o tej porze roku. Zimą kazał ustawiać fotel przed kominkiem i grzał się w cieple, wpatrzony w migoczące płomienie.

Nie wyglądał na rozzłoszczonego. Nawet uśmiechnął się przyjaźnie znad okularów w czarnej oprawie, kiedy oderwał wzrok od pisma leżącego mu na kolanach. Don Fausto lubił czytać gazetę od deski do deski, włącznie z ogłoszeniami, zwłaszcza „Heraldo de Aragón”, którą zamawiał u wszystkich, którzy wybierali się do Saragossy. Było mu obojętne, że czytał gazetę z kilkudniowym opóźnieniem. Na widok gazety Rodolfo miał ochotę sam się spoliczkować za swoją głupotę. Jakim cudem nie przyszło mu do głowy przywieźć z Saragossy kilku egzemplarzy, żeby sprawić ojcu przyjemność?

Don Fausto zdjął okulary i ostrożnie złożył „Heraldo”. Pismo musiało mu wystarczyć jeszcze na kilka dni.

– Co tam w mieście, synu?

Rodolfo stanął przy oknie, żeby odetchnąć świeżym wieczornym powietrzem. Bardzo się zgrzał podczas podróży pociągiem.

– Wszystko dobrze, ojcze.

– Cieszę się. Młodzi powinni się bawić.

Syn na wszelki wypadek zachował milczenie.

– Piszą tu, że Raquel Meller spędziła kilka godzin w Saragossie przejazdem, w drodze z Barcelony, żeby zobaczyć naszą Pilar[9] – rzekł Don Fausto, wskazując na „Heraldo”. – Miała w powozie trzy pieski. Trzy! Ni mniej, ni więcej! Mam nadzieję, że nie zabrała ich ze sobą do bazyliki!

Rodolfo nadal milczał, oczekując burzy.

– Widziałem ją kiedyś na scenie w Barcelonie, wiele lat temu! – wykrzyknął nagle ojciec z chytrym uśmieszkiem. Rodolfo już wiele razy słyszał tę historię o podróży do Barcelony i obawiał się najgorszego. – Prawdziwa samica, tak, panie! A śpiewała jak anioł… co prawda muzyka była do niczego. – Stary pan wydał westchnienie, przypominające miauczenie kocura podczas rui kotki. – Piszą w tej gazecie, że Meller chciała dojechać do Saragossy już wczesnym wieczorem, ale się spóźniła, bo była mgła. Fakt, mgła była jak mleko, tak przynajmniej piszą! To się potrafi dać we znaki!

– Mnie się wydaje, ojcze, że ta gazeta jest bardzo stara – wyrwało się Rodolfo. – Teraz we znaki daje się upał.

– Może i tak, stara trochę jest – przyznał. – Ale dosyć o tej Meller. Wspaniała baba, niech ją Bóg ma w opiece! – Oblizał wargi, jakby chciał się czymś pochwalić i spojrzał synowi prosto w oczy. – Chcę z tobą mówić o czymś innym!

Rodolfo przygotował się na najgorsze.

Ku jego zdziwieniu jednak Don Fausto nadal był spokojny. Przygładził staromodne wąsy i po chwili zaczął niemal z uśmiechem:

– Synu… nadeszła pora, żebyśmy ze sobą poważnie porozmawiali…

– Ojcze… – rzekł z przestrachem Rodolfo. Czyżby do uszu starego doszły wiadomości o jego hulankach z dziewczętami z Kabaretu Aragońskiego na calle Cuatro de Agosto[10]?

– Nie przerywaj. – Don Fausto odłożył gazetę i okulary na mahoniowy stolik obok fotela. – Jesteś młody, przystojny i co miesiąc dostajesz ode mnie niezłą sumkę. Wiem, że wszystko przepuszczasz w Saragossie… i że w Madrycie też się nie nudziłeś.

Rodolfo przełknął ślinę. Czyżby ojciec opłacał kogoś, kto śledził jego kroki?

– Solidnie pracowałeś na studiach i potrafiłeś też się rozerwać – ciągnął ojciec. – To w porządku. Mężczyzna jak należy powinien poszaleć, zanim się ustatkuje. Teraz jednak przyszedł już czas na rozsądek. Nie jestem aż tak bogaty, żeby utrzymywać i pijaka, i wałkonia! Przynajmniej jeden z moich synów powinien zacząć zarabiać na swoje utrzymanie.

Rodolfo poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu. Chciał coś wtrącić na swoją obronę, ale ojciec stanowczym ruchem ręki nakazał mu milczenie.

– Chcę cię wysłać na kilka miesięcy do Francji.

– Do… Francji?

To było jedyne, co zdołał wybełkotać.

– W Hiszpanii sprawy handlu winem stoją źle. Zbiory są tak bogate, że ceny lecą w dół na łeb na szyję. Gdybyś się trochę interesował sprawą winnic, wiedziałbyś, że tak jest już od lat. To, że teraz możesz nadal żyć tak, jak żyjesz, to dzięki młynowi, wynajmowaniu mieszkań w Saragossie, moim inwestycjom w akcje i winu, które kupują od nas Francuzi. Słuchasz tego, co mówię?

Rodolfo ograniczył się do kiwnięcia głową. Wiedział, że pewne pytania ojca nie wymagają odpowiedzi.

– Ale teraz sprawy mają się jeszcze gorzej i dlatego chcę rozszerzyć swoje interesy z Francją. I to masz załatwić ty.

Syn, zmieszany, znowu przełknął ślinę. Do czego zmierzał ojciec?

– Chcę, żebyś udoskonalił swój francuski – dodał stary pan. – Kosztowało mnie niemałe grosze, żebyś ty i twój brat umieli gadać z tym galijskim dziwakiem, który tutaj mieszkał. Bóg jeden wie, skąd uciekł ten pajac! Spodziewam się, że moje wydatki się jednak na coś przydadzą.

Rodolfo poczuł w przełyku łaskotanie paniki.

– Chcę, żebyś się nauczył, jak ci Francuzi prowadzą swoje interesy. Dowiesz się tego, pracując z pewnym handlarzem win. To brat mojego przyjaciela Rémy, tego z firmy Arnaud. Będziesz robił wszystko, co ci każą, czy to będzie wypisywanie rachunków, czy zamiatanie podłogi! Masz ich słuchać bez szemrania. I nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli dotrze do mnie jakakolwiek skarga.

Rodolfo mgliście przypominał sobie tego Rémy. Był gruby i krótkonogi, z czerwoną twarzą i gęstymi, przetkanymi siwizną wąsami. Pracował w firmie braci Arnaud – Arnaud Frères – francuskiej agencji mającej od lat siedzibę w Aguarón i zajmującej się eksportem do Francji na wielką skalę. Z tym człowiekiem ojciec grywał w domino w miejskim kasynie albo po prostu gawędził przy kieliszku koniaku. Czy jego brat był równie gruby i czerwony? Pomysł spędzenia kilku miesięcy w pracy dla tego śmiesznego typka w jakiejś zapadłej francuskiej mieścinie wzbudził w Rodolfo wesołość, której jednak bardzo się starał nie okazywać.

Don Fausto był tak przejęty przedstawianiem swoich planów, że nie widział, jak Rodolfo zagryza wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Niewzruszenie ciągnął dalej:

– Chcę także, żebyś złożył uszanowanie kilku ważnym winiarzom, którzy mają swoje przedstawicielstwa w Paryżu. Sam się zastanów, jak załatwić, żeby otworzyli przed tobą drzwi. Pora, żebyś wykazał się inteligencją, synu.

Rodolfo podszedł jeszcze bliżej do okna. Nagle poczuł, że umiera z gorąca. Czyżby ojciec naprawdę wymówił nazwę „Paryż”, czy tak mu się tylko zdawało? Wsunął ręce w kieszenie spodni, żeby ukryć nagłe zdenerwowanie.

– Wyjedziesz za dwa tygodnie. Evaristo pojedzie jutro do Saragossy kupić ci bilety na pociąg, a Rémy już zajął się szukaniem pensjonatu w Paryżu.

Syn widział poruszające się wargi ojca, rozumiał to, co mówił, ale słowa docierały do niego jakby z daleka, jakby z samej stolicy Francji…

Miał więc opuścić to morze winnic, które otaczało go od dzieciństwa. Miał poznać to najbardziej ekscytujące miasto świata! Miejsce, o którym on i jego przyjaciele marzyli od momentu, kiedy po raz pierwszy zaczęli nosić długie spodnie! Co za znaczenie miało, że będzie musiał wypisywać rachunki dla brata pana Rémy?

– Będziesz miał do dyspozycji pewną sumę na koszty. To, i wypłata od brata Rémy, musi ci wystarczyć. Staraj się dobrze zarządzać tą gotówką. Mówią, że w Paryżu życie jest drogie – gdybyś został bez grosza, nie pomogę ci. Zrozumiano?

Rodolfo skinął głową. Serce biło mu tak mocno, jakby miał w środku całe bractwo, walące w bębny w Wielki Tydzień.

– Będziesz moim następcą, synu. Powinien nim zostać Dionisio, jako najstarszy syn. Ciebie przeznaczyłem na prawnika, ale… – Don Fausto nagle przerwał, wydał żałosne westchnienie i mruknął: – Chociaż ty mnie nie zawiedź.

[8] Ambos Mundos (hiszp.) – Dwa Światy. Znana w latach dwudziestych XX w. kawiarnia w Saragossie.

[9] Pilar (Nuestra Señora del Pilar) – figura Matki Boskiej stojącej na wysokiej kolumnie, znajdująca się w katedrze w Saragossie.

[10]Calle (hiszp.) – ulica. W całym tłumaczeniu zachowano oryginalne nazwy ulic, zarówno hiszpańskich, jak i francuskich.

Paryż, 19261

Koniec sierpnia 1926 r.

Była upalna letnia niedziela. Jeden z tych dni, w których kanikuła zmieniała Paryż w rozpalony piec, a jego mieszkańcy, nieprzyzwyczajeni do takich ekstremalnych temperatur, stawali się opryskliwi i unikali nawet bulwarów nad Sekwaną, żeby nie wystawiać się na ukąszenia much i komarów. Bogacze spędzali tę porę w swoich letnich willach w Biarritz czy Deauville. Ci, którzy woleli spokój, szukali go w Dinard albo w Arcachon.

Na całym świecie opłakiwano teraz śmierć gwiazdy filmu, Rudolfa Valentino, który wydał ostatnie tchnienie 23 sierpnia w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat. Gazety pisały o tysiącach osób – przede wszystkim kobiet – cisnących się w kolejce do kaplicy pogrzebowej Campbell w Nowym Jorku, gdzie widok ciała tego najpiękniejszego mężczyzny świata, umalowanego i wystrojonego, jakby zaraz miał zacząć tańczyć tango w jednym ze swoich filmów, wywoływał spazmy i omdlenia. Na pogrzeb przybyło tylu ludzi, że tłum musiała rozpędzać konna policja. Podobno były też przypadki samobójstw wielbicielek, które wraz ze śmiercią gwiazdora utraciły sens życia. I inne podobne wariactwa.

Zaraz po wyjściu z taksówki Rodolfo już wiedział, że na zawsze zapamięta zapach chleba i świeżo upieczonych rogalików płynący z pobliskiej boulangerie[11], który owionął go, kiedy tylko chłopak dotknął trotuaru. Był przekonany, że to aromatyczne wspomnienie połączy się w jego umyśle z błękitem nieba, które ujrzał po wyjściu z dworca, z wściekle pędzącymi autami i tramwajami, ze szkieletem wieży Eiffla, ukazującym się co jakiś czas nad dachami domów, z głosami sprzedawców gazet, wszędzie wrzeszczących o śmierci Rudy il bello[12], z pośpiechem przechodniów, wysypujących się jak mrówki z paszczy metra, wreszcie – z kuszącym, jedynym w świecie chodem Francuzek…

Taszcząc dwie walizy, Rodolfo przebiegł bulwar Montparnasse wzdłuż i wszerz. Wreszcie został wybawiony przez przechodnia, który wytłumaczył mu, że wejście do poszukiwanego pensjonatu znajduje się nie w alei, jak sądził, ale w bocznej, wąskiej uliczce. Tam już nie docierał aromat boulangerie, tylko gęsty odór kalafiorów i kociego moczu. Z sercem ściśniętym jak piąstka wstrzymał oddech, przeklinając w duchu tego durnia Rémy i plany ustalone przez ojca – i wszedł w zaułek. Były tam tylko dwa podwórka. Pensjonat mieścił się w pierwszym. Przynajmniej tak głosiła tabliczka – oksydowana, a może po prostu tylko brudna: Pension de Madame Flore, Premier Étage.

Drzwi otworzyła mu sama właścicielka, dama tęga, rozczochrana i z posępnym spojrzeniem. Rodolfo wydała się tak stara jak Matka Ziemia. Z czasem miał odkryć, że z zachowania madame Flore wobec gościa można było wywnioskować, czy delikwent płaci punktualnie za mieszkanie, czy też nie zostało mu w kieszeni ani jedno nędzne sou[13]. Miał też odkryć, że madame była daleką kuzynką Rémy. A także, że kok, wznoszący się na czubku jej głowy, jest istotą buntowniczą, posiadającą własne życie, wyrzucającą z siebie szpilki, tak, że zawsze potrafił się uwolnić od ich tyranii już w połowie śniadania. W dniu przybycia Rodolfo rozwiane pasma włosów madame wskazywały, że szpilki są już gotowe wynieść się z jej fryzury, gdzie pieprz rośnie.

Z pokoju, do którego zaprowadziła go madame Flore, roztaczał się widok na bulwar. Przez otwarte okna wdzierał się upał, zmieszany z hałasem aut, dzwonkami tramwajów i odległą muzyką. Perspektywa zasypiania w rozgwarze tego wspaniałego miasta była dla Rodolfo całkiem przyjemna. Podniszczone meble przeciwnie – niezbyt mu się spodobały. Zwłaszcza łóżko, którego sprężyny zatrzeszczały, kiedy usiadł, by – mierzony surowym spojrzeniem właścicielki – sprawdzić jego stan. Madame wymieniła godziny, w których w małej jadalni podają le petit déjeuner[14], i podkreśliła, że ona nie wydaje obiadów, ale że monsieur może zawsze zjeść w małym bistro jej brata, Chez Jean-Pierre, raptem pięć minut drogi stąd. Dodała, że opłata za mieszkanie zawiera jedną kąpiel na tydzień, ale że monsieur będzie mógł się kąpać, kiedy tylko zachce. Z tym że oczywiście taki kaprys marnowania wody oznacza dodatkową opłatę. Powiedziawszy to, madame Flore poruszyła głową, co skończyło się całkowitym zrujnowaniem fryzury, po czym zostawiła Rodolfo samego z dwiema walizkami i mieszaniną tęsknoty za domem z ekscytacją wszystkim, co go tu czeka.

Zmordowany po długiej podróży Rodolfo zdjął marynarkę, rzucił się na trzeszczące łóżko i natychmiast zasnął. Zbudził się po dwóch godzinach, z wygniecionym ubraniem i uczuciem pustki w żołądku. Umył twarz w wyszczerbionej miednicy, uczesał się, oporządził i włożył marynarkę. Wyszedł z zaułka na Boulevard de Montparnasse. Był jednak trochę orzeźwiony. Radość z pobytu w Paryżu sprawiła, że zapomniał o głodzie, drążącym żołądek. Dobrą chwilę spacerował po chodnikach, patrząc na pospieszne kroki przechodniów i zatłoczone tarasy kawiarni, wystawiających stoliki i krzesełka rzędami obok siebie wprost na chodniku, tak, że ten, kto usiadł, by wypić kawę, mógł do woli obserwować przechodniów.

Kiedy spacer go zmęczył, Rodolfo z powrotem poczuł głód. Zatrzymał się przed lokalem o nazwie Le Dôme. Był duży, a jego taras, wypełniony ludźmi siedzącymi w cieniu markizy, zajmował większą część chodnika. Znalazł wolny stolik i natychmiast przy nim usiadł, bojąc się, że ktoś go uprzedzi. Niebawem pojawił się przed nim kelner w czarnej kamizelce na białej koszuli i długim, również białym fartuchu. Słuchając propozycji na dzisiaj, Rodolfo postanowił, że zamówi wino Bordeaux do kiełbasek z Tuluzy z purée z kartofli. Była to największa rozrzutność, na jaką mógł sobie pozwolić. Musi znaleźć jakieś tanie miejsce, w którym będzie codziennie jadał. Wiedział, że ojciec nie groził na próżno. Skoro powiedział, że nie ma zamiaru wysyłać mu pieniędzy w razie gdyby został bez grosza, zrobi właśnie tak, a nie inaczej. Ale to jego pierwszy dzień w Paryżu! Był panem swojego życia i czasu… aż do następnego ranka, kiedy będzie musiał stanąć przed monsieur Boullion, bratem pana Rémy. Zostawało mu kilka godzin na wczuwanie się w rytm tego cudownego miasta. Miał zamiar wykorzystać każdą sekundę.

Przestał błądzić wzrokiem po mężczyznach wystrojonych w letnie ubrania i kapelusze, wielu z nich w kanotiery[15], siedzących przy sąsiednich stolikach. Towarzyszące im kobiety, szczupłe i eteryczne jak łabędzie, siedziały obojętnie, z nogą założoną na nogę, ukazując wszem wobec kolana, okryte pończochami o jedwabistym połysku. Paliły papierosy z dystynkcją, jakiej Rodolfo nigdy nie widział u Hiszpanek. Papierosy były z reguły w cygarniczkach z kości słoniowej, tak długich jak damskie nogi. Poczuł się wielkim kosmopolitą wśród tego szumu głosów mówiących po francusku, chociaż rozpoznawał też dźwięki przypominające mowę pewnego Anglika, którego poznał w Madrycie. Nagle zorientował się, że o tej porze już nikt nie je – wszyscy pili kawę, koniak i jakieś jaskrawe koktajle. Wtedy przypomniał sobie, że jego nauczyciel francuskiego mówił im, że w cywilizowanej Europie nie jada się tak późno jak w Hiszpanii. Zawstydzony, już miał wstać i odwołać zamówienie, ale głód mu na to nie pozwolił. Kiedy podszedł ten w fartuchu z talerzem kiełbasek, kieliszkiem wina i une carafé d’eau[16], zabrał się do jedzenia z takim zapałem, że nie zauważył, jak siedzący przy którymś z pobliskich stolików wysoki jasnowłosy mężczyzna obserwuje go, uśmiechając się przy tym szeroko.

Następnego ranka, zanim Rodolfo wszedł do siedziby firmy Boullion et Fils, musiał dobrą chwilę czekać pod bramą, by odzyskać oddech.

Firma pana Bouillona mieściła się w sercu Montmartre, na samym szczycie wzgórza, stromego i wybrukowanego kocimi łbami. Nie chcąc spóźnić się pierwszego dnia, jak najszybciej przebiegł leżącą na wzgórzu dzielnicę, trzymając się tylko wskazówek, które podał mu w liście Rémy, i byle jakiej mapki, którą do nich dołączył. Nawet nie zatrzymał się przy obrazach wystawionych na ulicy pod ceglanym murem przez jakiegoś brodatego malarza. Nabierając oddechu, Rodolfo wypalił szybko pół papierosa, rzucił niedopałek na chodnik, otarł pot z czoła i ostrożnie wszedł do środka.

W zabałaganionym pomieszczeniu ujrzał dwóch mężczyzn z czarnymi daszkami na głowach i w takich samych zarękawkach. Obaj siedzieli za zniszczonymi biurkami. Prócz nich był tam chłopak o wyglądzie ulicznika, który akurat odpoczywał, siedząc na beczce obok nieczynnego piecyka i baterii beczek i butelek, pełnych ciemnoczerwonego płynu. Zapach starego drzewa i wina wypełniający pomieszczenie bynajmniej nie raził Rodolfo. Jeden z kancelistów niechętnie podniósł wzrok, obejrzał gościa od stóp do głów i spytał, czego sobie życzy. Kiedy młody Montero wyjaśnił powód swego przybycia – po francusku i, jak mu się wydawało, doskonale – mężczyzna wstał i podszedł do drzwi z rzeźbionego drzewa. Zastukał zwiniętą dłonią i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Wyszedł stamtąd, zanim Rodolfo zdążył się zniecierpliwić lub zaniepokoić, i kciukiem wskazał mu drzwi.

– Entrez…[17]

Aristide Bouillon, który wyszedł naprzeciw Rodolfo, wyciągnął do niego wielką dłoń, pokrytą z wierzchu rzadkimi włosami. Krępą budową i krótkimi kończynami, a także wąsami, które przecinały jego czerwoną twarz, mocno przypominał Rémy. Jednak w przeciwieństwie do brata, obdarzonego przez naturę gęstą czupryną, dzięki czemu w Aguarón zyskał przydomek „Kudłatego”, ten handlarz win olśniewał imponującą łysiną. Aristide z grzecznym uśmiechem podprowadził gościa do starych krzeseł ustawionych rzędem przed jego biurkiem. Rodolfo roztarł palce, obolałe od energicznego uścisku Aristide’a.

– Proszę siadać, monsieur Monteró! – wykrzyknął kupiec, wymawiając gardłowo „er” i akcentując jego nazwisko na ostatniej sylabie. Głos też miał podobny do brata.

Rodolfo usłuchał, trochę skrępowany. Czy w ciągu najbliższych miesięcy będzie musiał spędzać większą część dnia na wykonywaniu rozkazów tego barczystego łysola?

Aristide opadł na wysłużony skórzany fotel, skrzyżował ręce na brzuszku i uważnie obejrzał Hiszpana, którego polecił mu brat. Pomyślał, że tego młodzieńca, przystojnego i wytwornie ubranego, powinno interesować beztroskie życie, a nie handel winem. Pytał sam siebie, czy chłopaka nie przysłano tu czasem, żeby go sprowadzić ze złej drogi… Cóż, tak czy owak on, Aristide Bouillon, odeśle go z powrotem do Hiszpanii z palcami pełnymi odcisków, zmienionego w człowieka czynu! Myśl o tym wywołała kolejny uśmiech na jego byczej twarzy.

– Rémy zawsze mi cuda opowiadał o swoim wielkim przyjacielu, panu Monteró… i oczywiście o jego synach…

Rodolfo mocno wątpił, żeby Rémy opowiadał kiedykolwiek cuda o nieszczęsnym Dionisio, którego pijaństwa były znane w całej okolicy, ograniczył się jednak do uprzejmego uśmiechu.

– Przyjaciele mojego brata są i moimi przyjaciółmi – ciągnął Aristide. – Dlatego, kiedy Rémy podczas ostatniej wizyty w Paryżu powiedział mi, że monsieur Monteró życzy sobie, by jego syn zapoznał się z handlem win we Francji, powiedziałem: oczywiście, zatrudnię go w firmie Bouillon et Fils[18] i nauczę wszystkiego, co tylko umiem…

Kupiec przerwał na chwilę i Rodolfo uznał, że to odpowiedni moment, żeby wyrazić panu Bouillonowi swoją wdzięczność za tak wielką łaskę.

Aristide podniósł łapsko, podkreślając ważność sprawy. Odchylił się na fotelu, westchnął i zaczął mówić melancholijnym tonem, zupełnie innym od tego, jakim przywitał gościa. Mówił, że jego firma ma swoją siedzibę na Montmartre od czasu, kiedy jeszcze to wzgórze było porośnięte winoroślą, i że ich wina były doceniane w całej Francji, a przedsiębiorstwo przez stulecia przechodziło z ojca na syna. Niestety, Wielka Wojna poczyniła ogromne szkody w handlu winem, a co gorsza teraz, kiedy kraj wydaje się powoli podnosić z upadku i ludzie z powrotem zaczynają wydawać swoje franki, okazuje się, że rozmiłowali się w jakichś paskudztwach, zwanych koktajlami i nie korzystają, jak dawniej, ze znakomitych win francuskich. W swoim najlepszym okresie firma Bouillon et Fils zatrudniała pięciu urzędników, sześciu magazynierów i dwóch gońców. Teraz dwaj ludzie obsługują i biuro, i magazyn, a goniec spędza więcej czasu bezczynnie, niż biegając po ulicach Paryża.

Aristide jeszcze raz podkreślił, jak straszna dla Francuzów była Wielka Wojna. Zdziesiątkowała całe pokolenie młodych mężczyzn, którzy dzielnie walczyli za ojczyznę. Jemu odebrała jedynego syna, którego już zaczynał uczyć szczegółów swego fachu. Tak bardzo mu brak małego Orèste, że jeszcze ciągle się nie może zdecydować na zmianę nazwy Bouillon i Synowie na inną, bardziej zgodną z sytuacją. Dlatego bardzo go cieszy, że firma może teraz liczyć na pomoc młodzieńca, chętnego, żeby się uczyć i pracować. A on już się zajmie tym, żeby młody monsieur Monteró wrócił do Hiszpanii jako pożyteczny pracownik.

Rodolfo nie umiał w tym momencie ocenić, czy fakt zrobienia z niego „pożytecznego pracownika” oznaczał coś dobrego, czy też karę cielesną i duchową. Na wszelki wypadek obdarował pana Bouillona kolejnym uśmiechem, pełnym szacunku i wdzięczności.

Aristide zerwał się fotela tak nagle, że Rodolfo nie miał czasu zareagować. Po chwili także poderwał się z krzesła, jak ukłuty szpilką.

– Dobrze, drogi Rodolphe, czas to pieniądz, nawet w interesach winiarskich! Będziesz pracował jako asystent pana Saint-Michela, mojego zaufanego pracownika. Handel win zna jak własne pięć palców. Chodźmy… proszę za mną…