Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Foresta Umbra

Foresta Umbra

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-59-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Foresta Umbra

Rok 1936. W Rowach, letniskowej miejscowości położonej nieopodal Lwowa, mają miejsce tajemnicze morderstwa kobiet. Oprócz policji, w śledztwo włączają się dziennikarze, w tym Jakub Stern, który gotów jest poświęcić nawet rodzinę, byle odnieść zawodowy sukces. Kłopoty z bliskimi, bezwzględna rywalizacja w pracy i ciągła presja czasu doprowadzają dziennikarza do załamania nerwowego.
Atmosfera powieści gęstnieje z każdą stroną książki, niecodzienne wydarzenia i niesamowite osoby sprawiają, że nic do końca nie jest oczywiste, a Foresta Umbra budzi grozę.
Foresta Umbra to znakomita powieść psychologiczno-sensacyjna, która zapoczątkowała cykl przygód Jakuba Sterna i została nagrodzona Nagrodą Wielkiego Kalibru.
Obecne wydanie ukazuje się równolegle z nową historią bohatera w Lekcji martwej mowy.

Polecane książki

Tadeusz Ereciński (redaktor naukowy) profesor prawa Uniwersytetu Warszawskiego, Prezes Sądu Najwyższego kierujący pracami Izby Cywilnej; wybitny cywilista o ogromnym dorobku piśmienniczym z zakresu postępowania cywilnego, prawa o ustroju sądów powszechnych, międzynarodowego postępowania cywilnego or...
Stworzenie dobrej i bezpiecznej przyszłości, to wzięcie odpowiedzialności za swoje życie. Wejście na swoją ścieżkę i samodzielne zarządzanie swoimi zasobami, wyznaczenie wizji i działanie z poczuciem misji, to fundamenty każdej rozwiniętej osobowo jednostki. Ale czy każdy może być przywódcą i lidere...
Nowa seria wydawanych w układzie synoptycznym tłumaczeń polskich ustaw na język angielski stawia na poprawność i płynność przekładu oraz jego wysoki poziom merytoryczny. Dlatego każdy publikowany przez nas tekst jest wielokrotnie weryfikowany przez osoby władające językiem angielskim jako języki...
Publikacja zapewnia bycie na bieżąco ze zmieniającymi się przepisami - zawiera nowości, zapowiedzi zmian przepisów i porady, jak te zmiany stosować w praktyce. Dzięki temu zyskujesz: •  oszczędność czasu w poszukiwaniu informacji o tym co się zmieniło w przepisach dotyczących rozliczeń z ZUS, a takż...
Ewa Sasicka po przeprowadzce do Olechowicz wiedzie szczęśliwe życie u boku Marcina. Szybko przejmuje obowiązki żony dziedzica i przyzwyczaja się do warunków oraz zasad panujących we dworze. Nie zapomina o rodzicach i ukochanych Czartorowiczach. Tymczasem jej kuzynka Iga przeżywa osobiste dramaty, kt...
Atrakcyjna graficznie seria WIERSZYKI DLA MALUCHÓW prezentuje utwory klasyków literatury dla dzieci, anonimowe oraz młodych polskich autorów....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Jaszczuk

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Za­rów­no cała książ­ka, jak i jej czę­ści nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Sza­ra Go­dzi­na s.c.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Agen­cja In­te­rak­tyw­na Stu­dio Kre­acji

www.stu­dio-kre­acji.pl

Zdję­cia na okładce

© rob­son­pho­to/fo­to­lia.pl

© mas­son/fo­to­lia.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Ze­spół

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń jest zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie II po­pra­wio­ne, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2017

tekst © by Pa­weł Jasz­czuk

ISBN 978-83-65684-59-2

Szpi­tal Sióstr Mi­ło­sier­dzia św. Win­cen­te­go à Pau­lo mie­ści się we Lwo­wie przy Te­atyń­skiej 1 w sta­rym ce­gla­nym bu­dyn­ku przy­po­mi­na­ją­cym szko­łę. W czwar­tek przed po­łu­dniem zja­wił się tam Ja­kub Stern, dzien­ni­karz lwow­skie­go „Ku­rie­ra”, by zdo­być ma­te­riał do kro­ni­ki sen­sa­cyj­nej. Stern wy­my­ślił już po­ry­wa­ją­cy ty­tuł. Wa­hał się jesz­cze, czy sło­wo „rzeź­nik” nie jest zbyt ła­god­ne. A może „opraw­ca”? – cho­dzi­ło mu po gło­wie. Albo, bar­dziej do­bit­nie, „po­twór”?

Z tą wąt­pli­wo­ścią mi­nął szpi­tal­ną dy­żur­kę i za­trzy­mał się po­środ­ku holu. Roz­glą­dał się, słu­chał, wę­szył. Cięż­ki za­pach li­zo­lu, do­pra­wio­ny wo­nią prze­po­co­nych pi­żam, ze­lek­try­zo­wał jego wy­obraź­nię. Stern ru­szył. W sprin­ter­skim tem­pie po­ko­nał dwa pię­tra i sta­nął pod drzwia­mi izo­lat­ki scho­wa­nej za ga­bi­ne­tem za­bie­go­wym. Miał już wejść, lecz chłód mo­sięż­nej klam­ki ostu­dził jego za­pał. Dla po­ko­na­nia tre­my wziął głę­bo­ki wdech i de­li­kat­nie pchnął drzwi od­dzie­la­ją­ce go od ta­jem­ni­cy.

W szpi­tal­nej izbie, do któ­rej wszedł, do­strzegł tyl­ko pod­sta­wo­we wy­po­sa­że­nie: drew­nia­ny stół przy­kry­ty nie­bie­ską ce­ra­tą, dwa ta­bo­re­ty, me­ta­lo­wy wie­szak, zlew z bla­sza­nym dzban­kiem i płó­cien­ny pa­ra­wan prze­sła­nia­ją­cy łóż­ko.

Stern zro­bił trzy kro­ki w stro­nę okna z wi­do­kiem na ko­piec Unii, a kie­dy się ob­ró­cił, zna­lazł się sam na sam z prze­ra­żo­ną cho­rą.

– Ja – za­czął nie­śmia­ło – chcia­łem się, pro­szę pani, do­wie­dzieć…

Mó­wił co­raz ci­szej, aż w koń­cu za­milkł.

Zo­fia Wi­dac­ka, nie­brzyd­ka trzy­dzie­sto­let­nia sza­tyn­ka, zo­ba­czyw­szy in­tru­za, szyb­ko na­cią­gnę­ła koc i przy­su­nę­ła się do ścia­ny. Wła­śnie w tym mo­men­cie (Stern ża­ło­wał, że nie za­brał apa­ra­tu) uka­zał się za­ban­da­żo­wa­ny ki­kut jej le­wej sto­py. Na­gła re­ak­cja Wi­dac­kiej nie po­zo­sta­wia­ła wąt­pli­wo­ści: wy­cią­gnię­cie z niej cze­go­kol­wiek gra­ni­czyć bę­dzie z cu­dem. Mimo to, ni­czym za­du­fa­ny sztu­bak, spró­bo­wał od nowa. Z wpra­wą dy­plo­ma­ty prze­brnął przez nie­zbęd­ną pre­zen­ta­cję, a po­tem, jak­by od nie­chce­nia, przy­stą­pił do rze­czy.

– Ja­kiś szcze­gół, pro­szę pani – rzu­cił bła­gal­nie. – Prze­cież musi pani coś pa­mię­tać. Nie wi­dzia­ła pani jego twa­rzy, lecz… może „on” (spe­cjal­nie, żeby nie zra­nić ko­bie­ty, użył tego eu­fe­mi­zmu) uty­kał, może jego głos był nie­na­tu­ral­ny. Na pew­no za­pa­mię­ta­ła pani, jak wy­glą­dał. Ko­bie­ty przy­kła­da­ją dużą wagę do ubio­ru. Je­stem pe­wien… – Otwo­rzył no­tes. Od­krę­cił na­sad­kę pió­ra, go­tów pi­sać. Tekst był „na wczo­raj”, tyl­ko ten fakt się li­czył. Prze­cią­gnął uko­śną kre­skę, pod któ­rą mia­ły się zna­leźć sło­wa Wi­dac­kiej. Gdy pod­niósł wzrok, zo­ba­czył zie­lo­ne, sze­ro­ko otwar­te oczy, więc za­czął zde­spe­ro­wa­ny: – Nie będę po­ru­szał, pro­szę mi wie­rzyć, tych bo­le­snych wspo­mnień. Niech pani je­dy­nie opi­sze tam­ten dzień. Było go­rą­co. Kie­dy upał jest nie do znie­sie­nia, ja to wiem, w le­sie szu­ka się ochło­dy. Dla­te­go na mi­nut­kę ode­szła pani na bok, tam gdzie…

– Zo­staw­cie mnie wresz­cie w spo­ko­ju! – Ko­bie­ta nie­spo­dzie­wa­nie za­nio­sła się pła­czem.

Stern stra­cił cier­pli­wość. Był prze­cież sam. Licz­ba mno­ga ozna­cza­ła, że kon­ku­rent z in­nej ga­ze­ty go wy­prze­dził. To na­głe od­kry­cie zde­ner­wo­wa­ło go. Po­czuł się per­fid­nie oszu­ka­ny.

– Od pani ze­znań za­le­ży te­raz czy­jeś ży­cie! – po­wie­dział, od­wo­łu­jąc się do jej roz­wa­gi. – Wiem, że sta­ra­ła się pani zna­leźć dro­gę, a wte­dy… ten sza­le­niec pa­nią za­ata­ko­wał.

– Nie, nie, nie! – Wi­dac­ka skry­ła twarz w po­dusz­kę. – Niech pan mnie zo­sta­wi w spo­ko­ju!

Prze­raź­li­wy krzyk za­alar­mo­wał szpi­tal­ny per­so­nel. Z ko­ry­ta­rza wbie­gła sa­lo­wa ze ścier­ką, a za nią sio­stra za­kon­na.

– Co się tu, do li­cha, dzie­je? – za­py­ta­ła ostro sa­lo­wa.

– Jak pan się tu, na mi­łość bo­ską, do­stał? – rzu­ci­ła z pre­ten­sją sio­stra, kre­śląc w po­wie­trzu znak krzy­ża. – Pro­szę na­tych­miast stąd wyjść!

Sa­lo­wa za­mie­rzy­ła się mo­krą ścier­ką.

– Niech on się czem prę­dzej stąd za­bie­ra! Fora!

– Nie tak ostro! – bro­nił się dzien­ni­karz, prze­ci­ska­jąc się do drzwi. – Za­raz wszyst­ko wy­tłu­ma­czę.

– Ta wy­noś się, dra­nia jed­na, ale już! – nie prze­bie­ra­ła w sło­wach sa­lo­wa. – My­śli, su­czy pa­ta­fian, że tra­fił na Or­miań­ską do knaj­py!

Stern, jak ka­me­le­on, pod­szył się pod in­spek­to­ra po­li­cji.

– Ta wi­zy­ta wy­ma­ga ode mnie dys­kre­cji. Nie mogę dzia­łać po omac­ku. Mam ze­brać dane, usta­lić fak­ty i z tych po­zor­nych dro­bia­zgów, pro­szę mi wie­rzyć, stwo­rzyć jego por­tret psy­cho­lo­gicz­ny. Bez po­mo­cy pani będę drep­tał w miej­scu, więc…?

– Trud­no! Le­karz nie po­zwa­la! – Sio­stra po­pa­trzy­ła su­ro­wo, marsz­cząc brwi pod kor­ne­tem. – Pani Wi­dac­ka dość się już przez was na­cier­pia­ła. Nie ma u was, jak wi­dać, żad­nej świę­to­ści.

– À pro­pos świę­to­ści – ode­zwał się bez­czel­nie Stern, wczu­wa­jąc się w rolę gli­ny – mogę dać do­sko­na­ły przy­kład na to, że…

W porę ugryzł się w ję­zyk. Wie­dział, że ju­tro lub po­ju­trze bę­dzie mu­siał tu wró­cić i pa­le­nie mo­stów tyl­ko utrud­ni mu pra­cę. Do­brze jest ga­dać, iro­ni­zo­wał w my­śli, od­gry­wa­jąc te­atr ze szma­tą albo wiel­kim jak płach­ta na byka kor­ne­tem.

Tak czy siak, na­le­ża­ło zwi­jać ża­gle. Wsu­nął pió­ro z no­te­sem do kie­sze­ni. W dro­dze do drzwi rzu­cił jesz­cze okiem na wy­sta­ją­cy spod koca za­ban­da­żo­wa­ny ki­kut sto­py Wi­dac­kiej. Co komu po in­for­ma­cji, że sza­ryt­ka ma krzy­wy zgryz, a ruda sa­lo­wa pier­si jak stą­gwie. Ta­kich wia­do­mo­ści nie za­miesz­cza się prze­cież na pierw­szych stro­nach lwow­skich ga­zet, po­my­ślał, opusz­cza­jąc bez po­że­gna­nia trzy zjed­no­czo­ne prze­ciw nie­mu ko­bie­ty.

* * *

Ten dzień nie przy­niósł już żad­nych re­we­la­cji i fra­pu­ją­cy te­mat mor­derstw w Ro­wach wciąż nie miał za­koń­cze­nia. Trze­ba się było spie­szyć. Po­stę­pów w śledz­twie do­ma­ga­li się lwow­scy raj­cy. Py­ta­nia od czy­tel­ni­ków pły­nę­ły z ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej, do­wo­dząc, że cykl jego ar­ty­ku­łów był strza­łem w dzie­siąt­kę. Te­raz na­le­ża­ło kuć że­la­zo, póki go­rą­ce. Daw­ko­wać na pierw­szej stro­nie opi­sy krwi i nie­na­tu­ral­nie po­skrę­ca­nych zwłok. Ro­bo­ta jak każ­da inna. Stern po la­tach szcze­rze ją po­lu­bił, prze­zwy­cię­żyw­szy w so­bie reszt­ki nie­po­trzeb­nych opo­rów. Może dla­te­go mu się po­wio­dło? W re­dak­cji mó­wio­no o nim jak o guru. Ra­dzo­no się go i na­śla­do­wa­no. Byli jed­nak i tacy, któ­rych zże­ra­ła za­zdrość. Są­dzi­li, że tak jak on mają pra­wo umiesz­czać pod tek­stem ini­cja­ły lub na­wet całe na­zwi­sko.

Ostat­nie dni ka­za­ły Ster­no­wi chu­chać na in­for­ma­to­rów, ba, być dla nich mi­łym. Współ­pra­ca z po­li­cją ukła­da­ła się kiep­sko. Jak na złość in­spek­tor Zię­ba, spe­cja­li­sta od se­ryj­nych za­bójstw w ko­men­dzie wo­je­wódz­kiej, po­je­chał z de­le­ga­cją miej­ską do Gdy­ni. Dla­cze­go do Gdy­ni, a nie do Ko­ło­myi, tego dzien­ni­karz nie wie­dział. Pocz­tów­ka z trój­masz­tow­cem i dow­cip­nym tek­stem – „Je­stem na Lwo­wie, ahoj!” – nie po­pra­wi­ła mu hu­mo­ru.

Stern za­wziął się. Nie miał za­mia­ru dać in­spek­to­ro­wi sa­tys­fak­cji. Z re­dak­cyj­ne­go biur­ka sprząt­nął no­tat­ki i ra­zem ze zdję­cia­mi przy­niósł do domu. Po po­łu­dniu w swo­im ga­bi­ne­cie na pię­trze sor­to­wał ma­te­riał, ukła­da­jąc ma­ka­brycz­ne­go pa­sjan­sa. Zdję­cia wy­ko­na­ne no­wiut­kim we­ltek­sem, któ­re­go blasz­ko­wa mi­gaw­ka uru­cha­mia­na była z kor­pu­su, wbi­ja­ły go w dumę. Tak ostrych po­zy­ty­wów – gdy­by nie fo­to­gra­fo­wa­ny obiekt – mo­gło­by mu po­zaz­dro­ścić nie­jed­no ate­lier. Ale wła­śnie ta obrzy­dli­wa do­ku­men­ta­cja ro­dzi­ła jesz­cze wię­cej wąt­pli­wo­ści. Co ozna­cza­ły pod­ku­te, roz­rzu­co­ne sto­py? Prze­sła­nie? Sprze­ciw? A może wo­ła­nie o po­moc nie­uchwyt­ne­go sza­leń­ca? Ten, kto za­brał do lasu mło­tek, gwoź­dzie i pod­ków­ki, dwu­krot­nie już od­pra­wił mro­żą­cy krew w ży­łach ry­tu­ał.

Do­cho­dzi­ła szes­na­sta. Stern wy­su­nął szu­fla­dę i wy­jął oso­bli­we za­wi­niąt­ko. Na bla­cie spo­czął me­ta­lo­wy przed­miot owi­nię­ty zwy­kłą, lnia­ną szmat­ką. Ten za­gad­ko­wy pa­ku­nek, któ­ry przy­pad­kiem zna­lazł w le­sie, wró­cił na swo­je miej­sce, gdy do po­ko­ju we­szła Ka­sia.

– Ta­tu­siek pra­cu­je, tak? – za­szcze­bio­ta­ła i pod­bie­gła do ojca. – Mie­li­śmy wy­pro­wa­dzić Dega. Zno­wu za­po­mnia­łeś?

– Ależ nie, do­sko­na­le pa­mię­tam. Za­sta­na­wia­łem się tyl­ko – do­dał z na­my­słem – nad małą zmia­ną pla­nów.

– Jaką? – Dziew­czyn­ka spoj­rza­ła z nie­po­ko­jem.

– Czy nie po­je­chać na cmen­tarz.

– Na­praw­dę, tato? Dzi­siaj? Po spa­ce­rze mie­li­śmy prze­cież je­chać do cyr­ku!

– Cyrk Fo­rum bę­dzie jesz­cze całe dwa ty­go­dnie. Po­je­dzie­my do mamy na cmen­tarz, bo dzi­siaj są jej uro­dzi­ny. Więc jak?

– Je­śli tata bar­dzo chce… – od­po­wie­dzia­ła re­zo­lut­nie.

Stern zgar­nął pra­wą dło­nią zdję­cia.

– Ta­tuś tyl­ko po­sprzą­ta i za­raz, ko­cha­nie…

Lewą ręką przy­tu­lił cór­kę. Po­czuł za­pach wy­kroch­ma­lo­nej su­kien­ki i mlecz­ne­go iry­sa, któ­re­go Ka­sia trzy­ma­ła w ustach.

– Ży­czysz so­bie jed­ne­go? – Po­trzą­snę­ła bla­sza­nym pu­deł­kiem Ka­nol­da, z któ­re­go wy­ję­ła za­wi­nię­ty cu­kie­rek.

Ja­kub kiw­nął gło­wą i otwo­rzył usta. Usły­szał sze­lest od­wi­ja­ne­go pa­pier­ka i ape­tycz­ny irys wy­lą­do­wał mięk­ko na jego ję­zy­ku.

– Je­steś słod­ka jak cu­kie­rek! – po­wie­dział czu­le, przy­ci­ska­jąc ma­ka­brycz­ne zdję­cia do bla­tu. – No, mój kot­ku, pry­gaj! Tata za­raz po cie­bie przyj­dzie.

Gdy Ka­sia wy­bie­gła, ska­cząc za­baw­nie z nogi na nogę, Stern roz­parł się na krze­śle. Bio­rąc pod ję­zyk ka­nol­da, przy­po­mniał so­bie zda­rze­nie, któ­re ro­ze­gra­ło się w Ro­wach przed mie­sią­cem. Wspo­mnie­nie to cał­ko­wi­cie go po­chło­nę­ło. Pierw­szą ofia­rą, skru­pu­lat­nie opi­sa­ną w „Ku­rie­rze”, była miesz­ka­ją­ca w le­śni­czów­ce pań­stwa Da­ni­lu­ków Olga Ku­rzęc­ka. Bę­dą­ca w pią­tym mie­sią­cu cią­ży ko­bie­ta ce­lo­wo wy­bra­ła z mę­żem tę uro­kli­wą sa­mot­nię, aby się wzmoc­nić. Kry­sta­licz­ne po­wie­trze, nie­za­po­mnia­ne wi­do­ki i ser­decz­ni lu­dzie – to wszyst­ko mia­ło ją przy­go­to­wać na na­ro­dzi­ny pierw­sze­go po­tom­ka. Jej mąż, ułan sta­cjo­nu­ją­ce­go w Ja­ro­sła­wiu puł­ku, do­stał na tę oko­licz­ność ty­go­dnio­wy urlop.

Dla­cze­go Olga Ku­rzęc­ka po­my­li­ła dro­gę w le­sie? Czyż­by spa­cer po nie­zna­nej oko­li­cy spo­tę­go­wał zde­ner­wo­wa­nie? Bywa, rzecz ja­sna, że jed­na ścież­ka przy­po­mi­na w le­sie dru­gą i wte­dy klops, ła­two tra­ci się gło­wę. Tak my­ślał Stern, pa­trząc przez okno na pierw­sze ru­dzie­ją­ce li­ście na Po­hu­lan­ce. I po­my­ślał jesz­cze, że z pew­no­ścią ko­bie­ta usły­sza­ła za sobą trzask zła­ma­nej ga­łę­zi. To ją cał­kiem prze­ra­zi­ło. Czy ob­ró­ci­ła wte­dy gło­wę? A je­śli tak, co zo­ba­czy­ła w ostat­nich se­kun­dach ży­cia? Ta myśl spra­wi­ła, że po­czuł spły­wa­ją­ce na szy­ję zim­no. Za­tem Ku­rzęc­ka ob­ra­ca ozdo­bio­ną prze­pięk­nym war­ko­czem gło­wę tam, skąd do­cie­ra do niej trzask. Po­win­na, roz­my­ślał Stern, kie­ro­wać się w stro­nę za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Dla­cze­go nie­roz­waż­nie po­zwo­li­ła so­bie na chwi­lę od­da­lić się od męża? Być może kuc­nę­ła za po­trze­bą lub, ana­li­zo­wał, po­sta­no­wi­ła ze­brać wię­cej do­rod­nych je­żyn. Za­wsze, tak mó­wił jej mąż, lu­bi­ła je­ży­ny. To ich za­pach ją pod­nie­cał. Oczy­wi­ście w zu­peł­nie in­nym sen­sie pod­nie­co­ny był skry­ty w krza­kach zwy­rod­nia­lec. I oto przy­jem­ny spa­cer za­mie­nia się w jed­nej chwi­li w kosz­mar. Czyż­by ta le­śna oaza wzbu­dzi­ła w niej strach? Ro­sły tam świer­ki, roz­ło­ży­ste klo­ny i kar­ło­wa­te buki. Drze­wa na­sy­ca­ją­ce aro­ma­tem po­wie­trze i rzu­ca­ją­ce orzeź­wia­ją­cy cień. Po­dob­ne, lecz zde­for­mo­wa­ne ręką ogrod­ni­ka two­rzy­ły gę­sty szpa­ler pod jego oknem, tuż za kępą buj­nych ma­gno­lii. Tak, lecz tam, pod sto­pa­mi Olgi Ku­rzęc­kiej, miast sko­szo­nej tra­wy było gę­ste po­szy­cie: pa­proć je­le­ni ję­zyk, ja­skół­cze zie­le i szcza­wik za­ję­czy. Ro­sła też do­star­cza­ją­ca pa­cior­ków na od­pu­sto­we ró­żań­ce kło­kocz­ka. To wszyst­ko for­mo­wa­ło zwar­tą le­śną kur­ty­nę.

Olga Ku­rzęc­ka, wy­cho­dząc z mę­żem, mia­ła na so­bie kre­mo­wą bluz­kę z dłu­gim rę­ka­wem, spód­ni­cę w szkoc­ką kra­tę, ażu­ro­we poń­czo­chy ze szwem i czer­wo­ne bot­ki. Tyl­ko miesz­czuch cho­dzi tak do lasu. Pro­wo­ku­ją­ca spód­ni­ca z roz­cię­ciem z tyłu się­ga­ła do po­ło­wy łyd­ki i wła­śnie tę spód­ni­cę w czer­wo­no-nie­bie­ską kra­tę oraz le­żą­cy przy dro­dze bo­tek zna­lazł syn le­śni­cze­go.

Stern, któ­ry po te­le­gra­mie Da­ni­lu­ka zja­wił się w Ro­wach w nie­co po­nad go­dzi­nę, stał wte­dy kil­ka kro­ków od zwłok, ob­ra­ca­jąc w pal­cach pa­pie­ro­sa. Za­ska­ku­ją­ce, że chcia­ło mu się w tym mo­men­cie pa­lić. Kro­pił cie­pły lip­co­wy deszcz i świe­ci­ło – co rzad­ko się zda­rza w ta­kich przy­pad­kach – słoń­ce, więc pa­ru­ją­ce po­szy­cie usztyw­nia­ło nie­co jego ru­chy. By­ło­by za­baw­nie, prze­mknę­ło mu przez gło­wę, na­ba­wić się w środ­ku lata ka­ta­ru. Okrą­żył zwło­ki i szyb­ko po­zbył się tej my­śli. Cze­ka­jąc na spóź­nia­ją­cą się po­li­cję, się­gnął po swo­je­go ron­so­na. Otwo­rzył po­sre­brza­ne wiecz­ko za­pal­nicz­ki, ude­rzył kciu­kiem w kół­ko i z za­do­wo­le­niem przy­pa­lił pa­pie­ro­sa od su­ną­ce­go ocho­czo w górę pło­mie­nia. To wła­śnie wte­dy, gdy za­cią­gnął się dy­mem, ude­rzy­ła go nie­sto­sow­na myśl, że miej­sce, w któ­rym stoi, jest wręcz wy­ma­rzo­ne dla od­pra­wie­nia mrocz­ne­go ry­tu­ału. Oczy­wi­ście, za­kła­da­jąc, że miał­by z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łe­go po­wo­du za­stą­pić mor­der­cę.

Snu­jąc te roz­wa­ża­nia, pod­szedł do zwłok i spró­bo­wał lewą dło­nią od­su­nąć kol­cza­sty krzew, któ­ry za­sła­niał mu wi­dok. Miał wy­jąt­ko­we szczę­ście: zna­lazł przed­miot owi­nię­ty w sza­rą lnia­ną szmat­kę. In­stynk­tow­nie scho­wał go do kie­sze­ni, a po­tem wie­lo­krot­nie, bez świad­ków, oglą­dał. Wte­dy też, prze­ję­ty zna­le­zi­skiem, nie­ostroż­nie chwy­cił na­szpi­ko­wa­ną cier­nia­mi ga­łąź i ostry ko­lec wbił mu się pod pa­zno­kieć pal­ca wska­zu­ją­ce­go.

Na­gły ból przy­niósł spo­kój. Kro­pel­ka krwi za­bar­wi­ła na czer­wo­no bia­łą bi­buł­kę pa­pie­ro­sa. Stern rzu­cił go pod nogi i wdep­tał w wil­got­ny mech pod­ku­tym sta­lo­wą żab­ką ob­ca­sem. Na­tych­miast wło­żył pa­lec do ust, pró­bu­jąc usu­nąć zę­ba­mi zła­ma­ny cierń. W trak­cie tej pre­cy­zyj­nej ope­ra­cji z uwa­gą przy­glą­dał się po­li­cjan­tom od­rzu­ca­ją­cym znad zwłok pa­pro­cie, tra­wę i ga­łę­zie.

Obo­jęt­na na wszyst­ko przy­ro­da po swo­je­mu za­opie­ko­wa­ła się cia­łem dwu­dzie­stocz­te­ro­let­niej na­uczy­ciel­ki, któ­rej za­gi­nię­cie zgło­sił przed trze­ma dnia­mi zroz­pa­czo­ny mąż. To wła­śnie on po­twier­dził, że to­czo­ne przez ro­bac­two, po­szar­pa­ne przez lisy zwło­ki na­le­żą (pa­ra­dok­sal­ne dla Ster­na okre­śle­nie) do jego uko­cha­nej żony.

Je­den z po­li­cjan­tów z nie ukry­wa­nym wstrę­tem pod­wa­żył pał­ką zwło­ki, od­sła­nia­jąc po­kie­re­szo­wa­ną twarz tru­pa. Wte­dy mło­dziut­ki po­rucz­nik krzyk­nął prze­raź­li­wie, czym spło­szył sie­dzą­ce­go na ga­łę­zi lesz­czy­ny kosa, i ze­mdlał. Uchro­ni­ło go to przed jesz­cze gor­szym wi­do­kiem. Nie zo­ba­czył, na całe szczę­ście, ma­ka­brycz­ne­go szcze­gó­łu: opuch­nię­te sto­py de­nat­ki, po­kry­te war­stwą sko­pa­ne­go mchu i igli­wia, zdo­bi­ły przy­bi­te do pięt okrwa­wio­ne pod­ków­ki.

Rzecz ja­sna pierw­szeń­stwo w le­śnej uczcie przy­pa­dło owa­dom. Ich lar­wy z ła­two­ścią po­ra­dzi­ły so­bie z mięk­ką tkan­ką oczu i noz­drzy, po czym prze­szły do in­nych par­tii cia­ła. Zie­lo­ne, tłu­ste mu­chy o prze­zro­czy­stych skrzy­dłach le­ni­wie sfru­wa­ły z po­gry­zio­nej przez lisy łyd­ki, kie­dy po­li­cjant pró­bo­wał od­go­nić je świe­żo ze­rwa­ną ga­łę­zią. I jesz­cze je­den szcze­gół wart wzmian­ki, a per­fek­cyj­nie uję­ty na zdję­ciu – po­ły­sku­ją­ca chi­ty­no­wym pan­ce­rzem pach­ni­ca. Ol­brzy­mi chrząszcz su­nął śla­ma­zar­nie w stro­nę go­tu­ją­cej się od bia­łych larw krwa­wej mia­zgi. Stern już raz wi­dział po­dob­ny okaz. Jako uczeń po­wszech­nia­ka od­krył go na tar­gu za te­atrem, gdzie pod wiel­kim zwa­łem tro­cin rzeź­ni­cy trzy­ma­li lód, któ­rym okry­wa­no la­tem por­cjo­wa­ne mię­so. Uciekł stam­tąd w po­pło­chu.

Śla­dów prze­stęp­cy nie zna­le­zio­no. Nie było to moż­li­we, gdyż ga­wiedź z Ro­wów, a tak­że licz­nie przy­by­li let­ni­cy stra­to­wa­li le­śne runo w pro­mie­niu kil­ku­na­stu me­trów.

O sie­dem­na­stej, sfo­to­gra­fo­wa­ne we wszyst­kich moż­li­wych uję­ciach, cia­ło na­uczy­ciel­ki je­cha­ło do Lwo­wa wy­na­ję­tym ze spół­ki Styks od­kry­tym czar­nym ci­tro­enem. Z tyłu, w za­się­gu wzro­ku, ko­ły­sa­ła się na nie­rów­nej dro­dze kie­ro­wa­na przez Bro­dac­kie­go gra­na­to­wa ta­tra z re­dak­cji „Ku­rie­ra”, w któ­rej, prócz Ster­na, sie­dział tak­że po­rucz­nik Olaf Ku­rzęc­ki.

Dzien­ni­karz był za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go po­dzia­łu miejsc. Nie do­pu­ści­li, by Ku­rzęc­ki po­dró­żo­wał z żoną i by na nią pa­trzył. Jej cia­ło zna­czy­ło te­raz mnó­stwo ran i ska­le­czeń. Z nie­któ­rych są­czy­ły się jesz­cze pły­ny ustro­jo­we, w in­nych zdą­ży­ły się już za­sie­dlić lar­wy, więc mimo kil­ka­krot­ne­go owi­nię­cia ce­ra­tą i ko­cem zwło­ki wy­dzie­la­ły ohyd­ną tru­pią woń, wa­biąc pa­dli­no­żer­ne mu­chów­ki.

Stern już nie­raz ze­tknął się w swo­jej dzien­ni­kar­skiej ka­rie­rze z trud­nym za­gad­nie­niem trans­por­tu zwłok, a tak­że przy­go­to­wa­nia ich do po­grze­bu. Wta­jem­ni­czył go w nie Zyg­munt Lau­ba, eme­ry­to­wa­ny pra­cow­nik domu po­grze­bo­we­go przy szpi­ta­lu po­wszech­nym we Lwo­wie. Lau­ba miał opa­no­wać tę sztu­kę u sa­me­go Han­sa Füle­ra, wy­bit­ne­go chi­rur­ga z Hart­man­n­spi­tal w Wied­niu. Po­tra­fił po mi­strzow­sku uzu­peł­niać ubyt­ki w cie­le, kil­ko­ma cię­cia­mi skal­pe­la li­kwi­do­wać de­for­mu­ją­ce skur­cze, a tak­że przy­go­to­wy­wać zwło­ki do wie­lo­go­dzin­nych po­dró­ży, nie wspo­mi­na­jąc o ta­kich za­bie­gach hi­gie­nicz­nych, jak my­cie, cze­sa­nie i pu­dro­wa­nie, któ­re rów­nież wy­ma­ga­ją nie lada kunsz­tu.

Lau­ba pod­kre­ślał, że jest to za­gad­nie­nie „nie­zmier­nie de­li­kat­ne” i że brak wie­dzy może zni­we­czyć wszel­kie wy­sił­ki, po­wo­du­jąc w ob­umar­łym two­rzy­wie nie­od­wra­cal­ne zmia­ny. Taka na­uka pły­nę­ła szep­tem z gru­bych, wy­wi­nię­tych warg.

Za Pod­hor­ca­mi, kie­dy po le­wej stro­nie szo­sy po­ja­wi­ły się Wzgó­rza Znie­sień­skie, Ku­rzęc­ki prze­rwał mil­cze­nie i zwró­cił się do Ster­na z proś­bą, by „spra­wa” jego żony nie prze­do­sta­ła się na łamy pra­sy.

– Pan wie, o co mi cho­dzi. Ro­dzi­na, a poza tym, pro­szę mnie nie po­są­dzać o ma­łost­ko­wość, je­stem za­wo­do­wym woj­sko­wym, więc mo­ra­le…

– Oczy­wi­ście, ro­zu­miem pana, mo­ra­le… – po­wie­dział Stern, jak­kol­wiek sło­wa mło­de­go ofi­ce­ra wy­da­wa­ły mu się gro­te­sko­we. – Będę roz­ma­wiał z na­czel­nym. Po­sta­ram się zro­bić wszyst­ko co w mo­jej mocy.

Kła­mał. Nie mógł i nie chciał mu tego obie­cać. Ku­rzęc­ki iry­to­wał go. W re­por­ta­żu prze­zna­czył dla nie­go da­le­ki plan. Te­raz słu­chał go z na­ra­sta­ją­cą nie­cier­pli­wo­ścią, od­li­cza­jąc cen­ne se­kun­dy. Za­sta­na­wiał się wręcz, z ja­kiej ra­cji miał­by mu współ­czuć. Ze wzglę­du na ka­rie­rę czy mo­ra­le? Ko­lej­na spra­wa i ko­lej­ne współ­czu­cie. Ile i jak dłu­go jesz­cze? Set­ki, może na­wet ty­sią­ce ludz­kich nie­go­dzi­wo­ści opi­sa­ło jego pió­ro. I nic. Dziw­ne, że jego ja­koś do tej pory nikt nie ża­ło­wał!

Pa­trząc na ucie­ka­ją­cy do tyłu nie­bie­ski znak z bia­łym krzy­żem, któ­ry ozna­czał skrzy­żo­wa­nie, Ja­kub Stern pró­bo­wał od­gad­nąć, kie­dy na­stą­pi ko­lej­ny atak. Kie­dy mor­der­ca, ochrzczo­ny przez let­ni­ków „ko­wa­lem z lasu”, da o so­bie po­now­nie znać.

* * *

Gło­śne na­wo­ły­wa­nie za oknem przy­po­mnia­ło Ster­no­wi o cór­ce. Szyb­ko wy­szedł z ga­bi­ne­tu, za­my­ka­jąc drzwi na klucz. Kie­dy zna­lazł się w holu, spo­strzegł Annę. Sie­dzia­ła w sa­lo­nie za­ję­ta lek­tu­rą „Świa­to­wi­da”. Nie ode­zwa­ła się do nie­go, gdy pod­szedł. Mil­cza­ła też, gdy pod­niósł jej dłoń i po­ca­ło­wał.

– Po­je­dziesz z nami? – za­py­tał, pa­trząc jej w oczy.

– Ma­cie swo­je ta­jem­ni­ce, ja nie je­stem wam po­trzeb­na.

– Ależ…

– Cie­ka­we, że na­gle so­bie o mnie przy­po­mnia­łeś.

– Prze­pra­szam, by­łem za­ję­ty.

– Zno­wu ktoś się po­wie­sił? – za­kpi­ła. – A może ko­goś okra­dli? Cóż to zresz­tą za róż­ni­ca. Nasz te­le­fon zna w mie­ście każ­dy. Moż­na nas wy­rwać z łóż­ka choć­by o pół­no­cy! Stern: dzien­ni­kar­ska gwiaz­da Lwo­wa, bo­żysz­cze, któ­re mnie nu­dzi!

– Prze­stań!

– Nie prze­sta­nę! Cze­ka­łam na cie­bie wy­star­cza­ją­co dłu­go, a te­raz chcia­łam się tro­chę po­ło­żyć.

– Masz do mnie pre­ten­sję?

– Daj spo­kój! – Ude­rzy­ła ze zło­ścią pal­ca­mi o po­rę­cze fo­te­la. – Nie mogę znieść tego, jak na mnie pa­trzysz.

– Jak?

– Nie wy­star­czy, ge­niu­szu, że dziw­nie? Za­da­jesz ta­kie same idio­tycz­ne py­ta­nia jak ona. No, idź. Idź wresz­cie! Two­ja Ka­siu­nia cze­ka. – Po­wró­ci­ła do kro­ni­ki to­wa­rzy­skiej oma­wia­ją­cej trze­cią wy­sta­wę ko­tów ra­so­wych u Dzie­du­szyc­kich.

– Więc zo­sta­jesz?

– Tak jak ty zmie­ni­łam rap­tem pla­ny. Od ty­go­dnia opo­wia­dasz, że pój­dziesz z Ka­sią do cyr­ku. Da­łeś jej po­noć sło­wo…

– Ja mam cyrk w domu!

– Prze­stań mnie ła­pać za sło­wa! Zresz­tą nie mam ocho­ty cią­gnąć się z wami na dru­gi ko­niec mia­sta, by raz jesz­cze to so­bie wszyst­ko przy­po­mi­nać. Wi­docz­nie ci na tym za­le­ży! – Po­pa­trzy­ła na nie­go z wy­rzu­tem.

– Nie opo­wia­daj bzdur! – od­pa­ro­wał wście­kły. – Dzi­siaj są jej uro­dzi­ny. Nie za­bro­nisz mi je­chać na cmen­tarz w ta­kim dniu!

– Ależ jedź, jedź, Ja­ku­bie – rzu­ci­ła ja­do­wi­tym to­nem. – Od rana kiep­sko się czu­ję, a te­raz boli mnie przez was gło­wa.

– Zno­wu?

Uśmiech­nę­ła się cierp­ko, pa­trząc na śmia­łą re­kla­mę pierw­szej kra­jo­wej fa­bry­ki ko­sme­ty­ków to­a­le­to­wych Ih­na­to­wi­cza.

– Więc jak, po­je­dziesz? Spa­cer do­brze ci zro­bi – na­le­gał.

Nie mia­ła za­mia­ru od­po­wia­dać. Osten­ta­cyj­nie się­gnę­ła po le­żą­ce na sto­li­ku ta­blet­ki z ko­gut­kiem. Po­łknę­ła jed­ną i po­pi­ła wodą z ka­mion­ko­we­go kub­ka.

– Chce­my od­wie­dzić dwa gro­by. Co jest w tym złe­go? – roz­go­ry­czo­ny pod­niósł głos.

– Nic. Osta­tecz­nie to two­ja cór­ka, tyl­ko my­śla­łam…

Stern pra­gnął za­koń­czyć tę roz­mo­wę. Od po­cząt­ku czuł, że ob­ra­ca się prze­ciw nie­mu.

– Po­roz­ma­wia­my wie­czo­rem – rzu­cił zły. Za­brał z wie­sza­ka ka­pe­lusz i zbiegł z gan­ku. – Ka­siu? Gdzie się zno­wu scho­wa­łaś? – za­wo­łał, roz­glą­da­jąc się po ogro­dzie. – Ka­siu, chodź­że wresz­cie.

Bez­tro­ski śmiech dziew­czyn­ki wy­bie­ga­ją­cej zza ma­gno­lii i okrzyk za­do­wo­le­nia Ja­ku­ba roz­wście­czy­ły Annę. Chęt­nie po­ka­za­ła­by im… Może na­wet po­łknę­ła­by wszyst­kie prosz­ki, żeby tyl­ko zwró­cił na nią uwa­gę. Skry­wa­na złość, któ­rej nie mia­ła siły prze­zwy­cię­żyć, opa­no­wa­ła jej my­śli. Czy jest mę­żat­ką, sko­ro nie po­tra­fi­ła uro­dzić mu dziec­ka? Od po­cząt­ku nie była pew­na, czy ko­cha Ja­ku­ba. Osta­tecz­nie był od niej star­szy o całe dzie­sięć lat, z któ­rych sie­dem prze­żył z inną ko­bie­tą.

* * *

Je­cha­li tram­wa­jem przez Wały Het­mań­skie. Pęd po­wie­trza wdzie­rał się otwar­tym oknem przed­nie­go po­mo­stu, pod­rzu­ca­jąc za­baw­nie ku­cy­ki Kasi. Nie­bie­ski wa­gon z nie­licz­ny­mi pa­sa­że­ra­mi bu­jał się i skrzy­piał na po­wy­gi­na­nych szy­nach. Po pra­wej stro­nie uka­za­ły się ko­piec Unii Lu­bel­skiej i Wy­so­ki Za­mek. I tu Stern spo­strzegł, jak lwow­ski ele­ment przy­stę­pu­je do ak­cji. Kie­szon­ko­wiec trzy­ma­ją­cy prze­wie­szo­ną przez ra­mię ma­ry­nar­kę, ani chy­bi kom­pan Wa­siń­skie­go, z wła­ści­wą so­bie gra­cją wy­jął port­fel z kie­sze­ni czy­ta­ją­ce­go ga­ze­tę fra­je­ra. Cen­ny fant, zdo­by­ty zza pa­ra­wa­nu, na­tych­miast po­wę­dro­wał do nie­po­zor­nej, chu­dej dzier­lat­ki.

Stern nie za­mie­rzał in­ter­we­nio­wać. Zbyt do­brze wie­dział, że prócz po­rząd­nych lu­dzi jego świat dep­cze nie­zli­czo­na masa al­fon­sów, ku­rew i zło­dziei, któ­rzy ni­czym wil­ki oczysz­cza­ją dla hi­gie­ny swo­je te­ry­to­rium. Zło na każ­dym kro­ku sta­ra się prze­chy­trzyć do­bro. Tak było, jest i bę­dzie!

Na Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go sta­lo­we koła, wrzy­na­jąc się w szy­ny, za­pisz­cza­ły po­twor­nie i Stern prze­stał za­wra­cać so­bie gło­wę zło­dziej­skim du­etem. Mi­nę­li ko­lej­ne zna­jo­me przy­stan­ki: Le­gio­nów, Bern­ste­ina i Świę­tej Anny, a po­tem tram­waj zbo­czył w pra­wo, w Ja­now­ską.

– Ona mnie, tato, nie lubi – po­wie­dzia­ła gło­śno Ka­sia.

– Kto? – Stern ode­rwał wzrok od ob­sy­pa­nej kwia­ta­mi Góry Stra­ce­nia.

– No, ona.

Za­nie­po­ko­jo­ny spoj­rzał z wy­so­ka na ucze­pio­ną po­rę­czy cór­kę.

– Po­kłó­ci­łaś się z Alą Piąt­kow­skich?

– Ja mó­wię, tato, o niej, no wiesz… – Nie do­koń­czy­ła, ro­biąc ta­jem­ni­czą minę.

– Lubi, lubi. Mu­sisz być tyl­ko dla niej miła.

– Prze­cież je­stem.

– Nie tak. Po­wiedz do niej raz „mamo”.

– Dla­cze­go?

– Bo wi­dzisz, ona my­śli, że…

– A ty?

– Co ja?

– Czy ty ją, tato, lu­bisz? – Dziew­czyn­ka do­ma­ga­ła się ja­snej od­po­wie­dzi.

Stern od­wró­cił wzrok.

– Po­win­ni­śmy ją ko­chać – tłu­ma­czył cier­pli­wie. – To two­ja nowa mama i moja żona, Ka­siu.

– Mama?

– Wła­śnie. Te­raz to two­ja nowa mama. Nie mów o niej „ma­co­cha”. Usły­szy i bę­dzie się gnie­wać.

– To dla­cze­go wy­rzu­ci­ła mi z te­atrzy­ku Se­na­to­ra?

– Nie­moż­li­we. Mu­siał się gdzieś za­po­dziać.

Kasi nie po­cie­szy­ła ta od­po­wiedź.

– Tere-fere, aku­rat. To był mój naj­lep­szy rę­ka­wicz­ko­wy ko­cio­rek.

– Zro­bię ci no­we­go.

– Nie, jego nic nie za­stą­pi. Ona tyl­ko cze­ka, żeby zno­wu wy­rzu­cić mi coś do śmie­ci. – Dziew­czyn­ka za­czę­ła po­chli­py­wać.

– Mama tego nie chcia­ła. Daję ci sło­wo, że nowy Se­na­tor bę­dzie sto razy lep­szy.

Stern zmru­żył oczy, ośle­pio­ny pro­mie­nia­mi, któ­re prze­bi­ły się przez chmu­ry wi­szą­ce nad daw­nym lot­ni­skiem. Jesz­cze chwi­la i byli na miej­scu. Tram­waj wy­ha­mo­wał na wprost bra­my cmen­tar­nej, przy któ­rej sta­ły kwia­ciar­ki i nie­ogo­lo­ny prec­larz z prze­wie­szo­nym przez szy­ję stra­ga­nem. Ja­kub ener­gicz­nym ru­chem otwo­rzył drzwi wa­go­nu. Chwy­cił Ka­się za rękę i po­mógł jej zejść po wy­so­kich stop­niach. Za nimi z tyl­ne­go wa­go­nu wy­sy­pa­ła się gro­mad­ka lu­dzi nio­są­cych szpa­dle, grab­ki i ko­new­ki.

Stern ku­pił u kwia­ciar­ki bu­kiet róż i czte­ry ło­jo­we zni­cze, a od nie­ogo­lo­ne­go męż­czy­zny pęk zwią­za­nych sznur­kiem prec­li.

Grób pierw­szej żony dzien­ni­ka­rza, Agniesz­ki, po­ło­żo­ny był przy trze­ciej żwi­ro­wej alej­ce, po pra­wej stro­nie dro­gi pro­ce­syj­nej. Ka­sia, nie cze­ka­jąc na ojca, po­bie­gła tam na skró­ty. Nim do­szedł do mo­gi­ły, zdą­ży­ła już po­zbie­rać li­ście le­żą­ce na gra­ni­to­wej pły­cie. Zwię­dłą wią­zan­kę kwia­tów i okop­cone zni­cze wy­rzu­ci­ła do drew­nia­nej skrzy­ni obok ka­mien­nej ste­li z po­chy­lo­nym anio­łem. Ro­bi­ła to wie­le razy, za­sta­na­wia­jąc się za­wsze, czy sku­lo­ne­mu anio­ło­wi nie jest w nocy zim­no. Te­raz chwy­ci­ła scho­wa­ny za krza­kiem ja­łow­ca gli­nia­ny dzba­nek z zie­lo­nym na­lo­tem i ru­szy­ła po wodę do źró­deł­ka. W po­ło­wie dro­gi za­mar­ła, do­strze­gł­szy rudą wie­wiór­kę pro­wa­dzą­cą mię­dzy gro­ba­mi pso­tli­wą parę mło­dych. Kie­dy przy­nio­sła wodę, nie­spo­dzie­wa­nie wró­ci­ła do roz­mo­wy z tram­wa­ju.

– Więc mam mó­wić te­raz do niej „mamo”? – za­py­ta­ła, wsta­wia­jąc do dzban­ka bu­kiet róż.

Stern udał, że nie sły­szy żalu w gło­sie cór­ki. Na­chy­lił się nad mo­gi­łą i za­pa­lił za­pal­nicz­ką trzy zni­cze. Usta­wił je dla po­rząd­ku w sze­re­gu i, za­do­wo­lo­ny, spoj­rzał na zło­te li­te­ry po­ły­sku­ją­ce w sza­rym gra­ni­cie. Ko­lej­ny raz od­czy­tał datę śmier­ci Agniesz­ki. Ma­chi­nal­nie mno­żył, su­mo­wał i dzie­lił cy­fry, jak­by wy­nik tych dzia­łań miał mu dać od­po­wiedź na py­ta­nie o sens tej nie­po­trzeb­nej śmier­ci.

– Do­brze, będę mó­wi­ła do niej „mamo”, ale tyl­ko dla­te­go, że ty tak chcesz. – Ka­sia wy­rwa­ła go z za­my­śle­nia. Po­tem uklę­kła przed mo­gi­łą mat­ki i, wy­jąw­szy z kie­sze­ni su­kien­ki mo­dli­tew­nik oj­ców sal­wa­to­ria­nów, za­czę­ła się żar­li­wie mo­dlić. Kie­dy wsta­ła, otrze­pu­jąc z ko­ści­stych ko­lan żwi­rek, od­ga­dła my­śli ojca. Wzię­ła go za rękę i po­cią­gnę­ła w stro­nę gro­bu Pio­tru­sia.

We wschod­niej czę­ści ne­kro­po­lii, pod mu­rem od­dzie­la­ją­cym ją od ży­dow­skie­go cmen­ta­rza, le­ża­ły ochrzczo­ne przez opła­co­ne­go księ­dza ośmio­mie­sięcz­ne zwło­ki. Na pro­sto­kąt­nej pły­cie z pia­skow­ca, ku­pio­nej w za­kła­dzie Be­rie­ra, wy­ry­ty był nie­praw­dzi­wy na­pis: „Pio­truś Stern żył trzy dni. Bóg przy­jął go do gro­na anioł­ków”.

– Jaki on był, tato? – do­py­ty­wa­ła się, usta­wia­jąc na pły­cie gli­nia­ny znicz.

– Mały. Bar­dzo mały – od­po­wie­dział, za­pa­la­jąc knot.

– A ty lu­bi­łeś go, bo był we­so­ły, jak ja?

– Ko­cha­łem go tak samo jak cie­bie, Ka­siu – od­parł, wie­dząc, że na to py­ta­nie ni­g­dy nie po­zna od­po­wie­dzi.

Kie­dy wró­ci­li do domu, słoń­ce cho­wa­ło się już za Kle­pa­rów. Stern po­wie­sił ka­pe­lusz na wie­sza­ku w przed­po­ko­ju i wy­jął z ma­ry­nar­ki wia­nu­szek prec­li. Po­ło­żył go w kuch­ni na sto­le – na wy­pa­dek gdy­by wy­szedł do pra­cy, za­nim Ka­sia wsta­nie.

* * *

Nie spał. Prze­śla­do­wał go kosz­mar­ny kon­cert. Dwa, a może trzy świersz­cze rzę­po­li­ły od pół go­dzi­ny pod nie­wi­docz­nym krza­kiem ma­gno­lii. Po­sa­dził go kie­dyś dla Agniesz­ki, a te­raz per­fid­ne owa­dy gło­śno przy­po­mi­na­ły mu o tym. Oczy­wi­sty bez­sens! Agniesz­ki prze­cież nie ma. Od jej śmier­ci mi­nę­ło całe sześć lat.

Zbyt do­brze pa­mię­tał ból po jej odej­ściu i drę­czą­cą go przez wie­le ty­go­dni chan­drę. Nie od­bie­rał te­le­fo­nów, za­pu­ścił bro­dę i za­czął za­glą­dać do kie­lisz­ka. Od cał­ko­wi­tej de­gren­go­la­dy wy­ba­wi­ła go pra­ca. Szef dzia­łu kul­tu­ral­ne­go ce­lo­wo wy­słał go na wer­ni­saż do Dzie­du­szyc­kich. Stern do­stał spe­cjal­ne za­da­nie: prze­pro­wa­dzić wy­wiad z Ty­tu­sem Czy­żew­skim. Py­ta­nia do ma­lar­skie­go ob­ja­wie­nia mia­ły być wred­ne i ta­kie były. Tekst z ob­raź­li­wą ka­ry­ka­tu­rą – ar­ty­sta dłu­bał pal­cem w no­sie – uka­zał się w świą­tecz­nym wy­da­niu „Ku­rie­ra” bez au­to­ry­za­cji. Wy­bu­chła awan­tu­ra, któ­rą za­koń­czył wy­gra­ny przez ga­ze­tę pro­ces. Dzię­ki tej dar­mo­wej re­kla­mie zwięk­szył się na­kład i Stern od­niósł oso­bi­sty suk­ces. Oso­bi­sty, gdyż prócz skan­da­lu od­mie­ni­ło się też jego ży­cie.

Kie­dy pierw­szy raz zo­ba­czył Annę, po­my­ślał, że ma fart. Nuda geo­me­trycz­nych ma­lar­skich kształ­tów prze­gra­ła z jed­nym ku­szą­cym spoj­rze­niem mło­dej stu­dent­ki. Anna wie­le razy wspo­mi­na­ła tę sce­nę. „Pa­mię­tasz? Trzy­ma­łam wte­dy kie­li­szek szam­pa­na i spe­cjal­nie za­sła­nia­łam ci wi­dok na fu­tu­ry­stycz­ną Ma­don­nę. Nie za­prze­czysz, że to ja cię wte­dy wy­pa­trzy­łam”.

Stern cof­nął się we wspo­mnie­niach do pierw­szej rand­ki. Umó­wi­li się nie­da­le­ko jej domu, na pla­cu Strze­lec­kim, skąd za­ga­da­ni do­szli aż do Sta­re­go Ryn­ku. Tam zła­pa­ła ich let­nia ule­wa. Groź­ne oło­wia­ne chmu­ry su­nę­ły znad Ły­cza­ko­wa, nio­sąc cięż­kie kro­ple desz­czu. Nie mie­li wy­bo­ru – prze­mo­cze­ni schro­ni­li się w hisz­pań­skiej re­stau­ra­cyj­ce, Se­vil­li.

An­nie stru­my­ki spły­wa­ły z mo­krych wło­sów wprost do ust. Ba­weł­nia­na su­kien­ka przy­le­pi­ła jej się do cia­ła, więc wy­glą­da­ła nie­sa­mo­wi­cie pod­nie­ca­ją­co. Deszcz cią­gle pa­dał i za­mie­nił się w bu­rzę. Po każ­dej bły­ska­wi­cy dziew­czy­na mru­ży­ła za­baw­nie oczy i spo­glą­da­ła py­ta­ją­co na Ster­na.

Ta ro­man­tycz­na sce­ne­ria zbli­ży­ła ich do sie­bie. Ja­kub za­wo­łał kel­ne­ra i za­mó­wił dwie por­cje pło­ną­cych szasz­ły­ków oraz ru­bi­no­wą crian­zę. Roz­ma­wia­li. Pa­trzy­li so­bie w oczy. Je­dli i pili. Au­to­ry­tet Ja­ku­ba im­po­no­wał An­nie. Wi­dzia­ła w nim do­świad­cze­nie i opar­cie. Był wła­śnie ta­kim męż­czy­zną, ja­kie­go pod­świa­do­mie szu­ka­ła. Ja­kub od­na­lazł w An­nie to, co utra­cił: cie­pło ro­dzin­ne­go domu i przy­ja­cie­la.

Tyl­ko dla nich grał tego wie­czo­ru chu­dy jak pa­tyk gi­ta­rzy­sta. I tyl­ko oni stą­pa­li po cie­niach, któ­re rzu­cał krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol. Przy­tu­le­ni, szep­ta­li so­bie w tań­cu czu­łost­ki. Nie po­wie­dział jej wte­dy, że jest wdow­cem i że ma na wy­cho­wa­niu có­recz­kę. Zro­bił to, lecz mie­siąc póź­niej.

Ten wie­czór za­padł mu w pa­mięć z in­ne­go jesz­cze po­wo­du. Po skoń­czo­nym tań­cu, kie­dy sie­dli do sto­li­ka, Anna wzię­ła jego dłoń. Uda­jąc wróż­kę, od­czy­ty­wa­ła z niej li­nię ży­cia. Na­gle czar pry­snął. Ni­czym pio­run za oknem po­ja­wił się przy nich pi­ja­ny al­fons. Na­chy­lił się nad Ster­nem i zio­nąc go­rza­łą, za­py­tał: „Pan bę­dziesz tę dziw­kę ru­chał czy może ze­chcesz mi ją od­stą­pić na cha­wi­rę za dwa zety?”

Anna pod­nio­sła krzyk. Zza lady wy­biegł kel­ner, a za nim spo­co­ny ku­charz z cho­chlą. Lecz nim Stern za­re­ago­wał na jej „Zrób coś, bła­gam”, nim po­fa­ty­go­wał się użyć pię­ści, al­fons spo­koj­nie wy­szedł. Kom­plet­nie zmar­no­wa­ny wie­czór z cham­skim bło­go­sła­wień­stwem na po­czą­tek.

Nie ko­niec na tym. Na sa­mym dnie du­szy Ja­ku­ba, opra­wio­ny w bez­wstyd­ną ram­kę, po­zo­stał ob­raz mło­dziut­kiej kur­wy, któ­ra śmie­jąc się z uda­ne­go dow­ci­pu, po­bie­gła za al­fon­sem. Jej ru­chy obez­wład­nia­ły go wprost. Za­po­wia­da­ły bez­gra­nicz­ną fi­zycz­ną roz­kosz. Chęt­nie by ją do­go­nił, lecz Anna wciąż była przy nim i ści­ska­ła go za rękę. Póź­niej wie­lo­krot­nie wra­cał do tego zda­rze­nia, by za każ­dym ra­zem kon­sta­to­wać, że tak de­li­kat­nej i po­cią­ga­ją­cej twa­rzy ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dział.

Oglą­da­jąc barw­ny fo­to­pla­sty­kon wspo­mnień, ka­to­wa­ny kosz­mar­nym kon­cer­tem świersz­czy, na próż­no przy­wo­ły­wał upra­gnio­ny sen. Obok nie­go, na wy­cią­gnię­cie ręki, le­ża­ła Anna. Dzie­li­ło ich wszyst­ko. Dom, przy­ja­cie­le, pra­ca. Z ta­kim na­gro­ma­dze­niem prze­ci­wieństw nie­po­dob­na ra­zem żyć. A jed­nak świa­do­mie pod­ję­li tę pró­bę.

Ich ślub od­był się u Do­mi­ni­ka­nów dwa mie­sią­ce po skoń­cze­niu przez Annę Od­dzia­łu Far­ma­ceu­tycz­ne­go na uni­wer­sy­te­cie. Ro­dzi­ce dziew­czy­ny, wzię­ty pe­dia­tra i po­łoż­na, byli z je­dy­nacz­ki dum­ni. Im tak­że Stern przy­padł do gu­stu: przy­stoj­ny, doj­rza­ły i zna­ny już we Lwo­wie dzien­ni­karz. Mło­da pani ma­gi­ster za­miesz­ka­ła w domu męża, na Po­hu­lan­ce. Byli szczę­śli­wi, i to jak. Po pół roku Anna wy­szep­ta­ła Ja­ku­bo­wi do ucha, że spo­dzie­wa się dziec­ka. Osza­lał z ra­do­ści. Mie­li już Ka­się, a przy odro­bi­nie szczę­ścia dru­gi mógł być chło­piec. Stern kart­ko­wał ka­len­darz w po­szu­ki­wa­niu imie­nia dla syna. Nie­ste­ty na ich mał­żeń­stwie od po­cząt­ku kładł się ja­kiś zło­wro­gi cień. W ósmym mie­sią­cu cią­ży Anna, bio­rąc Ka­się na ręce, po­ro­ni­ła. Szok był tak wiel­ki, że przy­rze­kła so­bie nie mieć wła­snych dzie­ci. Od­tąd Ja­kub i Ka­sia czu­li się win­ni, Anna zaś da­wa­ła im ku temu po­wo­dy.

Stern wy­obra­ził so­bie na­gle żonę sie­dzą­cą okra­kiem na owym bez­czel­nym żulu z Se­vil­li. Pod­no­szą­cą się i opa­da­ją­cą z roz­kosz­nym wes­tchnie­niem. Wście­kły, bo wy­obraź­nia wy­sta­wia­ła go na po­ni­ża­ją­cą pró­bę, za­pra­gnął spy­tać Annę, co czu­je czło­wiek, gdy wbi­ja się w jego pię­tę ostre na­rzę­dzie. Osta­tecz­nie skoń­czy­ła far­ma­cję, nie po­win­na się więc zdzi­wić. Za­py­tać czy nie? Nie był zde­cy­do­wa­ny. Prze­klę­ty te­mat od­ra­ża­ją­cej zbrod­ni po­now­nie go do­padł. Gdy­by miał do czy­nie­nia z po­spo­li­tym za­bój­stwem, daw­no już by tę za­gad­kę roz­wi­kłał. Bra­ko­wa­ło jed­nak mo­ty­wu. Co, do dia­bła, o pierw­szej w nocy ob­cho­dzi go ja­kiś idio­tycz­ny mo­tyw? Czy w ogó­le ist­nie­je od­po­wiedź na py­ta­nie, dla­cze­go po­zba­wia się ko­goś ży­cia? Po­spo­li­ta gra­bież, za­zdrość, ze­msta… Nie­prze­rwa­ne pa­smo wy­stęp­ków ludz­ko­ści cią­gnie się od grze­chu pier­wo­rod­ne­go.

Chwi­lę póź­niej roz­mo­wa, któ­rą od daw­na pla­no­wał, za­czę­ła się to­czyć w jego gło­wie. Już nie­po­trzeb­ne było po­twier­dze­nie. Dla­cze­go dys­ku­sja o bólu mia­ła­by mieć inny prze­bieg niż te zdaw­ko­we wy­mia­ny zdań, gdy mi­ja­li się z Anną w przed­po­ko­ju lub – na­der rzad­ko – sia­da­li do wspól­nej ko­la­cji? Za­py­ta pro for­ma: „Jak się dziś czu­jesz?” W od­po­wie­dzi usły­szy la­ko­nicz­ne: „Tak jak zwy­kle, Ja­ku­bie. A co u cie­bie?”

Po­tem dia­log bę­dzie się to­czyć tym sa­mym try­bem:

– Masz ra­cję.

– Cie­szę się.

– Ja też.

Lecz tym ra­zem, w gęst­nie­ją­cej noc­nej at­mos­fe­rze, sta­ło się coś dziw­ne­go. Anna ob­ró­ci­ła się po­wo­li i ja­kimś po­waż­nym to­nem stwier­dzi­ła:

– Wiem, że nie śpisz.

Za­sko­czo­ny nie za­re­ago­wał.

– Je­steś upar­ty. – Nie po­rzu­ci­ła po­waż­ne­go tonu. – Mimo to chcia­łam ci coś waż­ne­go po­wie­dzieć.

– Masz ja­kieś kło­po­ty w ap­te­ce? O co cho­dzi? – prze­rwał jej mo­no­log.

– To nie to – od­par­ła.

Ja­kub nad­usił przy­cisk noc­nej lamp­ki. W ró­żo­wym świet­le Anna uśmie­cha­ła się cierp­ko, jak­by świę­ty Je­rzy na­ma­lo­wa­ny na szkla­nym aba­żu­rze na­praw­dę ce­lo­wał ko­pią w jej oko. Na jej po­zba­wio­nej ma­ki­ja­żu twa­rzy wi­dać było de­li­kat­ny me­szek nad gór­ną war­gą i wi­ją­ce się na skro­niach żył­ki.

– Wo­bec tego może ty mi po­mo­żesz – za­czął.

Uda­ła za­in­te­re­so­wa­nie. Się­gnę­ła po jabł­ko, któ­re od ko­la­cji le­ża­ło na ta­le­rzy­ku. Po­wą­cha­ła je, a po­tem za­chłan­nie wbi­ła w nie zęby.

– Słu­cham.

– Chcia­łem za­się­gnąć two­jej rady. To dla mnie waż­ne, mu­szę znać two­ją opi­nię.

– O czym? – za­py­ta­ła, prze­ły­ka­jąc so­czy­sty kęs.

– O szcze­gól­nym ro­dza­ju śmier­ci.

– O Boże, czy ty za­wsze mu­sisz być po­nu­ra­kiem?

– My­śla­łem o bólu, jaki za­dać może jed­ne­mu czło­wie­ko­wi dru­gi czło­wiek.

– Po­wód?

– Po­wód był, a te­raz jest czas na wy­rok.

– Dla­cze­go stra­szysz mnie w nocy?

Za­nie­po­ko­jo­na pod­cią­gnę­ła się na po­dusz­ce i od­gar­nę­ła za uszy ja­sne pa­sem­ka wło­sów.

– Chciał­bym wie­dzieć, co czu­je ko­bie­ta, co czu­je czło­wiek – po­pra­wił się – któ­re­mu wbi­ja się w pię­tę ostre na­rzę­dzie.

– Co też ci przy­szło do gło­wy? – Wsta­ła i na­rzu­ci­ła po­dom­kę. Opar­ta o pa­ra­pet sta­ra­ła się prze­nik­nąć wzro­kiem skry­ty w czer­ni ogród. – Obu­dzi­łeś mnie – skła­ma­ła bez prze­ko­na­nia. – I jesz­cze chcesz mi wmó­wić, że to naj­lep­sza pora, żeby roz­pa­mię­ty­wać ja­kąś ma­ka­brę? Daję sło­wo, re­we­la­cyj­na me­to­da. No do­brze – pod­ję­ła jego myśl. – Pew­nie cho­dzi ci po gło­wie ja­kiś nowy obrzy­dli­wy tekst.

– Po­wiedz­my, że tak – rzekł, by jej nie spło­szyć.

– Za­łóż­my, po­wiedz­my – prze­drzeź­nia­ła go. – Mia­łeś na my­śli nóż?

– Nóż, gwóźdź, dłu­to, skal­pel – wy­li­czał po­spiesz­nie. – Tego typu ostry przed­miot.

– Je­śli taki „za­bieg” prze­pro­wa­dza się bez znie­czu­le­nia, to…

– Za­łóż­my, że mój „chi­rurg” nie ma chlo­ro­for­mu.

Ob­ró­ci­ła się w stro­nę okna i, gry­ząc ko­lej­ny kęs, do­da­ła peł­na po­wa­gi:

– Gdy­bym cię nie zna­ła, po­wie­dzia­ła­bym, że je­steś na­wie­dzo­ny.

– Bo­isz się od­po­wie­dzieć? – na­le­gał.

– Mam ci opi­sać ból? Naj­trud­niej­sze do wy­obra­że­nia cier­pie­nie? Czy to ja­kiś spe­cja­li­stycz­ny test? O co ci, Ja­ku­bie, cho­dzi? – za­rzu­ci­ła go py­ta­nia­mi, kła­dąc ogry­zek na ta­le­rzyk.

Chciał po­wie­dzieć jej praw­dę, lecz po­twier­dze­nie, któ­re od niej uzy­skał, prze­nio­sło go zno­wu my­śla­mi tam, gdzie w le­śnej gę­stwi­nie, z dala od ludz­kie­go wzro­ku, oglą­dał nad­je­dzo­ne przez le­śne zwie­rzę­ta cia­ło. Był bez­rad­ny jak Anna i może na­praw­dę na­wie­dzo­ny, gdy cho­wał do kie­sze­ni nie­wiel­ki pa­ku­nek.

– Mam wol­ne po­po­łu­dnie – usły­szał wy­bi­ty z ma­ka­brycz­nych roz­my­ślań. – Dla­te­go chcia­łam cię pro­sić, Ja­ku­bie, by­śmy ju­tro…

– Wiem, wiem – nie dał jej skoń­czyć. – Obie­ca­łem ci wyj­ście do te­atru. Do­trzy­mam sło­wa. Ku­pię bi­le­ty i, choć­by nie wiem co, bę­dzie­my się śmiać z sza­lo­nych po­my­słów Sha­wa.

* * *

Był kwa­drans po dzie­wią­tej, gdy Ja­kub Stern po­ja­wił się w sa­lo­nie. Jego nie­spo­dzie­wa­ne wej­ście za­sko­czy­ło Annę. Przy­naj­mniej tak za­re­ago­wa­ła. Okry­ta ró­żo­wą po­dom­ką piła wy­stu­dzo­ną mok­kę, ze sku­pie­niem ko­ry­gu­jąc po­ran­ny ma­ki­jaż.

– Prę­dzej bym się śmier­ci spo­dzie­wa­ła! – krzyk­nę­ła, od­sta­wia­jąc fi­li­żan­kę na spode­czek. – Fiu, fiu! Aleś się, Kuba, od­szty­fto­wał.

– My­śla­łem, Aniu, że śpisz.

– Po ta­kiej upoj­nej nocy? – za­kpi­ła. – Kie­dy za­da­jesz mi ma­ka­brycz­ne py­ta­nia i dla świę­te­go spo­ko­ju obie­cu­jesz te­atr?

Ma­ki­jaż przy­wró­cił jej pew­ność sie­bie. Osten­ta­cyj­nie wsta­ła z krze­sła, by przyj­rzeć się mę­żo­wi.

– Wi­dzę, Kuba, że nie próż­nu­jesz! – Zlu­stro­wa­ła jego ba­weł­nia­ną ko­szu­lę z krót­kim rę­ka­wem i gra­na­to­we spo­d­nie z ża­glo­we­go płót­na. – Ogo­li­łeś się na­wet! Pach­niesz Ih­na­to­wi­czem jak żi­go­lo. Czyż­byś czy­tał moje ga­ze­ty?

Prze­łknął ten sar­ka­stycz­ny dow­cip.

– Pan re­dak­tor wy­cho­dzi?

– Tak, mam na­głą spra­wę na mie­ście.

– Wła­śnie te­raz? Gdy chcia­łam z tobą po­waż­nie po­roz­ma­wiać? – Wró­ci­ła na swo­je miej­sce, by na­brać brze­giem gąb­ki pu­dru z pu­der­nicz­ki.

– Je­stem już spóź­nio­ny.

– Cóż to za ta­jem­ni­cza spra­wa, któ­ra wy­cią­ga cię z łóż­ka? – do­py­ty­wa­ła się.

– Wy­bie­ram się do Hil­le­la i do re­dak­cji – po­wie­dział.

– Masz ci los! – rzu­ci­ła wście­kle. – Ten okrop­ny Żyd cał­kiem cię prze­ka­ba­cił. Wpierw przy­ssał się do obłą­ka­nej ro­syj­skiej hra­bi­ny, a te­raz do cie­bie.

– Za­bra­niam ci tak o nim mó­wić. To mój przy­ja­ciel.

– Przy­ja­ciel izra­eli­ta? – wy­ce­dzi­ła kpią­cym to­nem. – Nie opo­wia­dał­byś bzdur!

– A że­byś wie­dzia­ła. – Sta­rał się opa­no­wać. – Za­wdzię­czam mu ży­cie. W cza­sie obro­ny wy­niósł mnie spod…

– Mó­wi­łeś mi to sto razy. Po­chwal się jesz­cze, jak zmaj­stro­wa­łeś z nim wóz pan­cer­ny.

– Zbu­do­wa­li­śmy go ra­zem, to fakt!

– Też mi bo­ha­te­ro­wie – za­śmia­ła się, de­li­kat­nie roz­pro­wa­dza­jąc pu­der po po­licz­kach. – O ile wiem, obro­na Lwo­wa nie jest tyl­ko wa­szą za­słu­gą. Wte­dy po­mo­gła wam kra­kow­ska od­siecz. À pro­pos, czy twój Hil­lel po­dzię­ko­wał ci za po­grom? Zgi­nę­ło przy­naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu Ży­dów!

– Nie chcesz lub nie po­tra­fisz być spra­wie­dli­wa. Oni do­pu­ści­li się zdra­dy!

– Pięk­ny lincz, pa­nie re­dak­to­rze!

– A Foch, a Bar­the­le­my? Oni też się mylą? Te trzy ty­go­dnie na ba­ry­ka­dach zna­czą dla mnie wię­cej niż…

– Ci­cho, sza! Two­je kon­szach­ty z pej­sa­ty­mi są już dzi­siaj nie-mod-ne. Wiesz, co się dzie­je w kra­ju? W fa­bry­kach, biu­rach i na uczel­niach?

– Robi się idio­tycz­ną gran­dę! Ale nie wszy­scy są…

– Więc kra­sno­lud­ki za­my­ka­ją ży­dow­skie pie­kar­nie? De­mo­lu­ją skle­py, na­pusz­cza­ją na bez­bron­nych ban­dy „na­pra­wia­czy”? Po­li­cja, a jak­że, za każ­dym ra­zem wsz­czy­na na pa­pie­rze ener­gicz­ne do­cho­dze­nie. A ja… Ja się tego zwy­czaj­nie boję – po­wie­dzia­ła, za­trza­sku­jąc ala­ba­stro­wą pu­der­nicz­kę.

Stern wsty­dził się na­ro­do­we­go plu­ga­stwa. Obrzy­dze­nie bu­dzi­ły w nim na­pa­ści na ży­dow­skich pro­fe­so­rów, współ­cze­sne ław­ko­we get­ta czy szo­wi­ni­stycz­ne ogra­ni­cze­nia w po­sta­ci nu­me­rus clau­sus, któ­re co­fa­ły kraj do śre­dnio­wie­cza. Sam czy­tał na­de­sła­ne do re­dak­cji przez zwo­len­ni­ków Dmow­skie­go Pro­to­ko­ły mę­dr­ców Sy­jo­nu.

– To wszyst­ko źli, nie­na­wist­ni lu­dzie! – wy­szep­tał. – Prócz fa­na­ty­ków są jesz­cze, Aniu…

– Chcia­łeś po­wie­dzieć „lu­dzie uczci­wi”? Nie wąt­pię! Z pew­no­ścią sam się do nich za­li­czasz! – Za­śmia­ła się. – Może mi te­raz ła­ska­wie wy­ja­śnisz, dla­cze­go Sal­cia na­wia­ła z sy­nem do Pa­le­sty­ny?

– Ona ma na imię Ma­rié.

– Sal­cia czy Ma­rié, czort ich po­bie­ri! – prze­klę­ła do rymu, pod­no­sząc do ust fi­li­żan­kę.

– Hil­lel mó­wił, że jego syn nie ma tu przy­szło­ści. Wy­obraź so­bie, że Iza­ak, naj­zdol­niej­szy uczeń w kla­sie, nie mógł być przy­ję­ty na me­dy­cy­nę!

– Nu i zro­bił się z tego mię­dzy­na­ro­do­wy skan­dal! A tak na­praw­dę do­brze wiesz, że oni są tu obcy i tyl­ko cze­ka­ją na swo­ją oka­zję…

– Anno – pró­bo­wał jej prze­rwać – to, co mó­wisz…

– Daj mi skoń­czyć! – od­pa­ro­wa­ła z fu­rią, wy­le­wa­jąc kawę na ser­wet­kę. – Ja wiem swo­je! Za pół go­dzi­ny idę do ap­te­ki. Spe­cjal­nie cze­ka­łam, żeby ci coś po­wie­dzieć, ale idź, sko­ro ja­kiś pej­sa­ty Żyd jest dla cie­bie waż­niej­szy od żony.

Któ­ra to już kłót­nia, po­my­ślał Ja­kub, w któ­rej Anna try­um­fu­je. My­śli, że try­um­fu­je. Uśmiech­nął się cierp­ko. Sam na­ra­ził się na taką fu­rię, że­niąc się z młod­szą o dzie­sięć lat ko­bie­tą. Te­raz mo­gła rzu­cić go na ko­la­na, ska­zać na ty­siąc po­dej­rzeń, a mimo to za­wsze go­tów był jej wie­rzyć.

– Nie