Strona główna » Styl życia » Wardęga. Opowieści z pobocza drogi

Wardęga. Opowieści z pobocza drogi

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0282-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wardęga. Opowieści z pobocza drogi

Wardęga – wyraz, który używano raz w znaczeniu włóczęgi, to znowu: wartości, oszacowania i dobytku (Zygmunt Gloger, Encyklopedia staropolska)
Książka jest zapisem krajoznawczych wypraw autora, miłośnika krajobrazu mazowieckiego i beskidzkiego, zbieracza ciekawostek z przeszłości odwiedzanych miasteczek, wsi i zapomnianych szlacheckich zaścianków. Niedawna i odległa przeszłość tych miejsc nabiera innego wymiaru, gdy czytamy relacje o niej, obserwując wspólnie z autorem dzisiejszy wygląd terenów i zabytków zapisanych na kartach historii Polski. Nastrojowe zdjęcia autora ukazują piękno i urok miejsc często pomijanych przez masowych turystów i badaczy przeszłości naszego kraju, a wartych zauważenia i docenienia.

Polecane książki

„Kadry i Płace w oświacie” to jedyne czasopismo dla osób prowadzących sprawy kadrowe w placówkach oświatowych, w którym znajdziesz zgodne z prawem rozwiązania rzeczywistych problemów kadrowych. Dzięki miesięcznikowi zyskasz gotowe argumenty do wykorzystania w trakcie kontroli organu prowadzącego, ku...
Zatrzymać czas to niezwykła historia człowieka, który mimo przeciwności losu osiągnął w życiu wiele. Sięgając pamięcią do opowieści rodzinnych, autor odtwarza historię swego rodu, kilka pokoleń wstecz, po czym kontynuuje opowieść, pisząc o własnym życiu, dochodząc do współczesności. ...
W oświadczeniu nadanym przez radio niezidentyfikowana grupa terrorystów grozi spowodowaniem potężnego trzęsienia ziemi. Gubernator Kalifornii i policja ignorują ostrzeżenie. Czy warto przejmować się tak absurdalnie brzmiącą groźbą? Młoda agentka FBI Judy Maddox uważa, że tak i podejmuje intensywne ś...
Mam kłopoty,  Liz. Coś odkryłam... Obserwują mnie... Te słowa, nagrane na automatyczną sekretarkę w mieszkaniu Liz Ames, były ostatnią wiadomością od Rachel, pastor na wyspie Key West na Florydzie. Potem kobieta przepadła bez śladu. Liz postanawia zrobić wszystko, by dociec prawdy o losach swojej si...
Młody bohater Jim Hawkins zaciąga się na statek, który wyrusza na poszukiwanie skarbu legendarnego kapitana piratów Flinta. Wyprawa przybiera dramatyczny charakter, kiedy okazuje się, że wśród załogi znajdują się dawni kompani Flinta, gotowi na wszystko, aby odzyskać zaginione łupy. Wyspa Skar...
Sądzony za zbrodnię, której nie popełnił, Fletcher musi stawić czoła niesprawiedliwej Inkwizycji oraz wziąć udział w ważnej dla bezpieczeństwa królestwa misji zleconej przez samego króla Hominum. Wyprawa prowadzi na terytorium Orków, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Dodatkowo wśród członków ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lechosław Herz

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej ‌Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: ‌Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Zdję­cia: ‌Le­cho­sław Herz ‌

Co­py­ri­ght © by Le­cho­sław ‌Herz, War­sza­wa 2010

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, ‌War­sza­wa 2010 ‌

ISBN 978-83-244-0282-3

Wy­daw­nic­two Iskry ‌

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Da­nu­si

War­dę­ga – wy­raz, któ­ry uży­wa­no raz w zna­cze­niu włó­czę­gi, to zno­wu: war­to­ści, osza­co­wa­nia i do­byt­ku.

Zyg­munt Glo­ger, En­cy­klo­pe­dia sta­ro­pol­ska

Droga

Idzie­my. Spie­szy­my się. Bie­gnie­my. Byle szyb­ciej. Do przo­du. Miej­skie spo­łe­czeń­stwa są bez­li­to­sne. Na­rzu­ca­ją tem­po. Po­ry­wa­ją ze sobą, jak wez­bra­na rze­ka. Nie moż­na temu prą­do­wi sta­wie czo­ła. Przed laty w jed­nej z su­wal­skich wsi spo­tka­łem ko­bie­tę. – Pan skąd? – za­py­ta­ła. – Z War­sza­wy? A ja była raz we War­sza­wie. Pa­nie, po­wiedz pan. Dla­cze­go wy tam, we War­sza­wie, tak wszyst­ko w skok. Tak w skok. Do­kąd się tak spie­szyć?

My, miesz­kań­cy du­że­go mia­sta, nie­jed­no­krot­nie z po­bła­ża­niem, choć cza­sem i z nie­ukry­wa­ną po­gar­dą, pa­trzy­my na wol­no pły­ną­ce ży­cie po wsiach i w ma­łych mia­stecz­kach. Na po­wol­ny ruch ręki z chle­bem pod­no­szo­nym do ust. Na sta­re twa­rze, przy­tu­lo­ne do okien­nych szyb, tkwią­ce mię­dzy pla­sty­ko­wy­mi pe­lar­go­nia­mi i pa­pie­ro­wy­mi fi­ran­ka­mi. My, miesz­kań­cy du­że­go mia­sta, któ­rych dziad­ko­wie przy­wę­dro­wa­li do tego mia­sta. Z ta­kich wła­śnie wio­sek i ma­łych mia­ste­czek. Nie lu­bi­my tego spo­ko­ju, peł­ne­go god­no­ści i pew­no­ści ist­nie­nia. Z bie­giem lat za­tra­ci­li­śmy już umie­jęt­no­śe pa­trze­nia na ota­cza­ją­cą nas zie­mię. Wi­dze­nia jej uro­dy. Od­czu­wa­nia jej bó­lów. Prze­cho­dzi­my mimo. Obok.

A prze­cież war­to nie­kie­dy wyj­śe na roz­staj­ne dro­gi, gdzieś da­le­ko od mia­sta, gdzie zi­mo­wy śnieg na dro­dze na do­bre przy­tłu­mił wszel­kie zbęd­ne od­gło­sy. A są ta­kie roz­sta­je, ta­kie śród­pol­ne i śród­le­śne dro­gi, na któ­rych spły­wa na czło­wie­ka wiel­ka ci­sza, ukry­ta na wiel­kiej, pol­skiej ni­zi­nie.

„Kie­dy się w so­bie bra­cia uci­szę / To wszyst­ko wi­dzę i wszyst­ko sły­szę” – pi­sał z ob­czy­zny Teo­fil Le­nar­to­wicz, zmu­szo­ny opu­ścić ro­dzin­ne stro­ny i ucho­dzie przed aresz­to­wa­niem. W swo­ich po­ezjach, tak dzi­siaj wy­da­ją­cych się nam ckli­wy­mi i nie­mod­ny­mi, sen­ty­men­tal­ny­mi wier­sza­mi, Le­nar­to­wicz nie­ustan­nie przy­wo­ły­wał za­pa­mię­ta­ny ob­raz swo­jej mło­do­ści. Od­le­głość i tę­sk­no­ta wy­ostrzy­ły wi­ze­ru­nek. Jó­zef Cheł­moń­ski uciekł z mia­sta na wieś. Chcia­ło­by się po­wie­dzieć: po­wró­cił, bo prze­cież uro­dził się na pod­ło­wic­kiej wsi. W Ku­klów­ce koło Gro­dzi­ska Ma­zo­wiec­kie­go jego ma­lar­stwo zła­god­nia­ło, sta­ło się li­rycz­ne, uspo­ko­jo­ne.

To praw­da, że na pej­zaż, zwłasz­cza ni­zin­ny, trze­ba być uwraż­li­wio­nym. Trze­ba jak­by spe­cjal­ne­go ro­dza­ju „słu­chu”, któ­ry re­agu­je na naj­mniej­sze drgnie­nie po­wie­trza, na te wszyst­kie tony, pół­cie­nie, niu­an­se, któ­ry­mi pej­zaż po­tra­fi na­gro­dzić i ob­da­rzyć. War­to jed­nak „uci­szyć się w so­bie” i po­szu­kać tego, co prze­cież jest, jeno wsty­dli­wie skry­ło się gdzieś w głę­bi na­sze­go ja, scho­wa­ne za przy­bra­ną tak chęt­nie ma­ską i ko­stiu­mem miesz­kań­ca du­że­go mia­sta.

Nie­kie­dy war­to nie­spiesz­nie pójść taką za­po­mnia­ną tro­chę dro­gą gi­ną­cą w od­da­li, we mgle spo­wi­ja­ją­cej ho­ry­zont, prze­pa­da­ją­cą w sza­ro­ściach lasu, któ­ry po­tra­fi być ta­jem­ni­czy, jak lasy z dzie­cię­cych lek­tur. War­to tam w so­bie po­szu­kać za­gu­bio­nej w miej­skim gwa­rze ci­szy i za­wie­ru­szo­ne­go gdzieś spo­ko­ju.

PRZY­DROŻ­NA DREW­NIA­NA KA­PLICZ­KA

Opowieści znad biebrzańskich bagien

Każ­de­go roku nad­cho­dzi dla mnie taki czas. Wte­dy, gdy zie­mia po­czy­na pach­nieć, za­czy­na się naj­bar­dziej nie­zwy­kła ze wszyst­kich pór, ja­ki­mi co roku ob­da­rza nas na­tu­ra: przed­wio­śnie! Nad­cho­dzi taki czas, aby – jak co roku – wy­ru­szyć ku ja­ćwie­skim ba­gnom nad rze­ką Bie­brzą.

Za­gro­da, od któ­rej chcę roz­po­cząć tę opo­wieść, po­ło­żo­na była na po­la­nie oto­czo­nej ze wszyst­kich stron la­sem. Gdy wsze­dłem na po­dwór­ko, przy­wi­ta­ło mnie szcze­ka­nie psa, a po­tem zo­ba­czy­łem pod­no­szą­cą się na mój wi­dok z ławy pod ścia­ną cha­łu­py mło­dą ko­bie­tę o twa­rzy Ma­don­ny.

– Dzień do­bry. Przy­je­cha­łem z War­sza­wy. By­łem tu kil­ka lat temu i te­raz znów przy­je­cha­łem, żeby od­wie­dzić pana No­wac­kie­go. – Ko­bie­ta pa­trzy­ła na mnie mil­czą­co, uśmie­cha­ła się, jak­by z za­kło­po­ta­niem. Do jej spód­ni­cy tu­lił się umo­ru­sa­ny i wi­do­kiem ob­ce­go czło­wie­ka prze­stra­szo­ny chło­pa­czek.

– A to, wi­dzisz pan, jest taki kło­pot. Nasz dzia­dek umarł w ze­szłym roku, w li­sto­pa­dzie.

Nad nami brzę­cza­ły ko­ma­ry, do wia­dra z wodą wpa­dła mu­cha i usi­ło­wa­ła się wy­do­stać, bez­rad­nie trze­po­cząc skrzy­deł­ka­mi, pod sto­do­łą kwi­cza­ły dwa pro­sia­ki. Cóż po­wie­dzieć? Spe­cjal­nie tu przy­je­cha­łem, dzia­dek No­wac­ki sły­nął jako ga­wę­dziarz, któ­ry wie­le umiał opo­wie­dzieć o tu­tej­szych, nad­bie­brzań­skich oko­li­cach. Nie zdą­ży­łem za­no­to­wać jego opo­wie­ści i obie­ca­łem so­bie, że mu­szę tu jesz­cze po­wró­cić.

To wła­śnie dzia­dek No­wac­ki opo­wia­dał tę hi­sto­ryj­kę o Złym, któ­ry miesz­kał na oko­licz­nych ba­gnach. Złe­go nie­czę­sto moż­na spo­tkać. Może to i do­brze. Są jed­nak tacy, co go wi­dzie­li. Są­siad dziad­ka No­wac­kie – go wra­cał kie­dyś z jar­mar­ku w Trzcian­nem. Po dro­dze zo­ba­czył w le­sie nie­zna­jo­me­go męż­czy­znę, któ­ry po­pro­sił go o pod­wie­zie­nie. Wy­glą­dał ja­koś tak dziw­nie, jak jaki ku­piec albo inny obcy. Są­siad zgo­dził się, nie­zna­jo­my wsiadł na furę i po­je­cha­li. Było już sza­ro i do nocy nie­dłu­go. Za­czął pa­dać deszcz. Obaj oku­ta­li się na fu­rze der­ka­mi i je­cha­li piasz­czy­stą dro­gą przez las i po­śród ba­gien.

Je­cha­li i mil­cze­li, aż są­siad ode­zwał się pierw­szy. Za­py­tał tam­te­go, do­kąd je­dzie, czy coś ta­kie­go. Zwy­czaj­nie, jak to po dro­dze. Ale tam­ten ja­koś nie­chęt­nie od­po­wia­dał, je­dy­nie mru­czał ja­kieś sło­wa nie­zro­zu­mia­łe, więc są­siad prze­stał się od­zy­wać i tyl­ko pa­lił faj­kę, co to ją za­wsze miał przy so­bie. Aż tu na­raz po­czuł, że coś nie jest w po­rząd­ku z tyl­nym ko­łem. Ja­ko­si tak dziw­nie po­stu­ki­wa­ło, jak­by mia­ło za­raz od­paść. To i są­siad za­wo­łał na ko­nia, by ten sta­nął. A koń nic, idzie da­lej. Wko­ło las i ba­gna, więc są­sia­do­wi zro­bi­ło się nie bar­dzo. Cią­gnie za lej­ce z ca­łej siły, woła na ko­nia stój i stój, a koń nic, tyl­ko co­raz szyb­ciej idzie. I tak było, aż do­je­cha­li do car­skie­go trak­tu, co to na Oso­wiec idzie. Przy car­skim trak­cie koń sta­nął. Są­siad pa­trzy – a tu na fu­rze ni­ko­go nie ma! Zszedł z wozu, koło obej­rzał: wszyst­ko w po­rząd­ku, jak trze­ba. To Zły sie­dział na jego wo­zie i dla­te­go tak było.

Wia­ra w le­gen­dar­ne­go Złe­go mu­sia­ła być nad Bie­brzą sil­na i lu­dzie nie­raz na nie­go skła­da­li wszyst­ko, co się nie uda­wa­ło. Zyg­munt Glo­ger w wy­da­nej w 1903 roku książ­ce-re­por­ta­żu kra­jo­znaw­czym Do­li­na­mi rzek wspo­mi­na o tym, jak po­je­chał do Osow­ca nad Bie­brzą – był tam umó­wio­ny z wio­śla­rza­mi, któ­rzy swo­ją ło­dzią mie­li go prze­wieźć w dół rze­ki. Tam­ci na umó­wio­ne spo­tka­nie przy­by­li, lecz z jed­no­dnio­wym opóź­nie­niem.

„Opo­wia­da­li – pi­sał Glo­ger – że nic in­ne­go, tyl­ko złe wpro­wa­dzi­ło ich na ma­now­ce i zbłą­ka­nych wo­dzi­ło przez całą noc po la­sach. Nie­któ­rzy utrzy­my­wa­li, że wi­dzie­li na wła­sne oczy, jak dy­abeł biegł chwi­la­mi przed koń­mi w po­sta­ci psa czar­ne­go, to znów cza­sem za wo­zem, lub nie wie­dzieć gdzie zni­kał”.

Z tego też kli­ma­tu opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­tych – ale za­pra­wio­nych zdro­wym, wiej­skim hu­mo­rem i za­wie­ra­ją­cym spo­rą daw­kę po­błaż­li­wo­ści dla bo­ha­te­rów ta­kich opo­wia­stek – wy­wo­dzi się hi­sto­ryj­ka o „ży­dow­skiej ka­plicz­ce”. Usły­sza­łem ją w Uścian­ku, ma­łej wio­sce le­żą­cej nie – Opo­wie­ści znad bie­brzań­skich ba­gien opo­dal Osow­ca, gdzie dzi­siaj mie­ści się dy­rek­cja Bie­brzań­skie­go Par­ku Na­ro­do­we­go.

Przy dro­dze po­śród la­sów sta­ła nie­wiel­ka drew­nia­na ka­plicz­ka, zbi­ta z de­sek, na­kry­ta dasz­kiem, z fi­gur­ką we­wnątrz. Jak raz szedł obok dro­gą je­den czło­wiek z we­se­la, któ­re od­by­wa­ło się we wsi na dru­gim brze­gu rze­ki po­ło­żo­nej. Dro­ga mu się dłu­ży­ła, od wy­pi­tej wód­ki mą­ci­ło się w gło­wie, tak że jak zo­ba­czył pod wie­czór ka­plicz­kę, po­my­ślał, że tu­taj noc prze­cze­ka. Jak po­my­ślał, tak i zro­bił. Do ka­plicz­ki wszedł i szyb­ko na pod­ło­dze usnął.

Tym­cza­sem za­czął pa­dać deszcz. W tym desz­czu nad­szedł z dru­giej stro­ny Żyd, któ­ry po wsiach han­dlo­wał róż­nym to­wa­rem. Wte­dy to lu­dzie u ta­kie­go Żyda wszyst­ko ku­po­wa­li, bo do skle­pu w mia­stecz­ku była dłu­ga dro­ga. Ten Żyd, któ­ry przed­tem my­ślał, że przed zmro­kiem zaj­dzie do ja­kiejś wsi, zo­ba­czył, że nie da rady i że trze­ba bę­dzie prze­no­co­wać gdzie­sik pod drze­wem. Aż tu wte­dy zo­ba­czył w ciem­no­ści ka­plicz­kę. Po­my­ślał, że zna­la­zło się lep­sze schro­nie­nie, i da­lej wcho­dzić do tej ka­plicz­ki. Maca po pod­ło­dze, gdzie by się po­ło­żyć, i na­gle do­ty­ka cze­goś mięk­kie­go. Do­ty­ka ręką – nos. Do­ty­ka da­lej – oczy. Do­ty­ka jesz­cze – usta. Prze­stra­szył się i z wiel­kim krzy­kiem wy­sko­czył z ka­plicz­ki i w las uciekł.

BYWA TAK, ŻE COS DZIW­NE­GO CZAI SIĘ W PO­WIE­TRZU…

Rano lu­dzie go od­na­leź­li. Zmok­nię­te­go, bez to­wa­ru, bo cały w tym le­sie po­gu­bił. Trzę­sie się ze stra­chu i opo­wia­da, jak to spo­tkał umar­łe­go, albo du­cha w ka­plicz­ce. No i od tej pory ka­plicz­ka „ży­dow­ską” się na­zy­wa­ła.

Te­raz to tyl­ko tak opo­wia­da­ją – usły­sza­łem rów­nież w Uścian­ku – że to daw­niej było, jak po­ka­zy­wa­ła się łoj­ma. Chło­py szli ko­sić łąki nad Bie­brzą. Ka­wał dro­gi przez ba­gno, szło się cięż­ko, więc aby do domu nie­po­trzeb­nie nie cho­dzić, zo­sta­wa­li nad wodą i całą noc sie­dzie­li przy ogni­sku. I wte­dy cza­sem wi­dy­wa­li łoj­mę. Po­ja­wia­ła się na­gle i sta­wa­ła po dru­giej stro­nie ogni­ska. Pod­no­si­ła jed­ną nogę, pod­no­si­ła dru­gą, za­rzu­ca­ła jed­ną strasz­nie dłu­gą pierś na jed­no ra­mię, dru­gą pierś na ra­mię dru­gie, po­tem pod­no­si­ła ręce do góry, wy­da­wa­ła krót­ki okrzyk „uu!”… i zni­ka­ła.

Łoj­ma, bo­gin­ka wod­na, krew­niacz­ka ko­bie­cych de­mo­nów z po­to­ków Pod­ha­la i Pod­kar­pa­cia, nad Bie­brzę za­pew­ne przy­wę­dro­wa­ła albo z Bia­ło­ru­si, albo z Li­twy. Tam wy­stę­po­wa­ła jako oso­ba zło­śli­wa lub de­mon prze­zna­cze­nia, wy­zna­cza­ją­cy dziec­ku los na całe ży­cie, do­bry lub zły. Tu­taj – tyl­ko stra­szy­ła. Jak­by przy­po­mi­na­ła, że du­chy są po to wła­śnie, aby stra­szyć. A może po­szu­ki­wa­ła ludz­kiej przy­jaź­ni, jeno nie umia­ła o to po­pro­sić? Bo i skąd to może umieć taka zwy­czaj­na nad­bie­brzań­ska łoj­ma…

I coś tam straszy pod borem…

Po­wo­li od­cho­dzą w nie­pa­mięć wszel­kie le­gen­dy i ba­ja­nia, a współ­cze­śni Kol­ber­go­wie co­raz mniej mają szans na wy­pra­wę w ta­jem­ni­czy świat lu­do­wych opo­wie­ści i wie­rzeń. Jesz­cze nie tak daw­no nie był to świat cał­ko­wi­cie nie­do­stęp­ny. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głe­go już wie­ku od­wie­dza­łem go­spo­da­rzy w po­ło­żo­nych na skra­ju Pusz­czy Ka­mie­niec­kiej wio­skach Cza­plo­wiź­nie i Szyn­ka­rzyź­nie. Mia­łem wte­dy moż­li­wość wy­słu­cha­nia naj­prze­dziw­niej­szych opo­wie­ści.

Jed­na z nich mó­wi­ła o tym, jak to w domu Grud­kow­skich z Za­ku­rza sta­le „coś” prze­su­wa­ło sprzę­ty i cho­dzi­ło po pu­stym po­ko­ju. Scho­dzi­li się za­pro­sze­ni są­sie­dzi, i to „chło­py, a nie tyl­ko baby”, co w opo­wie­ściach pod­kre­śla­no szcze­gól­nie. Wszy­scy sły­sze­li to samo przez drzwi do po­ko­ju, gdzie to „coś” ha­ła­so­wa­ło. Lecz gdy otwie­ra­li drzwi do tej izby, od­gło­sy mil­kły. A po za­mknię­ciu drzwi wszyst­ko za­czy­na­ło się od nowa. Go­spo­da­rze pro­si­li księ­dza, aby przy­je­chał, lecz ten od­mó­wił. „Wi­dać się bo­jał!”. I tak to trwa­ło, aż go­spo­da­rzo­wi przy­śnił się sen, a we śnie mat­ka, któ­ra po­wie­dzia­ła, że w sto­do­le za de­ska­mi scho­wa­ła pie­nią­dze. Rano je od­na­leź­li. Dużo tego było. A stra­szyć prze­sta­ło, bo to zmar­ła Grud­kow­ska tak przy­po­mi­na­ła ro­dzi­nie o pie­nią­dzach.

Kie­dyś w Szyn­ka­rzyź­nie, wsi po­bu­do­wa­nej na pół­noc od Cza­plo­wi­zny, spa­ła w sto­do­le gru­pa mło­dych z oko­li­cy – opo­wia­dał ga­jo­wy Jó­zef Jech­na, któ­ry też tam był, jako mło­dy jesz­cze chło­pak. Była wśród nich jed­na dziew­czy­na i jej się wy­da­rzy­ło, że „coś” za­czę­ło tar­gać jej pie­rzy­nę, a po­tem tę pie­rzy­nę na nich wszyst­kich za­rzu­ci­ło. Świe­ci­li la­tar­ką i ni­ko­go nie zo­ba­czy­li, a gdy zga­si­li, po­wtó­rzy­ło się. Po­szli więc do dru­gie­go „za­sie­ku” (są­sie­ku), gdzie spa­li inni pa­rob­cza­cy. Jak im po­wie­dzie­li, że na dole stra­szy, to tam­ci za­czę­li się z nich śmiać, bo nie wie­rzy­li. Aż „coś” znów im pie­rzy­nę ze­rwa­ło. Wte­dy pa­rob­cza­cy prze­sta­li się śmiać. Chwy­ci­li pie­rzy­nę no­ga­mi, a któ­ryś to się na tej pie­rzy­nie po­ło­żył. Lecz jak zga­si­li la­tar­kę, „coś” znów szarp­nę­ło, chło­pa­ka aż wy­rzu­ci­ło, a pie­rzy­na po­fru­nę­ła. Wów­czas wszy­scy jak je­den ucie­kli do cha­łu­py. Na dru­gi dzień go­spo­dy­ni po­wie­dzia­ła, że to pew­nie musi być co­sik w tej dziew­czy­nie, co to z chło­pa­ka­mi tam była. Za­bro­ni­ła jej wię­cej przy­cho­dzić. W mie­siąc póź­niej dziew­czy­na zmar­ła. Wi­dać po nią to „coś” przy­cho­dzi­ło.

W Cza­plo­wiź­nie nad wą­ską stru­gą jest wą­ska stec­ka. Tam tak­że stra­szy. Cza­sem wi­dać, jak „ktoś” stoi z boku na polu, a cza­sem sły­chać, jak „ktoś” idzie „obocz­nie”, a wte­dy aż „czap­ka na gło­wie ro­śnie”. Stra­szy też koło cha­łu­py Siw­ka, tego co już parę ład­nych lat temu umarł. Cza­sem sły­chać, jak w sto­do­le sta­ry Si­wek siecz­kę rżnie. „A prze­cież sto­do­ły w tym miej­scu już daw­no nie ma”. A za la­sem są Cho­iny, na­zy­wa się tak jed­no ta­kie miej­sce; ta­moj gdzie dziś są so­śnia­ki za krzy­żem, tam sta­ły trzy cho­ja­ki. Ład­ne były, no i żeby ich nie ści­nać, po­wie­szo­no na nich świę­ty ob­ra­zek. „Ale zna­lazł się je­den, mło­dy, głu­pi i na pie­nią­dze idą­cy”. Nie usza­no­wał, ściął cho­ja­ki. Wte­dy za­czę­ło stra­szyć. Ga­jo­wy Jech­na spe­cjal­nie po­szedł tam nocą w zi­mie. Ubrał się cie­pło, wziął du­bel­tów­kę i pi­sto­let do tego jesz­cze. Usły­szał, jak chło­py drze­wo pi­łu­ją, a po śnie­gu to się nio­sło to pi­ło­wa­nie, że hej. Po­my­ślał „ja im po­ka­żę” i po­szedł za gło­sem piły. A tam ci­sza, nic nie było, tyl­ko z in­nej stro­ny pi­łu­ją. I tam po­szedł, i tam nic nie było. Pi­ło­wa­li z trze­ciej stro­ny. Wte­dy zląkł się, bo zro­zu­miał, że to są du­chy.

Na pół­noc od Szyn­ka­rzy­zny jest mo­kra­dło o na­zwie Zu­ra­wek. Tam też stra­szy. Opo­wia­dał mi pan Ma­rian Grod­kow­ski z Szyn­ka­rzy­zny, iż je­den ze zna­nych mu go­spo­da­rzy spo­tkał kie­dyś na Zu­raw­ku ło­wią­ce­go ryby pana w ka­pe­lu­szu. Miał dłu­gie pa­zu­ry, zu­peł­nie jak dia­beł. Go­spo­darz mo­co­wał się z nim, z tru­dem uwol­nił się od nie­go, rzu­ca­jąc go do wody. „A w wo­dzie to aż się za­ko­tło­wa­ło!”. In­nym ra­zem lu­dzie z Szyn­ka­rzy­zny po­szli ło­wić ryby. I tra­fił im się duży szczu­bieł (szczu­pak). Oczy to miał ogrom­ne. W domu wzię­li się do skro­ba­nia ryb. Aż tu szczu­bieł mówi ludz­kim gło­sem: „Nie waż­cie się mnie ru­szać! Ma­cie mnie od­nieść tam, gdzie mnie zło­wi­li­ście, bo jak nie, to znisz­czę ten dom”. No i za­nie­śli go, wrzu­ci­li do wody. „A w wo­dzie aż się za­ko­tło­wa­ło”…

A w ko­mi­nie drew­nia­ne­go domu, w któ­rym te­raz miesz­kam na śród­le­śnej po­la­nie, mam sta­łe­go sub­lo­ka­to­ra. Wo­dzi za mną wzro­kiem, gdy krzą­tam się po obej­ściu, przy­glą­da bacz­nie, gdy rą­bię drew­no na opał. Przy­zwy­cza­iłem się do jego obec­no­ści. Tym sub­lo­ka­to­rem jest naj­bar­dziej po­pu­lar­na z kra­jo­wych sów – pusz­czyk. „Mój” pusz­czyk, gdy o zmro­ku opu­ści ko­min, uda­jąc się do po­bli­skie­go lasu, wy­da­je groź­ny okrzyk, oznaj­mia­jąc, iż oto wkro­czył na ścież­kę wo­jen­ną, bo­wiem bar­dzo jest głod­ny. Przy koń­cu zimy przy­słu­chu­ję się nie­raz mi­ło­snym po­hu­ki­wa­niom sów z oko­li­cy. Za­lot­nie wa­bią­cym sa­mi­com, dziel­nym i bar­dzo mę­skim okrzy­kom sam­czy­ka, zwłasz­cza wte­dy, gdy w jego re­wi­rze po­ja­wi się ry­wal. Nie­kie­dy sły­szę od­gło­sy star­cia, po­prze­dzo­ne po­je­dyn­kiem na gło­sy. Gdy za­sy­piam, przez otwar­te okno do­bie­ga­ją do mnie te wszyst­kie so­wie gło­sy.

Sowy oto­czo­ne są sza­cun­kiem w wie­lu kra­jach eu­ro­pej­skich, co naj­mniej ta­kim, ja­kim Po­la­cy ota­cza­ją bo­cia­na. Nie dar­mo, sowy bo­wiem są tę­pi­cie­la­mi gry­zo­ni, za­tem ochra­nia­ją­cy­mi zbo­ża sprzy­mie­rzeń­ca­mi rol­ni­ków. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji sowa była sym­bo­lem mą­dro­ści i bo­gi­ni Ate­ny. Rzy­mia­nie jed­nak uwa­ża­li, iż sowy są de­mo­na­mi, któ­re lu­bią na­pa­dać na śpią­ce dzie­ci i do­ro­słych po to, aby ssać z nich krew. Słyn­ny ob­raz Fran­ce­sca Goyi Gdy ro­zum śpi przed­sta­wia bu­dzą­ce się de­mo­ny, nad­la­tu­ją­ce z ciem­no­ści, o kształ­tach wiel­ko­okich, sze­ro­ko­skrzy­dłych sów.

De­mo­ny wszyst­kich ro­dza­jów naj­chęt­niej mają duże oczy i wy­da­ją prze­ra­ża­ją­ce okrzy­ki. Ta wia­ra wciąż jest obec­na na wsi pol­skiej. Zresz­tą nie tyl­ko w tym sło­wiań­scy kmie­cie przy­po­mi­na­ją po­pu­lus Ro­ma­nus. Sowy no­szą ła­ciń­ską na­zwę Strix; pusz­czyk na przy­kład zwie się w na­uko­wej ter­mi­no­lo­gii – Strix alu­co. Od tego ła­ciń­skie­go sło­wa po­cho­dzi na­zwa strzy­gi lub strzy­go­nia. Ła­ciń­ska na­zwa Strix w sta­ro­żyt­no­ści ozna­cza­ła de­mo­na wy­sy­sa­ją­ce­go krew.

Ka­zi­mierz Wła­dy­sław Wój­cic­ki opi­sy­wał w po­ło­wie wie­ku XIX strzy­gi za­miesz­ku­ją­ce po wsiach. Otóż wid­ma te „bio­rą swój po­czą­tek z dzie­ci, co ro­dzą się z dwo­ma rzę­da­mi zę­bów, któ­re za­raz wi­dać przy pierw­szym krzy­ku i pła­czu nie­mow­lę­cia po uj­rze­niu dzien­ne­go świa­tła.

Dzie­ci ta­kie za­wsze w parę dni po uro­dze­niu umie­ra­ją. Każ­de z nich za­mie­nia się w strzy­gę; za­cho­wu­ją cza­sem wła­ści­wą dzie­cin­ną po­stać ze skrzy­dła­mi so­wi­mi, a nie­raz przy­bie­ra­ją zu­peł­nie po­zór pu­cha­czy iw miej­sce ich sie­dząc na da­chu do­mo­stwa, kwi­le­niem swo­im za­po­wia­da­ją ry­chłą śmierć jed­ne­mu z miesz­kań­ców. […] Nie szko­dzą ni­czym in­nym lu­dziom jak tyl­ko, że są wróż­bi­ta­mi nie­chyb­nej śmier­ci, gdzie na da­chu za­kwi­lą”.

Nie tyl­ko strzy­gi gnę­bi­ły w prze­szło­ści lud sło­wiań­ski ży­ją­cy nad Wi­słą. Bywa taka po­go­da, gdy coś dziw­ne­go czai się w po­wie­trzu i ja­kaś ner­wo­wość sia­da w po­środ­ku czło­wie­ka i dusi, jak jaki za prze­pro­sze­niem du­sio­łek. I nie pusz­cza, nie idzie precz ten du­sio­łek za­wzię­ty, a ino wciąż swo­je, wciąż swo­je, zgiń, prze­pad­nij, siło nie­czy­sta! Du­sioł­ki ist­nie­ją i śmiać się z nich nie go­dzi, acz nie każ­dy z nich jest taki, ja­kie­go Bo­le­sław Le­śmian opi­sy­wał w swo­im sław­nym wier­szu. Ten drę­czą­cy Baj­da­łę „Pysk miał z ża­bia śli­ma­czy / Że też taki żyć ra­czy! / A zad tyli, co kwo­ka, kie­dy zno­si jajo”, sia­dał na pier­siach „jak ten kruk na sno­pie”. No i są prze­cie Zmo­ry (trze­ba je pi­sać przez duże Z!), zło­śli­we wid­ma, któ­re tyl­ko nocą się uka­zu­ją na świę­tej zie­mi. Rzu­ca­ją się na śpią­cych lu­dzi, a przy­ci­ska­jąc im pier­si ko­ści­sty­mi ko­la­na­mi, spra­wia­ją, iż do gło­wy śpią­ce­go ude­rza krew, a prze­cie wła­śnie krwią się wy­łącz­nie taka Zmo­ra kar­mi i na­sy­ca. Bywa, że śpią­cy po­tra­fi roz­bu­dzić się ze snu twar­de­go i z po­sła­nia ze­rwać. Wte­dy Zmo­ra ucie­ka, je­że­li zaś człek swe­go snu nie prze­mo­że, wte­dy Zmo­ra pije łap­czy­wie krew spły­wa­ją­cą no­sem lub na­ci­na zę­ba­mi małą żył­kę na skro­ni lub szyi i wy­sy­sa.

Daw­ne po­da­nia przed­sta­wia­ły po­stać Zmo­ry bar­dzo ma­low­ni­czo, jako wy­so­kie i prze­raź­li­wie chu­de wid­mo, z dłuż­szy­mi niż u zwy­czaj­nych lu­dzi no­ga­mi. Cia­ło mia­ła bia­łe i prze­źro­czy­ste, a ci, co Zmo­rę wi­dzie­li w ja­snej po­świa­cie księ­ży­co­wej, do­strze­ga­li, „że świa­tło księ­ży­ca prze­glą­da­ło jak przez czy­sty bursz­tyn przez jej bia­łe cia­ło, tak że po­li­czyć moż­na było wszyst­kie że­bra i ko­stecz­ki”. Do­pie­ro gdy na­pi­ła się do syta krwi, cia­ło jej przy­bie­ra­ło bar­wę czer­wo­na­wą i wid­mo krok mia­ło szyb­szy, nor­mal­nie bo­wiem cho­dzi­ło kro­kiem po­wol­nym, jak­by na szczu­dłach. No i – za­pa­mię­taj­my to do­brze, na wszel­ki wy­pa­dek, bo prze­cież nig­dy nic nie wia­do­mo – Zmo­ra umie otwie­rać wsze­la­kie zam­ki czy to w cha­tach, czy w dwo­rach lub w pa­ła­cach.

Są na Zmo­rę spo­so­by, znać je tyl­ko trze­ba. Za Wój­cic­kim przy­to­czyć się go­dzi spo­sób je­den, bar­dzo do tego sku­tecz­ny. „Kie­dy Zmo­ra dusi śpią­ce­go czło­wie­ka, a ten ję­kiem ob­ja­wia cier­pie­nia z du­sze­nia przez nie­go do­zna­wa­ne, po­trze­ba z ci­cha i nie­znacz­nie zbli­żyć się do nie­go i nie­wi­dzial­nej Zmo­ry (któ­rej po­stać tyl­ko idą­cej lub pę­dzą­cej na ko­niu pod pro­mie­nia­mi księ­ży­ca do­kład­nie lu­dzie zo­ba­czyć mogą) i lewą ręką, po­czy­na­jąc od gło­wy, szyb­ko prze­gar­nąć do stóp, trzy­ma­jąc w pra­wej otwar­tą bu­tel­kę. Po czym otwór dło­nią za­ło­żyć, a na­stęp­nie kor­kiem za­tkać”.

Czy te wszyst­kie zmo­ry i strzy­gi już ze szczę­tem za­gi­nę­ły we współ­cze­snym, no­wo­cze­snym świe­cie, do­kład­nie nie wia­do­mo. Dzi­siaj w do­mach pra­wie na pew­no się już o nich nie opo­wia­da. Gdy po trzy­dzie­stu la­tach znów po­ja­wi­łem się na skra­ju Pusz­czy Ka­mie­niec­kiej, od­wie­dza­jąc po­now­nie Cza­plo­wi­znę i Szyn­ka­rzy­znę, już opo­wie­ści żad­nych nie uda­ło mi się usły­szeć i nie umia­no mi wska­zać, gdzie jest ten Zu­ra­wek, na któ­rym stra­szy.

Cóż… czas dzi­siej­szy, z te­le­wi­zo­rem w roli głów­nej, za­pę­dził wszyst­kie opo­wie­ści do rze­ki nie­pa­mię­ci, peł­nej za­nie­czysz­czeń współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji. Wie­czo­ra­mi w do­mo­wych te­le­wi­zo­rach stra­szą bo­ha­te­ro­wie hor­ro­rów i thril­le­rów an­glo­sa­skie­go ra­czej cho­wu. Jed­nak na wszel­ki wy­pa­dek, jako że nig­dy nic nie wia­do­mo, war­to za­pa­mię­tać prze­stro­gę, któ­rą po­da­wał Oskar Kol­berg. Bywa ja­ko­by, że po­stać pusz­czy­ka przy­bie­ra dia­beł i że to on lu­dziom śmierć prze­po­wia­da, a na pew­no lubi czę­sto gło­śnym śmie­chem wy­szy­dzać idą­ce­go nocą czło­wie­ka pi­ja­ne­go. Dla­te­go też do­brze jest wte­dy, śmiech taki usły­szaw­szy, splu­nąć w jego kie­run­ku.

Krowy wracają z pastwiska we wsi Bubel Stary na nadbużańskim Podlasiu…

Było urod­ne ma­jo­we po­po­łu­dnie. Nad nad­bu­żań­skim Pod­la­siem wę­dro­wał po­god­ny wyż, po­wie­trze było ostre, wo­kół szo­sy roz­cią­ga­ły się zie­lo­ne pola, zie­lo­ne łąki, zie­lo­ne za­gaj­ni­ki, a wio­sen­nej zie­lo­no­ści o ta­kiej in­ten­syw­no­ści chy­ba jesz­cze nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem. U wrót do wsi Sta­ry Bu­bel wi­ta­ła mnie, oto­czo­na wień­cem wy­so­kich drzew li­po­wych, drew­nia­na świą­tyń­ka wznie­sio­na na wzgór­ku, daw­na cer­kiew­ka unic­ka. Nad wsią czu­wa­ło w swo­ich gniaz­dach kil­ka par bo­cia­nich, a dla Po­la­ków bo­cian jest sym­bo­lem przy­mie­rza i opie­ki ludz­kiej nad świa­tem przy­ro­dy i pta­kiem świę­tym, cho­ciaż nie klę­ka się przed nim.

Zyg­munt Glo­ger w wy­da­nej w 1900 roku En­cy­klo­pe­dii sta­ro­pol­skiej po­da­wał, że „nig­dzie w ca­łej Eu­ro­pie nie jest tak licz­ny, jak w wio­skach nad Bu­giem po­ło­żo­nych, gdzie czę­sto ilość gniazd bo­cia­nich prze­no­si kil­ka­krot­nie licz­bę chat i gdzie gniaz­da te znaj­du­ją się nie tyl­ko na wy­so­kich i ni­skich drze­wach, ale tak­że na da­chach chlew­ków i sklep­ków”.

Z pa­stwi­ska na nad­buż­nych łą­kach łę­go­wych sze­ro­kim wy­go­nem wra­ca­ło ogrom­ne sta­do krów, pil­no­wa­ne przez opie­ku­ją­ce­go się nim pa­stu­cha i to­wa­rzy­szą­ce­go mu psa. Kro­wy sze­ro­ką ławą wcho­dzi­ły na głów­ną wiej­ską dro­gę, przy któ­rej sta­ły drew­nia­ne, wiej­skie do­mo­stwa, a przy bra­mach pro­wa­dzą­cych do sie­dlisk cze­ka­li na swo­ją ży­wi­nę go­spo­da­rze, któ­rzy wy­ła­wia­li swo­je kro­wy z gro­ma­dy i za­pę­dza­li do obej­ścia. Dzie­cia­ki na ro­wer­kach to­wa­rzy­szy­ły kro­wie­mu sta­du, szcze­ka­ły psy. Wy­czu­wa­ło się ogrom­ne pod­nie­ce­nie w ca­łej wsi, a to tyl­ko do swo­ich go­spo­da­rzy we wsi Bu­bel Sta­ry o przed­wie­cze­rzu po­wra­ca­ły z pa­stwi­ska kro­wy ży­wi­ciel­ki. Jak przed laty, tak i te­raz.

Gdy po go­dzi­nie wra­ca­łem tą samą dro­gą, uli­ca wiej­ska była już pu­sta. Z obór do­cho­dzi­ły gło­sy po­ry­ku­ją­ce­go by­dła. W drew­nia­nej świą­tyń­ce na wzgór­ku nad wsią mo­no­ton­ny­mi gło­sa­mi od­ma­wia­ła wie­czor­ną mo­dli­twę garst­ka ko­biet, straż­ni­czek chłop­skiej wia­ry. Wszyst­ko było tak, jak być po­win­no. Do­bra aura ota­cza­ła tę wieś Bu­bel Sta­ry koło Ja­no­wa i nad­buż­ne łąki, pola roz­le­głe, za­ga­je brzo­zo­we i so­sno­we, i krze­wy bzu, otu­la­ją­ce li­lio­wy­mi kwia­ta­mi wsio­we obej­ścia. Wszyst­ko było na swo­im miej­scu.

KRO­WY WRA­CA­JĄ Z PA­STWI­SKA WE WSI BU­BEL STA­RY

Wie­sław My­śliw­ski w jed­nym z nu­me­rów „Twór­czo­ści” pi­sał o kre­sie kul­tu­ry chłop­skiej. Z na­tu­ry rze­czy kul­tu­ra chłop­ska to kul­tu­ra bytu i miej­sca, za­mknię­ta w krę­gu czło­wiek-zie­mia-przy­ro­da. Mo­ty­wa­cją ist­nie­nia było je­dy­nie trwa­nie i prze­trwa­nie. Twier­dził, że czas czło­wie­ka wsi li­czy się ro­dza­jem prac, po­ra­mi roku, świę­ta­mi i na­stęp­stwem po­ko­leń, a prze­strzeń fi­zycz­na naj­czę­ściej ogra­ni­cza się do wła­sne­go obej­ścia, wsi, pa­ra­fii i naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka. Przez całe wie­ki żyli więc pol­scy chło­pi „w tym sa­mym miej­scu z dzia­da pra­dzia­da, pod tym sa­mym nie­bem, z przy­mu­su czy do­bro­wol­ne­go przy­wią­za­nia, wro­śnię­ci głę­bo­ko w swój po­ża­ło­wa­nia god­ny byt, dzie­dzi­czo­ny i prze­ka­zy­wa­ny da­lej, w tę ską­pą prze­strzeń do­okol­ne­go kra­jo­bra­zu, poza któ­rą roz­cią­gał się świat, świat nie­pew­ny, bu­dzą­cy lęk”.

Kul­tu­ra chłop­ska – kon­ty­nu­ował pi­sarz – „to kul­tu­ra zgo­dy z lo­sem, afir­mu­ją­ca ży­cie ta­kie, ja­kie przy­pa­dło czło­wie­ko­wi w udzia­le, od­po­wia­da­ją­ca na py­ta­nie, jak żyć, kie­dy żyć się czę­sto nie da­wa­ło, jak od­na­leźć pył swo­je­go ist­nie­nia w cha­osie wszech­rze­czy, jak prze­mi­jać z po­ko­rą. […] Chry­stus Fra­so­bli­wy, to ar­cy­dzie­ło pol­skiej sztu­ki prze­strzen­nej, jest prze­cież chłop­skiej pro­we­nien­cji. To Bóg z chłop­skiej doli, za­tro­ska­ny jak chłop i bez­rad­ny jak chłop. Syn­te­za losu, nie tyl­ko rzeź­biar­ska for­ma. Kto ją pierw­szy wy­rzeź­bił, skła­dał Bogu w ofie­rze swo­je po­ni­że­nie, swo­ją na­dzie­ję”. Dzi­siaj – pi­sał My­śliw­ski – Fra­so­bli­wy zo­stał „uto­wa­ro­wio­ny”, stał się przed­mio­tem han­dlo­wym, jako wy­raz tzw. kul­tu­ry lu­do­wej, a owa kul­tu­ra lu­do­wa nie jest jed­no­znacz­na z kul­tu­rą chłop­ską.

Znaw­ca sztu­ki lu­do­wej, zwa­nej na­iw­ną, od­kryw­ca Ni­ki­fo­ra z Kry­ni­cy, Olek­se­go z Pa­szy­na i Za­ga­jew­skie­go z War­sza­wy, Alek­san­der Jac­kow­ski, stwier­dził w jed­nej z ostat­nich swo­ich ksią­żek, po­świę­co­nej pol­skiej sztu­ce lu­do­wej, że sztu­ka ta umar­ła. Bo cóż jest sztu­ką? Jest nią dzie­ło, któ­re po­wsta­je z po­trze­by ser­ca. Gdy ar­ty­sta musi się wy­po­wie­dzieć, gdy chce wy­ar­ty­ku­ło­wać to, co jest w nim, co mu w du­szy gra. Nie­waż­ne, czy jest to ar­ty­sta po pro­fe­sjo­nal­nych stu­diach pla­stycz­nych, czy też to pro­sty pa­stuch wy­ci­na­ją­cy scy­zo­ry­kiem swo­je drew­nia­ne cu­deń­ka, świąt­ki, dia­bły i inne cu­dacz­ne lu­dzi­ki o zbyt du­żych gło­wach i ko­śla­wych nóż­kach.

Dzi­siaj sztu­ka lu­do­wa sko­mer­cja­li­zo­wa­ła się, sta­ła się to­wa­rem. Na pol­skiej wsi nie spo­tkasz już ta­kich ar­ty­stów, jak bo­ha­ter książ­ki Ze­ga­dło­wi­cza, zwa­ny be­skidz­kim po­wsi­no­gą sław­ny Ję­drzej Wow­ro spod Wa­do­wic. Jak Leon Ku­dła ze Świer­ży Gór­nych koło Ko­zie­nic, gdzie dzi­siaj czar­ne dymy uno­szą się z ko­mi­na ogrom­nej elek­trow­ni, zbu­do­wa­nej po­śród wie­ko­wej pusz­czy. W gó­ral­skim Cho­cho­ło­wie są skle­py peł­ne lu­do­wych pa­mią­tek, ob­raz­ków, rzeźb i me­ta­lo­wych spi­nek pod­ha­lań­skich. Kup­czą­cy tym lu­do­wym pa­nop­ti­cum jest po­uma­wia­ny z prze­wod­ni­ka­mi wy­cie­czek, więc co i raz za­trzy­mu­ją się przed nimi au­to­ka­ry z cu­dzo­ziem­ski­mi tu­ry­sta­mi, aby każ­dy miał oka­zję na­być coś lu­do­we­go, coś pol­skie­go, coś wzru­sza­ją­ce­go, coś za ser­ce chwy­ta­ją­ce­go. Na­wet i nie­brzyd­kie to, ład­niut­kie i owszem, lecz cze­goś tam bra­ku­je i pew­nie tak musi być.

Wieś. Chłop. Daw­niej. Dziś. Ten, kto miesz­ka w mie­ście, a na wsi bywa od cza­su do cza­su, wsi nie wi­dzi. Nie wi­dzi jej tak­że miesz­ka­niec let­ni­sko­we­go get­ta, osie­dla dzia­łek re­kre­acyj­nych, let­ni­sko­wych da­czy gdzieś tam w Szy­gów­ku, Paw­łów­ku lub Snia­dów­ku, w Sza­mo­tach, Szcza­kach czy in­nych Pyp­kach pod­war­szaw­skich. Tu­ry­sta też nie zna wsi. Wieś wi­dzia­na z ze­wnątrz to coś zu­peł­nie in­ne­go od tego, co znaj­du­je się po­środ­ku tych do­mów i w lu­dziach za­miesz­ku­ją­cych te domy. Nie znam tych lu­dzi. I oni mnie nie zna­ją. Mimo że mi­go­ta­ją w wiej­skich do­mach ekra­ny te­le­wi­zo­rów, wieś wy­da­je się taka sama jak wte­dy, gdy je­dy­nie świa­tło łu­czy­wa mi­go­ta­ło po izbach. Czy jed­nak jest tak rze­czy­wi­ście?

W swo­im ar­chi­wum, w „Res Pu­bli­ce No­wej”, nu­me­rze 9 z 1996 roku, od­na­la­złem roz­mo­wę z An­drze­jem Bień­kow­skim, pro­fe­so­rem war­szaw­skiej ASP, pa­sjo­nu­ją­cym się mu­zy­ką lu­do­wą. Jest w tej roz­mo­wie opo­wieść Bień­kow­skie­go o sę­dzi­wym wiej­skim skrzyp­ku, któ­re­go od­wie­dził au­tor w Opo­czyń­skiem w 1983 roku. „To był po­boż­ny wdo­wiec, któ­ry na de­wo­cji spę­dzał więk­szość cza­su. Je­chał wo­zem, gdy go po raz pierw­szy spo­tka­łem. Pa­trzy­łem, jak zdej­mu­je czap­kę przy każ­dej ka­plicz­ce. To było ład­ne i mia­ło swój rytm. Od nie­go do­wie­dzia­łem się, że gdzieś tam miesz­ka bar­dzo do­bry bęb­ni­sta. Wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du. I te­raz to, co było ład­ne i na­tu­ral­ne, gdy je­cha­ło się wo­zem, sta­ło się śmiesz­ne i bez sen­su w sa­mo­cho­dzie. Po dro­dze było tyle, aż tyle ka­pli­czek, że ja­dąc szyb­ko sa­mo­cho­dem on mu­siał zdej­mo­wać i wkła­dać czap­kę i że­gnać się nie­ustan­nie. Jaz­da sa­mo­cho­dem za­bra­ła rytm i ośmie­szy­ła tę tra­dy­cję”.

Co bę­dzie z tra­dy­cją i kul­tu­rą pol­skiej wsi? Jest za­gro­żo­na ko­mer­cja­li­za­cją i zglaj­szach­to­wa­niem kul­tu­ry jako ta­kiej, nie tyl­ko prze­cież lu­do­wej. Okrop­ne nowe wzor­ce kul­tu­ro­we i oby­cza­jo­we ogar­nia­ją tak­że wieś. Tyl­ko jak daw­niej mło­dzi pio­rą się po py­skach na wiej­skich za­ba­wach, któ­re te­raz na­zy­wa­ją się dys­ko­te­ka­mi.

Raz jesz­cze po­wra­cam do roz­wa­żań Wie­sła­wa My­śliw­skie­go. Pi­sał on o roli te­le­wi­zji w chłop­skiej cha­cie. Nie kwe­stio­nu­je jej do­bro­dziejstw. Wszak po­przez te­le­wi­zję wto­czył się do chłop­skiej izby sze­ro­ki świat, a wieś zy­ska­ła do­stęp do tej sa­mej in­for­ma­cji i roz­ryw­ki co wszy­scy. Te­le­wi­zja speł­ni­ła do­nio­słą rolę eman­cy­pa­cyj­ną, wy­ry­wa­jąc wieś z izo­la­cji.

„No tak. Tyl­ko że za­ra­zem znisz­czył tę chłop­ską izbę jako naj­waż­niej­sza in­sty­tu­cję chłop­skiej kul­tu­ry. Czym była chłop­ska izba, ten tyl­ko może po­wie­dzieć, kto choć­by w dzie­ciń­stwie wy­słu­chi­wał zbie­ra­ją­cych się, zwłasz­cza zimą, ko­biet i męż­czyzn na są­siedz­kie po­sia­dy, na dar­cie pie­rza, łu­ska­nie fa­so­li. […] Te­le­wi­zor ode­słał wszyst­kich do ich wła­snych do­mów, uza­leż­nił od dys­po­zy­tor­ni jed­nej zu­ni­fi­ko­wa­nej wy­obraź­ni. […] Za­wsty­dził su­ro­wą kul­tu­rę chło­pów swo­im blich­trem, swo­ją py­chą, tan­det­ną wi­zją świa­ta i pre­ten­sjo­nal­ną no­wo­mo­wą”.

ZA­BO­REK

My­śliw­ski przez wie­le lat zaj­mo­wał się wsią i pro­ble­ma­mi wsi. Zna je do­brze i od pod­szew­ki. Ra­czej się nie myli. Ale – czy tak, jak pi­sze, jest wszę­dzie? A ów ar­che­ty­picz­ny ry­tu­ał, ba! rzekł­bym – ob­rzęd – po­wro­tu krów we wsi Bu­bel Sta­ry koło Ja­no­wa? Cho­ciaż… może to, co zo­ba­czy­łem i jak to od­czu­łem, to tyl­ko po­wierz­chow­ne wra­że­nie mia­sto­we­go in­te­li­gen­ta, es­te­ty, któ­ry tę­sk­ni za praw­dzi­wą, chłop­ską kul­tu­rą i oby­cza­jo­wo­ścią wsi, tą kwin­te­sen­cją pol­sko­ści jesz­cze nie­zmie­nio­ną w „uto­wa­ro­wio­ną” kul­tu­rę lu­do­wą? Jak wy­glą­da to „uto­wa­ro­wie­nie”, prze­ko­na­łem się ry­chło, gdy kil­ka­dzie­siąt mi­nut po opusz­cze­niu wsi Bu­bel Sta­ry zna­la­złem się w po­ło­żo­nym na po­łu­dnie od Ja­no­wa Za­bor­ku.

„Za­bo­rek to miej­sce z du­szą, esen­cja nad­bu­żań­skie­go Pod­la­sia, pen­sjo­nat z kli­ma­tem sta­ro­świec­kie­go za­ścian­ka. Po­ło­żo­ny na ubo­czu, w ko­tli­nie nad ma­low­ni­czym za­le­wem, o każ­dej po­rze roku daje swo­im go­ściom po­czu­cie spo­ko­ju, przy­wo­łu­je wspo­mnie­nia, za­chwy­ca uro­dą ota­cza­ją­ce­go go pej­za­żu i uro­kiem przy­tul­nych, sty­lo­wych wnętrz. Za­bo­rek to kom­pleks sta­rej drew­nia­nej ar­chi­tek­tu­ry, od­no­wio­nej i przy­sto­so­wa­nej do ho­te­lo­wych po­trzeb. Oto­czo­ne la­sem i ła­na­mi zbóż – bie­lo­ny dwo­rek, sta­ra ple­ba­nia, wia­trak, gon­tem kry­ty za­ścia­nek. Ple­ne­ro­wa ar­chi­tek­tu­ra umoż­li­wia or­ga­ni­za­cję ka­me­ral­nych i du­żych spo­tkań to­wa­rzy­skich na świe­żym po­wie­trzu przy akom­pa­nia­men­cie lu­do­wej ka­pe­li. W Za­bor­ku kar­mią po pod­la­sku i sta­ro­pol­sku: pie­ro­gi z so­cze­wi­cą i ka­szą gry­cza­ną, pyzy ze sło­nin­ką, pa­ro­wań­ce i krup­nik z «gu­gla­mi», a na ogni­sku ba­ran i dzik pie­czo­ny w chle­bie, do tego na prze­ką­skę sma­lec z zio­ła­mi i ce­bul­ką i wy­bie­ra­ne pal­ca­mi z ka­mion­ko­we­go garn­ka, pach­ną­ce ko­prem ki­szo­ne ogór­ki”.

To wszyst­ko wy­czy­ta­łem w ofer­cie, jaką kie­ru­ją do po­ten­cjal­nych klien­tów wła­ści­cie­le pięć­dzie­się­cio­hek­ta­ro­wej po­sia­dło­ści, pp. Lu­cy­na i Ar­ka­diusz Oko­nio­wie. To wszyst­ko praw­da, Za­bo­rek to wię­cej niż pen­sjo­nat – to go­ścin­ny, życz­li­wy dom dla wszyst­kich, któ­rzy go od­wie­dza­ją. Wje­cha­łem na te­ren tej po­sia­dło­ści mimo strze­gą­cej go bra­my z wy­raź­nie wi­docz­ną ta­bli­cą, któ­ra mia­ła od­stra­szać nie­pro­szo­nych go­ści, że to nie jest obiekt do zwie­dza­nia. Go­spo­darz oka­zał się uprzej­my. Obej­rzeć swo­ją dzie­dzi­nę po­zwo­lił. I – nie da się ukryć – to, co zo­ba­czy­łem, po­wa­li­ło nas do­kład­nie. Ba, w Za­bor­ku, tak jak i w Sta­rym Bu­blu, też mi się po­do­ba­ło. Na­wet bar­dzo. Obiek­tyw­nie. Su­biek­tyw­nie bo­wiem rzecz cał­ko­wi­cie nie na każ­dy port­fel, jako że doba w Za­bor­ku kosz­tu­je nie­ma­ło. Jest to miej­sce dla lu­dzi, któ­rzy chcą „mieć sa­tys­fak­cję z wy­da­nych pie­nię­dzy”. To cel­ne okre­śle­nie usły­sza­łem z ust go­spo­dy­ni, u któ­rej za­trzy­ma­li­śmy się w Ja­no­wie Pod­la­skim, peł­nej wdzię­ku pani Cze­sła­wy, cy­tu­ją­cej jed­ne­go ze swo­ich klien­tów, dla któ­re­go po­ko­je, któ­re ona wy­naj­mu­je, były zbyt skrom­ne.

W Go­nią­dzu nad Bie­brzą jest Bar­tlo­wi­zna. Jej ogrom­na sala ja­dal­na urzą­dzo­na jest w sty­lu ogól­no­lu­do­wym, tro­chę w niej ech szla­chet­czy­zny, tro­chę sprze­daż­nej „kul­tu­ry lu­do­wej” z ele­men­ta­mi ma­ło­mia­stecz­ko­we­go folk­lo­ru ży­dow­skie­go. Wi­szą u po­wa­ły koła od wozu, rzeź­bio­ne anio­ły trzy­ma­ją kan­de­la­bry. Ka­pe­la ży­dow­ska jak żywa wy­stru­ga­na w drew­nie, i kil­ka­dzie­siąt szaf­ko­wych ze­ga­rów na cho­dzie wy­dzwa­nia kon­cer­cik taki. Strach wa­ści? Nie? Za­żyj ta­ba­ki! Taka Pol­ska sprzed wie­lu, wie­lu lat, z no­stal­gicz­no-ro­man­tycz­nym to­nem na wy­nos. W Go­nią­dzu by­łem sześć ty­go­dni wcze­śniej. Pa­dał deszcz, było no­stal­gicz­nie i ro­man­tycz­nie. Ze pre­ten­sjo­nal­nie? Tro­chę jak­by. Lecz na ko­min­ku ogień pło­nął, po­la­na trza­ska­ły, dan­ko było wy­śmie­ni­te, mię­siw­ko roz­pły­wa­ło się w ustach, a cena była sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca.

Gdzie jest praw­da? Co jest praw­dzi­wie praw­dzi­we? My­ślę, że te kro­wy po­wra­ca­ją­ce z pa­stwi­ska o przed­wie­cze­rzu. I ko­bie­ty pod przy­droż­ny­mi krzy­ża­mi od­ma­wia­ją­ce li­ta­nię lo­re­tań­ską w ma­jo­we wie­czo­ry. One, de­po­zy­ta­riusz­ki pol­skiej, chłop­skiej kul­tu­ry, one są praw­dzi­we. Po ty­siąc­kroć.

Kolorowe światy

Nie żyje już Woj­ciech Olek­sy z Pa­szy­na i Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa z Za­li­pia też już umar­ła. Księ­dza Nit­ki od wie­lu już lat bar­dzo bra­ku­je w Pa­szy­nie, cho­ciaż na pew­no tam, w gó­rze, zna­lazł god­ne miej­sce wśród naj­god­niej­szych, bo ka­wał do­brej ro­bo­ty dla lu­dzi na tym łez pa­do­le wy­ko­nał.

Gdy ksiądz Edward Nit­ka umarł, to w czas jego po­grze­bu biły dzwo­ny i nie tyl­ko tu­taj w Pa­szy­nie, nie tyl­ko w po­bli­skim No­wym Są­czu, z któ­re­go w kil­ka­na­ście mi­nut au­to­bu­sem moż­na do Pa­szy­na do­je­chać. Kie­dyś, cho­ciaż i bli­sko, nikt na­wet do Pa­szy­na nie zaj­rzał, a dziś to drzwi na ple­ba­nii się nie za­my­ka­ją, sa­mo­cho­dy co rusz tam za­jeż­dża­ją, mar­ki naj­prze­róż­niej­sze, i to nie tyl­ko pol­skie, nie, z ca­łe­go świa­ta tam za­jeż­dża­ją. A wszyst­ko to dla­te­go, że był ksiądz pro­boszcz Nit­ka w Pa­szy­nie.

Gdy kil­ka lat temu przy­je­cha­łem do Pa­szy­na, ksiądz Nit­ka już od daw­na nie żył. Opro­wa­dza­ją­cy mnie po ple­ba­nii jego na­stęp­ca z ła­god­nym uśmie­chem mó­wił, po­ka­zu­jąc wnę­trze, że on jest tu­taj tyl­ko sub­lo­ka­to­rem. Głów­ny­mi lo­ka­to­ra­mi ple­ba­nii nadal bo­wiem były pa­szyń­skie rzeź­by i pa­szyń­skie ob­raz­ki na szkle. Rzad­ko się zda­rza taki wi­dok, któ­ry „za­mu­ro­wu­je z wra­że­nia”. W Pa­szy­nie wła­śnie ten stan prze­ży­łem. Gdy wsze­dłem do wnę­trza pa­szyń­skiej ple­ba­nii, zo­ba­czy­łem ko­ry­ta­rze i po­ko­je peł­ne pół­ek, na któ­rych od pod­ło­gi po su­fit sta­ły drew­nia­ne rzeź­by, małe, duże i wiel­kie, coś oko­ło ty­sią­ca sztuk, a więk­szość z nich była tak fa­scy­nu­ją­ca, iż nie moż­na było ode­rwać od nich wzro­ku.

Pa­szyn przed za­le­d­wie ćwierć­wie­czem za­sły­nął jako nie­prze­cięt­ny ośro­dek rzeź­by lu­do­wej, wkrót­ce stał się eu­ro­pej­skim fe­no­me­nem, przy­cią­ga­ją­cym ko­lek­cjo­ne­rów sztu­ki nie­pro­fe­sjo­nal­nej z Nie­miec i Hisz­pa­nii, od­le­głej Ja­po­nii i da­le­kich Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Po­cząt­ki pa­szyń­skiej sła­wy są już tak po­wszech­nie zna­ne, iż wstyd raz jesz­cze je przy­po­mi­nać. Prze­cież jed­nak trze­ba. Głu­cho­nie­my Woj­ciech Olek­sy stru­gał w drew­nie róż­ne kie­li­chy i mon­stran­cje, któ­re – choć nie­po­rad­nie wy­ko­na­ne – pro­boszcz przyj­mo­wał z uśmie­chem i za­chę­cał do dal­sze­go rzeź­bie­nia.

Z cza­sem Woj­ciech Olek­sy roz­wi­nął swój ta­lent, jego pra­ce za­czę­ły być eks­po­no­wa­ne na wy­sta­wach i ku­po­wa­ne. Za pierw­sze pie­nią­dze uzy­ska­ne za sprze­da­ną rzeź­bę głu­cho­nie­my „Ni­ki­for z Pa­szy­na”, jak go wkrót­ce po­czę­to na­zy­wać, ku­pił so­bie tran­zy­sto­ro­we ra­dio, wów­czas, w la­tach sześć­dzie­sią­tych, bar­dzo mod­ne i po­pu­lar­ne, a mimo iż nie sły­szał pły­ną­cych zeń dźwię­ków, cie­szył się tym ra­diem jak dziec­ko. Przy­kład Olek­se­go wy­zwo­lił we wsi nie­praw­do­po­dob­ną ilość ta­len­tów.

„Nie­mal każ­da cha­łu­pa w Pa­szy­nie prze­mie­ni­ła się te­raz w pra­cow­nię ar­ty­sty – pi­sa­li od­wie­dza­ją­cy wieś re­por­te­rzy. – Kto tyl­ko miał czas, li­po­we drew­no pod ręką i ko­zik, ten rzeź­bił. Co było w tym zja­wi­sku fa­scy­nu­ją­ce, to fakt, że w każ­dej pra­cy było wi­dać iskrę ta­len­tu”, a w jed­nym z kon­kur­sów na współ­cze­sną rzeź­bę lu­do­wą Kar­pat Pol­skich, było to w 1977 roku, zgło­szo­ne zo­sta­ły pra­ce 45 rzeź­bia­rzy z Pa­szy­na. Czter­dzie­stu dwóch przy­wio­zło na­gro­dy! Do­szło póź­niej do tego rów­nież i ma­lar­stwo na szkle, a sztu­ka sta­ła się we wsi tak za­raź­li­wa, ze na­wet przy­jezd­na den­tyst­ka z No­we­go Są­cza pod wpły­wem pa­szyń­skiej at­mos­fe­ry po­czę­ła two­rzyć, i to bar­dzo udat­nie. Wszyst­ko to moż­na wy­czy­tać w Kro­ni­ce eks­po­zy­cji pa­szyń­skie­go ta­len­tu, któ­rą ksiądz Nit­ka su­mien­nie pro­wa­dził. Po jego śmier­ci za­pał już nie­co osłabł, lecz wciąż trwa­ją pa­szyń­skie rzeź­by i ma­lo­wi­dła na szkle, jed­ne w zbio­rach pry­wat­nych, inne w mu­ze­ach, naj­wię­cej w sa­mym Pa­szy­nie. Są na wskroś pol­skie, ta­kie jak być po­win­ny, wła­sne i nie do pod­ro­bie­nia.

Z Są­dec­czy­zny wra­ca­łem do War­sza­wy przez Za­li­pie, aby raz jesz­cze spoj­rzeć na za­li­piań­skie ma­lo­wan­ki. Nie­wąt­pli­wie ma­lar­stwo ścien­ne w Za­li­piu na Po­wi­ślu Dą­brow­skim koło Tar­no­wa jest rów­nież fe­no­me­nem. Drew­nia­ne cha­łu­py ma­lo­wa­no w wie­lu re­gio­nach Pol­ski i naj­czę­ściej ma­lo­wan­ki na ze­wnętrz­nych ścia­nach mia­ły za­ko­mu­ni­ko­wać, iż jest w domu pan­na do wzię­cia. Tu­taj kwia­to­we or­na­men­ty po­kry­wa­ły całe ze­wnętrz­ne ścia­ny do­mów miesz­kal­nych i go­spo­dar­czych oraz wy­peł­nia­ły ścia­ny izb z pie­ca­mi włącz­nie.

Nie były to stan­dar­do­we ma­lo­wan­ki. W żad­nym stop­niu. Ma­lu­ją­ce je ko­bie­ty wy­ko­ny­wa­ły swo­je dzie­ła w spo­sób wy­raź­nie in­dy­wi­du­al­ny, a ich ko­lo­ry­sty­ka była róż­no­rod­na, pre­zen­tu­jąc albo bo­ga­tą gamę barw, albo też ope­ru­jąc sub­tel­ny­mi, jed­no­ko­lo­ro­wy­mi ma­lo­wan­ka­mi, rzu­ca­ny­mi na jed­no­li­te, świet­nie z nimi zhar­mo­ni­zo­wa­ne tło. Za­dzi­wia­ją w tym ma­lar­stwie wła­śnie owe nie­prze­cięt­nie pięk­ne ze­sta­wie­nia ko­lo­ry­stycz­ne. Zwa­żyć na­le­ży, że ma­lar­ki z Za­li­pia nie po­bie­ra­ły żad­nych nauk w szko­łach pla­stycz­nych. Ich sztu­ka jest spon­ta­nicz­na. In­dy­wi­du­al­ne ce­chy róż­nych ma­la­rek wy­kształ­ca­ły się dzię­ki wza­jem­ne­mu pod­pa­try­wa­niu i kon­ku­ren­cji.

MA­LO­WAN­KI FE­LI­CJI CU­RY­ŁO­WEJ W ZA­LI­PIU

Gdy przed wie­lu laty by­łem w Za­li­piu, od­wie­dza­jąc wio­skę w to­wa­rzy­stwie naj­bliż­szej ro­dzi­ny, roz­sta­wi­łem na­miot w sa­dzi­ku go­spo­dar­stwa pani Cu­ry­ło­wej. I te­raz pod­je­cha­łem pod to wiej­skie sie­dli­sko. Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa zmar­ła w 1974 roku. Była naj­bar­dziej zna­ną ma­lar­ką za­li­piań­ską. W jej ro­dzin­nej za­gro­dzie urzą­dzo­no dziś mu­zeum i jest to jed­no z tych nie­licz­nych wiej­skich obejść w Pol­sce, któ­re po­win­no się ko­niecz­nie obej­rzeć, je­śli chce się mieć o pol­skiej wsi ja­kie ta­kie po­ję­cie. Ar­chi­tek­to­nicz­nie dom ni­czym spe­cjal­nym się nie wy­róż­nia, cho­ciaż bry­łę ma fo­rem­ną, a oto­cze­nie sta­no­wi przy­jem­ną opra­wę. Głów­ny­mi wa­lo­ra­mi tej za­gro­dy są ma­lo­wan­ki Fe­li­cji Cu­ry­ło­wej, sta­ran­nie – mimo upły­wu cza­su – kon­ser­wo­wa­ne.

Był czas, gdy Cu­ry­ło­wa wraz z Cze­sła­wą Ko­nop­ko­wą, naj­bar­dziej zna­ną wy­ci­nan­kar­ką kur­piow­ską, czę­sto to­wa­rzy­szy­ły pre­mie­ro­wi Jó­ze­fo­wi Cy­ran­kie­wi­czo­wi na try­bu­nach naj­waż­niej­szych po­cho­dów pierw­szo­ma­jo­wych. Obie za­pew­ne nie do koń­ca zda­wa­ły so­bie spra­wę, do ja­kich ce­lów były wy­ko­rzy­sty­wa­ne. Co­kol­wiek by się jed­nak mó­wi­ło, pod par­tyj­no-rzą­do­wą opie­ką roz­kwi­ta­ły kwia­ty na ścia­nach za­li­piań­skich do­mów i to prze­cież wła­śnie w la­tach Pol­ski Lu­do­wej, w 1948 roku, zor­ga­ni­zo­wa­no pierw­szy kon­kurs ma­lo­wa­nia cha­łup oraz po­wstał Dom Ma­la­rek w Za­li­piu, po­ka­zy­wa­ny róż­nym waż­nym de­le­ga­cjom jako wzor­co­wy, lu­do­wy dom kul­tu­ry.

Za­sta­na­wiam się zresz­tą, czy przy oka­zji kon­kur­sy nie znisz­czy­ły spon­ta­nicz­no­ści tej sztu­ki, któ­ra za­czę­ła w co­raz więk­szym stop­niu ogra­ni­czać się do wal­ki o na­gro­dy, prze­sta­jąc być sztu­ką dla sztu­ki. Kon­kur­sy są nadal or­ga­ni­zo­wa­ne, lecz prze­jeż­dża­ją­cym wiej­ski­mi dro­ga­mi Za­li­pia ma­lo­wan­ki na do­mach nie rzu­ca­ją się w oczy i nie­ma­ło trze­ba so­bie za­dać tru­du, aby na­tra­fić na domy ozdo­bio­ne barw­ny­mi kwia­ta­mi. Te­raz do­pie­ro mo­gły się po­ja­wić barw­ne ma­lo­wan­ki przy przy­droż­nym krzy­żu. A jed­nak ta­kie od­no­si się wra­że­nie, gdy po la­tach po­now­nie się po­wra­ca w za­li­piań­skie stro­ny, iż naj­lep­sze lata ma­lo­wa­ne kwia­ty z Za­li­pia mają już za sobą. Obym się my­lił…

Nie żyje Woj­ciech Olek­sy z Pa­szy­na i księ­dza Nit­ki bar­dzo bra­ku­je, cho­ciaż na pew­no tam, w gó­rze, zna­lazł god­ne miej­sce. A i Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa z Za­li­pia też już umar­ła. Zo­sta­ły jed­nak po nich pa­mięć i ko­lo­ro­we świa­ty, tak bar­dzo nasz świat ubar­wia­ją­ce…

Odpust św. Michała Archanioła we wsi Studzianna Poświętne

Już od rana prze­kup­nie roz­sta­wia­ją stra­ga­ny. Za­jeż­dża­ją sa­mo­cho­dy z to­wa­rem, plac przed ko­ścio­łem po­wo­li za­czy­na się za­lud­niać i ku­pu­ją­cych co­raz wię­cej. Cze­góż tu ku­pić nie moż­na! Są pla­sty­ko­we ka­ra­bin­ki dla chłop­ców i me­ta­lo­we, po­zła­ca­ne łań­cusz­ki dla dziew­cząt. Są wy­jąt­ko­wo szka­rad­ne żół­wie Nin­ja i wy­jąt­ko­wo sma­ko­wi­ta na pa­ty­kach wata do li­za­nia. Nie­co da­lej roz­ło­ży­li się kup­cy po­waż­ni, ofe­ru­ją­cy prze­róż­ne krze­sła zwy­kłe i wy­ście­ła­ne, fo­te­le bu­ja­ne z wi­kli­ny i z drew­na, ta­bo­re­ci­ki z wy­pa­la­nym lu­do­wym wzo­rem ro­ślin­nym, ma­sel­ni­ce i skop­ki, sita i prze­ta­ki, wia­dra drew­nia­ne i bla­sza­ne, becz­ki naj­prze­róż­niej­szych wiel­ko­ści, a wszyst­kie pę­ka­te. Sto­ja­ki pod kwia­ty, kształ­tów fi­ku­śnych i cał­kiem zwy­czaj­ne. Drew­nia­ne ko­ni­ki na bie­gu­nach i ko­gut­ki ru­sza­ją­ce skrzy­dła­mi. Moż­na tu ku­pić kra­jal­ni­ce do ka­pu­sty, wał­ki do cia­sta i duże, drew­nia­ne łyż­ki oraz łyż­ki jesz­cze więk­sze niż duże. Są łó­żecz­ka bu­ja­ne dla la­lek, w ja­skra­wych ko­lo­rach, ta­kie same jak przed laty i jesz­cze daw­niej. Kwia­ty z pla­sty­ku jak żywe. Pa­ra­sol­ki i raj­sto­py. Ma­ry­nar­ki w pa­secz­ki i jo­deł­kę, a tak­że aku­rat­ne do ślu­bu cał­kiem czar­ne gar­ni­tu­ry. I jest wszę­dzie obec­ne cia­sto od­pu­sto­we na pa­pie­ro­we sznur­ki na­ni­za­ne, są całe wor­ki tych cie­szą­cych się wiel­kim wzię­ciem cia­ste­czek, całe sa­mo­cho­dy peł­ne tych wor­ków. A obok ma­lun­ki, jak na­le­ży: Chry­stus z go­re­ją­cym ser­cem, Anioł Stróż co to dzie­ci po kład­ce prze­pro­wa­dza, róż­nej wiel­ko­ści wi­ze­run­ki Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej w róż­nych tech­ni­kach przed­sta­wio­nej.

W tłu­mie cho­dzą­cych, oglą­da­ją­cych, wzdy­cha­ją­cych, po­dzi­wia­ją­cych, ai ku­pu­ją­cych nie­kie­dy, god­nie pre­zen­tu­ją się mło­de ko­bie­ty w stroj­nych pa­sia­kach. Przede wszyst­kim tu­tej­szych, opo­czyń­skich, z weł­nia­ny­mi spód­ni­ca­mi tka­ny­mi w pasy, a to sze­ro­kie, a to wą­skie, o prze­wa­dze barw fio­le­to­wych, na któ­re to spód­ni­ce na­ło­żo­ne są odę­te jak­by far­tu­chy o pa­sach mniej­szej już sze­ro­ko­ści, a to o prze­wa­dze barw zie­lo­nych, a to po­ma­rań­czo­wych, a to żół­tych wresz­cie, do­sko­na­le współ­gra­ją­ce ze sta­ni­ka­mi w ta­kież same pasy tka­ny­mi, na któ­rych wi­szą bia­łe ko­ra­li­ki, a któ­re opi­na­ją bia­łe bluz­ki z sze­ro­ki­mi, dłu­gi­mi i bu­fia­sty­mi rę­ka­wa­mi, u dołu sze­ro­ki­mi man­kie­ta­mi ścią­gnię­ty­mi. Są też pan­ny i mło­de go­spo­dy­nie przy­by­łe tu zza Pi­li­cy, w pa­sia­kach raw­skich pa­sia­kom księ­żac­kim, ło­wic­kim po­krew­ne, na spód­ni­ce z ak­sa­mit­ny­mi czar­ny­mi ta­śma­mi, ha­fto­wa­ny­mi bo­ga­to w ko­lo­ro­we róże i inne kwia­ty, za­ło­ży­ły dłu­gie nie­omal jak spód­ni­ce far­tu­chy „do przy­odzie­wu”, a czar­ny sta­nik z ba­skin­ką jest rów­nie stroj­nie w kwia­ty i ro­ślin­ne wzo­ry ha­fto­wa­ny, na­ło­żo­ny na bia­łą bluz­kę, od tam­tej, opo­czyń­skiej, się róż­nią­cą, gdyż roz­sze­rza­ją­cy się rę­kaw bez man­kie­tu jest za­koń­czo­ny ko­ron­ka­mi. A pod ścia­ną ko­ścio­ła sto­ją już do uro­czy­stej pro­ce­sji przy­go­to­wa­ne fe­re­tro­ny i cho­rą­gwie z wi­ze­run­ka­mi świę­tych, to Ho­no­ra­ty, to Ra­fa­ła, to Ga­bry­ela mło­dzień­ców przy­kła­du, zaś obok na tra­wie przy­sia­dły, wzo­rzy­ste pa­sia­ste spód­ni­ce roz­kła­da­jąc niby kon­chy kwia­tów, star­sze już mę­żat­ki, skry­wa­ją­ce wło­sy pod du­ży­mi, bia­ły­mi lub czer­wo­ny­mi chu­s­ta­mi, jed­ne śmie­jąc się i roz­ma­wia­jąc, inne sku­pio­ne mo­dli­tew­nie, prze­rzu­ca­ją­ce stro­nicz­ki ksią­że­czek do na­bo­żeń­stwa.

OD­PUST ŚWIĘ­TE­GO MI­CHA­ŁA AR­CHA­NIO­ŁA WE WSI STU­DZIAN­NA PO­ŚWIĘT­NE

A w świą­ty­ni od wie­lu już go­dzin trwa ci­cha mo­dli­twa wy­peł­nia­ją­cych jej wnę­trze wier­nych, pro­ce­syj­nie i pie­szo przy­by­łych pa­ra­fian tu­tej­szych z po­bli­skich Bru­dze­wic i nie­da­le­kiej Ossy, sa­mo­cho­da­mi z od­le­glej­sze­go Od­rzy­wo­łu nad Drze­wicz­ką, przez rze­kę Pi­li­cę prze­pra­wia­ją­cych się pro­mem od stro­ny Do­ma­nie­wic, przy­jeż­dża­ją­cych a to sa­mo­cho­da­mi, a to fu­ra­mi przez trak­tor cią­gnio­ny­mi od stro­ny Anie­li­na, gdzie od Niem­ca zgi­nął bo­ha­ter­ski Hu­bal w ostat­niej woj­nie, albo i od Ino­wło­dza, gdzie ro­mań­ski ko­śció­łek na wy­so­kiej skar­pie od dzie­się­ciu bez mała już wie­ków stoi, a to au­to­ka­ra­mi z da­le­kie­go Opocz­na albo i z jesz­cze dal­szej Rawy Ma­zo­wiec­kiej. Dzie­siąt­ki wier­nych stoi cier­pli­wie w dłu­giej ko­lej­ce, aby głów­ny oł­tarz tego sank­tu­arium Mat­ki Bo­żej Swię­to­ro­dzin­nej obejść na ko­la­nach w po­kor­nej mo­dli­twie dzięk­czy­nie­nia za do­zna­ne ła­ski albo bła­gal­ne proś­by przed cu­dow­nym ob­ra­zem za­no­sząc, mo­dli­twy o zli­to­wa­nie, opie­kę i po­moc w naj­skryt­szych spra­wach, któ­re tyla trosk przy­spa­rza­ją, a zmarsz­czek, a si­wych wło­sów przy­da­ją. W oł­ta­rzu błysz­czą srebr­ne su­kien­ki z ob­ra­zu, a ja­sność i spo­kój zeń spły­wa­ją na ko­ściół cały, wszyst­kich za­mo­dlo­nych ogar­nia­jąc, tak jak przed wie­ka­mi, aż od wie­ku sie­dem­na­ste­go, gdy przy­by­wa­li przed ten wi­ze­ru­nek tak­że i pol­scy kró­lo­wie. A tam w gó­rze, na skle­pie­niu ko­ściel­nym, z pięk­nem barw osza­ła­mia­ją­cej po­li­chro­mii świę­ci i anio­ło­wie przy­glą­da­ją się mo­dlą­cym.

Aż wresz­cie po­czy­na­ją bić dzwo­ny w ba­ro­ko­wym ko­ście­le oj­ców Fi­li­pi­nów. Sły­chać dzwo­nek: to wcho­dzi ka­płan w asy­ście, aby spra­wo­wać Ofia­rę. Huk­nę­ły or­ga­ny, a wraz z nimi dęta or­kie­stra ochot­ni­czej stra­ży, tłum za­ko­ły­sał się i wszy­scy, jak jed­no gar­dło, jak jed­ne usta, po­czę­li śpie­wać, a śpiew ten wy­peł­nił świą­ty­nię, po­szu­miał nad gło­wa­mi zgro­ma­dzo­nych i wy­do­stał się na uli­ce wio­ski Stu­dzian­na Po­święt­ne, ku gru­pie pod­chmie­lo­nych już moc­no męż­czyzn, przed ba­rem sto­ją­cych. I krę­ci się je­den i dru­gi ka­ru­zel nie­opo­dal, wi­ru­ją ko­ni­ki i sa­mo­cho­dzi­ki ko­lo­ro­we, a dzie­cia­ki sza­le­ją z ra­do­ści, a tam – o! po­patrz pani, po­patrz, taki sta­ry dziad i jesz­cze mu się na ka­ru­zel za­chcia­ło!

Pod słomianą strzechą

Le­żą­ce naj­bli­żej War­sza­wy wio­ski w nie­wiel­kim stop­niu przy­po­mi­na­ją wieś tra­dy­cyj­ną, nie­któ­re zmie­ni­ły się w pod­miej­skie osie­dla. Te od­da­lo­ne od wiel­kich miast z każ­dym ro­kiem co­raz bar­dziej upo­dab­nia­ją się do nich. Nie tyl­ko wy­glą­dem ze­wnętrz­nym. Za­ni­ka­ją sta­re oby­cza­je i trud­no nie za­da­wać so­bie py­tań o przy­szłość tra­dy­cji i kul­tu­ry pol­skiej wsi.

Za sied­mio­ma wy­dma­mi, za sied­mio­ma la­sa­mi na za­chod­nim skra­ju Pusz­czy Kam­pi­no­skiej, trzy ki­lo­me­try od Tu­ło­wic, leży wieś Gór­ki. Z jed­nej stro­ny roz­cią­ga się pusz­cza, z dru­giej pły­nie Bzu­ra. Tam wła­śnie, w do­li­nie Bzu­ry, po­śród pól zbo­żem ma­lo­wa­nych, po­mię­dzy la­sem a rze­ką, w Bro­cho­wie wzno­si się wiel­kiej uro­dy obron­ny ko­ściół o trzech wie­żach. Zbu­do­wa­ny jest z czer­wo­nej ce­gły, kształt nadał mu w szes­na­stym wie­ku Jan Bap­ty­sta z We­ne­cji. W tu­tej­szej pa­ra­fii w roku 1810 przy­jął chrzest Fry­de­ryk Cho­pin. Nie­opo­dal znaj­du­je się jed­no z naj­licz­niej od­wie­dza­nych miejsc w Pol­sce, dom jego uro­dze­nia w Że­la­zo­wej Woli. W po­bli­skich Tu­ło­wi­cach wzno­si się mu­ro­wa­ny dwór kla­sy­cy­stycz­ny, bę­dą­cy przy­kła­dem sie­dzi­by zie­miań­skiej sprzed dwu­stu lat. Przez Bro­chów i Tu­ło­wi­ce pro­wa­dzi tra­sa tu­ry­stycz­nej ko­lei wą­sko­to­ro­wej, za­czy­na­ją­ca się w Mu­zeum Ko­lei Wą­sko­to­ro­wych w So­cha­cze­wie, a koń­czą­ca na skra­ju lasu w Wil­czach Tu­łow­skich.

Wy­da­wać by się mo­gło, że wieś Gór­ki koło Tu­ło­wic nie może się rów­nać z tymi wszyst­ki­mi zna­ko­mi­to­ścia­mi. A jed­nak nie do koń­ca jest to praw­dzi­we. Jest bo­wiem w tej nie­wiel­kiej wio­sce za­byt­ko­wy, drew­nia­ny dom pana Hen­ry­ka Gosz­cza, któ­ry z wła­snej woli i wy­bo­ru stał się de­po­zy­ta­riu­szem od­cho­dzą­cej w prze­szłość tra­dy­cji pol­skiej wsi.

Na­zwi­sko pana Hen­ry­ka Gosz­cza wy­wo­dzi się od daw­no za­po­mnia­ne­go pol­skie­go sło­wa gozd. Na­zwa to nie tyl­ko pol­ska, rów­nież w in­nych kra­jach Sło­wiańsz­czy­zny była spo­ty­ka­na. W na­szym kra­ju była to czę­sta i bar­dzo sta­ra na­zwa lasu, szcze­gól­nie w pięt­na­stym wie­ku nada­wa­no ją wie­lu miej­scom i miej­sco­wo­ściom. W Pusz­czy Ko­zie­nic­kiej Za­goż­dżo­nem zwa­no osa­dę po­ło­żo­ną za la­sem, przez pusz­czę pły­nie rze­ka Za­goż­dżon­ka. Na zie­mi ma­zo­wiec­kiej moż­na spo­tkać tę na­zwę w wie­lu miej­scach. Jest Gózd koło Gar­wo­li­na, inny Gózd opo­dal Koł­bie­li, w oko­li­cach Ka­łu­szy­na za Miń­skiem Ma­zo­wiec­kim jest wio­ska Gójszcz, w któ­rej miesz­ka­ją nie­mal wy­łącz­nie sami Gój­scy. Przy szyb­kiej i nie­zbyt gło­śnej wy­mo­wie gozd w przy­pad­kach za­leż­nych brzmiał: gojść, goj­ścia, goj­ściem, o goj­ściu. Stąd praw­do­po­dob­nie wy­ni­kła jak gdy­by wtór­nie na­zwa Gójść. Przez Nad­bu­żań­ski Park Kra­jo­bra­zo­wy pły­nie rzecz­ka Ugoszcz, a w po­bli­żu jej źró­deł leży wieś Ugoszcz. Czy aby nie od sło­wa ugo­ścić po­cho­dzi ta na­zwa? A może od tego, że rzecz­ka pły­nie po­śród goz­du, a więc po­śród lasu. Na­zwy tego typu roz­sia­ne są po ca­łej pol­skiej zie­mi i jest to do­wód na to, ja­kie goz­dy ro­sły na niej daw­ny­mi laty. Gozd, Gózd, Gójszcz, Za­goż­dżon, Ugoszcz to bar­dzo pięk­ne, sta­re sło­wiań­skie na­zwy i na­zwi­sko Goszcz z tej tra­dy­cji wy­ro­sło.

PAN HEN­RYK

Dom pana Gosz­cza stoi wśród ma­low­ni­cze­go, kul­tu­ro­we­go pej­za­żu, oto­czo­ny po­la­mi, za­gaj­ni­ka­mi, łą­ka­mi. O wio­sen­nym zmierz­cha­niu wy­cho­dzą że­ro­wać na ozi­mi­nie sar­ny, nie­kie­dy przez łąki prze­my­ka do­stoj­ny łoś. Na te­ren sie­dli­ska wcho­dzi się przez ozdob­ną drew­nia­ną bra­mę. Za nią roz­cią­ga się kró­le­stwo kwia­tów i po­śród nich wzno­si się drew­nia­ny, kry­ty sło­mia­ną strze­chą dom. Go­spo­darz mówi, że jego dom po­wstał w roku 1772. Na pew­no jest jed­nym z naj­star­szych drew­nia­nych bu­dyn­ków w Pol­sce. Zbu­do­wa­ny z im­po­nu­ją­co po­tęż­nych so­sen jest po­szy­ty sło­mia­ną strze­chą, wy­ko­na­ną wła­sno­ręcz­nie przez go­spo­da­rza we­dle tra­dy­cyj­nych wzo­rów. To wiel­ka sztu­ka i daw­no za­po­mnia­na. Pan Hen­ryk sam mu­siał się jej na­uczyć.

Za­ko­cha­ny w lu­do­wo­ści i w swo­ich ro­dzin­nych stro­nach, zgro­ma­dził dzie­siąt­ki naj­prze­róż­niej­szych sprzę­tów, za­byt­ków kul­tu­ry ma­te­rial­nej. Jego ko­lek­cję za­po­cząt­ko­wa­ły odzie­dzi­czo­ne po ro­dzi­nie na­rzę­dzia rol­ni­cze, tak­że róż­ne­go ro­dza­ju przed­mio­ty co­dzien­ne­go użyt­ku, któ­rych twór­ca­mi byli sami użyt­kow­ni­cy. Przy mi­ni­mal­nych na­kła­dach fi­nan­so­wych po­tra­fi­li po mi­strzow­sku wy­ko­rzy­sty­wać do­stęp­ne su­row­ce na­tu­ral­ne oraz ich moż­li­wo­ści i stwo­rzyć przed­mio­ty nie tyl­ko uła­twia­ją­ce ży­cie i pra­cę, ale też czę­sto­kroć bar­dzo pięk­ne. Zbio­ry te to głów­nie przed­mio­ty zwią­za­ne z re­gio­nem mu naj­bliż­szym, z Ma­zow­szem.

Jest po­śród nich zdo­bio­na kwiet­ny­mi or­na­men­ta­mi błę­kit­na skrzy­nia, w ja­kiej kie­dyś cho­wa­no pa­rad­ną odzież, ama­ran­to­wy kre­dens, fa­jan­so­we i por­ce­la­no­we ta­le­rze, gli­nia­ne garn­ki, świę­te ob­ra­zy na ścia­nach. Daw­no już za­po­mnia­ne po wsiach sprzę­ty, do­wo­dy prak­tycz­ne­go zmy­słu pol­skie­go ludu. Zdo­by­wał je po róż­nych za­gro­dach. Cza­sem ku­po­wał, nie­kie­dy za­bie­rał za zgo­dą wła­ści­cie­li, bo były za­po­mnia­ne, wy­rzu­co­ne na strych, jako daw­no już bez­u­ży­tecz­ne i nie­no­wo­cze­sne. Na zgro­ma­dzo­ne przez sie­bie sprzę­ty go­spo­darz pa­trzy z czu­ło­ścią i z czu­ło­ścią opo­wia­da, do cze­go kie­dyś słu­ży­ły.

Pro­szę spoj­rzeć – mówi – to jest pra­sa do sera, wszyst­ko w niej drew­nia­ne, a to dzie­ża do chle­ba, też drew­nia­na, prze­tak, oścień do ła­pa­nia ryb, stę­pa do tłu­cze­nia gry­ki i ka­szy. Na­to­miast to jest ra­dło, naj­star­sze na­rzę­dzie rol­ni­cze, ja­kie­go uży­wał czło­wiek jesz­cze w epo­ce brą­zu, a było prze­cież w oko­li­cy uży­wa­ne jesz­cze lat temu kil­ka­dzie­siąt! Do od­wra­ca­nia skib słu­ży­ła so­cha. I so­chę mam u sie­bie, pro­szę spoj­rzeć. A to jest cen­na pa­miąt­ka – ob­raz św. Jana Chrzci­cie­la na płót­nie. To świa­dek hi­sto­rii. Wy­cię­ty z ram, zo­stał za­bra­ny na wy­gna­nie przez ze­słań­ca. Po­tem szczę­śli­wie po­wró­cił. Te­raz jest u mnie. Zdo­by­łem go od zna­jo­mej z Kre­sów Rzecz­po­spo­li­tej. To jest ka­plicz­ka do wody świę­co­nej, to zaś odłam­ki bomb, ja­kie spa­da­ły na oko­li­cę w ostat­niej woj­nie.

W ka­plicz­ce przed do­mem jest umiesz­czo­na fi­gur­ka św. Mak­sy­mi­lia­na Kol­be­go w obo­zo­wym pa­sia­ku, mę­czen­ni­ka na­szych cza­sów. Tę ka­plicz­kę pan Goszcz po­sta­wił dla uczcze­nia pa­mię­ci 105 pol­skich żoł­nie­rzy po­le­głych we wrze­śniu 1939 roku w cza­sie walk na te­re­nie wsi i ośmiu miesz­kań­ców wsi, roz­strze­la­nych przez na­jeźdź­ców. Był wśród nich oj­ciec go­spo­da­rza. W zbio­rach są rów­nież pa­miąt­ki hi­sto­rycz­ne z okre­su oby­dwu wo­jen świa­to­wych. Nie tyl­ko ma­te­rial­ne, rów­nież ulot­ne prze­ka­zy ust­ne, zwią­za­ne z hi­sto­rią re­gio­nu, ze zwy­cza­ja­mi, tra­dy­cja­mi, z za­sto­so­wa­niem i spo­so­ba­mi wy­ko­rzy­sta­nia róż­nych przed­mio­tów i sprzę­tów.

Pan Hen­ryk jest po­tom­kiem osia­dłej w tej oko­li­cy drob­nej szlach­ty i jego drew­nia­ny dom nie jest zwy­kłą cha­łu­pą. Jest drob­nosz­la­chec­kim dwor­kiem. Po praw­dzie – w więk­szo­ści przy­pad­ków – dwor­ki drob­nej szlach­ty nie­wie­le się róż­ni­ły od cha­łup. Nie­mal wszyst­kie jed­nak mia­ły do­bu­do­wa­ny ga­ne­czek, tak jak i do­mo­stwo pana Hen­ry­ka.

Na­pi­sał mi nie­daw­no, że nie za­le­ży mu na eks­po­no­wa­niu swo­jej oso­by. „Od po­cząt­ku mo­jej pa­sji, czy­li po­nad trzy­dzie­stu lat, cho­dzi mi o za­cho­wa­nie trwa­łe­go śla­du po by­to­wa­niu po­ko­leń, któ­re ode­szły. Po­ka­za­nie tra­dy­cji i zwy­cza­jów spa­ja­ją­cych daw­ne lo­kal­ne spo­łecz­no­ści, a sta­no­wią­cych o ich wy­jąt­ko­wo­ści i sile, o czym te­raz tak czę­sto za­po­mi­na­my i co tra­ci­my”.