Strona główna » Obyczajowe i romanse » Spotkania z Petroniuszem

Spotkania z Petroniuszem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0273-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Spotkania z Petroniuszem

Petroniusz, najciekawsza postać „Quo vadis”, arbiter elegantiae czasów Nerona, wykształcony i przenikliwy. Profesor Krawczuk zetknął się z nim już w młodości – podczas wojny Petroniuszowy „Satyrikon” uratował mu życie – i zaczął identyfikować się z jego sposobem patrzenia na świat, bystrym i przekornym, dostrzegając absurdy rzeczywistości. Tak też spogląda na czasy nasze i starożytne, tropi w nich analogie i sprzeczności, demaskuje hipokryzję i zakłamanie, robi to jednak dobrotliwie i z humorem.

Polecane książki

  Najsłynniejsza powieść Roberta Louisa Stevensona – w wydaniu polsko-angielskim! Książka, która stała się podstawą kilkuset adaptacji radiowych, teatralnych i filmowych – tylko tych ostatnich było aż 123! Bohaterem „Niezwykłego przypadku doktora Jekylla i pana Hyde’a (The Strange Case of Dr. Je...
„Dożywotka” zaciekawia od pierwszych stron i do końca czyta się ją z niesłabnącym zainteresowaniem. Fascynuje społeczną „egzotyką” tematu, żywą kreacją młodego bohatera, jego stopniową transformacją i przede wszystkim ekspresją języka, który twórczo współgra ze światem przedstawionym. Fakt, że kanwą...
  Egzekutor Rady Zakonu Aidan Trina ma niełatwe zadanie. Musi odnaleźć wszystkie dziewięć tajemniczych lisów, które rzekomo stanowią zagrożenie dla całej ludzkości. Jednak czy wszystkie one mają złe zamiary? Towarzysz Trinie w wyprawie, jakiej świat fantasy jeszcze nie widział. Gwarantowana rozrywk...
Rose Palmer jedzie do swojej przyjaciółki Charlotte do Florencji. Na miejscu okazuje się, że Charlotte właśnie wyjechała. Oznajmił jej to Dante Fortinari, którego cztery lata temu poznała na weselu Charlotte. Spędzili razem noc, lecz zaraz potem Dante zniknął, a Rose dowiedziała si...
Skąd bierze się agresja u dzieci? Jak na nią reagować?Jak uczyć dziecko radzenia sobie z silnymi emocjami? Co robić, kiedy rodzeństwo ze sobą walczy? Zachowania agresywne u dzieci nie są przejawem złego charakteru, lecz ważnym sygnałem dla rodziców i nauczycieli. Czasami wskazują na chwilową frust...
Uhonorowana Literacką Nagrodą Gdynia 2010 książka to poetycka praca żałoby, gdzie mistycyzm miesza się z wulgaryzmem, dojmujący smutek zderza się z brawurową metaforą, a prostota miesza szyki łatwym interpretacjom. Rozpisane na wiersze dochodzenie do zgody na śmierć, nagrodzone zgodą (fiat) na życie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksander Krawczuk

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja Mag­da­le­na Słysz

Ko­rek­ta Anna Ku­bal­ska

For the edi­tion © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2005

For the text © by Alek­san­der Kraw­czuk, War­sza­wa 2005

ISBN 83-207-1779-5

e-mail:iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

Dział han­dlo­wy: tel./faks (0-pre­fiks-22) 827-33-89

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

KRAKÓW, WRZESIEŃ 1944

Wcze­sny zmrok, ale­ja tuż obok Bra­my Flo­riań­skiej. Nie­miec­ki ofi­cer wy­ła­wia z tłu­mu spie­szą­cych ku dwor­co­wi mło­de­go czło­wie­ka drob­nej po­stu­ry, w li­chym ubran­ku. Wy­cią­ga z ka­bu­ry pi­sto­let, przy­kła­da mu lufę do gło­wy i roz­ka­zu­je wrza­skli­wie – na­wet przez myśl mu nie przej­dzie, czy tam­ten ro­zu­mie nie­miec­ki: – Füh­re mich, wo woh­ne ich! So­fort! – Pro­wadź, gdzie miesz­kam! Już! Pi­ja­ny ofi­cer – tacy zda­rza­li się pod ko­niec woj­ny – nie po­da­je żad­ne­go ad­re­su, może na­wet nie wie, w ja­kim zna­lazł się mie­ście.

Mo­ment prze­ra­że­nia i pierw­sza, od­ru­cho­wa myśl: ucie­kać! Lecz jed­no­cze­śnie bły­ska­wicz­na re­flek­sja: toż to śmierć pew­na, lufa tuż przy skro­ni! Pad­nie strzał, lu­dzie roz­pierzch­ną się jak sta­do wró­bli. Przy­bie­gnie pa­trol, ofi­cer po­wie: – Ten ban­dy­ta mnie za­ata­ko­wał! Uwie­rzą mu wła­śnie dla­te­go, że jest pi­ja­ny, ła­twy cel na­pa­du. Po­wsta­nie war­szaw­skie jesz­cze do­go­ry­wa, wszyst­ko w tej sy­tu­acji moż­li­we, każ­dy jest po­dej­rza­ny.

Prze­szu­ka­ją le­żą­ce­go – obo­jęt­ne, czy bę­dzie mar­twy, czy tyl­ko ran­ny – znaj­dą w ubo­gim ubran­ku ken­kar­tę i ja­kieś pod­ziem­ne pi­sem­ko. W cią­gu go­dzi­ny do­trą do domu i ro­dzi­ny. To dla nich wy­rok śmier­ci lub obóz.

Nie wol­no ucie­kać! Nikt ci nie po­mo­że. Mu­sisz iść u boku ofi­ce­ra, jak­byś do­sko­na­le wie­dział do­kąd. Spo­koj­nie. Tyl­ko nie głów­ną ale­ją ku dwor­co­wi! Tam co krok pa­tro­le żan­dar­me­rii. Ofi­cer z pi­sto­le­tem w ręku pro­wa­dzi mło­de­go czło­wie­ka – oczy­wi­ście przy­ła­pał go na ja­kimś prze­stęp­stwie. Na­tych­mia­sto­wa re­ak­cja tam­tych: rzu­cić się, bru­tal­nie zre­wi­do­wać, ska­to­wać, aresz­to­wać!

Na­głe olśnie­nie. Frag­ment ja­kie­goś ob­ra­zu, ode­rwa­ne sło­wa: gdzie ja miesz­kam? – w in­nym ję­zy­ku, lecz w po­dob­nie idio­tycz­nej sy­tu­acji. Coś ta­kie­go już się kie­dyś ko­muś przy­da­rzy­ło, tyl­ko jak­by od­wrot­nie! Coś utkwi­ło w pa­mię­ci – tak, wła­śnie z po­wo­du ję­zy­ka i gra­ma­ty­ki – coś prze­mknę­ło wła­śnie te­raz przez myśl, bo było w isto­cie tak samo ab­sur­dal­ne. Jest po­mysł, jest wyj­ście!

Ja­kiś mło­dy czło­wiek kie­dyś tam, gdzieś tam zgu­bił się w zu­peł­nie nie­zna­nym mu mie­ście. Błą­dzi, krą­ży, wra­ca wciąż tam, skąd przy­szedł, pot go za­le­wa. Ogłu­pia­ły pod­cho­dzi do star­szej ko­bie­ty sprze­da­ją­cej wa­rzy­wa przy uli­cy: – Mat­ko, pro­szę, może wiesz, gdzie ja miesz­kam? A ona, roz­ba­wio­na tak uprzej­mie wy­ra­żo­ną głu­po­tą, na­tych­miast od­po­wia­da: – Cze­mu bym mia­ła nie wie­dzieć? Już cię tam pro­wa­dzę!

Wróż­ka jaka czy co, my­śli tam­ten, uświa­da­mia­jąc so­bie wresz­cie, jaki to bez­sens zwra­cać się z ta­kim py­ta­niem do ko­goś, kogo wi­dzi się po raz pierw­szy. Idzie jed­nak za nią po­słusz­nie. Cia­snym za­uł­kiem do­cho­dzą do ja­kie­goś wej­ścia. – To nie tu, nie po­zna­ję uli­cy! – upie­ra się za­gu­bio­ny. Lecz sta­ru­cha ze zło­śli­wym re­cho­tem już roz­su­wa za­sło­nę: – Ale to tu po­wi­nie­neś miesz­kać! A tam gołe dziw­ki prze­my­ka­ją wśród klien­tów, spro­śnie na­pi­sy. Dom pu­blicz­ny, zwy­kły bur­del.

To ka­wał dro­gi stąd, lecz w bok od dwor­ca. Na pew­no nie doj­dzie­my do tam­te­go domu dla woj­ska. Chy­ba jed­nak nie bę­dzie pa­tro­li. A po dro­dze musi coś się zda­rzyć, ja­kiś przy­pa­dek, ja­kaś spo­sob­ność, ktoś po­mo­że. Tyl­ko spo­koj­nie!

Zba­cza­ją w bok, w alej­kę ku te­atro­wi. Z prze­ciw­ka pod­cho­dzi żoł­nierz, sze­re­go­wiec. Jed­no spoj­rze­nie i już wie, co się tu dzie­je. Ofi­cer się za­ta­cza, jest nie­bez­piecz­ny dla każ­de­go w po­bli­żu. Żoł­nierz przy­sta­je i mel­du­je służ­bo­wo: – Jetzt füh­re ich! Ru­chem gło­wy daje znak mło­de­mu: zni­kaj! Sło­wa­mi, po pol­sku na pew­no wy­ra­ził­by to moc­niej, do­bit­niej.

Na­tych­miast sko­rzy­sta­łem z oka­zji.

ENKOLPIOS, PETRONIUSZ, „SATYRIKON”

Lecz kto tak na­praw­dę stwo­rzył oka­zję, kto pod­su­nął zbaw­czy po­mysł?

Mło­dy czło­wiek, tak zwie­dzio­ny nie­gdyś i gdzieś tam przez zło­śli­wą babę, miał na imię En­kol­pios. To głów­ny bo­ha­ter i je­dy­ny nar­ra­tor po­wie­ści Pe­tro­niu­sza „Sa­ty­ri­kon”; do na­szych cza­sów do­trwa­ła ona tyl­ko w ułom­kach. Jest więc En­kol­pios po­sta­cią fik­cyj­ną, trud­no mu dzię­ko­wać. Na­to­miast au­tor po­wie­ści, Pe­tro­niusz, jest oso­bą w peł­ni hi­sto­rycz­ną. To ów rzym­ski ary­sto­kra­ta z cza­sów Ne­ro­na, tak sze­ro­ko dziś zna­ny dzię­ki „Quo va­dis”. Od­ma­lo­wał go Sien­kie­wicz w swym dzie­le mi­strzow­sko, a na­wet – co może na­su­nąć pew­ne re­flek­sje – z oczy­wi­stą sym­pa­tią. Por­tret od­po­wia­da, poza ła­twą do usu­nię­cia war­stwą fik­cji po­wie­ścio­wej, wszyst­kie­mu, co mówi o Pe­tro­niu­szu hi­sto­ryk Ta­cyt. A mógł jesz­cze wi­dzieć go jako chło­piec, na­le­żał bo­wiem do tej sa­mej war­stwy spo­łecz­nej. Na pew­no zaś, pi­sząc swe „Rocz­ni­ki”, ko­rzy­stał ze wspo­mnień osób nie­gdyś do­brze zna­ją­cych wpły­wo­we­go do­rad­cę Ne­ro­na. W sto­li­cy dłu­go mu­sia­ły krą­żyć opo­wie­ści o nim, zna­la­zł­szy się bo­wiem w nie­ła­sce, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo w spo­sób iście nie­zwy­kły.

Lecz czy to rze­czy­wi­ście wła­śnie tego Pe­tro­niu­sza moż­na uznać za twór­cę „Sa­ty­ri­ko­nu”? Na­zwi­sko nie na­le­ża­ło prze­cież do wy­jąt­ko­wo rzad­kich w daw­nym Rzy­mie. Róż­ne wszak­że wska­zów­ki każą uznać tę iden­ty­fi­ka­cję za na­der praw­do­po­dob­ną, choć peł­nej zgo­dy w tej kwe­stii chy­ba nig­dy nie bę­dzie.

Ty­tu­ły frag­men­tów po­wie­ści w śre­dnio­wiecz­nych rę­ko­pi­sach z re­gu­ły po­da­ją, że ich au­to­rem jest Pe­tro­nius Ar­bi­ter. A wła­śnie taki przy­do­mek, ele­gan­tiae ar­bi­ter, no­sił we­dług Ta­cy­ta Pe­tro­niusz jako przez sa­me­go ce­sa­rza wiel­ce po­wa­ża­ny au­to­ry­tet w spra­wach ele­gan­cji – chy­ba nie tyle stro­ju, ile do­bre­go sma­ku w spra­wach ar­ty­stycz­nych. Wia­do­mo, jak wy­so­ko ce­nił Ne­ron swój ta­lent po­ety i pie­śnia­rza, wy­stę­po­wał na­wet w tej roli pu­blicz­nie, ku strasz­li­we­mu zgor­sze­niu se­na­to­rów, co mia­ło w swo­im cza­sie przy­czy­nić się do jego upad­ku.

Da­lej – po­śred­nim, lecz istot­nym ar­gu­men­tem prze­ma­wia­ją­cym za tym Pe­tro­niu­szem jako au­to­rem są sam ję­zyk, styl, re­alia i kli­mat „Sa­ty­ri­ko­nu”. Zna­ko­mi­cie przy­sta­ją do wszyst­kie­go, co wie­my o ży­ciu co­dzien­nym i o ła­ci­nie tam­te­go okre­su. Nie­któ­rzy ba­da­cze wy­chwy­tu­ją echa lek­tu­ry po­wie­ści u po­ety z koń­ca wie­ku pierw­sze­go, Mar­cja­li­sa. A po­tem cy­tu­je Pe­tro­niu­sza kil­ku pi­sa­rzy, na­wet u schył­ku sta­ro­żyt­no­ści; wśród nich sam św. Hie­ro­nim.

KUME, ROK 66

Pe­tro­niusz zna­lazł się w tym nad­mor­skim mie­ście ital­skiej Kam­pa­nii, po­dą­ża­jąc za or­sza­kiem ce­sa­rza. Nie zo­stał do­pusz­czo­ny przed jego ob­li­cze. Uznał to za do­wód osta­tecz­nej nie­ła­ski i za­po­wiedź wy­ro­ku śmier­ci. Sam więc wy­brał spo­sób odej­ścia moż­li­wie ła­god­ny, ale też taki, któ­ry mu­siał stać się gło­śny. Prze­cię­to mu żyły, lecz co pe­wien czas je pod­wią­zy­wa­no, a on przy­słu­chi­wał się we­so­łym pie­śniom i mi­łej po­ezji. Żad­nych fi­lo­zo­ficz­nych roz­mów o nie­śmier­tel­no­ści du­szy, jak to te­atral­nie czy­ni­li w po­dob­nych sy­tu­acjach nie­któ­rzy, na­śla­du­jąc oczy­wi­ście So­kra­te­sa. Za­dbał też o spra­wy do­cze­sne, na­wet o nie­wol­ni­ków, jed­nych na­gro­dził, in­nych ka­zał wy­chło­stać. Uczto­wał, drze­mał – jak­by ta śmierć przy­cho­dzi­ła na­tu­ral­nie. Umie­rał jak epi­ku­rej­czyk: nie spo­dzie­wam się ży­cia wiecz­ne­go, od­cho­dzę jed­nak spo­koj­nie i przy­zwo­icie, bez trwo­gi, pła­czu i ję­ków.

Ze­mścił się wszak­że na spraw­cach, na sa­mym ce­sa­rzu i jego do­rad­cy Ty­gel­li­nie. Przy­mu­sza­ni do sa­mo­bój­stwa zwy­kle prze­sy­ła­li wład­cy po­chleb­cze te­sta­men­ty; w ten spo­sób usi­ło­wa­li ra­to­wać dla bli­skich przed kon­fi­ska­tą przy­najm­niej część ma­jąt­ku. On na­to­miast spo­rzą­dził imien­ny wy­kaz ko­biet i chłop­ców, na pew­no tych z do­brych ro­dów, uczest­ni­ków or­gii ce­sar­skich, nie szczę­dząc do­kład­nych opi­sów. Ka­zał prze­ka­zać go Ne­ro­no­wi, prze­zor­nie jed­nak znisz­czył sy­gnet, któ­rym owe ta­blicz­ki (co­di­cil­li) opie­czę­to­wał. Każ­dy czy­tel­nik frag­men­tów „Sa­ty­ri­ko­nu” przy­zna, że ich au­tor dużo wie o wy­uz­da­nej ero­ty­ce, po­tra­fi pi­sać o tym sma­ko­wi­cie, co rów­nież może słu­żyć za po­śred­ni ar­gu­ment na rzecz tezy o tym wła­śnie Pe­tro­niu­szu jako au­to­rze.

Oko­licz­no­ści sa­mo­bój­stwa, a przy spo­sob­no­ści świet­nie na­szki­co­wa­ny por­tret ary­sto­kra­ty, przed­sta­wił Ta­cyt w za­le­d­wie kil­ku­na­stu zda­niach XVI księ­gi swych „Rocz­ni­ków” (An­na­les). Ta część dzie­ła za­cho­wa­ła się tyl­ko w jed­nym śre­dnio­wiecz­nym rę­ko­pi­sie!

W pe­wien spo­sób spo­ty­ka­łem się z Pe­tro­niu­szem już po­przed­nio, przed owym nie­zwy­kłym in­cy­den­tem na kra­kow­skich Plan­tach. A mia­łem jesz­cze spo­ty­kać go w róż­nych sy­tu­acjach wie­lo­krot­nie. Nie­ste­ty, nie były to spo­tka­nia bez­po­śred­nie i oso­bi­ste, nad czym bo­le­ję. Nie wy­wo­łu­ję jed­nak du­chów ani ich nie pod­słu­chu­ję – jak przy­da­rzy­ło się to choć­by Nor­wi­do­wi, gdy usiadł w Pom­pe­jach przy gro­bow­cu ka­płan­ki Mam­mii; uwiecz­nił tę nie­zwy­kłą chwi­lę w ma­łym po­ema­cie. Nie za­mie­rzam fan­ta­zjo­wać. Choć przy­zna­ję, że wie­le bym dał, by tak zaj­mu­ją­co opo­wia­dać o kon­tak­tach z tam­tym świa­tem – na­le­ży­cie za­cho­wu­jąc pro­por­cje ta­jem­ni­czo­ści, gro­zy, re­ali­zmu, ale i hu­mo­ru – jak uczy­nił to ar­che­olog, me­die­wi­sta i bi­bli­sta an­giel­ski, Mon­ta­gne Rho­des Ja­mes, dy­rek­tor mu­zeum w Cam­brid­ge. My­ślę o uro­czym zbio­rze „Opo­wie­ści sta­re­go an­ty­kwa­riu­sza” (1931) – o wsze­la­kich du­chach i nie­zwy­kłych spo­tka­niach z nimi w prze­róż­nych sy­tu­acjach i miej­scach. Przy­ję­cie po­dob­nej kon­wen­cji by­ło­by na­wet uspra­wie­dli­wio­ne, sko­ro i tak tłem wie­lu rze­czy­wi­stych wy­da­rzeń, któ­re wy­pad­nie tu przed­sta­wić, będą an­ty­kwa­ria­ty, sta­re bi­blio­te­ki, za­mar­łe mia­sta; prze­wi­nie się też spo­ro po­sta­ci nie­gdyś do­brze mi zna­nych, już zmar­łych, a prze­cież jak­by obec­nych.

Nie pró­bu­ję rów­nież wy­obra­zić so­bie, jak by to ar­bi­ter ele­gan­cji Ne­ro­na oce­niał oso­by lub wy­da­rze­nia na­szych cza­sów. Pew­ne re­flek­sje i tak w spo­sób na­tu­ral­ny po­ja­wią się w toku opo­wie­ści o kon­tak­tach z kimś sprzed dwu­dzie­stu wie­ków. Po­zor­nie to da­le­ko, prze­paść cza­su. Oka­że się jed­nak, ośmie­lam się twier­dzić, iż bar­dzo bli­sko.

Tak czy in­a­czej, owe­go wrze­śnio­we­go wie­czo­ru w po­bli­żu Bra­my Flo­riań­skiej sta­ło się coś wręcz dra­ma­tycz­ne­go: Pe­tro­niusz po pro­stu ura­to­wał mi ży­cie. Jak­by z za­świa­tów. Był moim zbaw­cą – po­przez głup­ko­wa­te py­ta­nie i zło­śli­wy po­mysł tam­tej ulicz­nej prze­kup­ki, jak przed­sta­wił to En­kol­pios. A za­pa­mię­ta­łem tę opo­wieść głów­nie chy­ba dzię­ki pew­ne­mu gra­ma­tycz­ne­mu dro­bia­zgo­wi, do cze­go jesz­cze po­wró­cę.

CO ZA POWIEŚĆ!

En­kol­pios opo­wia­da o tej przy­go­dzie, jak i o wszyst­kich in­nych, z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią. Jest to łań­cuch awan­tur nie­praw­do­po­dob­nych, nie­kie­dy groź­nych, naj­czę­ściej tyl­ko ab­sur­dal­nie za­baw­nych, zwy­kle wy­so­ce nie­oby­czaj­nych. Ta­kiej pa­no­ra­my ży­cia Rzy­mian z po­cząt­ków ce­sar­stwa nie znaj­dzie­my w żad­nym dzie­le li­te­rac­kim tam­tej epo­ki. Naj­ob­szer­niej­szy z za­cho­wa­nych frag­men­tów to uczta w domu no­wo­bo­gac­kie­go Try­mal­chio­na, oczy­wi­ście opi­sa­na przez En­kol­pio­sa jako jej uczest­ni­ka. Lecz nie­mal każ­dy uło­mek po­wie­ści to świa­dec­two by­strej ob­ser­wa­cji oby­cza­ju i ję­zy­ka, per­ła re­ali­zmu opi­su, ale też prze­wrot­ne­go hu­mo­ru. Kpi­ny ze wszyst­kie­go i ze wszyst­kich. Tak­że z mod­nych wów­czas grec­kich ro­man­sów mi­ło­snych i przy­go­do­wych, a na­wet z wiel­kich dzieł li­te­ra­tu­ry, zwłasz­cza z po­ezji epicz­nej; ba, z sa­me­go Ho­me­ra! W grun­cie rze­czy owa po­wieść to, by użyć dzi­siej­sze­go okre­śle­nia, ro­dzaj an­ty­po­wie­ści.

Czy to Pe­tro­niusz był au­to­rem po­my­słu i kon­struk­cji utwo­ru? Na kim się wzo­ro­wał, skąd czer­pał ma­te­riał? Czy z do­świad­czeń wła­snych i swo­ich bli­skich? Czy wy­stę­pu­ją­ce w niej po­sta­ci to ka­ry­ka­tu­ry współ­cze­snych mu osób, może na­wet z oto­cze­nia ce­sa­rza? Może to po­wieść z klu­czem? A może co­di­cil­li prze­sła­ne Ne­ro­no­wi tuż przed śmier­cią były ja­kąś cząst­ką „Sa­ty­ri­ko­nu” – wraz z ob­ja­śnie­nia­mi? Py­ta­nia waż­ne, lecz w ni­czym nie mogą wpły­nąć na wy­so­ką oce­nę ta­len­tu Pe­tro­niu­sza. Gdy­by rzecz za­cho­wa­ła się w ca­ło­ści, jej au­to­ra za­li­czo­no by z pew­no­ścią do naj­wy­bit­niej­szych pi­sa­rzy nie tyl­ko li­te­ra­tu­ry rzym­skiej, lecz i eu­ro­pej­skiej. To­też mia­ła wiel­bi­cie­li przez wie­ki.

SYDONIUSZ APOLLINARIS

Ten ary­sto­kra­ta rzym­ski z po­ło­wy wie­ku V, a więc z cza­sów, gdy ce­sar­stwo chy­li­ło się ku ru­inie, po­cho­dził z Lug­du­num w Ga­lii, obec­ne­go Lyonu. Ale jako zięć ce­sa­rza Awi­tu­sa (455-456) dzia­łał też w pew­nym okre­sie w sa­mym Rzy­mie; był pre­fek­tem mia­sta. Przy­jął chrze­ści­jań­stwo i zo­stał bi­sku­pem dzi­siej­sze­go mia­sta Cler­mont-Fer­rand. U nas poza wą­skim gro­nem fi­lo­lo­gów ni­ko­mu nie jest zna­ny. Do­pie­ro w roku 2004 uka­zał się peł­ny prze­kład jego utwo­rów na ję­zyk pol­ski pió­ra prof. Mie­czy­sła­wa Broż­ka, nie­daw­no zmar­łe­go. Mu­szę tu do­dać: to u nie­go, wów­czas ad­iunk­ta, skła­da­łem swe pierw­sze ko­lo­kwium uni­wer­sy­tec­kie – z „Ene­idy”. Skła­da­łem je w jego miesz­ka­niu pry­wat­nym – był wów­czas cho­ry – przy uli­cy War­szaw­skiej póź­ną je­sie­nią 1945 roku. A więc za­le­d­wie kil­ka­set kro­ków od Bra­my Flo­riań­skiej i w za­le­d­wie rok po tym, jak otar­łem się tam o śmierć we wrze­śniu roku 1944!

Dla Fran­cu­zów Sy­do­niusz to waż­ny świa­dek hi­sto­rii Ga­lii w cza­sach rzym­sko-wi­zy­goc­kich. Wiel­ce oczy­ta­ny, sam też pa­rał się po­ezją oraz ukła­dał li­te­rac­kie li­sty – w sty­lu nie­zno­śnie re­to­rycz­nym. Je­den ze swych po­ema­tów po­świę­cił przy­ja­cie­lo­wi z Na­rbo­ny, sła­wiąc li­te­rac­kie ta­len­ty za­rów­no jego, jak i jego ojca; obaj no­si­li imię Kon­sen­cjusz. Wy­mie­nia cały za­stęp naj­wy­bit­niej­szych pi­sa­rzy grec­kich i ła­ciń­skich, z któ­ry­mi ci jego zda­niem mo­gli­by się rów­nać. Je­śli cho­dzi o au­to­rów rzym­skich, są to Cy­ce­ron, Li­wiusz, We­rgi­liusz, Te­ren­cjusz, Plaut, Sa­lu­stiusz, Ta­cyt, Se­ne­ka, Owi­diusz, Mar­cja­lis, Lu­kan, Sta­cjusz. Lecz zna­lazł się w tym świet­nym gro­nie, i to tuż po Ta­cy­cie – Pe­tro­niusz! Pi­sze o nim enig­ma­tycz­nie:

Cie­bie, Ar­bi­trze, w mas­syl­skich ogro­dach

świę­te­go z drew­na czci­cie­lu

Hel­le­sponc­kie­mu Pria­po­wi rów­ny.

prze­kład Mie­czy­sła­wa Broż­ka

Sens tych słów wy­ja­śni się póź­niej.

Sy­do­niusz mógł znać „Sa­ty­ri­kon” jesz­cze w ca­ło­ści. Lecz na­wet z frag­men­tów mu­siał­by się zo­rien­to­wać, że jego bo­ha­te­rzy „ko­cha­ją in­a­czej” i na­le­żą do lu­dzi z mar­gi­ne­su spo­łecz­ne­go. Dla­cze­go ary­sto­kra­ta, czło­wiek żo­na­ty – gdy pi­sał po­emat do Kon­sen­cju­sza chy­ba jesz­cze nie był bi­sku­pem – tak wy­so­ko sta­wia au­to­ra wła­śnie ta­kiej po­wie­ści? To zdu­mie­wa. „Od­mien­ne” skłon­no­ści mi­ło­sne sa­me­go Pe­tro­niu­sza wy­da­ją się pra­wie pew­ne, jego bo­ha­te­ro­wie zaś upra­wia­ją te roz­ko­sze bez że­na­dy. Czym wy­ja­śnić tak za­szczyt­ne miej­sce przy­zna­ne twór­cy opo­wia­dań o dziw­nych spraw­kach po­dej­rza­nych osob­ni­ków?

Może za­chwy­cił Sy­do­niu­sza bo­ga­ty ję­zyk, świet­nie do­sto­so­wa­ny do prze­róż­nych śro­do­wisk? Ależ wła­sna jego twór­czość świad­czy, że sam mi­ło­wał gór­no­lot­ną re­to­ry­kę, któ­ra aku­rat w „Sa­ty­ri­ko­nie” jest wy­śmie­wa­na! Może uję­ła miesz­kań­ca Ga­lii oko­licz­ność, że ja­kieś sce­ny na sa­mym po­cząt­ku po­wie­ści roz­gry­wa­ły się wła­śnie w Mar­sy­lii; wska­zu­je na to pew­na wzmian­ka w póź­no­ła­ciń­skim ko­men­ta­rzu do „Ene­idy”. Po­wia­da ów ko­men­ta­tor, uczo­ny Ser­wiusz: „Ile­kroć miesz­kań­cy Mas­sa­lii cier­pie­li z po­wo­du za­ra­zy, ofia­ro­wy­wał się je­den z ubo­gich: mia­no go ży­wić przez cały rok na koszt pu­blicz­ny, i to lep­szym je­dze­niem. Po­tem ozdo­bio­ny ga­łąz­ka­mi i w świę­tych sza­tach opro­wa­dza­ny był przez całe mia­sto wśród prze­kleństw, by to na nie­go spa­dły wszyst­kie nie­szczę­ścia pań­stwa – i tak go po­rzu­ca­no. To prze­czy­ta­no u Pe­tro­niu­sza”. A więc to w Mar­sy­lii, jak mo­że­my przy­pusz­czać, bo­ha­te­rzy do­pu­ści­li się ja­kie­goś prze­stęp­stwa, któ­re ścią­gnę­ło na nich gniew bo­gów i wplą­ta­ło w łań­cuch przy­gód ero­tycz­nych. Czym za­wi­ni­li? To py­ta­nie bę­dzie po­wra­ca­ło. Po­tem wszak­że tłem przed­sta­wia­nych w „Sa­ty­ri­ko­nie” wy­da­rzeń są już tyl­ko mia­sta Ita­lii.

A może to sama te­ma­ty­ka i at­mos­fe­ra per­wer­syj­nej po­wie­ści były szcze­gól­nie bli­skie Sy­do­niu­szo­wi z ja­kichś in­tym­nych, oso­bi­stych po­wo­dów – czło­wie­ko­wi ską­di­nąd tak wy­so­kiej kul­tu­ry i re­li­gij­ne­mu? To tyl­ko przy­pusz­cze­nie, za­pew­ne zbyt śmia­łe. Róż­ne jed­nak wy­da­rze­nia z na­szych cza­sów mo­gły­by wska­zy­wać, że tego ro­dza­ju hi­po­te­zy nie są tak cał­ko­wi­cie bez­za­sad­ne.

Jed­no jest pew­ne: od cza­sów ce­sa­rza Ne­ro­na po ce­sa­rza Awi­tu­sa „Sa­ty­ri­kon” był przez czte­ry wie­ki czy­ta­ny, przez wie­lu wręcz z za­chwy­tem. Na­wet w uryw­kach po­wieść ta jest zro­zu­mia­ła i wy­wo­łu­je uśmiech tak­że dzi­siaj. Spo­ty­ka­my prze­cież co krok sce­ny, po­sta­ci, sy­tu­acje wręcz po­nad­cza­so­we. Choć­by ta przy­go­da En­kol­pio­sa! Po­zor­nie nie­zwy­kła, może jed­nak przy­da­rzyć się temu i owe­mu rów­nież obec­nie. Bywa prze­cież, że ktoś się zgu­bi w ob­cym mie­ście. Bywa, że – zroz­pa­czo­ny i ogłu­pia­ły – za­da­je bez­sen­sow­ne py­ta­nia. Za­cne star­sze ko­bie­ty wciąż sprze­da­ją wa­rzy­wa na na­szych uli­cach. I nie bra­ku­je nig­dzie agen­cji to­wa­rzy­skich; po ła­ci­nie zwa­no je nie tak wy­twor­nie, bo for­nix albolu­pa­nar. Zmie­nia­ją się ko­stiu­my i ję­zy­ki, lecz przy­pad­ki by­wa­ją w swej isto­cie te same.

Czy Pe­tro­niusz sam wy­my­ślił, czy też gdzieś za­sły­sza­ną aneg­do­tę zręcz­nie wy­ko­rzy­stał? To nie­istot­ne. Waż­ne, że to on pod­su­nął mi w tam­tej głu­piej, lecz śmier­tel­nie groź­nej sy­tu­acji po­mysł po­zor­nie rów­nie głu­pi, a prze­cież zba­wien­ny.

O POŻYTKU Z ZAINTERESOWAŃ BEZUŻYTECZNYCH

Od­da­jąc na­leż­ne dzię­ki Pe­tro­niu­szo­wi, mu­szę jed­nak stwier­dzić, że coś za­wdzię­czam tak­że so­bie sa­me­mu, a ści­śle rzecz bio­rąc, swe­mu ab­sur­dal­ne­mu upo­ro­wi w dą­że­niu do celu rów­nie ab­sur­dal­ne­go; zwłasz­cza w tam­tych cza­sach.

Czy­ta­łem o przy­go­dzie En­kol­pio­sa chy­ba ja­kieś trzy lata przed tą moją na kra­kow­skich Plan­tach. W każ­dym ra­zie było to je­sie­nią, w nie­opa­la­nym miesz­ka­niu da­le­kich zna­jo­mych (dla do­kład­no­ści: przy uli­cy Łob­zow­skiej; wę­dro­wa­łem tam pie­cho­tą z Pod­gó­rza, ów­cze­snych pe­ry­fe­rii Kra­ko­wa). Czy­ta­łem sło­wa opo­wie­ści w ory­gi­na­le, po ła­ci­nie, w gru­bym, osiem­na­sto­wiecz­nym to­mie. Do­tar­łem do owe­go upra­gnio­ne­go, wy­ma­rzo­ne­go skar­bu po mie­sią­cach sta­rań, po­szu­ki­wań, za­bie­gów w naj­czar­niej­szych cza­sach oku­pa­cji. Za­mknię­te gim­na­zja i li­cea, wyż­sze uczel­nie, bi­blio­te­ki, mu­zea, te­atry, za­bro­nio­ne wszel­kie for­my kształ­ce­nia – poza pod­sta­wo­wym i za­wo­do­wym. Żyje się do­słow­nie z dnia na dzień, w nę­dzy, wciąż na gra­ni­cy śmier­ci i osta­tecz­ne­go po­ni­że­nia. Do­ty­czy­ło to zwłasz­cza chłop­ców mo­je­go po­ko­le­nia, dwu­dzie­sto­lat­ków.

Giną ar­mie żoł­nie­rzy wszyst­kich na­ro­do­wo­ści od koła pod­bie­gu­no­we­go przez rów­ni­ny Ro­sji aż po pu­sty­nie Sa­ha­ry i dżun­gle na wy­spach Pa­cy­fi­ku. Mi­lio­ny cier­pią wszel­kie udrę­ki w obo­zach pra­cy i w ła­grach. Pło­ną kre­ma­to­ria – naj­więk­sze z nich za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od Kra­ko­wa. Ludz­kość w ca­łych swych do­tych­cza­so­wych dziej ach nie prze­ży­wa­ła cze­goś tak po­twor­ne­go w ta­kiej ska­li i na tak ogrom­nych ob­sza­rach. Śre­dnio­wiecz­ne na­jaz­dy Mon­go­łów, póź­niej­sze woj­ny re­li­gij­ne, na­wet pierw­sza woj­na świa­to­wa wy­da­ją się mimo swe­go okru­cień­stwa i he­ka­tomb za­le­d­wie in­cy­den­ta­mi w po­rów­na­niu z owym ka­ta­kli­zmem zła, nie­na­wi­ści, znisz­czeń, sza­le­ją­cym nie­mal na ca­łym glo­bie przy wy­ko­rzy­sta­niu po­tęż­nych środ­ków no­wo­żyt­nej tech­ni­ki.

I oto na tle tego kosz­ma­ru, w dniach nę­dzy i stra­chu, dla ko­goś spra­wą naj­waż­niej­szą sta­je się… ła­ci­na! I to aku­rat ta, jaką na­praw­dę po­słu­gi­wa­li się Rzy­mia­nie w ży­ciu co­dzien­nym. Jak brzmia­ły naj­zwy­klej­sze roz­mo­wy? Gdy­bym, prze­nie­sio­ny w tam­te cza­sy, mu­siał py­tać o dro­gę, ja­kich słów bym użył? Jak pro­sił­bym o po­moc i wska­zów­ki w pro­stych spra­wach ży­cio­wych? Owszem, zna­łem, jak wszy­scy li­ce­ali­ści, w ja­kimś tam skrom­nym stop­niu ła­ci­nę li­te­rac­ką, tę cy­ce­roń­ską, oma­wia­ją­cą wiel­kie spra­wy i wy­da­rze­nia – Qu­ousque tan­dem Ca­ti­li­na abu­te­re pa­tien­tia no­stra! – Do­ką­dże to, Ka­ty­li­no, bę­dziesz nad­uży­wał cier­pli­wo­ści na­szej! Pięk­ne sło­wa, grom­kie fra­ze­sy. Była jesz­cze ła­ci­na li­tur­gii w ko­ście­le. Ale to prze­cież nie ję­zyk co­dzien­no­ści, nikt nie mógł tak roz­ma­wiać w nor­mal­nych kon­tak­tach mię­dzy­ludz­kich!

Po­ja­wia się Pe­tro­niusz. Oczy­wi­ście naj­pierw na kar­tach „Ouo va­dis”. Ta po­wieść nie­zbyt mi się spodo­ba­ła, nie wra­ca­łem do niej. Ja­kim cu­dem mógł­bym wte­dy przy­pu­ścić, że za lat kil­ka­dzie­siąt będę kon­sul­tan­tem na­uko­wym jej pol­skiej ekra­ni­za­cji? A pra­ca przy tym dzie­le fil­mo­wym – mu­szę do­dać od razu – była za­ra­zem tak­że jed­nym ze spo­tkań z Pe­tro­niu­szem! Wów­czas więc, przy pierw­szej lek­tu­rze, na­wet tak mło­de­mu czy­tel­ni­ko­wi wy­da­ła się jed­ną z naj­słab­szych ze zna­nych mi już tego au­to­ra. Wszyst­ko sztucz­ne, jak na ogrom­nym płót­nie Sie­mi­radz­kie­go „Po­chod­nie Ne­ro­na” w Su­kien­ni­cach; ka­za­no je po­dzi­wiać kra­kow­skim gim­na­zja­li­stom. Sce­ny na ob­ra­zie i opi­sy w książ­ce dziw­nie te­atral­ne, nie­praw­dzi­we, prze­ry­so­wa­ne tak lub in­a­czej, po­sta­ci mar­twe – złe, świą­to­bli­we lub tak mdłe jak Li­gia i Wi­ni­cjusz („ofi­ce­rek”, ktoś słusz­nie tak go na­zwał). Tyl­ko Pe­tro­niusz na­praw­dę żywy, in­te­li­gent­ny, sym­pa­tycz­ny, trud­ny do okre­śle­nia jed­nym przy­miot­ni­kiem. Gar­dzi pro­stac­twem i głu­po­tą, wzdra­ga się przed prze­ja­wa­mi okru­cień­stwa, chce jed­nak utrzy­mać swo­ją po­zy­cję na dwo­rze; jest po­my­sło­wy, lu­dziom życz­li­wy, wo­bec chrze­ści­jan za­cho­wu­je dy­stans („cuch­ną po­tem, ale to zwy­cię­ży!”). Praw­dę mó­wiąc, spra­wi­ło mi swo­istą sa­tys­fak­cję, że film jak­by po­twier­dził moje pierw­sze, chło­pię­ce wra­że­nia. Ob­na­żył sła­bość ar­ty­stycz­ną po­wie­ści, za­cho­wał bo­wiem zbyt wier­nie za­rów­no sche­ma­tyzm jej ak­cji, jak też uprosz­czo­ne wi­dze­nie rzym­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Z dru­giej wszak­że stro­ny stwo­rzył szan­sę dla trzech świet­nych kre­acji ak­tor­skich: Mi­chał Ba­jor – Ne­ron, Je­rzy Tre­la – Chi­lon Chi­lo­ni­des, Bo­gu­sław Lin­da – Pe­tro­niusz.

Pa­mię­tam do­brze, że czy­ta­jąc po raz pierw­szy „Quo va­dis”, zwró­ci­łem uwa­gę na wzmian­kę: Pe­tro­niusz pi­sze ja­kąś po­wieść. Do­sta­łem gdzieś zna­ny, po­pu­lar­ny do dziś al­bum ilu­stra­cji Pio­tra Sta­cho­wi­cza do „Quo va­dis”. Prze­glą­da­łem go w po­god­ny czerw­co­wy wie­czór. Otwie­ram jed­ną z kart i oto Pe­tro­niusz sie­dzą­cy, spo­wi­ty w bia­łą sza­tę, skro­bie ryl­cem na ta­blicz­ce! Prze­cież taki au­tor jak Sien­kie­wicz i taki ilu­stra­tor nie mogą się my­lić! A może to praw­da, może istot­nie Pe­tro­niusz zaj­mo­wał się twór­czo pi­sar­stwem? Może na­wet ta jego rzecz się za­cho­wa­ła i będę mógł ją prze­czy­tać?

W skró­to­wym omó­wie­niu li­te­ra­tu­ry rzym­skiej Ka­zi­mie­rza Mo­raw­skie­go jest po­twier­dze­nie: Pe­tro­niusz na­pi­sał po­wieść, ce­chu­je się ona na­tu­ral­nym ję­zy­kiem, bli­skim co­dzien­ne­mu, mamy jej frag­men­ty, a naj­cen­niej­szy z nich to „Uczta Try­mal­chio­na”. Ta, jak wnet się do­wie­dzia­łem, była już prze­ło­żo­na na ję­zyk pol­ski, i to przez sa­me­go Le­opol­da Staf­fa; osią­gal­na w bro­szu­ro­wym, ale ład­nym wy­da­niu, po­dob­nie jak po­ezje prze­ka­za­ne pod imie­niem Pe­tro­niu­sza. Pod­czas oku­pa­cji kra­kow­skie an­ty­kwa­ria­ty wciąż ist­nia­ły, da­wa­ły wła­ści­wie je­dy­ną moż­li­wość do­tar­cia do książ­ki. To wte­dy sta­łem się ich wier­nym aż do chwi­li obec­nej, choć za­wsze na­zbyt ubo­gim, klien­tem. Na­praw­dę miał­bym pra­wo na­pi­sać książ­kę „Opo­wie­ści an­ty­kwa­rycz­ne”. Choć­by o nie­zwy­kłych przy­pad­kach, gra­ni­czą­cych nie­mal z cu­dem, pod­su­wa­nia mi pew­nych ksią­żek jak­by przez du­chy. Po­peł­ni­łem w ży­ciu bez­miar błę­dów. Do tych jed­nak­że, nad któ­ry­mi naj­bar­dziej bo­le­ję, za­li­czam to, że tyle skar­bów bi­blio­fil­skich mia­łem w ręku – i po­zo­sta­wi­łem je z bra­ku ro­ze­zna­nia; choć jesz­cze częst­szą przy­czy­ną była pu­sta kie­szeń.

„Uczta” to ka­pi­tal­na lek­tu­ra. Jak jed­nak do­trzeć do jej ła­ciń­skie­go ory­gi­na­łu? A co z in­ny­mi frag­men­ta­mi? Pe­tro­niusz ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nig­dy nie był czy­ty­wa­ny w gim­na­zjach, to­też na­wet moi na­uczy­cie­le ła­ci­ny nie mie­wa­li go w swych bi­blio­te­kach, bo i po co?

Ta­kie zmar­twie­nia w ta­kim cza­sie to coś na gra­ni­cy już nie dzi­wac­twa, lecz ob­se­sji, śmiesz­nej i bzdur­nej, choć ra­czej nie­szko­dli­wej. Jak zdo­być ory­gi­nał Pe­tro­niu­sza – o to za­bie­gać, kie­dy świat się wali? A jed­nak nie by­łem od­osob­nio­ny w tego ro­dza­ju bez­sen­sow­nych pa­sjach i za­in­te­re­so­wa­niach. Nie­je­den opę­ta­niec go­tów był­by od­dać na­wet bo­che­nek bia­łe­go chle­ba za upra­gnio­ną książ­kę z ja­kiejś tam ni­ko­mu na nic nie­po­trzeb­nej dzie­dzi­ny wie­dzy: si­no­lo­gii, fi­lo­zo­fii re­li­gii, ma­te­ma­ty­ki, san­skry­tu. Wła­śnie to, co było cał­ko­wi­cie nie­przy­dat­ne w wal­ce o co­dzien­ne prze­trwa­nie, wszyst­ko, co wy­da­wa­ło się wręcz me­ta­fi­zycz­nie ode­rwa­ne od rze­czy­wi­sto­ści, znaj­do­wa­ło wów­czas swych en­tu­zja­stów i fa­na­ty­ków, je­dy­nie tym i po to ży­ją­cych.

Ja­kim mia­nem okre­ślić tak cał­ko­wi­cie ab­sur­dal­ne po­sta­wy w kra­inie mro­ku, bez­na­dziei, gro­zy? Uciecz­ka w ob­ło­ki od po­twor­no­ści woj­ny, oku­pa­cji, ho­lo­kau­stu? Z całą pew­no­ścią coś ta­kie­go dzia­ła­ło w pod­świa­do­mo­ści. Ale chy­ba obec­na była też sza­leń­cza na­dzie­ja wbrew na­dziei. Może owoc tych po­szu­ki­wań prze­trwa ka­ta­klizm? Może kie­dyś wy­kieł­ku­je – jak zda­rza się nie­któ­rym na­sio­nom – na­wet po wie­kach i w in­nym świe­cie ko­muś na coś się przy­da? Oto naj­głęb­sze prze­ko­na­nie, nie­złom­na wia­ra lu­dzi na gra­ni­cy ży­cia i śmier­ci. To, co obec­nie wy­da­je się cał­ko­wi­cie bez­u­ży­tecz­ne, prze­trwa i ob­ja­wi swą war­tość, gdy przyj­dzie czas. Wte­dy do­pie­ro, mó­wiąc pa­te­tycz­nie, za­lśni bla­skiem klej­no­tu od­na­le­zio­ne­go w gru­zach. Za­wsze i wszę­dzie w cza­sach ka­ta­kli­zmów garst­ka lu­dzi jak­by nie z tego świa­ta do­ko­nu­je rze­czy, pa­trząc trzeź­wo, po­dob­nie bzdur­nych, nie­po­trzeb­nych, nie­nor­mal­nych. Chy­ba dzię­ki temu trwa nasz cią­gły po­chód w nie­zna­ne.

W książ­ce chiń­skie­go mę­dr­ca, tao­isty, mi­strza Czu­ang-tsy, osob­ny roz­dział po­świę­co­ny jest uży­tecz­no­ści rze­czy nie­uży­tecz­nych. Ale prze­czy­ta­łem to do­pie­ro w do­brych kil­ka lat po woj­nie, gdy prze­ło­żo­no ją na pol­ski. I przy­zna­ję mu ra­cję, po sto­kroć ra­cję.

RZYM – UPADEK CESARSTWA

Mia­ło się już ku koń­co­wi an­tycz­ne­go świa­ta. U schył­ku wie­ku IV i w po­cząt­kach V gi­nął on po­li­tycz­nie i go­spo­dar­czo pod cio­sa­mi bar­ba­rzyń­ców, dzie­dzic­two zaś jego kul­tu­ry było za­nie­dby­wa­ne, lek­ce­wa­żo­ne lub na­wet świa­do­mie nisz­czo­ne przez wy­znaw­ców no­wej, roz­po­czy­na­ją­cej swe pa­no­wa­nie re­li­gii. Wła­śnie wów­czas nie­wiel­ka gru­pa po­my­leń­ców-po­gan w sa­mym Rzy­mie za­bra­ła się do gor­li­we­go prze­pi­sy­wa­nia ksiąg, któ­re uzna­ła za szcze­gól­nie cen­ne i waż­ne w do­rob­ku li­te­ra­tu­ry ła­ciń­skiej.

Za­pew­ne wła­śnie dzię­ki nim ura­to­wał się rów­nież i zo­stał prze­ka­za­ny śre­dnio­wiecz­nym ko­pi­stom zbiór frag­men­tów Pe­tro­niu­sza. Ktoś in­te­li­gent­ny, sma­kosz li­te­ra­tu­ry, za­chwy­cił się swo­bo­dą nar­ra­cji „Sa­ty­ri­ko­nu”, jego po­zor­nym kpiar­stwem, o tre­ści jed­nak wie­lo­war­stwo­wej i prze­wrot­nej. Był to ktoś roz­mi­ło­wa­ny w ła­ci­nie. Z bó­lem ob­ser­wo­wał, że ta w ustach ludu ule­ga co­raz szyb­szym zmia­nom, a w dzie­łach li­te­ra­tu­ry sta­je się sztucz­na, kla­sycz­nie mar­twa lub dzi­wacz­nie re­to­rycz­na. Do­ce­nił bo­gac­two ję­zy­ka utwo­ru, od­da­ją­ce­go i sub­tel­ne spo­ry ora­to­rów, i bez­ład­ną ga­da­ni­nę pro­stych lu­dzi przy sto­le, w łaź­ni, na tar­gu. Owe­mu czy­tel­ni­ko­wi po­do­ba­ły się rów­nież for­my opo­wie­ści, prze­cho­dzą­cej od zwy­kłej pro­zy do po­ezji, a na­wet pa­ro­dii. Ba­wi­ły go licz­ne epi­zo­dy, wciąż zmie­nia­ją­ce się sce­ne­rie, prze­mie­sza­nie spraw po­waż­nych ze zwy­kłą głu­po­tą co­dzien­no­ści.

Ktoś za­dał so­bie trud, prze­pi­sał lub po­le­cił prze­pi­sać za­pew­ne już tyl­ko wy­bór cel­niej­szych frag­men­tów po­wie­ści. Była bo­wiem ob­szer­na, mia­ła ksiąg chy­ba szes­na­ście. Z ko­lei ta an­to­lo­gia sta­ła się pod­sta­wą dal­szych wy­pi­sów i eks­cerp­tów spo­rzą­dza­nych w wie­kach śred­nich. A nie­za­leż­nie od tego przy­ta­cza­li drob­ne ułom­ki i na­wet po­je­dyn­cze sło­wa z „Sa­ty­ri­ko­nu” ucze­ni, gra­ma­ty­cy sta­ro­żyt­ni i ko­men­ta­to­rzy, jak choć­by wspo­mnia­ny Ser­wiusz.

In­te­lek­tu­ali­ści, wier­ni daw­nym bo­gom, świa­do­mie i kon­se­kwent­nie ra­to­wa­li przed nie­uchron­ną ka­ta­stro­fą przy­najm­niej reszt­ki pi­śmien­nic­twa rzym­skie­go. Do­wo­dzą tego zwłasz­cza ich „sub­skryp­cje” (sub­scrip­tions), czy­li pod­pi­sy. Umiesz­cza­li je na koń­cu po­szcze­gól­nych ksiąg dzie­ła, ob­wiesz­cza­jąc dum­nie, kto, a nie­kie­dy też kie­dy i gdzie, je ko­pio­wał. A czy­ni­li to do­bro­wol­nie, gor­li­wie i ofiar­nie lu­dzie z naj­wyż­szych krę­gów spo­łecz­nych. Bra­li się na­wet do rze­czy ogrom­nych, jak choć­by do Li­wiu­sza „Hi­sto­rii Rzy­mu” – ksiąg po­nad sto czter­dzie­ści. Po­tem nie­któ­re „sub­skryp­cje”, choć nie sta­no­wi­ły in­te­gral­nej czę­ści da­ne­go dzie­ła, by­wa­ły prze­pi­sy­wa­ne au­to­ma­tycz­nie przez mni­chów w śre­dnio­wie­czu. Tym spo­so­bem po­boż­ni za­kon­ni­cy za­cho­wa­li bez­wied­nie pa­mięć o he­ro­icz­nym wy­sił­ku garst­ki lu­dzi, usi­łu­ją­cych w sy­tu­acji nie­mal bez­na­dziej­nej oca­lić ja­kieś ułom­ki bo­gac­twa li­te­ra­tu­ry swe­go już ga­sną­ce­go świa­ta.

Prze­pi­sa­no wte­dy mnó­stwo dzieł wiel­kich i róż­nej tre­ści; za­cho­wa­ne „sub­skryp­cje” to po­twier­dze­nie tyl­ko cząst­ki ogrom­nej, bez­in­te­re­sow­nej pra­cy ostat­nich po­gan. Ucho­dzi­ła ona wte­dy w do­mach ary­sto­kra­cji za obo­wią­zek za­szczyt­ny. Oto dłu­gi na­pis na­grob­ny wy­so­kie­go do­stoj­ni­ka z dru­giej po­ło­wy wie­ku IV, Wet­tiu­sza Ago­riu­sza Pre­tek­sta­ta. Jego żona wy­chwa­la męża, ka­pła­na i gor­li­we­go czci­cie­la oj­czy­stych bo­gów tak­że za to, że prze­pi­sy­wał i po­pra­wiał utwo­ry ła­ciń­skie i grec­kie, pro­za­icz­ne i po­etyc­kie.

A oto Am­mian Mar­cel­li­nus, Grek z po­cho­dze­nia, pi­szą­cy jed­nak hi­sto­rię Rzy­mu po ła­ci­nie, za­miesz­ka­ły u schył­ku IV wie­ku w sa­mej sto­li­cy, wspo­mi­na iro­nicz­nie o dzi­wacz­nym za­in­te­re­so­wa­niu, ja­kim zna­ko­mi­ci Rzy­mia­nie da­rzą daw­nych pi­sa­rzy. Nie w peł­ni poj­mo­wał isto­tę i wagę tego zja­wi­ska. W jego przy­pad­ku jest to po­nie­kąd zro­zu­mia­łe, jako daw­ny ofi­cer wyż­sze­go stop­nia zaj­mo­wał się głów­nie spra­wa­mi woj­ska i po­li­ty­ki, inne uwa­żał za mniej waż­ne. Słu­żąc przed laty u boku ce­sa­rza Ju­lia­na Apo­sta­ty, za­cho­wał też sym­pa­tię, choć nie bez­kry­tycz­ną, do jego po­glą­dów; stąd wy­czu­wal­ny w „Hi­sto­rii” dy­stans, miej­sca­mi na­wet jak­by iro­nicz­ny, wo­bec no­wej re­li­gii. Chciał po­zo­stać w swych są­dach i wie­rze­niach nie­za­leż­ny. To za­wsze bu­dzi sza­cu­nek, a już szcze­gól­nie w okre­sach wsze­la­kich prze­ło­mów, gdy zwy­cię­ża nowy świa­to­po­gląd. Za­zwy­czaj in­te­lek­tu­ali­ści sta­ją się wów­czas gro­mad­nie i na wy­ści­gi jego gor­li­wy­mi wy­znaw­ca­mi, po­tra­fią świet­nie prze­ko­nać na­wet sa­mych sie­bie, że za­wsze taka była ich wia­ra. Tak dzia­ło się pod ko­niec sta­ro­żyt­no­ści. Po­dob­nie mia­ło się dziać wie­lo­krot­nie w XX wie­ku, kie­dy to w tylu kra­jach do­szło do wie­lu, i to tak gwał­tow­nych, wstrzą­sów ustro­jo­wych, ide­olo­gicz­nych, re­li­gij­nych. Nie in­a­czej dziać się bę­dzie w wie­ku XXI.

Wiel­kie dzie­ło Am­mia­na za­cho­wa­ło się – nie­ste­ty, nie