Strona główna » Obyczajowe i romanse » Uwikłana

Uwikłana

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-10-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uwikłana

Prawdziwa historia królowej narkotykowego imperium, która zaczęła pracować jako tajna agentka

Oparta na faktach elektryzująca opowieść przedstawia życie kobiety uwięzionej między dwoma światami, która niebezpiecznie balansuje na krawędzi.

Pochodzącą z wyższych kolumbijskich sfer i wykształconą w Europie Pilar cechuje mieszanka nieodpartego uroku i bezwzględnej przebiegłości. Od zawsze pociągało ją wszystko co zakazane, również nieodpowiedni i niebezpieczni mężczyźni. To właśnie przez nich Pilar zostaje Uwikłana w handel kokainą w jednym z największych światowych karteli, stając wkrótce na czele organizacji.

Po dwóch nieudanych małżeństwach i trudnej ucieczce z narkotykowego świata Pilar osiedla się z dziećmi na Florydzie. Spokojne życie zakłóca były mąż, który w zamian za obietnicę skrócenia wyroku wydaje jej nazwisko rządowej agencji walczącej z narkotykami. Kobieta zostaje zmuszona do infiltracji niebezpiecznego kartelu w ramach akcji „Operacja Księżniczka”, której celem miało być przechwycenie dziesiątek milionów dolarów i kokainy wartej pół miliarda dolarów.

Pilar wciela się w swoją rolę tak dobrze, że zostaje porwana przez  kolumbijskich partyzantów. Czy ktoś ją ocalił, zanim porywacze odkryją, że mają w swych rękach tajną agentkę?

 

Wciągający, nieprawdopodobnie oddany obraz kryminalnego światka. Książka z zamachem podkreśla bezcelowość walki z narkotykową rzeczywistością. – „Kirkus Reviews”

 

Bruce Porterprofesor, który wiele lat wykładał na amerykańskiej uczelni Columbia University Graduate School of Journalism. Dziennikarstwo to jego niebywała pasja, którą realizował pracując jako redaktor oraz pisarz w Newsweeku. Mieszka w Nowym Jorku ze swoją żoną – malarką Sarą Roszak. W wolnych chwilach odsłania arkana sztuki dziennikarstwa, ucząc go więźniów z zakładu karnego w swoim mieście.

Polecane książki

Raport z pewnego porwania w niczym nie przypomina innych książek Gabriela Garcíi Márqueza - przede wszystkim dlatego, że jest historią prawdziwą. O jego specyficznym charakterze stanowi forma, łącząca elementy reportażu i literatury faktu. Ta wstrząsająca relacja, oparta na autentyc...
"Bromba i inni (po latach także...)" to najbardziej b(r)ombowe wydanie kultowej książki Macieja Wojtyszki, rozszerzone o nowe przygody lubianych bohaterów: Bromby, Pciucha, Gżdacza, Zwierzątka Mojej Mamy i innych. Nowe są także autorskie ilustracje doskonale oddające specyfikę tego pełnego paradoksó...
Pierwsza książka podejmująca otwarcie temat tzw. choroby sierocej w dorosłym życiu. „Pomarańczowa droga” to współczesna opowieść o kilkorgu ludziach doświadczonych przez życie, którzy według właściwego im klucza rozpoznają się i zbliżają do siebie. Spotkania między nimi stają się dla nich impulse...
REPRINT. Cenne opracowanie dotyczące run w ogólności, a run słowiańskich w szczególności. Autor zajmuje się następującymi zagadnieniami: O runach i pomnikach runicznych w ogóle.  Zapatrywania na pochodzenie pisma runicznego. Zdania o celu pisma runicznego. Rozbiór pisma runicznego. Futhorki. Stosune...
Publikacja zawiera odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania w zakresie ustalania prawa i wysokości dodatkowego wynagrodzenia rocznego za 2015 r. Każda odpowiedź zawiera szczegółowe uzasadnienie, poparte dostępnymi stanowiskami urzędów i ekspertów. Całość została wzbogacona praktycznymi schematami ...
Książę Philippe Lavay podejmuje się najniebezpieczniejszych tajnych misji, wierząc, że służba dla brytyjskiej korony to jedyny sposób, by odzyskać rodowy majątek we Francji. Teraz jest bliski celu. Lecz podczas wykonywania ryzykownego zadania zostaje ranny i musi wrócić do swojej angielskiej posiadł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bruce Porter

Hanie, Alexowi, Nell i Sarze

Imiona, nazwiska oraz szczegóły mogące zidentyfikować poszczególne postaci przedstawione w tej książce zostały zmienione.

Prolog

iejscem akcji była sala sądowa numer trzy B na drugim piętrze siedziby sądu okręgowego w centrum West Palm Beach w Stanach Zjednoczonych. Klimatyzacja robiła, co mogła, aby trzymać wilgotne, gorące powietrze późnego lata na południowej Florydzie z dala od wnętrza budynku.

Kobieta przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale gdy mówiła, sprawiała wrażenie znacznie starszej, a zmarszczki na jej twarzy stawały się wyraźniejsze. Nadal była bardzo zadbana, miała posągowe rysy Kolumbijki z wyższych sfer. Dzisiaj, na przesłuchaniu świadków, pojawiła się w trykotowej czarno-białej sukience z dużym dekoltem. Jak się okazało, wspomnienia z tamtych czasów miała zamglone, a już szczególnie niewyraźne w przypadku ostatnich wydarzeń. Nie było to niczym nadzwyczajnym u osoby w środkowym stadium SM, czyli stwardnienia rozsianego, której nie pomagały przyjmowane leki – avonex, lit, lamictal, clonazepam, ambien na sen oraz jeszcze jeden, którego nazwy, jak powiedziała sędzi, nie pamięta.

Ta sprawa ciągnęła się od czternastu lat – całą wieczność – lecz był to już ostatni etap; miała nadzieję, że wyrok zapadnie niebawem. Z jej punktu widzenia wszystko wyglądało dobrze, nawet adwokat strony przeciwnej przyznał, że sędzia zdaje się spoglądać na nią przychylnym okiem. Sąd wydał już korzystny dla niej werdykt, zgodnie z którym to Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych naruszył warunki umowy zawartej z kobietą, a konkretnie wymóg zapewnienia jej całkowitego bezpieczeństwa. Pozostało jedynie zdecydować, ile powódka ma otrzymać. Za swój ból, cierpienie psychiczne oraz SM – całe to trio, które według zeznających wcześniej lekarzy ponosiło istotną odpowiedzialność za pogorszenie się stanu jej zdrowia. Kobieta występowała o rekompensatę w wysokości dziesięciu milionów dolarów.

1. Pukanie do drzwi

ewnego wczesnego wieczoru w połowie grudnia 1991 roku Pilar wjechała swoim diamentowo-srebrnym lexusem GS 300 na kolisty podjazd przy Lakeside Drive 10800 w Snapper Creek, zamożnej dzielnicy miasta Coral Gables, nieco na południe od Miami. Dom był obszerną budowlą w stylu śródziemnomorskim, otynkowaną na żółto, z dachem krytym czerwonymi dachówkami. Dach ów meandrował nad posiadłością, zajmując powierzchnię ponad siedmiuset czterdziestu metrów kwadratowych. Znajdował się tam również owalny basen, a na tyłach rozciągało się jezioro. Budynek dzieliło od drogi pięćdziesiąt metrów, a przed wzrokiem ciekawskich oraz bezlitosnym słońcem chroniły go wiecznozielone dęby i strzeliste palmy królowej, których jasnopomarańczowe owoce zwisały między liśćmi niczym egzemplarze krzykliwej biżuterii. Gdy Pilar zatrzymała się i podała kluczyki ubranemu na biało służącemu, dobiegły ją dźwięki muzyki poważnej grającej gdzieś w tle dla osób zebranych w środku.

Posiadłość należała do Jerome’a Berlina, bogatego prawnika i bankiera, znanego w całym kraju finansisty, który wspierał Partię Demokratyczną. Był on bliskim znajomym Teddy’ego Kennedy’ego i senatora Toma Daschle’a. Ten ostatni został wyznaczony na przyszłego lidera większości parlamentarnej. Dzisiejszą imprezę zorganizowano w celu zebrania funduszy kampanijnych dla senatora Toma Harkina ze stanu Iowa, który ubiegał się o prezydenturę. Prawybory miały ruszyć dopiero za dwa miesiące, w lutym 1992 roku, jednak przedwstępna elekcja odbyła się już w ojczystym stanie Harkina, gdzie cieszył się on wielką popularnością i gdzie spodziewano się jego znaczącego sukcesu. Fakt ten czynił zeń – na ten moment – poważnego kandydata do urzędu prezydenta. W wyścigu uczestniczyli również, między innymi, Jerry Brown będący pomiędzy jedną a drugą kadencją gubernatora Kalifornii, senator Bob Kerrey z Nebraski, a także gubernator Bill Clinton ze stanu Arkansas, uważany podówczas za słabo rokującego.

Pilar została na tę imprezę zaproszona przez swojego aktualnego partnera, Freda Blitsteina, dla przyjaciół Freddiego, który niedawno się rozwiódł. On również był zamożny – zarobił pieniądze na organizowaniu ośrodków narciarskich w różnych krajach, budował apartamentowce nad brzegiem morza oraz centra handlowe. Wysoki i przystojny, o rzedniejących rudawych włosach i pociągłym obliczu, miał ujmującą osobowość, był też znakomitym gawędziarzem. Regularnie wpłacał pieniądze na Partię Demokratyczną i zajmował pozycję szczególnie bliskiego przyjaciela gospodarza dzisiejszego wieczoru.

Jako gracz polityczny, Blitstein znał się na sprawach krajowych i międzynarodowych, rozumiał jednak, że nie ma sensu dzielić się tego typu wiedzą z obecną przyjaciółką, która nie odróżniała Toma Harkina od Tomka Sawyera i nigdy wcześniej nie słyszała o żadnym z głównych konkurentów. Istotnie, Pilar nie miała poglądów politycznych, o których mogłaby dyskutować, nie czytywała gazet, rzadko oglądała wiadomości telewizyjne, a o współczesnym świecie nie wiedziała prawie nic. Zakupy, podróże, imprezy na łodziach, dobra zabawa z eleganckimi przyjaciółmi – za tym przepadała. Mimo to Blitstein lubił się nią chwalić, ponieważ była zabawna i odznaczała się melodyjnym, zaraźliwym śmiechem, a poza tym należała do pięknych i zawsze wytwornie ubranych kobiet. Zauroczyła wszystkich jego znajomych z okolic Miami, do których należeli głównie prawnicy, lekarze, bankowcy oraz ich żony. Jej przejrzyste sarnie oczy i szczupła, arystokratyczna twarz przydawały blasku każdemu przyjęciu. I ten uśmiech – promienny i szeroki jak u Julii Roberts, który rozświetlał wszystko w jej najbliższym otoczeniu, zmuszając zarówno mężczyzn, jak i kobiety do kierowania swojej uwagi ku miejscu, w którym akurat stała.

Pilar miała czterdzieści lat, była obywatelką amerykańską urodzoną i wychowaną w Cali w Kolumbii. Mieszkała w Boca Raton oddalonym o godzinę jazdy na północ od Miami. Jej nazwisko musi w tej historii pozostać tajemnicą, aby chronić życie samej Pilar, jej dzieci oraz członków jej rodziny przed krzywdą, jaką mogliby wyrządzić im pewni ludzie – ludzie, których życie zmieniło się na gorsze po tym, jak spotkali ją na swej drodze. Wszyscy oni mieli dobrą pamięć i gorzkie wspomnienia.

Większość tego, co Blitstein wiedział o Pilar, pochodziła od niej samej – były to nie tyle kłamstwa, ile bardzo wybiórcze informacje. Rodzice kobiety rzeczywiście pochodzili z elit kolumbijskiego społeczeństwa i – no tak – jej cioteczny dziadek naprawdę pełnił funkcję prezydenta kraju. Z rodziny tej wywodził się ponadto jeden kardynał Kościoła katolickiego. Jako nastolatka Pilar uczęszczała do prywatnych szkół w Kolumbii i w Europie, wtedy też została właścicielką nadmorskiej willi na Majorce na Morzu Śródziemnym, jak również wielkiego jachtu i czerwonego ferrari testarossa. Blitstein wiedział z pierwszej ręki, że ma ona wielu przyjaciół należących do dobrego towarzystwa z południowej Florydy, ponieważ sam znał ich nazwiska. Ponadto miał świadomość, że Pilar jest stałą bywalczynią wszelkich balów charytatywnych na całym wybrzeżu, od Palm Beach po Miami.

Poznał ją na początku 1991 roku. Na mocy umowy z byłą żoną odbierał właśnie dziewięcioletniego syna ze szkoły St. Andrew’s w Boca, aby zawieźć chłopca do pobliskiego domu swojej matki. Tamtego dnia miał też zabrać do rodzinnego domu kolegę synka, małego Josepha, który – jak się okazało – był dzieckiem Pilar.

„Stała na podjeździe i czekała. Piękna latynoska kobieta – wspomina Blitstein, który mieszkał w luksusowym apartamencie na najwyższym piętrze budynku u południowego krańca Key Biscayne, skąd nic nie zasłaniało bezkresnego widoku na wierzchołki drzew parku stanowego Cape Florida i dalej na ginący za widnokręgiem Ocean Atlantycki. – Powiedziałem sobie: o rany! Cudowne ciało i w ogóle. Była ubrana swobodnie, ale elegancko. Widziałem ten latynoski ogień. Wysiadłem z samochodu, żeby się przywitać (mówię płynnie po hiszpańsku), i chyba powiedziała mi wtedy, że mamy wspólnego znajomego w Miami. Odparłem na to: «Wiesz co, Pilar, zjedzmy razem kolację». I tak to się zaczęło. Tydzień później poszła ze mną do łóżka. Przedstawiłem ją swojemu ojcu i bratu. Zostaliśmy wspaniałymi, wspaniałymi przyjaciółmi”.

Godzinę po tym, jak Pilar dotarła na przyjęcie – pełne ludzi gawędzących nad lampkami szampana i przystawkami, od czasu do czasu spoglądających na jezioro widoczne między zwisającymi z drzew bromeliami – nagle w jej torebce odezwał się pager. Kobieta zobaczyła, że dzwoni gosposia, która zajmowała się dwojgiem jej dzieci. W zacisznym holu rezydencji znalazła telefon i zadzwoniła z pytaniem, o co chodzi. Gosposia odpowiedziała, że dzieci czują się świetnie, tylko w domu pojawili się jacyś dwaj mężczyźni. Zapukali do drzwi i chcieli rozmawiać z Pilar. Wielcy, szorstcy, wręcz opryskliwi, na pewno niezbyt przyjacielsko nastawieni. Nie mieli zamiaru powiedzieć, kim są ani po co przychodzą. Gosposia poinformowała ich, że Pilar wyszła z domu na cały wieczór, na co tamci odparli, że wrócą nazajutrz, i sobie poszli. Odjechali białą furgonetką, a gosposia poczuła się na tyle zaniepokojona, że zapisała numer rejestracyjny wozu.

Wiadomość ta wzbudziła w Pilar złe przeczucia. Przed powrotem do rozbawionego towarzystwa zatelefonowała na policję w Boca Raton. Opowiedziała funkcjonariuszom, co się stało, podkreślając, że się boi. Podała również numer rejestracyjny furgonetki i poprosiła, aby jutro, gdy pojawią się tamci faceci, wysłano kogoś do pilnowania jej domu.

Wróciwszy na przyjęcie, poinformowała Freddiego, że jedno z jej dzieci źle się czuje i musi pojechać do domu. Kiedy tam dotarła, zadzwoniła do niej policja. Usłyszała, że tablice rejestracyjne zostały sprawdzone i w związku z tym nie ma żadnych powodów, aby nazajutrz posyłać funkcjonariusza pod jej dom. Podany numer rejestracyjny furgonetki, którą przyjechali mężczyźni, wskazywał bowiem, że są oni policjantami.

2. Miss Kolumbii

iasto Cali liczące około dwóch i pół miliona mieszkańców leży w zachodniej części Kolumbii, w szerokiej i żyznej dolinie rzeki Cauca. Rzeka o długości prawie tysiąca kilometrów płynie z południa na północ, między dwoma wielkimi pasmami Kordylierów, które wznoszą się w głębi lądu, około stu sześćdziesięciu kilometrów od Oceanu Spokojnego. Nad miastem wisi pasmo zachodnie, zwane Farallones – po hiszpańsku „urwiska”. Jego poszarpane szczyty przekraczają wysokość czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, co pozwala im zatrzymywać ciężkie wilgotne powietrze napływającą znad oceanu. Góry stanowią również zasłonę przed zachodzącym słońcem, dlatego w mieście wieczór zapada wcześnie, gdy uliczne latarnie zaczynają dopiero mrugać, a w peryferyjnych alejach wydłużają się cienie. Równik przebiega zaledwie czterysta kilometrów na południe od tego miejsca, więc średnia roczna temperatura wynosi przyjemne dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza.

To właśnie Cauca – ta indiańska nazwa rzeki znacznie wyprzedza w czasie nadejście Hiszpanów – zapewniła dolinie bogatą, żyzną glebę aluwialną, na której rozlokowały się plantacje kawy i trzciny cukrowej, gospodarcze zaplecze miasta. Dolinę rzeki przemierzały wojska hiszpańskich konkwistadorów pod dowództwem głównego zdobywcy owej epoki, Sebastiana de Belalcázara, który założył miasto w roku 1535. Jako jeden z najwybitniejszych podróżników ówczesnego świata, towarzyszył on Kolumbowi w trzeciej wyprawie, w 1498 roku. W okolicach Cali de Belalcázar zjawił się w drodze powrotnej z Peru graniczącego z Kolumbią od południa, dokąd wybrał się w 1532 roku w ramach legendarnej ekspedycji prowadzonej przez Francisca Pizarra i Hernána Cortésa.

Podczas tej podróży de Belalcázar był świadkiem wielu niezwykłych wydarzeń, z których najbardziej znamiennym okazało się pojmanie przez armię Pizarra chytrego i podstępnego króla Inków o imieniu Atahualpa. Aby wykupić swą wolność, władca zapełnił złotem pomieszczenie mierzące pięć na siedem metrów, na wysokość, do której mógł sięgnąć ręką. Musiało tam zmieścić się około siedemdziesięciu metrów sześciennych kruszcu. Posługując się dzisiejszymi miarami, wystarczyłoby tego do załadowania dwóch i pół kontenera na śmieci, z rodzaju tych, które widuje się na placach budowy – spora wartość pieniężna, nawet nie biorąc pod uwagę czynnika czterystu osiemdziesięciu lat nieustannej inflacji. Jednakże król nie osiągnął zbyt wiele. Mimo argumentów wysuwanych przez de Belalcázara i innych generałów Pizarra, że zabicie władcy byłoby fatalnym pociągnięciem politycznym, jeśli chodzi o stosunki z tubylcami, Pizarro pozbył się Atahualpy. Zastosował w tym celu hiszpańskie urządzenie do uśmiercania w zwolnionym tempie zwane garotą. Następnie przejął władzę nad krajem i odszedł z całym skarbem króla jako nagrodą. W Cali znajduje się wielki brązowy posąg de Belalcázara, który przedstawia go z opadającym wąsami, przyciętą brodą, ubranego w zbroję w kształcie kamizelki i krótkie spodnie. Opiera się on na rękojeści miecza, a jedną rękę ma wysuniętą w szerokim, monarszym geście, jakby pouczał o czymś wielkie tłumy tubylców; może opowiada o niewiarygodnych rzeczach, których był świadkiem w Peru, o całym tym złocie?

Dziś jedynym, co pozostało z tamtych czasów, jest Iglesias de la Merced, czyli kościół w stylu misyjnym pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Miłosierdzia zbudowany w 1536 roku, prawie sto lat przed wylądowaniem pierwszych kolonistów w Massachusetts. Skromna bielona budowla z suszonej cegły mieści bogato zdobioną figurę Virgen de las Mercedes ustawioną ponad ołtarzem. Kuranty na dzwonnicy kościoła wciąż ogłaszają sobotnie i niedzielne msze. Na tle miejskiego otoczenia świątynia sprawia wrażenie samotnej, jakby opłakiwała utratę czerwonej, zakurzonej wsi, nad którą niegdyś górowała, a także Indian na osiołkach wlokących się na swoje poletka. Obecnie budowla ta wydaje się zdecydowanie nie na miejscu, stojąc pośród nijakich, wysokich biurowców, które dominują nad ciągnącym się we wszystkie strony miastem.

Pilar wychowywała się niedaleko kościoła, przy Avenida 3, w eleganckiej części Cali, zwanej Santa Rita. Duży trzypiętrowy dom, otynkowany na biało i przykryty dachem z hiszpańską dachówką, a na jego tyłach cienisty dziedziniec. Budynek został postawiony przez jej ojca, prezesa wielkiej firmy ubezpieczeniowej w Cali. Człowieka tego znano jednak przede wszystkim ze względu na inną ważną funkcję – mianowicie sprowadzał z Hiszpanii byki oraz sławnych matadorów, aby toczyli ze sobą walki podczas trwającego siedem dni festiwalu korridy, który towarzyszył bożonarodzeniowym feriom. Podczas zawodów pełnił również funkcję głównego sędziego odpowiedzialnego za wręczanie uszu i ogonów tym torreadorom, którzy sprawili się na arenie.

Dumny ze swego dziedzictwa kulturowego – jego przodkowie przybyli tu z hiszpańskiej Kastylii – ojciec pilnował, aby Pilar i jej młodsza siostra Maria umiały docenić swoje pochodzenie. Brat ich dziadka, profesor literatury i krasomówstwa na uniwersytecie w Bogocie, cieszący się wielkim uznaniem orator, sprawował funkcję prezydenta kraju w okresie pierwszej wojny światowej. Jego syn, który wolał się przygotowywać do kapłaństwa niż do polityki, został arcybiskupem Bogoty, a papież Jan XXIII wyniósł go do rangi kardynała.

Pilar urodziła się 5 sierpnia 1951 roku i – jak wiele innych kolumbijskich dziewcząt z wyższych sfer wychowywanych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku – od samego początku miała w mniejszym lub większym stopniu rozplanowane wszystkie swoje dni i całe życie: zajęcia w prywatnej szkole, po południu lekcje muzyki, w weekendy jazda konna i tenis w country clubie. Gdy dziewczęta kończyły siedemnaście lat, wysyłano je do Hiszpanii albo Szwajcarii na rok, żeby dokończyły tam szkołę, nauczyły się ogłady i liznęły sztuki oraz literatury, zanim wrócą do domu, poślubią syna bogatego przyjaciela rodziny i urodzą mu dzieci, najlepiej synów. I to był już właściwie koniec. Przez pozostałą część życia kobiety te miały już tylko przesiadywać na basenie w country clubie wraz z innymi żonami, wymieniając się informacjami na temat zakupów tudzież salonów fryzjerskich, i współczująco szeptać o okropieństwach, jakich dopuścili się ich łajdaczący się mężowie.

Bardzo wcześnie Pilar zyskała opinię nicponia i buntowniczki. Dla członków jej rodziny i przyjaciół, nie wspominając już o miejscowej śmietance towarzyskiej, było jasne, że dziewczyna nie zechce prowadzić takiego ograniczonego życia. Jako dziecko uwielbiała dręczyć własną siostrę Luisę młodszą o półtora roku. W Boże Narodzenie potajemnie zamieniała prezenty, jeśli uznała – po wcześniejszym wyszpiegowaniu – że jakiś bardziej jej odpowiada. Często doprowadzała Luisę do łez, opowiadając, że siostrę znaleziono i zabrano z ulicy jako łachmaniarkę, że wcale nie urodziła się w ich rodzinie i że rodzice chcą zachować to w tajemnicy, aby uniknąć wstydu przed wszystkimi. W szkole zachowywała się jak królewski urwis, do tego stopnia, że proszono ją, aby wychodziła się pohuśtać, zamiast siedzieć na lekcjach. Raz śmiertelnie przeraziła swoich nauczycieli, znikając razem ze wszystkimi koleżankami z klasy – podczas przerwy zaprowadziła je do swojego domu, choć powinny były przebywać na placu zabaw.

Wychowaniem Pilar zajmował się bardziej ojciec niż matka. Towarzyski i wylewny, miłośnik alkoholu, kolumbijska wersja brata łaty z mnóstwem przyjaciół – zabierał dziewczynkę na walki z bykami. Przed starciami oglądała zwierzęta w corralu i osobiście poznawała matadorów. Ojciec wraz z innymi rodzicami założył szkołę podstawową w stylu brytyjskim, do której chodziła Pilar; nauczycieli sprowadzono z Wielkiej Brytanii. W weekendy woził całą rodzinę na farmę w paśmie Farallones, gdzie trzymano konie i gdzie Pilar mogła ćwiczyć jeździectwo i sztukę ujeżdżania. To właśnie ojciec nalegał na jej udział w zajęciach pozalekcyjnych, którym się stanowczo sprzeciwiała – lekcjach baletu, gry na gitarze i na skrzypcach.

„Mówiłam ojcu, że chcę grać na fortepianie, ale on powiedział: «Nie, skrzypce». Bo fortepianu nie da się przecież nosić na ramieniu”.

Nawet w przypadku zajęć, które lubiła, Pilar coraz częściej okazywała światu dziwną przekorę. Mając dwanaście lat, odkryła w sobie pasję pływacką. Jeden z miejscowych country clubów, Club San Fernando, dysponował pięćdziesięciometrowym basenem olimpijskim oraz nowym trenerem, który przygotowywał dziewczęta do zawodów. Początkowo nakłonił on Pilar do spróbowania sił w grupie skoków do wody, lecz po kilku tygodniach przeszła do drużyny pływackiej. „To przebiegało za szybko – mówiła o skokach z trampoliny. – Wspinasz się, potem skaczesz i koniec. Żadnej ekscytacji jak podczas wyścigu”. W ciągu kolejnych dwóch lat Pilar brała udział we wszystkich zawodach: stylem grzbietowym, klasycznym, dowolnym oraz motylkiem. Wkrótce, gdy zaczęła wygrywać rozgrywki w innych klubach w Cali, trener zaczął wyjeżdżać ze swoją drużyną poza miasto, by mogła rywalizować z zespołami z innych ośrodków. Kiedy miała czternaście lat, wygrała w Barranquilli wszystkie zawody w każdej kategorii i została mistrzynią kraju juniorów. W stylu motylkowym ustanowiła rekord – trzydzieści osiem sekund od jednego końca basenu do drugiego – który utrzymał się dwa lata. Jako mistrzyni została wybrana przez podobne kluby pływackie w całym kraju do udziału w konkursie Miss Kolumbii i do występu w panamerykańskich zawodach pływackich, które odbyły się w Cali.

Jednak już w następnym roku Pilar odmówiła wyjazdu. Jej ojciec, całkowicie oddany korridzie, błagał córkę, żeby kontynuowała karierę. Podejrzewał, że zajdzie daleko, może nawet zakwalifikuje się na igrzyska olimpijskie. „Pamiętam, że odpowiedziałam mu: «Nie, chcę wspominać, jak byłam na szczycie jako Miss Kolumbii, a nie moment, kiedy moja kariera znajdzie się na równi pochyłej. Teraz jestem mistrzynią w każdej kategorii i niech mnie taką zapamiętają». No i odeszłam, było po wszystkim”.

W tym czasie Pilar znalazła sobie inne zajęcie, które ją całkowicie pochłonęło – chłopców. W Kolumbii, tak jak w innych krajach Ameryki Łacińskiej, sferą damsko-męską rządzi wiele przestarzałych zasad. „Można się spotykać tylko z chłopakami z rodzin, które zna twoja rodzina. Nie wolno wychodzić samej. Kiedy idziesz z chłopakiem do kina, musisz zabrać ze sobą jedną ze służących, no i nie wolno trzymać się za ręce. Mnie to się jednak udawało, cieszyłam się też dużą popularnością, uwielbiano mnie, ponieważ byłam mistrzynią kraju i bardzo towarzyską osobą, wyróżniałam się piękną figurą. Miałam wszystkich chłopaków – tych, których chciałaby każda dziewczyna; wszystkich ich miałam. Raz byłam dziewczyną jednego, potem drugiego. Ich rodzice też mnie lubili, więc wszystko było okej”.

Kolumbijski obyczaj wymagał, aby w dniu urodzin dziewczyny nająć mariachis i wieczorem stać z nimi pod oknem panny, śpiewając.

„Przychodzili, śpiewali pieśni miłosne i patrzyli w górę na okno. Wtedy należało włączyć światło w swoim pokoju, aby tamci wiedzieli, że słuchasz, lecz tak, by cię nie dostrzegli. Chodziłam z wieloma chłopakami. W dniu moich piętnastych urodzin trzech z nich wynajęło mariachis, nie wiedząc o sobie nawzajem. Wszyscy pojawili się pod moim domem jednocześnie i rozpoczął się konkurs, kto zaśpiewa najgłośniej. Ojciec zszedł na dół i wszystkich przegonił. Mówił, że przez ten cały hałas nie może zasnąć”.

Droga Pilar przez szkołę średnią okazała się dość wyboista. Wyleciała z liceum za absencję na trzech przedmiotach w ostatniej klasie; miała zwyczaj wagarować, nie uczyła się, oblewała testy. Aby nadrobić stracony rok, ojciec wysłał ją do katolickiej szkoły z internatem w Manicale, pięć godzin jazdy na południe od Cali. Placówkę prowadziły zakonnice, dziewczęta musiały nosić długie sukienki, na noc zamykano je w pokojach. Dzięki temu Pilar ukończyła szkołę średnią, ale gdy wróciła do Cali, zaczęła się zadawać ze starszymi od niej mężczyznami, co było dość ryzykowne.

„Kiedy miałam szesnaście lat, pojawił się taki niesamowicie przystojny chłopak w wieku dwudziestu jeden lat. On również był pływakiem, niezwykle zabawnym, więc zostałam jego dziewczyną. Ale różnił się bardzo ode mnie i od mojej rodziny. Okazało się, że jest znanym kobieciarzem. Ojciec z pewnością nie chciałby dla mnie kogoś takiego. To był imprezowicz, model pracujący dla czasopism. Moim rodzicom to się nie podobało. Więc wysłali mnie do Europy”.

W Hiszpanii ukończyła ekskluzywną szkołę z internatem o nazwie Santa Maria del Camina, mieszczącą się w północno-zachodniej części Madrytu, nieopodal byłych królewskich terenów łownych, które przekształcono w park publiczny. Szkoła znajdowała się w pobliżu Real Club de la Puerta Hierra, luksusowego klubu golfa i polo. Uczyło się w niej sto pięćdziesiąt dziewcząt, głównie z krajów europejskich, z garstką Brytyjek i Amerykanek. Do jej absolwentek należały między innymi księżniczki Cristina oraz Elena María, córki króla Hiszpanii Juana Carlosa i królowej Sofii.

Nie trzeba dodawać, że obowiązywał surowy rygor dotyczący stroju – biała bluzka, granatowe marynarka i spódnica, podkolanówki, solidne buty, wszystko zwieńczone białym kapeluszem w stylu angielskim, z szerokim rondem i wstążką opadającą na plecy. W programie zajęć kładziono nacisk na nauczanie historii i literatury europejskiej, doceniano również sztuki piękne, dlatego organizowano wycieczki poglądowe do Paryża, Brukseli, Amsterdamu i miast we Włoszech, by studiować dzieła renesansu. Wychowanie fizyczne ograniczało się do ćwiczeń na kółkach i poręczach w szkolnej salce gimnastycznej. Nauka manier i odpowiedniej postawy odbywała się w czasie wieczornych posiłków. Aby uświadomić dziewczętom, że w trakcie jedzenia dobrze wychowane damy trzymają łokcie blisko siebie, a nie młócą nimi jak młode kurczęta, pensjonariuszki musiały jadać z poduszkami pod pachami. Uczyły się, jak obierać pomarańczę nożem i widelcem, jak spożywać dania w sposób europejski, z widelcem w lewej, a nie w prawej ręce.

Po roku spędzonym w Santa Maria Pilar wybrała się w kilkumiesięczną podróż po Europie. Zatrzymywała się u przyjaciół i dobrze bawiła, dopóki ojciec nie nakazał jej wracać do domu, gdzie miała sobie poszukać odpowiedniego męża i się ustatkować. Po powrocie do Cali, pełna niechęci, znalazła sobie pracę w biurze podróży, szybko jednak odkryła, że tego rodzaju zajęcie wcale nie oznacza podróżowania. Dlatego o niczym nie mówiąc rodzinie, zdała egzamin i została stewardesą Braniff Airlines.

Było to w roku 1972, gdy przewoźnicy zatrudniali personel pokładowy na podstawie prezencji i osobowości i gdy praca ta wiązała się ze społecznym prestiżem. Co więcej, Braniff były naprawdę szykownymi i eleganckimi liniami lotniczymi. Samoloty wyróżniały się ekstrawaganckimi barwami – identyfikacją wizualną firmy zajął się sam Alexander Calder, który wykonał zadanie w charakterystycznym dla siebie stylu. Maszyny przypominały skrzydlate węże. Mary Wells Lawrence, pierwsza kobieta, która odniosła wielki sukces w przemyśle reklamowym, ukuła hasło, że latanie liniami Braniff świadczy o człowieku. „Jeśli masz się czym popisać, popisuj się” – brzmiał jej słynny slogan.

Linie nazywały stewardesy hostessami samą zaś Pilar szczególnie ujął seksowny mundurek, który miała odtąd nosić. Zaprojektowany przez Emilia Pucciego składał się z sukienki mini dopasowanej do figury, zdobnej we wzorzyste, elektryzujące, niebiesko-zielone zawijasy. Jej dolna krawędź sięgała niewiele nad połowę uda. Pasażerowie mogli do woli podziwiać nogi hostessy idącej alejką między fotelami, zwłaszcza gdy się pochylała, podając tacę z posiłkiem osobie siedzącej przy oknie. Pucci, którego – jak twierdził – zainspirowały myśli o podboju kosmosu, wymyślił dla sukienki krótkie rękawy oraz kwadratowe wycięcie pod szyją z lamówką, wskutek czego kobiety te wyglądały jak B-girls zatrudnione na statku kosmicznym „Enterprise”.

Ze względu na konieczność wyjazdu z domu na dwumiesięczne szkolenie do Dallas, gdzie linia lotnicza miała swoją główną siedzibę, Pilar musiała się przyznać ojcu do wszystkiego. Nie był zadowolony. Jego mała dziewczynka opuszczała rodzinne gniazdo – co gorsza, podejmowała pracę, która jego zdaniem nie licowała ze statusem społecznym rodziny.

„Pamiętam, że ojciec powiedział: «Nie! Jeśli to zrobisz, zerwę z tobą kontakty. Nie po to wydałem tyle pieniędzy na twoje wykształcenie, żebyś teraz została kelnerką w samolocie». Ale tata bardzo mnie kochał i wiedziałam, że i tak wszystko mi się upiecze”.

Jak się okazało, Pilar została wręcz stworzona do roli latającej gospodyni. Pasażerowie postrzegali ją jako zaangażowaną, zawsze wesołą i zabawną; niektórzy starali się zdobyć rozkład dyżurów Pilar i zgodnie z nimi planować podróż. Obsypywali ją prezentami – dostawała szale, perfumy, pudełka czekoladek – a ona odwdzięczała się za uprzejmość zapamiętywaniem szczegółów dotyczących ich życia.

„Podobał mi się fakt, że codziennie do samolotu wsiadały czterdzieści cztery nowe osoby, a każda z nich miała inną życiową historię do opowiedzenia, różne cele. Stwierdziłam, że to mnie fascynuje”.

Jeden z jej zamożnych adoratorów zaparkował swój prywatny odrzutowiec na lotnisku w Bogocie tuż obok samolotu linii Braniff, w którym pracowała Pilar, po to tylko, żeby pokazać jej, że o niej myśli. Jako nowa stewardesa zaczęła od klasy ekonomicznej, lecz pasażerowie pierwszej klasy pytali o nią tak często, że kierownictwo musiało ją awansować – to sprawiło, że zazdrościło jej wiele koleżanek. Pod koniec pierwszego roku, po przeprowadzonej ocenie pracy personelu pokładowego, Pilar zdobyła nagrodę dla Najlepszej Stewardesy w Ameryce Południowej. Wkrótce potem mianowano ją na stanowisko kierownicze i powierzono obowiązek wprowadzania nowych dziewczyn w tajniki zawodu, tak by spełniały wysokie wymagania szefowej.

Pilar wyprowadziła się z domu rodzinnego w Cali, znalazłszy sobie własne mieszkanie w Bogocie. Zaczęła wieść dostatnie, nawet luksusowe życie, do którego – jak sądziła – była stworzona: mnóstwo przyjaciół, imprezy, dyskoteki.

„Miałam piękny samochód, najnowszy model fiata, urocze mieszkanie w najlepszej dzielnicy miasta, tuż obok ambasady amerykańskiej. Latałam tylko wtedy, kiedy miałam na to ochotę, spotykałam się z przyjaciółmi w Nowym Jorku i w Miami. Świetnie się bawiłam; byłam na topie, na topie pod każdym względem”.

Był rok 1974. Pilar przemieszczała się regularnie pomiędzy Bogotą a Miami i Nowym Jorkiem. To przede wszystkim tam zatrzymywali się liczni przedsiębiorczy ludzie, stale podróżujący w celu popularyzacji nowego rekreacyjnego narkotyku, który wkrótce miał podbić amerykański rynek: kokainy. Sączył się on do tego kraju wąskim strumyczkiem, po zaledwie kilka uncji naraz – przez cały rok 1974 Służba Celna Stanów Zjednoczonych przechwyciła niecałe czterysta kilogramów. Kokaina kosztował zbyt dużo jak na uliczny handel, dlatego jej rynek ograniczał się do rockandrollowców, ludzi kina z Los Angeles, przedstawicieli pop-artu oraz nadzianych bywalców Wall Street na Manhattanie. Atrakcyjność kokainy szybko jednak rosła, wkrótce miała osiągnąć szczyt.

To właśnie w tamtym okresie, kiedy pasażerowie wchodzili do samolotu, by udać się z Miami do Bogoty, podeszła do Pilar jedna ze stewardes. „Powiedziała: «Pilar, musisz zajrzeć do pierwszej klasy. Wsiadł tam facet, ma miejsce cztery A. Bardzo przystojny». Poszłam więc rzucić okiem; rzeczywiście był atrakcyjny. Ładnie się poruszał, wiedział, co powiedzieć i o co poprosić. Kiedy przechodziłam obok, pytał: «Mogę prosić o to?», «Mogę prosić o tamto?». Odpowiadałam: «Oczywiście», «Tak, oczywiście». Próbował zwrócić moją uwagę. «Nosi pani piękny zegarek – rzekł. – Jakim cudem stewardesę stać na coś takiego?». To był Cartier Tank. Pięć tysięcy dolarów. Odparłam: «Zagadka», rzuciłam mu spojrzenie i poszłam dalej. Ale on był trochę arogancki, pamiętam, że wszyscy przyglądali się temu, co się między nami działo. Nagle powiedział: «Przepraszam, czy w Bogocie są jakieś dobre restauracje?». Popatrzyłam na niego, myśląc, że chyba mnie obraził! «O co panu chodzi?» – zapytałam. A on na to: «Wie pani co, może chciałaby pani zjeść ze mną kolację?». Odrzekłam: «Czemu nie?»”.

3. Przyjazd do raju

om Tiderington, lat trzydzieści trzy, nie odznaczał się czujnym, ukradkowym spojrzeniem stereotypowego człowieka z narkobiznesu. O młodzieńczej twarzy, wysoki i wyprostowany, lekko łysiejący, z gęstym wąsem nadającym mu wygląd policjanta, ubierał się w stylu country clubu – koszulka polo schludnie schowana w wyprasowanych spodniach. Spoglądał na świat z miną świadczącą, że traktuje go z góry, a ludzi z pewną podejrzliwością. Gdy ktoś parający się działalnością przestępczą widział tego faceta, jak zbliża się z drugiej strony ulicy, musiał słyszeć w głowie dzwonki alarmowe: „Idzie jakiś glina”. A gdyby ów ktoś przypadkiem był dilerem narkotyków, a mężczyzna ten zjawiał się na jego terytorium z wyraźnym zamiarem zdobycia marychy albo grama koki lub oświadczał, że szuka trochę hery, wówczas diler na pewno kompletnie straciłby głowę i sprzedałby mu wszystko, na co tamten miałby ochotę.

Były to jednak tylko pozory łagodności. W policji Fort Lauderdale, gdzie w 1991 roku Tiderington pracował jako detektyw sekcji antynarkotykowej (w tym czasie Pilar brała udział w zdobywaniu funduszów dla Toma Harkina w Coral Gable), zyskał on sławę, i to bez cienia zawiści, jako miejscowy mistrz podstępu w skutecznej walce z handlarzami narkotyków.

Jego zamiłowanie do tego typu roboty sięgało roku 1974. Tiderington miał wtedy szesnaście lat, dostał pracę w restauracji dla zmotoryzowanych zwanej Carl’s Chop House przy Grand Avenue w Detroit w stanie Michigan. Była to najlepsza stekownia w mieście, które przeżywało rozkwit – w epoce, gdy tamtejszy przemysł ciężkich od chromu samochodów jeszcze dominował w świecie. Tom wychował się w Rosedale Park, dzielnicy zamieszkanej przez białą klasę robotniczą, a pracę na parkingu – wielce pożądaną ze względu na sowite napiwki od klientów Carl’sa – dostał dzięki ojcu, który bywał tam regularnie. Ojciec pracował jako detektyw po cywilnemu w policji w Detroit, w obyczajówce. Otrzymał to stanowisko za wstawiennictwem dziadka Toma, policjanta nocnych patroli lubiącego wywijać pałką. W tamtych czasach jeśli się kogoś aresztowało, należało zakuć go w kajdanki, zaciągnąć do najbliższej skrzynki telefonicznej, otworzyć ją kluczem, a następnie zawiadomić posterunek, żeby przysłali radiowóz. Oprócz deptania chodników dziadek Tiderington lubił też jeździć na motocyklu. Sławę zdobył na targach stanowych Michigan, gdzie występował jako element czteroosobowej ludzkiej piramidy składającej się z samych policjantów. Jego miejsce było na samej górze. Jeden funkcjonariusz stał na ramionach tego, który był pod nim i tak dalej, a wokół nich jeździli na motorach czterej inni policjanci.

Pierwsze tajne zadanie Toma wiązało się z pozornie martwą witryną wystawową, którą mijał w drodze do i z restauracji Carl’s. Stał przed nią jakiś wielki facet w kapeluszu fedora, palił papierosa i sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru się stamtąd ruszyć. Niedaleko od komendy policji działał wówczas lokal, który na policyjnej liście planowanych nalotów zajmował bardzo wysokie miejsce jako nielegalny ośrodek hazardu. Nazywano go „U ślepej świni”. Ale goryle przy drzwiach zbyt dobrze znali członków sekcji obyczajówki, żeby pozwolić im wejść do środka, zebrać materiał dowodowy i uzyskać nakaz niezbędny do przeprowadzenia nalotu.

Wykidajło znał Toma, ale nie jako glinę. Stekownię zamykano w soboty o drugiej nad ranem, a wtedy Tom i jego współpracownicy gremialnie stawiali się pod rzeczonym budynkiem. Ochrona wpuszczała ich do środka, ponieważ chłopcy nosili marynarki z lokalu Carl’s Chop House. Stanowiły one dowód, że młodzieńcy nie mają z policją nic wspólnego.

„Pytaliśmy faceta, czy możemy wejść na piwko – wspomina Tiderington – i za chwilę staliśmy już przy stole do gry w kości i rzucaliśmy kostką. W środku było głośno i tłoczno jak w Las Vegas, pewnie setka ludzi popijała tam drinki”.

Któreś dnia owego lata młody Tom podsłuchał, jak jego ojciec skarży się przez telefon koledze z obyczajówki, że nie może się dostać do tego lokalu.

– Hej, tato – zawołał Tom. – Ja tam byłem.

– Co takiego, wszedłeś do środka? Niby jak?

– No, wiele razy. Chcecie się tam dostać? Wprowadzę was.

Kilka nocy później Tom zjawił się pod rzeczonym lokalem w firmowej marynarce stekowni Carl’s. Tym razem nie towarzyszyli mu kumple z pracy, lecz jakiś dorosły facet, którego przedstawił ochroniarzowi jako swego wujka. Z biegiem czasu „wujek” został stałym bywalcem spelunki, kilkukrotnie przychodził do knajpy sam, aż wreszcie któregoś wieczoru zjawił się ponownie, tym razem w towarzystwie sporej grupy funkcjonariuszy obyczajówki. Lokal od razu zamknięto.

W 1976 roku, gdy Tom ukończył liceum, policja w Detroit obniżyła kryterium wiekowe dla kandydatów z dwudziestu jeden do osiemnastu lat. Ruch ten miał na celu zwiększenie puli czarnych aplikantów, dopóki jeszcze spełniali odpowiednie kryteria, później mogliby mieć bowiem nabałaganione w papierach z powodu bardzo prawdopodobnego aresztowania. Kontynuując tradycje rodzinne, Tom wstąpił do policji. Jako dziecko słyszał podczas posiłków tyle ekscytujących opowieści ojca i dziadka, że nie chciał w życiu robić nic innego, jak tylko zostać policjantem.

Po podjęciu służby chłopak szybko zrozumiał, że praca gliniarza w Detroit jest o wiele bardziej niejednoznaczna moralnie, niż mu się wydawało, gdy słuchał opowieści przy stole. W wydziale wiedli rej starsi faceci, głównie Irlandczycy, prezentujący względem swoich obowiązków dość wstrzemięźliwą postawę. Mnóstwo czasu spędzali na wymyślaniu metod, które pozwoliłyby im przetrwać dzień pracy na rauszu. Pierwszym partnerem Tideringtona był gliniarz weteran, który teoretycznie powinien był uczyć go radzenia sobie na ulicach – szkolenie w Akademii Policyjnej to przecież nie wszystko.

„Facet nazywał się Flaherty – opowiada Tiderington. – Ledwie się poznaliśmy, wręczył mi plastikową obwolutę z napisem «coca-cola», mówiąc: «Ej, to ci będzie potrzebne. Masz w to wkładać każdą puszkę z piwem, żeby ludzie nie widzieli, co pijesz». Potem zatrzymał samochód przed sklepem monopolowym, dwa razy nacisnął klakson, wjechał w boczną alejkę i czekał. Po chwili przez boczne drzwi wyszedł facet z kropką na czole – większość monopolowych należała do Hindusów – niosąc dwa sześciopaki. Flaherty wsunął piwo do obwoluty i zaczął je pić. I tak przez całą zmianę. Pod koniec dniówki ja też ledwo mogłem ustać na nogach. To była moja pierwsza noc w tej robocie. Oczywiście chciałem zostać zaakceptowany, dlatego totalnie się spiłem”.

Kolejne zadanie Tideringtona polegało na tym, że jako umundurowany kierowca nieoznakowanego samochodu woził trzech funkcjonariuszy po cywilnemu. Mieli krążyć po ulicach miasta, wypatrując oznak przestępczości ulicznej, reagować na telefony z wezwaniami do knajpianych bójek, strzelanin i innych groźnych incydentów. Mężczyźni w samochodzie znani byli w dzielnicy jako „Straszliwa Czwórka”, choć właściwie nie robili nic przerażającego. Większość czasu Tiderington siedział sam w pojeździe zaparkowanym przed jakimś pubem. Jego robota polegała na monitorowaniu radia policyjnego i wyłapywaniu tych wezwań, które wyglądały na poważne i wymagające reakcji ze strony „Straszliwej Czwórki”. W takich sytuacjach Tom wpadał do lokalu, wyciągał facetów zza stolika, wiózł ich na miejsce zdarzenia, a potem dostarczał z powrotem do punktu wyjścia, żeby mogli sobie czekać na następne wezwanie.

Niekiedy dochodziło do bezładnej wymiany ognia. W tamtych czasach funkcjonariusze policji mieli prawo strzelać do uciekających przestępców. W Detroit, jak wszędzie, trudno było o pewność, że poruszający się cel jest naprawdę winnym przestępstwa. W rankingach miast, w których policjanci pozwalali sobie na swobodne obchodzenie się ze smithem & wessonem lub magnum kalibru .357, Detroit zajmowało wysoką pozycję, a wysiłki kierownictwa, by zmniejszyć liczebność tego typu strzelanin, nierzadko spotykały się z oporem.

Tiderington był dziewiętnastoletnim żółtodziobem, dlatego przydzielono mu partnera z długim stażem, człowieka nazwiskiem Noonan, lat trzydzieści pięć. Pewnego dnia przyjechali obaj na miejsce zdarzenia, wezwani do włamania. Noonan kazał Tomowi zostać przed domem, z którego telefonowano, sam zaś obszedł go od tyłu. Po chwili Tom usłyszał serię wystrzałów i pobiegł tam, skąd dochodziły. Zobaczył partnera, jak zakuwa w kajdanki jakiegoś faceta leżącego na ziemi w alejce. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, podejrzany miał na tyle rozumu, żeby paść na chodnik, nim trafi go kula.

– Żadnych strzałów nie słyszałeś, prawda? – zapytał Noonan Tideringtona.

– Hm, nie – odparł Tom.

Gdy stanęli przed sierżantem w komendzie, podejrzany o włamanie natychmiast zaczął się głośno skarżyć, że Noonan próbował go zabić. W celu zweryfikowania owych oskarżeń sierżant poprosił Noonana o broń, a następnie powąchał lufę, sprawdzając, czy z niej strzelano. To samo zrobił z pistoletem Toma. Ani jedna, ani druga sztuka broni nie dała wyniku pozytywnego, co wprawiło Toma w głębokie zdumienie, ponieważ mógłby przysiąc, że słyszał kilka strzałów, a sam z całą pewnością nie nacisnął spustu. Dopiero po jakimś czasie Noonan powiedział mu, że podejrzany, próbując uciekać, wyrzucił własny rewolwer, który on następnie podniósł. Uznał, że wymierzenie sukinsynowi sprawiedliwości z jego własnej broni miałoby w sobie coś bardzo poetyckiego.

iecałe trzy lata później Tideringtona zwolniono z pracy w policji w wyniku typowej dla Detroit zadyszki finansowej. Był to prawdopodobnie najbardziej korzystny dla niego obrót zdarzeń, jaki tylko mógł nastąpić. Przerwa umożliwiła mu powrót na studia i uzyskanie dyplomu w dziedzinie kryminalistyki w Mercy College, szkole jezuickiej w Detroit. W owym czasie dominował trend nakazujący gliniarzom uzupełniać braki w wykształceniu. Studia okazały się dla Toma biletem wyjazdowym z miasta.

Mniej więcej w tym samym czasie wydział policji w mieście Fort Lauderdale, które w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych rozwijało się jak szalone, zaczął zatrudniać masę nowych funkcjonariuszy. Aby zaoszczędzić na kształceniu nowicjuszy w Akademii Policyjnej, oferty pracy zostały skierowane do jednostek policji w centralnych i północno-wschodnich stanach Ameryki, gdzie gremialnie zwalniano przeszkolonych już policjantów. Tiderington odpowiedział na ogłoszenie i wkrótce potem włączył się w nurt wędrówki ludów zmierzających ku Florydzie. Ktoś, kto przyjechał tam z Detroit, musiał się poczuć jak na innej planecie.

Przede wszystkim z przyjemnością stwierdził, że większość jego kolegów gliniarzy wygląda tak samo, jak on: mieli młodzieńcze oblicza, w przeciwieństwie do szpakowatych starowin w Detroit. Znacznie poprawiły się również warunki bytowe Toma – koniec wspólnego pomieszkiwania z mamą i tatą, budzenia się w pokoju, w którym spędził lata chłopięce, gapienia się na sportowe plakaty wiszące tu od liceum. W Fort Lauderdale Tom i jego nowi kumple znaleźli sobie apartament, który dzielili z kilkoma dziewczynami, w odległości krótkiego spaceru od siłowni w jedną stronę i plaży w drugą. A co to była za plaża! Dwa miesiące po przyjeździe Toma w lutym 1981 roku (miał wówczas dwadzieścia dwa lata) miasto eksplodowało dorocznymi bachanaliami, zwanymi przerwą wiosenną, które to wydarzenie było dla Tideringtona niczym propozycja członkostwa w części raju przeznaczonej dla gości specjalnych. Dziewczyny w bikini paradowały wszędzie – piekły się na słońcu, grały w siatkówkę, pochłaniały drinki coco loco, śmiały się bez końca na tle morskich fal. Całe rzędy barów z wahadłowymi drzwiami na Atlantic Boulevard wystawiały się na bryzę oraz dźwięki przyboju tłukącego się o wysadzaną palmami plażę. Nazywały się Elbow Room, Button, Candy Store. Ten ostatni słynął z tiki baru koło basenu, gdzie codziennie i co noc odbywały się konkursy mokrego podkoszulka, a gliniarze, jeśli tylko pokazali się w szortach i japonkach, otrzymywali darmowe drinki.

W równie świetlany sposób jawiły się perspektywy zawodowe Toma. Wprawdzie serial telewizyjny Policjanci z Miami, który z gliniarzy ścigających handlarzy kokainą uczynił narodowych bohaterów, miał zostać wyemitowany dopiero za trzy lata, jednak Fort Lauderdale był już całkowicie zalany narkotykami. Nowy policyjny styl „szybkiego reagowania” miał wśród rekrutów wielu zdecydowanych zwolenników. Tideringtona wyznaczono do wozu patrolowego razem z Joem Polayo, byłym nowojorczykiem. Polayo pracował wcześniej jako tajniak w wydziale do walki z narkotykami. Dzień za dniem wlewał Tomowi do uszu wiedzę o grze prowadzonej z handlarzami – prowokacje, pościgi samochodowe, zatrzymania za kokainę i marihuanę, rejsy potężnymi motorówkami, przejażdżki szpanerskimi samochodami przejętymi od dilerów. „Kiedy tak razem jeździliśmy, opowiadał mi historię jedną za drugą, aż poczułem się tym tak oczarowany, że postanowiłem zrobić wszystko, żeby się dostać do sekcji narkotykowej”.

Szczęśliwy dla Toma zbieg okoliczności nie kazał na siebie długo czekać. Nadszedł właściwie już tamtej jesieni, kiedy to Tiderington i jego partner, inny zwolniony z pracy gliniarz z Detroit, Chuck Raycraft, patrolowali nocą północno-zachodnią część miasta. Była to dzielnica zamieszkana głównie przez czarnych, do której kierowano młodych funkcjonariuszy, żeby podczas służby nie brakowało im atrakcji. Usłyszeli przez radio wezwanie do napadu z bronią w ręku: dwóch białych facetów uciekało ciemnym sedanem. Napad miał miejsce na Third Street, przy niewielkiej restauracji z owocami morza zwanej Sea Grill, usytuowanej w rzędzie innych lokali w północno-wschodniej dzielnicy. Obaj policjanci często tam jadali, głównie małże i ostrygi, przyjaźnili się też z właścicielem. Wcisnęli zatem gaz do dechy i popędzili radiowozem na miejsce. Kiedy jechali na zachód Thirteenth Street, daleko od plaży, minął ich zmierzający w przeciwnym kierunku czarny ford rairmont, którego pasażerowie pasowali do rysopisu sprawców.

„Gdy nas mijali, nawiązaliśmy z nimi kontakt wzrokowy – mówi Tiderington – a potem obróciliśmy głowy, żeby zobaczyć ich numery rejestracyjne. Oni również się okręcili w siedzeniach, chcąc sprawdzić, co zrobimy. Zatrzymaliśmy się i tak gapiliśmy się na siebie. Zawróciłem, włączyłem koguta i ruszyłem w ich stronę”.

Kiedy obaj funkcjonariusze podeszli do pojazdu i zaświecili mężczyznom latarkami w oczy, zrozumieli, że prawdopodobnie nie mają do czynienia z poszukiwanymi. „Po pierwsze, jak ktoś właśnie obrobił lokal z użyciem broni palnej, to raczej się nie zatrzymuje, nie wyciąga portfela i nie podaje policjantowi swojego prawa jazdy; woli dać nogę i zniknąć. Po drugie, tamci wyglądali raczej na handlarzy narkotyków”.

Obok skrzyni biegów leżał worek marki Ziploc z dwiema rolkami ćwierćdolarówek, których handlarze używali, aby z publicznych aparatów odpowiadać na wezwania na pager. Wymowne było również to, co ci mężczyźni mieli na sobie. Kierowca nosił marynarski zegarek marki Rolex wart co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów, złoty łańcuch, spodnie szyte na miarę oraz kowbojskie buty. Poza tym był Latynosem – jak informowało jego prawo jazdy, nazywał się Rene Diaz. Natomiast jego pasażer, Brian Watson, wyglądał na Anglosasa. Na podstawie swego niewielkiego doświadczenia Tiderington wiedział już, że gdy tak charakterystycznie ubrani faceci z tych dwóch grup etnicznych spotykają się gdzieś na terenie południowej Florydy, to raczej nie po to, żeby obrobić restaurację, lecz dobić narkotykowego targu.

Kiedy Tinderington kazał tamtym wyjść z samochodu, zauważył leżącą z tyłu na podłodze torbę na zakupy. Mieścił się w niej plażowy ręcznik, starannie złożony na samej górze, zapewne po to, by coś ukryć.

„Zapytałem: «Co jest w tej torbie?». Kiedy po nią sięgnąłem, kierowca zaczął się bardzo denerwować. «O kurczę, kurczę, poczekaj» – krzyknął. Wydaje mi się, że zamierzał zapytać, czy mam nakaz przeszukania albo coś takiego, ale nie posunął się aż tak daleko. Podniosłem torbę i wyjąłem ręcznik. W środku znajdowało się całe mnóstwo kokainy. Serio. Więcej niż w życiu widziałem”.

Obaj mężczyźni zostali zakuci w kajdanki, umieszczeni w radiowozie i odwiezieni na komendę. Tam, w sekcji antynarkotykowej, trwało głośne świętowanie innego sukcesu. Robiono zdjęcia, całe zadowolone kierownictwo stało w kółeczku. Okazało się, że oto przed chwilą dokonano zatrzymania, w wyniku którego zostały skonfiskowane aż dwa kilogramy kokainy – jak dotąd największa w dziejach wydziału ilość tego narkotyku. Niemal wszyscy obecni znajdowali się w stanie ekstazy.

„No więc pojawiamy się na tej imprezie – opowiada Tiderington. – Wszyscy detektywi od narkotyków są w siódmym niebie, bo podłapali dwa kilo. I nagle wchodzimy my, umundurowani patrolowcy, najniższa pozycja w całym wydziale, i mamy sześć kilogramów”.

Zaledwie kilka miesięcy później, w styczniu 1983 roku, szef wezwał Toma do swojego gabinetu. Kazał mu usiąść i oznajmił, że zostaje on przeniesiony do Jednostki ds. Przestępczości Zorganizowanej, która zajmowała się różnego rodzaju sprawami kryminalnymi, lecz jej głównym zadaniem – czego Tom się domyślał – miała być walka z narastającym problemem narkotykowym.

4. Bogota

ów interesujący facet, którego Pilar poznała podczas lotu z Miami do Bogoty? Okazał się Amerykaninem urodzonym w Miami w rodzinie Kubańczyków, którzy uciekli z wyspy w latach pięćdziesiątych. Nazywał się Ernesto Henao i miał dwadzieścia siedem lat. Z wielką rudą brodą mieszkańca gór oraz długimi, starannie ufryzowanymi włosami wyróżniał się w Bogocie. Podczas kolacji prezentował doskonałe maniery, które tak wiele znaczyły dla Pilar – wiedział, jakie wina zamawiać, a noża i widelca używał w sposób zalecany przez damy z jej dawnej szkoły w Madrycie. A co najważniejsze, odkryła, że oprócz natury uwodziciela ma on pewną cechę, która w jej stosunkach z płcią przeciwną zaczynała odgrywać coraz istotniejszą rolę: jest bogaty. Albo przynajmniej na takiego wyglądał.

Z tego, co mówił Ernesto, jego rodzice posiadali kiedyś na Kubie plantację tytoniu oraz farmę, na której hodowali konie, a dzięki bankowym koneksjom swego dobrego przyjaciela, dyktatora Fulgencio Batisty, zdołali uciec z wyspy z całym majątkiem, zanim jeszcze Fidel Castro i jego partyzanci pojawili się w Hawanie.

Ernesto uwielbiał wydawać pieniądze na Pilar. Kupował jej biżuterię i ubrania, towarzyszył w wyjazdach na San Andrés i inne oszałamiające karaibskie wyspy. Podczas niejednej kolacji z jej przyjaciółmi zawsze pierwszy sięgał po rachunek, żeby zapłacić. Udowodnił też, że potrafi prowadzić zajmujące rozmowy. Na imprezach ujmował ludzi opowieściami o wielkich finansowych przekrętach, których dopuszczał się jako konsultant zagranicznych banków na Kajmanach. Co więcej, okazał się należeć do osób, które Pilar określała mianem „intelektualistów” – gatunku rzadko występującego w świecie zakupów i restauracji, zamieszkanym przez nią samą i jej przyjaciółki.

„W ogóle nie znałam tak inteligentnych ludzi – stwierdza. – Mówił o tym, co się dzieje na świecie, o historii i filozofii. Był bardzo wnikliwym człowiekiem, ciągle coś czytał, zawsze miał ze sobą, w torbie, jakąś książkę. Był bardzo wykształcony. Mówił, że robi doktorat na Uniwersytecie w Miami i chce zostać psychologiem”.

Poza tym Ernesto wykazywał skłonność do szaleńczych przedsięwzięć, jakby wprost z kinowych romansów. „W dniu moich dwudziestych czwartych urodzin miałam akurat przerwę między jedną trasą a drugą, byłam w Miami. Zadzwonił i powiedział: «Pilar, szybko, jedź do Nowego Jorku, wsiądź do concorde’a i przylatuj do Paryża. Spotkamy się tam w hotelu». Hotel nazywał się Plaza Athénée, był bardzo drogi, z widokiem na Sekwanę i wieżę Eiffla. Kiedy przyjechałam, czekał w pokoju z butelką szampana. Wyglądał pięknie. Poszliśmy na spacer aleją de Montaigne, zabrał mnie na zakupy do sklepów na Polach Elizejskich. Miał zwyczaj siadać i mówić: «Przymierz to, Pilar, przymierz tamto». Chodziliśmy do znakomitych restauracji; wieczorami tańczyliśmy w Lido. Zostaliśmy tam cały tydzień”.

Poznanie Ernesta w tym właśnie momencie było dla Pilar uśmiechem losu, ponieważ jej perspektywy beztroskiej egzystencji osoby z klasy wyższej zaczynały być mocno niepewne wskutek dramatycznych zmian w sytuacji rodziny. Starzejący się, dotąd tak uwielbiany ojciec Pilar stał się człowiekiem zgubnie uzależnionym od alkoholu. W pijanym widzie wściekał się na krzywdy, jakich rzekomo doznał od ludzi, łaził po całym domu, a za najmniejsze uchybienie bił matkę Pilar. Bywał też częstym gościem w domach innych kobiet, znikając na całe dnie. Potem nagle zażądał rozwodu i zabrał ze sobą wszystkie pieniądze oraz całe dotychczasowe, dobre życie. Odtąd matka, siostra i młodszy brat Pilar musieli dokładać wszelkich starań, żeby utrzymać się na powierzchni. Matka wyprowadziła się z rodzinnego domu. Aby móc opłacić czynsz, Pilar sprzedała swój elegancki samochód. Dlatego czuła coraz większą wdzięczność za to, że ma chłopaka, który najwyraźniej posiada niewyczerpane zasoby finansowe.

Wkrótce dowiedziała się, że środki te wcale nie pochodziły z dawnego majątku jego rodziny. W mieszkaniu Ernesta zaczęły się pojawiać ogromne ilości koki, zapakowanej w plastikowe woreczki o pojemności jednego litra. Wpadali tam z wizytą politycy i policjanci, najczęściej po zmroku, i przyciszonymi głosami prowadzili długie dyskusje z Ernestem w jego gabinecie. Przychodzili też jacyś obcy, taszcząc torby podróżne, marynarskie worki, walizki. Kiedy Pilar wracała z zakupów, czuła wypełniający mieszkanie silny zapach, podobny do woni nafty. Raz zastała w kuchni grupę indios – ciemnoskórych, niskich Kolumbijczyków z nizin społecznych, z którymi nigdy wcześniej nie miała do czynienia. Szpatułkami rozsmarowywali kokainową pastę na tacach do pieczenia, a następnie prażyli ją w piekarniku, zmieniając w połacie przypominających lód kryształków, gotowych do wciągania nosem. Ernesto sam zaczął brać kokainę. Przyłapała go w sypialni, jak zasysał narkotyk przez słomkę zanurzoną w wykonanej ze złota buteleczce na leki.

Tylko ktoś zupełnie ślepy – i pozbawiony zmysłu węchu – nie domyśliłby się od razu, że Ernesto to pieprzony diler narkotyków! „O nie! – zarzekał się początkowo – jest wręcz przeciwnie”. Mówiąc tylko między nimi (niech się przyjaciółki Pilar o tym nie dowiedzą), Ernesto jest tajnym agentem pracującym dla rządu amerykańskiego, a konkretnie dla CIA.

„Mówił, że to, co się dzieje, to wszystko przez CIA. Że udaje dilera, aby móc dostarczać władzom amerykańskim informacji. I z tego powodu przemyca narkotyki. Później się dowiedziałam, że szmuglował również broń, ale on twierdził, że to też dla CIA, by sprawdzić system zabezpieczeń, zobaczyć, jak łatwo jest wwieźć broń do Kolumbii”.

W swym dotychczasowym życiu Pilar nie bywała aż tak głupia, żeby teraz kupić tę bajeczkę, jednak Ernesto odznaczał się niesamowitą umiejętnością mieszania jej w głowie, umiał wyłączać w jej mózgu mechanizm wykrywacza bzdur.

„Wiem, że to głupio zabrzmi, ale naprawdę mu wierzyłam. Ernesto potrafił być bardzo przekonujący. Umiałby przekonać każdego o wszystkim. Gdyby chciał, sprzedałby wieżę Eiffla”.

Ilość pieniędzy, które przedsięwzięcie to zaczęło przynosić, mogłaby posłużyć za dobrą wymówkę każdemu, kto byłby w finansowych tarapatach i chciałby uwierzyć w brednie Ernesta. Zyski z handlu kokainą nigdy nie były tak wysokie, jak w połowie lat siedemdziesiątych. W Kolumbii jej kryształki sprzedawano po zaledwie dwa tysiące dolarów za kilogram, a jeśli kupowało się pastę kokainową, by samodzielnie zmienić ją w postać krystaliczną – cena jeszcze spadała. W Miami kilogram w hurcie kosztował sześćdziesiąt tysięcy, w Nowym Jorku i w Los Angeles – jeszcze więcej. Im dalej od miejsca importu, tym drożej. Oznaczało to, że w przeciwieństwie do marihuany (tutaj poważne pieniądze dawało jedynie opchnięcie około tony narkotyku), kokaina mogła generować olbrzymie zyski przy bardzo niewielkich ilościach i niedużym ryzyku, ponieważ w tamtych czasach policja rzadko interweniowała.

Z jakichś powodów Pilar postanowiła jednak dopomóc Ernestowi w spełnianiu patriotycznego obowiązku, a ponieważ była w sposób naturalny osobą znacznie lepiej zorganizowaną i umiejącą prowadzić biznes, dostrzegła w tym wszystkim okazję, by wzbudzić w nim podziw dla swoich talentów.

„Ernesto mówił, że musi płacić ludziom za pomoc w zdobywaniu informacji dla CIA. Dlatego pomyślał, że po co ma dawać kasę innym, skoro to samo mogłabym robić ja? Powiedział, że sprawa jest całkowicie bezpieczna, no bo przecież on pracuje dla władz, a ja, gdybym wpadła, byłabym bezkarna. Naprawdę go kochałam; był dla mnie niczym bóg, bardzo chciałam mu pomóc. Tak jak w zawodach pływackich: zawsze pragnęłam robić wszystko najlepiej, być lepsza od innych. Spytałam więc: «Co mam robić?»”.

Realizację nowego przedsięwzięcia Pilar rozpoczęła od wykorzystania swojego stanowiska pracy, dzięki któremu unikała przechodzenia przez kontrolę celną. Do mieszkania Ernesta zaczęło napływać całe mnóstwo encyklopedii; zatrudniono nawet szewca, który zdejmował skórzane obwoluty, a następnie umieszczał pod przednią i tylną okładką ćwierć kilograma kokainy. Pilar wnosiła książki na pokład samolotu, po dwie naraz, i zawoziła do Miami, gdzie czekał już jeden z „kontaktów CIA” od Ernesta. Niebawem, gdy rozkład lotów zaczął kolidować z obowiązkami przemytniczki, Pilar rzuciła pracę stewardesy w liniach Braniff i sama zaczęła transportować towar w walizkach, jako zwykła turystka. Na każdą wycieczkę zabierała dwie walizy, obie wypakowane pięcioma kilogramami kokainy, umieszczonej pod fałszywym dnem. Resztę stanowiły dziecięce ubranka. Jedna podróż przynosiła około pięciuset tysięcy dolarów.

Pilar odznaczała się zimną krwią urodzonego przemytnika – żadnych kropli potu mogących świadczyć o strachu, żadnych ukradkowych spojrzeń, jedynie cudowna, modnie ubrana młoda matka, kupująca po okazyjnych cenach ubranka dla swoich uroczych dzieci, których zdjęcia starannie umieszczała na wierzchu schludnie poskładanych sukieneczek, przykrywających towar. Planując swoje wyjazdy, Pilar przygotowywała się także na potencjalne niebezpieczeństwo. W bagażu podręcznym zawsze miała schowaną buteleczkę aguardiente, wódki smakowej produkowanej z trzciny cukrowej, popularnej wśród Kolumbijczyków. Podczas trzeciej dostawy, przez San Juan, czekała właśnie w kolejce do kontroli celnej, kiedy zobaczyła, że pracująca bezpośrednio przed nią agentka przejawia postawę wykraczającą poza zwykłe machnięcie ręką. Nie była to osoba wyznająca pogląd, że ktoś jest niewinny dopóty, dopóki mu się nie udowodni winy. Pilar doszła do końca kolejki i położyła dwie wyładowane kokainą walizki na kontuarze, a agentka zaczęła im się uważnie przyglądać. Wtedy Pilar dyskretnie rozpięła torbę na ramię, lekko poruszyła palcem i uwolniła butelkę aguardiente, która spadła na podłogę, rozbijając się o posadzkę. Wyleciała również tubka kremu do rąk oraz kilka sztuk odzieży i wszystko razem, skotłowane, zmieniło się w mokrą kupę fatałaszków. Sytuacja przy ladzie zrobiła się poważna.

– Och, bardzo przepraszam, bardzo przepraszam – wykrzyknęła Pilar i uklęknąwszy, starała się umieścić ciuchy i rozbite szkło z powrotem w torbie. Agentka była skołowana.

– Ach, nic się nie stało, naprawdę! – powiedziała. – Niech pani przejdzie dalej. Dalej! – Pilar złapała więc walizki i – bum – wypadła przez drzwi.

Wydarzenie to położyło kres podróżom z walizami. Ernesto zasugerował inny sposób na uniknięcie kontaktu z celnikami: niech Pilar połyka kokainę schowaną w prezerwatywach, jak robią to „muły”, kolumbijskie kobiety z nizin społecznych, które zarabiają na życie transportowaniem małych ilości koki we własnych ciałach. Rzecz jasna, wszystko to działo się w epoce przed zainstalowaniem na lotniskach aparatów rentgenowskich. I znów Pilar się zgodziła. Dodatkowo w swym pragnieniu bycia najlepszą zamierzała prześcignąć wszystkie inne kobiety. Trzy dni przed wylotem ograniczyła dietę do sałaty i miodu, aby oczyścić żołądek i zrobić miejsce dla ładunku. Zamiast marnych kondomów, kupiła mocne rękawiczki chirurgiczne, obcięła im palce i w każdej rolce umieściła kulkę kokainy. Na jeden wyjazd przypadało ich w sumie dziesięć, czyli około dwóch kilogramów, podczas gdy „muły” przewoziły normalnie ćwierć tej wagi. Guma osłaniająca towar była teraz podwójnej grubości, mimo to Pilar bardzo się niepokoiła. Będąc stewardesą, dwukrotnie widziała kobiety, które połknęły kondomy, a te w czasie lotu do Miami pękły. Ich brzuchy wypełniły się czystą kokainą. „Pamiętam, jak na to patrzyłam. To było straszne, okropne! Potwornie zbladły, wpadły w konwulsje w przejściu między fotelami, jęczały. Jedna zmarła po wylądowaniu. A teraz ja robiłam to samo”.

Po przylocie do Miami Pilar meldowała się w jakimś hotelu, wykonywała sobie lewatywę środkiem o nazwie Fleet i siadała na sedesie. Po niecałych pięciu minutach było po wszystkim. Aby wyłapać gumowe ampułki bez zbędnej zwłoki i ryzyka ich zniknięcia w ściekach, wstawiała do muszli kuchenny durszlak.

„To było ohydne! Wyciągałam te kulki i myłam je w umywalce, a potem wkładałam do torby na zakupy i zanosiłam jednemu z ludzi Ernesta. Pamiętam, że kobieta, która je ode mnie przyjmowała, spytała, czy naprawdę wierzę w miłość mojego mężczyzny do mnie. Odpowiedziałam jej: «Tak, on mnie uwielbia». «Nie – odrzekła. – Skoro każe pani robić coś takiego, nie może pani kochać». Wtedy przestałam. Po trzecim wyjeździe powiedziałam Ernestowi: «Nigdy więcej!»”.

ały ten kokainowy biznes pozwolił Pilar poznać inne obszary prawdziwego życia Ernesta. Zobaczyła wreszcie jego rodziców, którzy okazali się mało ciekawą parą starszych ludzi. Mieszkali w skromnym ranczerskim domku z dwiema sypialniami, w dzielnicy Miami zwanej Małą Hawaną.

„Spytałam jego matkę, czym się teraz zajmuje, a ona odpowiedziała, że pracuje jako pokojówka w jakimś hotelu w Miami Beach. «Och» – rzuciłam”.

Żadnej wielkiej plantacji tytoniu, hodowli koni ani kupy forsy przywiezionej z kraju Castro. A studia Ernesta, który chciał zostać renomowanym psychologiem? W tej kwestii Pilar nie chciała stawać z nim do konfrontacji, ponieważ Ernesto wyrobił już w sobie nawyk wybuchania gniewem pod najmniejszym pretekstem. Tylko jak miał uzyskać dyplom na Uniwersytecie Miami, skoro nigdy nie chodził do szkoły?

W pewnym momencie Pilar dowiedziała się również, że on i jego ojciec są głęboko zaangażowani w santerię – pełną mistycyzmu, podobną do voodoo religię pochodzącą z wysp zachodniej Afryki, która wymieszała się z katolicką liturgią, tworząc bełkotliwą całość. Nic z tego wszystkiego nie rozumiała. Tuż przed rezygnacją z pracy w liniach Braniff Ernesto poprosił ją o załatwienie pewnej sprawy – dostarczenie przesyłki.

„Kazał mi odebrać towar, który zostawił w Miami, jakieś «narzędzia», których podobno potrzebował do pracy. Miał mi później wszystko wyjaśnić. Powiedział: «Ktoś dostarczy ci do hotelu pudełko, ale go nie otwieraj, bo jeśli tam zajrzysz, możesz oślepnąć». Zawiozłam tę przesyłkę na lotnisko i weszłam z nią do samolotu. Kiedy dotarłam do Bogoty, celnicy chcieli ją otworzyć. Oświadczyłam im, żeby robili, co chcą, ale właściciel powiedział, że w wyniku otwarcia pudełka człowiek oślepnie. Jeden z nich spojrzał na mnie jak na wariatkę i zdjął pokrywę. W środku znajdowały się garnuszki z czymś dziwnym, jakby szarą pastą, i kilkoma małymi figurkami. Zamknął pudełko i powiedział, że być może magia straciła swoją moc, kiedy lecieliśmy w powietrzu”.

W mieszkaniu Ernesto wyjął zawartość pudełka i zbudował z niej narożny ołtarzyk z sześcioma figurami świętych santerii oraz symbolami wyrysowanymi na ścianach węglem. Następnego dnia kazał swojemu szoferowi kupić kilka gołębi, którym obciął nożem głowy, a potem umieścił je wraz z krwią w garnuszkach.

„W czwartki dokądś jeździł, w jakieś szczególne miejsce, gdzie zabijali inne zwierzęta i wykorzystywali ich krew. W każdy czwartkowy wieczór po powrocie stamtąd krzyczał i rzucał przedmiotami, zachowywał się jak wariat. Miewał również straszne bóle głowy, a kiedy nie mogłam znaleźć tabletek, wpadał w wielki gniew i okładał mnie pięściami”.

Ponieważ koka odgrywała teraz główną rolę w ich życiu, Pilar zdecydowała się jej spróbować. Myślała, że jeśli zrobią to razem, może jego coraz gwałtowniejsze ataki gniewu trochę się uspokoją. „Kiedy się naćpał, z człowieka pochłoniętego dobrą zabawą zamieniał się w potwora. Stawał się agresywny, rozdawał klapsy, bił mnie. Dlatego sama też kilka razy spróbowałam koki, bo przecież on miał najlepszy towar. Ale to raczej nie pomogło, wcale mi się nie podobało. Nakręcało mnie to bardziej, niż chciałam. Już i tak żyłam nakręcona”.

Latem 1976 roku sprawy przybrały nieciekawy obrót. Bicie zdarzało się coraz częściej i Pilar poważnie zastanawiała się nad zerwaniem. Niestety zaszła w ciążę. Teraz potrzebowała wsparcia Ernesta bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ zamierzała wykorzystać jego amerykańskie obywatelstwo do uzyskania dla dziecka paszportu Stanów Zjednoczonych. Tak więc zamiast powiedzieć dupkowi adios, wyszła za niego za mąż.

Uroczystość odbyła się w miejscowym kościele, w obecności zaledwie garstki osób – matki i siostry Pilar oraz dwóch świadków. Skromne wesele zorganizowano w lokalnej restauracji. Zawarcie małżeństwa nie poprawiło jednak relacji w związku, który ze złego stał się jeszcze gorszy, wręcz dziwaczny. Jakimś sposobem – Pilar nie znała szczegółów, jak w przypadku większości jego spraw – Ernesto związał się z byłym kandydatem na prezydenta Kolumbii oraz grupą wysokiej rangi wojskowych, którzy wpadli na pomysł obalenia rządu. Chcieli, aby zamach stanu został sfinansowany przez Ernesta z pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami. Kolumbijskie władze dowiedziały się o tych planach, aresztowały konspiratorów i wtrąciły ich do więzienia, nie wyłączając Ernesta i jego ojca, który z nimi mieszkał. Mogli teraz razem odprawiać rytuały santerii nad spodziewanym dzieckiem Pilar – a także nad nią samą.

„Również zostałam aresztowana, chociaż nie miałam z tym wszystkim nic wspólnego. Najpierw mnie wypuścili, bo byłam w ciąży. Ale głupi Ernesto, kiedy po niego przyszli, powiedział: «Proszę, nie ruszajcie mojej żony. Ona o niczym nie wiedziała». No cóż, jak naprawdę można to było zrozumieć? Tylko tak, że wiedziałam o wszystkim. Więc zaraz po mnie wrócili i znów wsadzili do więzienia”.

Pilar zabrano do okrytego złą sławą zakładu karnego dla kobiet w Bogocie, o nazwie El Buen Pastor, czyli Dobrego Pasterza. Był to dawny żeński klasztor z przełomu wieków. Przebywało tam dwa i pół tysiąca pensjonariuszek, w tym wiele kobiet należących do zbrojnej partyzantki, które latami czekały na swój proces. Z dokumentacji przedstawicieli organizacji praw człowieka oraz związków wyznaniowych, którzy wielokrotnie bywali w tym zakładzie, wynika, że panowały tam straszliwe warunki. W niektórych przypadkach więźniarki musiały spać na brudnej podłodze, pośród wszelkiego typu robactwa, odgłosy trzaskających drzwi i krzyczących kobiet były nie do zniesienia, ryczały też odbiorniki radiowe. Pilar przewieziono tam w poniedziałek i umieszczono w celi w części więzienia przeznaczonej dla ciężarnych. Jej łóżko stanowiła drewniana prycza ze słomianym materacem i poduszką. Za toaletę służyła dziura w podłodze; nie było bieżącej wody. O ósmej rano strażniczka przynosiła jej kubek wody do śniadania, które – jak wszystkie posiłki – składało się z hot doga oraz miski ryżu z fasolą. W niedzielę przyszła matka Pilar z domowym obiadem, arroz con pollo, i listem od Ernesta. Pisał, że wynajął już prawnika, który pracuje nad ich uwolnieniem.

Tamtej nocy, niedługo po wyjściu matki, siedząc samotnie w celi, Pilar poczuła ból i dyskomfort w dolnej części brzucha. Po chwili odeszły wody, zaczął się poród.

„Czułam się naprawdę, naprawdę źle – wspomina. – Zawołałam strażniczkę, żeby sprowadziła lekarza albo pielęgniarkę, kogokolwiek, ale to była niedziela, wszyscy sobie poszli. Po krótkim czasie zjawiła się jakaś kobieta, która pracowała w więzieniu. Powiedziała, że pochodzi z małej wsi w górach i zna się na przyjmowaniu porodów”.

Kobieta wymasowała brzuch Pilar, by nieco ulżyć jej cierpieniu, po czym poinformowała ją, że dziecko jest odwrócone do góry nogami, z głową w kierunku klatki piersiowej rodzącej, co nie rokowało dobrze.

„Kazała mi się położyć na plecach i trzymać się wezgłowia. Chwyciła mnie za nogi i zaczęła mną trząść i trząść, a ja skakałam jak piłka. Próbowała w ten sposób odwrócić dziecko główką w dół. Pamiętam, że wrzeszczałam; bardzo bolało. Kobieta dała mi do picia jakąś ziołową herbatę. Wreszcie wynieśli mnie z tej celi i umieścili w wielkiej sali z mnóstwem łóżek, pewnie w izbie chorych. Leżałam na żelaznym łóżku, na obskurnym materacu. To było straszne. Ciągle błagałam o lekarza. Musiałam iść do łazienki, ale oni przynieśli mi wiadro. Dziecko ciągle nie mogło się obrócić. Przyszła kolejna kobieta. Należała do plemienia Indian Juahata, nosiła poncho. Powiedziała, że w więzieniu zajmuje się niemowlętami. Położyła mnie na plecach i kazała ciągle przeć. Pchałam z całych sił – co bardzo bolało – ale dziecko wracało do środka, nie mogłyśmy go wyjąć. Rzekła: «Dziecko umiera! Pchaj, pchaj»”.

Następnie Indianka poinstruowała strażniczkę, która przyglądała się wszystkiemu, żeby pobiegła do więziennej kuchni i przyniosła jej duży słój z olejem do gotowania. Kiedy tamta wróciła, kobieta nasmarowała sobie ręce aż po łokcie, tak że z nich kapało, po czym obie wsunęła do macicy Pilar. Manewrując dzieckiem, powoli ustawiła jego główkę w kierunku światła dziennego. Pilar odczuwała rozdzierający ból.

„Ono ciągle nie chciało wyjść, więc Indianka kazała strażniczce stanąć z tyłu, za moją głową, i przesuwać ręce w dół mojej klatki piersiowej. Następnie złapała dziecko i ciągnęła je w kierunku otworu, podczas gdy strażniczka pchała z góry. Pchały, i pchały, i ciągnęły, aż wreszcie wyszło”.

To była dziewczynka! Nie oddychała, cała była sinoczarna, jak coca-cola. Więc tamta kobieta ją wzięła, przewróciła na drugą stronę i zaczęła dmuchać do pupy. Powiedziała, że Indianki wiedzą, jak to się robi. Dmuchała i dmuchała, aż w końcu dziecko złapało oddech. Potem kobieta przecięła… Jak to się nazywa? Ten przewód, który biegł ode mnie do dziecka? Poprosiłam o trochę wody do umycia córeczki. A ona przyniosła mi wiadro, którego używano do czyszczenia podłóg, zdjęła swoje poncho, owinęła w nie maleństwo i położyła w moje ramiona.

Mimo tych strasznych przeżyć i ogromnego bólu, Pilar pamięta, że gdy wreszcie dziecko znalazło się w jej objęciach, doznała przede wszystkim uczucia niewysłowionej radości, niepodobnej do niczego, co dotąd przeżyła. „Trzymając ją tam, w tym więzieniu, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie”.

Dziecko urodziło się 11 listopada 1976 roku. Pilar miała dwadzieścia pięć lat. Postanowiła dać córeczce na imię Andrea, po hiszpańsku „piękna pani”. Podobał jej się dźwięk tego imienia, pasujący do małej istotki, która pojawiła się w jej życiu, jakby unosząc się na wietrze.

5. Książę miasta