W głębi lasu
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7885-080-9
- Rok wydania:
- 2008
- Słowa kluczowe:
- ambicje
- dwadzieścia
- gardłami
- głębi
- letniego
- najdrobniejszego
- nastolatków
- plany
- skrywa
- sześcioletniej
- zapadła
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “W głębi lasu”
Dwadzieścia lat temu czworo nastolatków wymknęło się do lasu z letniego obozu. Dwoje odnaleziono później z poderżniętymi gardłami. Pozostała dwójka jakby zapadła się pod ziemię, nie pozostawiając po sobie nawet najdrobniejszego śladu.Była wśród nich siostra Paula Copelanda, obecnie prokuratora i owdowiałego ojca sześcioletniej Cary.
Paul ma ambicje polityczne, ale jego plany mogą lec w gruzach, gdy w zastrzelonym na Manhattanie mężczyźnie rozpoznaje ofiarę tamtej tragedii.
Nie ma wyjścia, musi postawić sobie pytanie - czy jego siostra żyje? Jaką tajemnicę skrywa milczący las? Co naprawdę wydarzyło się owej pamiętnej nocy?
Polecane książki
Odpowiedzialność zarządzającego transportem za nieterminowe wykonanie badań technicznych pojazdu. Konsekwencje finansowe i prawne
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Harlan Coben
Wydanie elektroniczne
HARLAN COBEN
Współczesny pisarz amerykański, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył trzecią książką Bez skrupułów, opublikowaną w 1995. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 od thrillera Nie mów nikomu, bestsellera w USA i Europie (zekranizowanego w 2006 przez Guillaume’a Caneta; obecnie w USA powstaje remake). Kolejne powieści, za które otrzymał wielomilionowe zaliczki od wydawców, m.in. Bez pożegnania, Niewinny, W głębi lasu, Zaginiona, Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Schronienie, Zostań przy mnie i Seconds Away uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. W marcu 2013 ukazał się jego nowy thriller Six Years.
www.harlancoben.com
Tego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
TĘSKNIĘ ZA TOBĄ
Myron Bolitar
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
Tytuł oryginału:
THE WOODS
Copyright © Harlan Coben 2007
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 2008
Redakcja: Beata Słama
Ilustracja na okładce: Digital Vision/Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-080-9
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Tę książkę dedykuję
Alekowi Cobenowi,
Thomasowi Bradbeerowi
i Annie van der Heine,
trzem radościom, które mam szczęście
nazywać moimi chrześniakami.
Prolog
Widzę mojego ojca z łopatą.
Po twarzy spływają mu łzy. Straszny, gardłowy szloch wyrywa się z jego piersi i ust. Podnosi i wbija łopatę. Jej ostrze tnie ziemię, jakby była wilgotnym ciałem.
Mam osiemnaście lat i to jest moje najżywsze wspomnienie ojca – w tych lasach, z tą łopatą. Nie wie, że go obserwuję. Chowam się za drzewem, podczas gdy on kopie. Robi to wściekle, jakby ziemia rozgniewała go i teraz się na niej mścił.
Jeszcze nigdy nie widziałem ojca płaczącego – nie, kiedy umarł jego ojciec, nie wtedy, gdy moja matka uciekła i nas zostawiła, a nawet nie wtedy, gdy dowiedział się o mojej siostrze, Camille. Jednak teraz płacze. Nie wstydzi się łez. Spływają strumieniami po jego twarzy. Łkanie odbija się echem wśród drzew.
Po raz pierwszy podglądam go w taki sposób. W soboty przeważnie udaje, że jedzie na ryby, ale nigdy tak naprawdę w to nie wierzyłem. Zawsze wiedziałem, że to miejsce, to okropne miejsce, jest skrywanym celem jego podróży.
Ponieważ czasem jest również moim.
Stoję za drzewem i obserwuję go. Zrobię to jeszcze osiem razy. Nigdy mu nie przerwę, nigdy się nie pokażę. Sądzę, że on nie wie, że tu jestem. Prawdę mówiąc, jestem tego pewien. Aż pewnego dnia, idąc do samochodu, ojciec spogląda na mnie suchymi oczami i mówi:
– Nie dziś, Paul. Dzisiaj pojadę tam sam.
Patrzę, jak odjeżdża. Udaje się w te lasy po raz ostatni.
Na łożu śmierci, dwadzieścia lat później, ojciec bierze mnie za rękę. Jest odurzony. Jego dłonie są szorstkie i twarde. Używał ich przez całe życie – nawet w lepszych czasach w kraju, którego już nie ma. Jest jednym z tych twardych ludzi, których skóra jest spieczona i gruba, wygląda jak skorupa żółwia. Okropnie cierpi, ale nie roni łez.
Po prostu zamyka oczy i jakoś to znosi.
Przy ojcu zawsze czuję się bezpiecznie, nawet teraz, chociaż jestem już dorosły i też mam dziecko. Trzy miesiące temu, kiedy jeszcze był silny, poszliśmy do baru. Wywiązała się bójka. Ojciec zasłonił mnie swoim ciałem, gotowy załatwić każdego, kto się do mnie zbliży. Nadal. Tak właśnie jest.
Patrzę na niego, leży na łóżku. Myślę o tamtych dniach w lasach. Myślę o tym, jak kopał, jak w końcu przestał, jak sądziłem, że zrezygnował po tym, jak odeszła moja matka.
– Paul?
Ojciec nagle się ożywia.
Chcę prosić go, żeby nie umierał, ale to nie byłoby w porządku. Już przez to przechodziłem. To nie pomaga. Nikomu.
– W porządku, tato – mówię. – Wszystko będzie dobrze.
Nie uspokaja się. Próbuje usiąść. Chcę mu pomóc, ale mnie odpycha. Spogląda mi głęboko w oczy i widzę, że myśli jasno, choć może jest to jedna z tych rzeczy, które sobie wmawiamy, kiedy nadchodzi koniec. Ostatnie złudzenie.
Roni jedną łzę. Patrzę, jak powoli spływa po jego policzku.
– Paul – mówi do mnie mój ojciec, nadal z wyraźnym rosyjskim akcentem – musimy ją odnaleźć.
– Odnajdziemy, tato.
Znów spogląda mi w twarz. Kiwam głową, jednak nie sądzę, żeby oczekiwał potwierdzenia. Po raz pierwszy myślę, że spodziewa się poczucia winy.
– Czy wiedziałeś? – pyta ledwie słyszalnym głosem. Czuję, że cały drżę, ale nie mrugam, nie odwracam oczu. Zastanawiam się, co widzi, w co wierzy. Nigdy się tego nie dowiem.
Ponieważ wtedy, właśnie wtedy, mój ojciec zamyka oczy i umiera.
1
Trzy miesiące później
Siedziałem w sali gimnastycznej szkoły podstawowej, patrząc, jak moja sześcioletnia córka Cara nerwowo kroczy po równoważni, znajdującej się około dziesięciu centymetrów nad ziemią, a za niecałą godzinę miałem zobaczyć twarz człowieka, który został brutalnie zamordowany.
Co nie powinno nikogo szokować.
Z biegiem lat dowiedziałem się – w sposób najokropniejszy z możliwych – że linia między życiem a śmiercią, między nadzwyczajną urodą a odpychającą brzydotą, między niewinną rozmową a rozlewem krwi, jest bardzo cienka. Wystarczy moment, żeby ją przekroczyć. W jednej chwili życie wydaje się sielanką. Jesteś w miejscu tak niewinnym, jak sala gimnastyczna szkoły podstawowej. Twoja córeczka stawia niepewne kroki. Jej głos drży. Ma zamknięte oczy. Widzisz twarz jej matki, sposób, w jaki zamykała oczy i uśmiechała się, i przypominasz sobie, jak cienka jest ta linia.
– Cope?
To był głos mojej szwagierki Grety. Odwróciłem się do niej. Greta jak zwykle spojrzała na mnie z troską. Uspokoiłem ją uśmiechem.
– O czym myślałeś? – szepnęła.
Wiedziała. Pomimo to skłamałem:
– O kamerach wideo.
– O czym?
Wszystkie składane krzesła zajmowali inni rodzice. Stałem z tyłu, z założonymi za plecy rękami, oparty o cementową ścianę. Nad wejściem wisiał regulamin, a tu i ówdzie takie irytująco mądre motywujące aforyzmy jak: „Nie mów mi, że niebo jest granicą, skoro są ślady stóp na Księżycu”. Stoliki śniadaniowe były złożone. Oparłem się o jeden, poczułem chłód stali. Sale gimnastyczne podstawówek nie zmieniają się, kiedy się starzejemy. Po prostu wydają się mniejsze.
Wskazałem rodziców.
– Tu jest więcej kamer wideo niż dzieci.
Greta skinęła głową.
– A rodzice filmują wszystko. Dosłownie wszystko. Co oni z tym robią? Czy ktoś naprawdę ogląda to od początku do końca?
– Ty nie?
– Wolałbym urodzić.
Słysząc to, uśmiechnęła się.
– Nie – powiedziała. – Nie wolałbyś.
– Dobrze, w porządku, może nie, lecz czyż wszyscy nie jesteśmy pokoleniem MTV? Szybkie cięcia. Różne kąty. Tymczasem takie zwyczajne filmowanie, żeby później męczyć tym Bogu ducha winnych przyjaciół lub krewnych…
Otworzyły się drzwi. Gdy tylko ci dwaj mężczyźni weszli na salę, natychmiast rozpoznałem w nich gliniarzy. Nawet gdybym nie miał sporego doświadczenia – jestem prokuratorem okręgowym Essex County, obejmującego pełne przemocy miasto Newark – wiedziałbym. Telewizja czasem nie kłamie. Na przykład pokazując sposób, w jaki ubiera się większość policjantów – ojcowie rodzin z bogatego przedmieścia Ridgewood tak się nie ubierają. Nie zakładamy garniturów, idąc zobaczyć, jak nasze dzieci próbują sił w gimnastyce artystycznej. Nosimy sztruksowe lub dżinsowe spodnie i kamizelki w serek na bawełnianych podkoszulkach. Ci dwaj faceci mieli na sobie źle uszyte brązowe garnitury, a ich brąz przypominał mi kawałki drzewa rozłupanego przez piorun.
Nie uśmiechali się. Omietli wzrokiem salę. Znałem większość policjantów w okolicy, ale nie tych. To mnie zaniepokoiło. Coś było nie tak. Oczywiście wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego, a mimo to czułem to niepokojące ściskanie w dołku – człowieka niewinnego, a jednak mającego poczucie winy.
Moja szwagierka Greta i jej mąż Bob mają troje dzieci. Ich najmłodsza córka, Madison, ma sześć lat i chodzi do tej samej klasy co Cara. Po śmierci mojej żony Jane – siostry Grety – przenieśli się do Ridgewood. Greta twierdzi, że i tak zamierzali to zrobić. Wątpię. Jestem im jednak tak wdzięczny, że tego nie kwestionuję. Nie wyobrażam sobie, co bym bez nich zrobił.
Zwykle inni ojcowie stoją ze mną z tyłu, lecz ze względu na porę dnia przyszło ich niewielu. Matki – oprócz jednej, gniewnie spoglądającej na mnie znad kamery wideo, ponieważ usłyszała moją tyradę o domorosłych filmowcach – uwielbiają mnie. A raczej nie mnie, tylko moją historię. Moja żona umarła przed pięcioma laty, a ja sam wychowuję córeczkę. W miasteczku są inni samotni rodzice, głównie rozwiedzione matki, lecz mnie traktuje się ulgowo. Jeśli zapomnę podpisać dzienniczek, spóźnię się, by odebrać córkę albo zostawię jej śniadanie w szatni, inna matka lub ktoś z personelu natychmiast spieszy mi z pomocą. Uważają moją męską bezradność za pociągającą. Jeśli któraś z tych rzeczy przydarzy się samotnej matce, inne spoglądają na nią z pogardą, uważając, że jest nieudolna.
Dzieci nadal balansowały lub chwiały się, zależy jak na to patrzeć. Ja patrzyłem na Carę. Potrafiła się skupić i nieźle sobie radziła, ale podejrzewałem, że po ojcu odziedziczyła słabą koordynację ruchową. Dzieciom pomagały dziewczęta z licealnej drużyny gimnastycznej. Były znacznie starsze, zapewne siedemnasto – lub osiemnastoletnie. Ta, która asekurowała Carę przy próbie przewrotu w przód, przypominała mi moją siostrę. Moja siostra Camille umarła, będąc mniej więcej w jej wieku, i media nigdy nie pozwoliły mi o tym zapomnieć. Może to dobrze.
Moja siostra byłaby teraz dobrze po trzydziestce, tak jak większość tych matek. Dziwnie jest myśleć o tym w ten sposób. Zawsze widzę Camille jako nastolatkę. Trudno ją sobie wyobrazić, gdzie byłaby – gdzie powinna być teraz – siedzącą na jednym z tych składanych krzeseł, z głupio szczęśliwym matczynym uśmiechem na twarzy, filmującą bez końca swoją pociechę. Zastanawiam się, jak wyglądałaby dzisiaj, ale zawsze widzę tylko nastolatkę, która umarła.
Może się wydawać, że mam obsesję śmierci, lecz jest ogromna różnica pomiędzy zamordowaniem mojej siostry a przedwczesną śmiercią mojej żony. Ta pierwsza, siostry, kierowała mną, kiedy wybierałem zawód i obejmowałem stanowisko. Mogę walczyć z taką niesprawiedliwością na sali sądowej. I robię to. Próbuję uczynić świat bezpieczniejszym, pakować za kratki tych, którzy chcą krzywdzić innych, dać innym rodzinom to, czego moja nigdy nie miała – pewność.
W obliczu drugiej śmierci – mojej żony – byłem zupełnie bezradny i rozkojarzony, i obojętnie, co zrobię teraz, nigdy nie zdołam tego naprawić.
Dyrektorka szkoły przywołała na przesadnie umalowane usta sztuczny zatroskany uśmiech i ruszyła w kierunku policjantów. Zaczęła z nimi rozmawiać, lecz oni nawet na nią nie spojrzeli. Obserwowałem ich oczy. Kiedy wyższy z nich, z pewnością także stopniem, dostrzegł moją twarz, znieruchomiał. Przez moment żaden z nas się nie poruszył. Potem nieznacznym ruchem głowy kazał mi opuścić tę bezpieczną kryjówkę pełną roześmianych i chwiejących się dzieci. Odpowiedziałem takim samym skinieniem.
– Dokąd idziesz? – zapytała Greta.
Nie chcę, by zabrzmiało to niemiło, ale Greta jest brzydką siostrą. Były podobne, ona i moja śliczna nieżyjąca żona.
Łatwo było zgadnąć, że miały tych samych rodziców. Jednak wszystko to, co było pociągające w Jane, nie posłużyło Grecie. Moja żona miała wydatny nos, który dodawał jej seksapilu. Greta też ma wydatny nos, który jest… no cóż, duży. Szeroko rozstawione oczy mojej żony dodawały jej urodzie szczypty egzotyki. Ten sam szeroki rozstaw nadaje Grecie wygląd nieco żmijowaty.
– Nie jestem pewien – odparłem.
– Praca?
– Być może.
Spojrzała na tych dwóch, prawdopodobnie gliniarzy, a potem znów na mnie.
– Miałam zabrać Madison na lunch do Friendly’s. Chcesz, żebym wzięła Carę?
– Pewnie, byłoby wspaniale.
– Mogę też zabrać ją po szkole.
Skinąłem głową.
– Bardzo byś mi pomogła.
Greta cmoknęła mnie w policzek, co rzadko jej się zdarza. Ruszyłem do drzwi. Odprowadzały mnie wybuchy dziecięcego śmiechu. Wyszedłem na korytarz. Dwaj policjanci poszli za mną. Szkolne korytarze też niewiele się zmieniają. Mieszkają w nich echa niczym w nawiedzonym domu, dziwny rodzaj napiętej ciszy oraz słaby, lecz wyczuwalny zapach, który zarówno uspokaja, jak pobudza.
– Pan jest Paul Copeland? – zapytał ten wyższy.
– Tak.
Spojrzał na swego partnera. Był niższy, krępy, o byczym karku, z głową jak żużlobetonowy pustak. Chropowata skóra jeszcze pogłębiała to wrażenie. Zza rogu wyszła klasa, chyba czwartoklasiści. Wszyscy byli zaczerwienieni z wysiłku. Przeszli obok nas, a za nimi ich udręczona nauczycielka. Uśmiechnęła się do nas z przymusem.
– Może powinniśmy porozmawiać na zewnątrz – powiedział wyższy.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Wprawdzie byłem niewinny, ale z doświadczenia wiedziałem, że z gliniarzami nic nigdy nie jest takie, jak się wydaje. Tu nie chodziło o tę wielką sprawę z pierwszych stron gazet, nad którą pracowałem. Gdyby tak było, zadzwoniliby do mojego biura. Otrzymałbym wiadomość przez komórkę lub mailem na palmtopa.
Nie, przyszli tu z jakiegoś innego powodu, bardziej osobistego.
Byłem absolutnie pewien, że nie zrobiłem nic złego. Jednak w swoim czasie widziałem chyba wszelkiego rodzaju podejrzanych i wszystkie rodzaje reakcji. Może was to zaskoczy. Na przykład kiedy policja zatrzymuje głównego podejrzanego, często godzinami każe mu czekać w pokoju przesłuchań. Można by sądzić, że winni będą gryźli ściany, ale przeważnie jest wprost przeciwnie. To niewinni często są najbardziej niespokojni i zdenerwowani. Nie mają pojęcia, dlaczego zostali zatrzymani i o co policja omyłkowo ich podejrzewa. Winni często zasypiają.
Staliśmy na zewnątrz. Słońce prażyło. Ten wysoki zmrużył oczy i osłonił je dłonią. Pustak nie dał nikomu takiej satysfakcji.
– Jestem detektyw Tucker York – oznajmił wysoki. Wyjął odznakę, a potem wskazał Pustaka. – To jest detektyw Don Dillon.
Dillon też wyjął legitymację. Pokazali mi je. Nie wiem, po co to robią. Czy tak trudno je podrobić?
– Co mogę dla panów zrobić? – zapytałem.
– Zechciałby pan powiedzieć, gdzie pan był zeszłej nocy? – zapytał York.
Po takim pytaniu powinny zawyć syreny. Ja natychmiast powinienem przypomnieć im, kim jestem i oświadczyć, że nie odpowiem na żadne pytania, dopóki nie zjawi się mój adwokat. Jestem jednak prawnikiem. I to cholernie dobrym. Co – oczywiście – czyni mnie jeszcze większym głupcem, jeśli reprezentuję sam siebie. Ponadto jestem tylko człowiekiem.
Wypytywany przez policję, nawet taki stary wyga jak ja chce pomóc. To odruchowe.
– Byłem w domu.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
– Moja córka.
York i Dillon spojrzeli na szkołę.
– To ta dziewczynka, która balansowała na równoważni?
– Tak.
– Ktoś jeszcze?
– Nie sądzę. A o co chodzi?
York wziął na siebie ciężar rozmowy. Zignorował moje pytanie.
– Zna pan niejakiego Manola Santiaga?
– Nie.
– Jest pan pewien?
– Prawie pewien.
– Dlaczego tylko prawie pewien?
– Czy pan wie, kim jestem?
– Taa – odparł York i zakasłał, zasłaniając usta pięścią. – Mamy może uklęknąć i ucałować pański sygnet albo co?
– Nie to miałem na myśli.
– Dobrze, więc nadajemy na tej samej fali. – Nie podobało mi się jego nastawienie, ale puściłem to płazem. – No więc dlaczego jest pan tylko „prawie pewien”, że nie zna Manola Santiaga?
– Chciałem powiedzieć, że to nazwisko nic mi nie mówi. Nie sądzę, żebym go znał. Może jednak jest to ktoś, kogo oskarżałem albo przesłuchiwałem jako świadka w jakiejś sprawie, albo – do licha – spotkałem dziesięć lat temu na jakiejś wencie dobroczynnej.
York skinął głową, zachęcając mnie, żebym plótł dalej. Nie zamierzałem.
– Zechce pan pojechać z nami?
– Dokąd?
– To nie potrwa długo.
– To nie potrwa długo – powtórzyłem. – Nie znam takiego miejsca.
Gliniarze spojrzeli po sobie. Starałem się sprawiać wrażenie nieustępliwego.
– Niejaki Manolo Santiago został zamordowany zeszłej nocy.
– Gdzie?
– Jego ciało znaleziono na Manhattanie. W okolicy Washington Heights.
– A co to ma wspólnego ze mną?
– Sądzimy, że może będzie mógł nam pan pomóc.
– Pomóc? W jaki sposób? Już mówiłem, że go nie znam.
– Powiedział pan… – York naprawdę zerknął do notesu, ale tylko dla efektu, gdyż niczego nie notował, kiedy mówiłem – że jest pan „prawie pewien”, że go nie zna.
– Zatem jestem pewien. W porządku? Jestem pewien.
Dramatycznym gestem zatrzasnął notes.
– Pan Santiago pana znał.
– Skąd o tym wiecie?
– Wolelibyśmy to pokazać.
– A ja wolałbym to usłyszeć.
– Pan Santiago – York zawahał się, jakby z trudem znajdował odpowiednie słowa – miał przy sobie pewne przedmioty.
– Przedmioty?
– Tak.
– Mógłby pan to sprecyzować?
– Przedmioty – rzekł – wskazujące na pana.
– Wskazujące na mnie jako kogo?
– Hej, panie oskarżycielu…
Dillon – czyli Pustak – w końcu przemówił.
– Prokuratorze okręgowy – poprawiłem.
– Obojętnie. – Zadarł głowę i wycelował palec w moją pierś. – Od takiego gadania zaczyna mnie swędzieć dupsko.
– Słucham?
Dillon przysunął swoją twarz do mojej.
– Czy wyglądamy, jakbyśmy przyszli tu wysłuchać jakiegoś cholernego wykładu z semantyki?
Uznałem to za pytanie retoryczne, ale wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
– Nie – powiedziałem w końcu.
– No to słuchaj pan. Mamy trupa. Facet jest mocno z panem powiązany. Chce pan pojechać z nami i pomóc nam to wyjaśnić czy bawić się w te słowne gierki, które robią z pana podejrzanego jak diabli?
– Wydaje się panu, że do kogo pan mówi, detektywie?
– Do ubiegającego się o fotel faceta, który nie chciałby, żebyśmy poszli z tym prosto do prasy.
– Grozi mi pan?
York zainterweniował:
– Nikt tu nikomu nie grozi.
Jednak Dillon trafił w czuły punkt. Istotnie, objąłem stanowisko tylko czasowo. Mój przyjaciel, obecny gubernator Garden State, mianował mnie tymczasowym prokuratorem okręgowym. Poważnie napomykano o mojej kandydaturze do Kongresu, może nawet na wolne miejsce w Senacie. Skłamałbym, mówiąc, że nie mam żadnych ambicji politycznych. Skandal, nawet wyssany z palca, dobrze by mi nie zrobił.
– Nie widzę, w jaki sposób mógłbym pomóc – powiedziałem.
– Może pan widzi, a może nie. – Dillon pokręcił pustakiem. – Jednak chce pan nam pomóc, jeśli pan może, prawda?
– Oczywiście – odparłem. – Nie chcę, żeby dupsko swędziało pana bardziej, niż powinno.
Prawie się uśmiechnął.
– No to wsiadajmy do samochodu.
– Mam po południu ważne spotkanie.
– Wrócimy do tej pory.
Spodziewałem się poobijanego chewroleta caprice, ale to był ford, w niezłym stanie. Moi nowi znajomi usiedli z przodu. Nie rozmawialiśmy w czasie jazdy. Na moście Jerzego Waszyngtona panował duży ruch, ale po prostu włączyliśmy syrenę i przejechaliśmy. Kiedy znaleźliśmy się na Manhattanie, York się odezwał:
– Uważamy, że Manolo Santiago może być przybranym nazwiskiem.
– Yhm – mruknąłem, ponieważ nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Widzi pan, nikt nie zidentyfikował ofiary. Znaleźliśmy go zeszłej nocy. Miał prawo jazdy wystawione na nazwisko Manolo Santiago. Sprawdziliśmy. Wydaje się, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Sprawdziliśmy odciski palców. Nic. Tak więc nie wiemy, kim jest.
– I myślicie, że ja będę wiedział?
Nie fatygowali się odpowiedzią.
– Jest pan wdowcem, panie Copeland, prawda? – spytał York głosem raźnym jak wiosenny dzionek.
– Prawda – odparłem.
– To musi być trudne. Samemu wychowywać dziecko.
Nic nie powiedziałem.
– Wiemy, że pańska żona miała raka. Teraz działa pan w jakiejś organizacji finansującej poszukiwania lekarstwa.
– Yhm.
– Godne podziwu.
Żebyście wiedzieli.
– Musi się pan dziwnie czuć – zauważył York.
– Z czym?
– Będąc po drugiej stronie. Zwykle to pan zadaje pytania, a nie odpowiada na nie. To musi być trochę dziwne.
Uśmiechnął się do mnie w lusterku.
– Hej, York? – zagadnąłem.
– Co?
– Masz swoją filmografię albo zdjęcia? – zapytałem.
– Co takiego?
– Filmografię – powtórzyłem. – No wie pan, żebym mógł sprawdzić, w czym pan grał, zanim obsadzili pana w wymarzonej roli dobrego policjanta.
York zachichotał.
– Ja tylko mówię, że to dziwne, nic więcej. A co, czy był pan już kiedyś przesłuchiwany przez policję?
Podstępne pytanie. Musieli wiedzieć, że tak. Kiedy miałem osiemnaście lat, pracowałem jako wychowawca na letnim obozie. Pewnej nocy czwórka uczestników – Gil Perez i jego dziewczyna, Margot Green, Doug Billingham i jego dziewczyna Camille (czyli moja siostra) – wymknęła się do lasu.
Już nie zobaczono ich żywych.
Odnaleziono tylko dwa ciała. Margot Green, lat siedemnaście, została znaleziona z poderżniętym gardłem trzydzieści metrów od obozu. Doug Billingham, również siedemnastoletni, został znaleziony ponad pół kilometra dalej. Miał kilka ran kłutych, ale przyczyną śmierci było poderżnięcie gardła. Ciał dwojga pozostałych – Gila Pereza i mojej siostry Camille – nigdy nie znaleziono.
Sprawa znalazła się na pierwszych stronach gazet. Wayne’a Steubensa, opiekuna dzieciaków z bogatych rodzin, złapano dwa lata później – po jego trzecim lecie terroru – ale dopiero kiedy zamordował jeszcze co najmniej czworo nastolatków. Media nazwały go Letnim Rzeźnikiem – z aż nadto oczywistych powodów. Następne dwie ofiary Wayne’a znaleziono w pobliżu obozu skautów w Muncie, w stanie Indiana. Inna ofiara była uczestniczką jednego z letnich obozów wędrownych w pobliżu Vienny w Wirginii. Ostatnia ofiara przebywała na obozie sportowym w Poconos. Większość miała poderżnięte gardła. Wszystkie zostały pogrzebane w lasach, niektóre zanim umarły. Tak, pogrzebane żywcem. Odnalezienie ich ciał zajęło sporo czasu. W przypadku tego dzieciaka z Poconos sześć miesięcy. Większość ekspertów uważała, że ofiar było więcej i wciąż są tam gdzieś pod ziemią, w głębi lasów.
Tak jak moja siostra.
Wayne nigdy nie przyznał się do winy, i chociaż osiemnaście ostatnich lat spędził w więzieniu o zaostrzonym rygorze, upiera się, że nie miał nic wspólnego z tymi czterema morderstwami, od których to wszystko się zaczęło.
Nie wierzę mu. Fakt, że co najmniej dwa ciała wciąż tam są, prowadzi do rozmaitych spekulacji i owiewa tę sprawę mgiełką tajemnicy. W ten sposób Wayne budzi większe zainteresowanie. Sądzę, że to lubi. Jednak ta niepewność – cień wątpliwości – wciąż boli jak diabli.
Kochałem moją siostrę. Jak wszyscy. Większość ludzi uważa, że najgorsza jest śmierć. Nic podobnego. Po pewnym czasie nadzieja jest o wiele okrutniejszą panią. Kiedy żyjesz z nią tak długo jak ja, z mieczem nad głową przez całe dni, potem miesiące, a wreszcie lata, zaczynasz marzyć, żeby opadł i ściął ci głowę. Większość ludzi sądzi, że moja matka odeszła, ponieważ moja siostra została zamordowana. Wprost przeciwnie. Moja matka odeszła, ponieważ nie zdołaliśmy tego dowieść.
Chciałbym, żeby Wayne Steubens powiedział nam, co z nią zrobił. Nie po to, żeby wyprawić jej odpowiedni pogrzeb ani nic takiego. To byłby miły, lecz bezsensowny gest. Śmierć jest czystą, destrukcyjną siłą, jak kula do burzenia murów. Uderza, niszczy twoje życie i zaczynasz je odbudowywać. Natomiast niewiedza – ta niepewność, ten cień wątpliwości – bardziej upodabnia śmierć do działania termitów lub innych niestrudzonych owadów. Zżera cię od środka. Nie możesz tego powstrzymać. Nie możesz odbudować swego życia, ponieważ ta niepewność wciąż będzie cię dręczyć.
Myślę, że nadal dręczy.
Media zawsze zajmowały się tą częścią mojego życia, chociaż bardzo chciałem zachować ją dla siebie. Nawet szybkie wyszukiwanie przez Google skojarzy moje nazwisko z tajemnicą zaginionych obozowiczów, jak szybko nazwano tę sprawę. Do licha, wciąż pokazują ją w programach o „prawdziwych przestępstwach” na kanałach Discovery lub Court TV. Byłem tam tamtej nocy w tych lasach. Moje nazwisko łatwo znaleźć. Rozmawiałem z policją. Przesłuchiwano mnie. Nawet podejrzewano.
Tak więc musieli o tym wiedzieć.
Wolałem nie odpowiadać. York i Dillon nie nalegali.
Kiedy przybyliśmy do kostnicy, poprowadzili mnie długim korytarzem. Nikt nic nie mówił. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Teraz to, co powiedział York, nabierało sensu. Byłem po drugiej stronie. Widziałem wielu świadków idących tak korytarzem. Widziałem nawet ich reakcje w kostnicy. Zwykle identyfikujący z początku zachowują stoicki spokój. Nie wiem dlaczego. Czy w ten sposób zbierają siły? A może wciąż mają odrobinę – znów to słowo – nadziei? Nie jestem pewien. Tak czy inaczej, ta nadzieja szybko znika. Nigdy nie mylimy się w kwestii tożsamości. Jeśli uważamy, że to nasz bliski, to tak jest. Kostnica to nie miejsce, w którym zdarzają się cuda. Nigdy.
Wiedziałem, że obserwują mnie, sprawdzając, jak reaguję. Zdawałem sobie sprawę z każdego mojego kroku, pozy, wyrazu twarzy. Siliłem się na obojętność, a jednocześnie zastanawiałem dlaczego.
Zaprowadzili mnie do okna. Nie wchodzisz do środka. Zostajesz za szybą. Pomieszczenie było wykafelkowane, tak żeby można je zmywać wodą z węża – maksymalnie uproszczony wystrój i sprzątanie. Wszystkie stoły poza jednym były puste. Ciało nakryto prześcieradłem, ale widziałem etykietkę przywiązaną do dużego palca. Naprawdę używają takich etykietek. Spojrzałem na wystający spod prześcieradła paluch – nie wyglądał znajomo. Tak właśnie sobie pomyślałem. Że nie rozpoznaję tego palucha.
Mózg dziwnie reaguje na stres.
Jakaś kobieta w masce podtoczyła stół bliżej okna. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, wróciłem myślami do dnia, kiedy urodziła się moja córka. Przypomniałem sobie porodówkę. Takie samo okno z cienkimi paskami folii odbijającymi światło. Pielęgniarka, kobieta podobna do tej w kostnicy, podtoczyła do okna wózek z moją córeczką. Właśnie tak. Zapewne kiedy indziej dostrzegłbym w tym jakiś sens – początek i kres życia – ale nie dziś.
Odchyliła prześcieradło. Spojrzałem na twarz. Wszyscy spoglądali na mnie. Wiedziałem o tym. Zabity był mniej więcej w moim wieku, po trzydziestce. Miał brodę. Jego głowa wyglądała na ogoloną. Miał na niej czepek kąpielowy. Pomyślałem, że to cholernie głupio wygląda, ten czepek, ale wiedziałem, dlaczego mu go założyli.
– Dostał w głowę? – zapytałem.
– Tak.
– Ile razy?
– Dwa.
– Kaliber?
York chrząknął, jakby przypominając mi, że to nie moja sprawa.
– Zna go pan?
Spojrzałem jeszcze raz.
– Nie – odparłem.
– Jest pan pewien?
Już miałem skinąć głową. Coś mnie jednak powstrzymało.
– No co? – zapytał York.
– Dlaczego mnie tu ściągnęliście?
– Chcemy wiedzieć, czy zna pan…
– Dobrze, ale dlaczego pomyśleliście, że mogę go znać? Zerknąłem w bok i zobaczyłem, że York i Dillon wymienili spojrzenia. Dillon wzruszył ramionami i York przejął piłkę.
– Miał w kieszeni pański adres – powiedział. – Oraz plik wycinków o panu.
– Jestem znaną postacią.
– Tak, wiemy.
Zamilkł. Odwróciłem się do niego.
– Co jeszcze?
– Te wycinki nie były o panu. Niezupełnie.
– A o czym?
– O pana siostrze. I o tym, co zdarzyło się w lasach. Temperatura opadła o kilka stopni, ale cóż, przecież byliśmy w kostnicy.
– Może był fanem programów kryminalnych – powiedziałem, siląc się na nonszalancję. – Jest ich mnóstwo.
Zawahał się. Znów wymienił spojrzenia z partnerem.
– Co jeszcze? – spytałem.
– Co ma pan na myśli?
– Co jeszcze miał przy sobie?
York zwrócił się do podwładnego, którego obecności nawet nie zauważyłem.
– Możemy pokazać panu Copelandowi rzeczy osobiste denata?
Nie odrywałem oczu od twarzy zabitego. Była dziobata i pobrużdżona. Spróbowałem ją wygładzić. Nie znałem go. Manolo Santiago był dla mnie obcą osobą.
Ktoś przyniósł czerwony plastikowy worek na dowody. Wysypali zawartość na stół. Z daleka zobaczyłem niebieskie dżinsy i flanelową koszulę. Był też portfel i telefon komórkowy.
– Sprawdziliście komórkę? – spytałem.
– Tak. To jednorazówka. Rejestr rozmów jest pusty. Oderwałem wzrok od twarzy zabitego i podszedłem do stołu. Nogi uginały się pode mną.
Zobaczyłem kilka złożonych wycinków. Rozwinąłem jeden. Artykuł z „Newsweeka”. Ten ze zdjęciem czworga nastolatków – pierwszych ofiar Letniego Rzeźnika. Zawsze zaczynali od Margot Green, gdyż jej ciało znaleziono od razu. Douga Billinghama dopiero dzień później. Jednak naprawdę interesująca była dwójka pozostałych. Znaleziono ślady krwi i podarte ubrania należące do Gila Pereza i mojej siostry – ale nie odnaleziono ciał.
Dlaczego?
To proste. Te lasy są rozległe. Wayne Steubens dobrze ukrył zwłoki. Jednak niektórzy ludzie, ci uwielbiający teorie spiskowe, nie kupowali tego. Dlaczego nie znaleziono właśnie tych dwojga? Jak Steubens zdołał tak szybko przenieść i zakopać ciała? Czy miał wspólnika? Jak tego dokonał? A w ogóle, co ta czwórka robiła w tych lasach?
Nawet dziś, osiemnaście lat po aresztowaniu Wayne’a, ludzie mówią o „duchach” tych lasów albo o tajnych sektach zamieszkujących opuszczone chaty, zbiegłych ze szpitala psychopatach, ludziach z hakami zamiast rąk i ofiarach upiornych eksperymentów medycznych. Mówią o straszydle, o znajdowanych popiołach jego ognisk, z porozrzucanymi wokół kośćmi zjedzonych przez niego dzieci. Opowiadają, że po nocach wciąż słychać wycie Gila Pereza i mojej siostry Camille, domagających się zemsty.
Spędziłem w tych lasach wiele samotnych nocy. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tam wył.
Przesunąłem wzrokiem po zdjęciach Margot Green i Douga Billinghama. Następne było fotografią mojej siostry. Widziałem to ujęcie milion razy. Media uwielbiały je, ponieważ wygląda na nim tak cudownie zwyczajnie. Dziewczyna z sąsiedztwa, wasza ulubiona opiekunka do dzieci, słodka nastolatka z tej samej ulicy. Camille wcale taka nie była. Była łobuziakiem o żywych oczach i zuchwałym uśmieszku, który osadzał chłopaków w miejscu. To zdjęcie nie ukazywało jej. A przynajmniej niecałą. Może to kosztowało ją życie.
Już miałem spojrzeć na ostatnią fotografię, Gila Pereza, ale coś mnie powstrzymało.
Moje serce na moment przestało bić.
Wiem, że to brzmi dramatycznie, ale tak się poczułem. Spojrzałem na kupkę monet znalezionych w kieszeni Manola Santiaga i zobaczyłem to, a wtedy jakby ktoś wepchnął dłoń w moją pierś i tak mocno ścisnął serce, że nie mogło już bić.
Cofnąłem się.
– Panie Copeland?
Moja doń wyciągnęła się jakby bez mojej woli. Zobaczyłem, jak moje palce chwytają to i podnoszą.
Pierścionek. Dziewczęcy pierścionek.
Spojrzałem na zdjęcie Gila Pereza, chłopca zamordowanego w lasach razem z moją siostrą. Cofnąłem się myślami o dwadzieścia lat. I przypomniałem sobie tę bliznę.
– Panie Copeland?
– Pokażcie mi jego ramię – powiedziałem.
– Przepraszam?
– Jego ramię. – Odwróciłem się do okna i wskazałem trupa. – Pokażcie mi jego cholerne ramię.
York dał znak Dillonowi. Dillon nacisnął guzik interkomu.
– Chce zobaczyć ramię tego faceta.
– Które? – spytała kobieta w kostnicy.
Spojrzeli na mnie.
– Nie wiem – powiedziałem. – Chyba oba.
Wyglądali na zdziwionych, ale kobieta usłyszała. Uniosła prześcieradło.
Tors miał teraz owłosiony. Był cięższy, ważył co najmniej o piętnaście kilo więcej niż wówczas, lecz nie było w tym niczego dziwnego. Zmienił się. Wszyscy się zmieniliśmy. Jednak nie tego szukałem. Chciałem sprawdzić, czy ma na ramieniu tę poszarpaną bliznę.
Miał.
Na lewym ramieniu. Nie jęknąłem ani nic takiego. Jakby ktoś zabrał część mojej rzeczywistości, a ja byłem zbyt odrętwiały, żeby coś z tym zrobić. Po prostu tam stałem.
– Panie Copeland?
– Znam go – powiedziałem.
– Kim on jest?
Wskazałem zdjęcie z gazety.
– Nazywał się Gil Perez.
2
Kiedyś profesor Lucy Gold, doktor z anglistyki i psychologii, uwielbiała konsultacje.
Mogła siedzieć sam na sam ze studentami i naprawdę ich poznać. Lubiła, jak ci cisi, którzy siedzieli z tyłu ze spuszczonymi głowami, robiąc notatki, jakby to było dyktando, ci z włosami opadającymi na oczy niczym zasłona ochronna przychodzili do niej, podnosili głowy i mówili, co im leży na sercu.
Jednak najczęściej, tak jak teraz, przychodzący studenci byli lizusami uważającymi, że stopień zależy jedynie od okazywanego entuzjazmu i będzie wprost proporcjonalny do ich aktywności, jakby w ich kraju ekstrawertycy byli bezcenni.
– Pani profesor – powiedziała niejaka Sylvia Potter. Lucy wyobraziła ją sobie trochę młodszą, w szkole średniej. Z pewnością była tą denerwującą dziewczyną, która rano przed klasówką przychodziła, jęcząc, że na pewno obleje, a potem kończyła jako pierwsza, z zadowolonym uśmieszkiem oddawała swoją celującą pracę i siedziała do dzwonka, robiąc dodatkowe notatki w zeszycie.
– Tak, Sylvio?
– Kiedy dziś na zajęciach czytała pani ten fragment Yeatsa… chcę powiedzieć, że byłam bardzo poruszona.
Zarówno słowami wiersza, jak sposobem, w jaki pani posługiwała się swoim głosem… jak zawodowa aktorka…
Lucy Gold miała ochotę powiedzieć: „Zrób coś dla mnie, użyj trochę mydła”, ale milczała i uśmiechała się. Nie było to łatwe. Spojrzała na zegarek i poczuła się jak świnia. Sylvia była pilną studentką. To wszystko. Każdy na swój sposób stara się sobie radzić, przystosować i przetrwać. Sposób Sylvii był zapewne mądrzejszy i mniej autodestrukcyjny od wielu innych.
– Iz przyjemnością napisałam tę pracę – oznajmiła.
– Cieszę się.
– Moja praca była o… no cóż, o moim pierwszym razie, jeśli rozumie pani, co…
Lucy skinęła głową.
– Prace są anonimowe, a ponadto to poufny materiał, pamiętasz?
– Och, racja.
Dziewczyna spuściła wzrok, co zastanowiło Lucy. Sylvia nigdy nie spuszczała wzroku.
– Może kiedy przeczytam wszystkie – dodała Lucy – będziemy mogli porozmawiać o twojej, jeśli zechcesz. W cztery oczy.
Dziewczyna wciąż nie podnosiła wzroku.
– Sylvio?
– Dobrze – powiedziała bardzo cicho.
Godziny konsultacji się skończyły. Lucy chciała iść do domu. Starając się ukryć brak entuzjazmu, zapytała:
– Czy chcesz porozmawiać o tym teraz?
Sylvia wciąż miała spuszczoną głowę.
– Zatem dobrze – powiedziała Lucy, demonstracyjnie spoglądając na zegarek. – Za dziesięć minut mam zebranie.
Sylvia wstała.
– Dziękuję za spotkanie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Sylvio.
Dziewczyna miała taką minę, jakby chciała coś dodać.
Jednak nie zrobiła tego. Pięć minut później Lucy stała przy oknie i spoglądała na dziedziniec. Sylvia wyszła z budynku, otarła twarz i z wymuszonym uśmiechem wysoko uniosła głowę. Raźno ruszyła przez miasteczko uniwersyteckie. Lucy widziała, jak pomachała do znajomych studentów, dołączyła do jednej z grup i wmieszała się w tłum, stając się jego nieodróżnialną częścią.
Lucy odwróciła się. Zauważyła swoje odbicie w lustrze i nie spodobało jej się to, co ujrzała. Czy ta dziewczyna potrzebuje pomocy?
Zapewne, Luce, a ty nie zareagowałaś. Dobra robota, gwiazdo.
Usiadła za biurkiem i odsunęła dolną szufladę. Wódka była tam. Wódka jest dobra. Wódka nie ma zapachu.
Drzwi jej gabinetu otworzyły się. Mężczyzna, który wszedł, miał długie czarne włosy odgarnięte za uszy, w których tkwiły liczne kolczyki. Był modnie nieogolony i przystojny w stylu podstarzałego członka boysbandu. Miał srebrny ćwiek w brodzie, wiecznie błądzące spojrzenie, biodrówki ledwie przytrzymywane przez nabijany ćwiekami pas, a na szyi napis głoszący „Rozmnażaj się często”.
– Ty – powiedział, posyłając jej swój najpiękniejszy uśmiech – wyglądasz na łatwą do zdobycia.
– Dzięki, Lonnie.
– Nie, naprawdę. Łatwą do zdobycia.
Lonnie Berger był jej stażystą, chociaż miał tyle lat co ona. Dał się złapać w pułapkę wiecznego studiowania, zdobywając coraz to nowe dyplomy, kręcąc się po kampusie, ze zdradzającą wiek pajęczynką zmarszczek wokół oczu. Lonniemu znudziły się jałowe ekscesy seksualne studenta, więc usiłował wyrwać się z tego zaklętego kręgu i podrywał każdą napotkaną kobietę.
– Powinnaś nosić coś bardziej uwydatniającego piersi, może jeden z tych nowych biustonoszy – dodał. – Może wtedy chłopcy bardziej by uważali na zajęciach.
– Taaak, właśnie tego mi trzeba.
– Poważnie, szefowo, kiedy ostatni raz to robiłaś?
– Osiem miesięcy, sześć dni i jakieś… – Lucy spojrzała na zegarek – …cztery godziny temu.
Roześmiał się.
– Żartujesz sobie ze mnie, prawda?
Tylko na niego spojrzała.
– Wydrukowałem dzienniki – powiedział.
Poufne i anonimowe dzienniki.
Prowadziła zajęcia zwane na uniwersytecie „wykładami twórczego myślenia”, będące połączeniem awangardowej psychologii z nauką kompozycji literackiej i filozofią. Prawdę mówiąc, Lucy to uwielbiała. Aktualny temat: każdy student miał opisać jakieś swoje traumatyczne przeżycie – coś, czym normalnie nie podzieliłby się z nikim. Bez wymieniania nazwisk. Bez stopni. Jeśli anonimowy autor zamieścił na końcu pracy swoje pozwolenie, Lucy mogła przeczytać niektóre fragmenty całej grupie, żeby rozpocząć dyskusję – ale nie podając nazwiska studenta.
– Zacząłeś je czytać? – zapytała.
Lonnie kiwnął głową i usiadł na fotelu, który przed kilkoma minutami zajmowała Sylvia. Położył nogi na biurku.
– Jak zwykle – powiedział.
– Kiepskie erotyki?
– Nazwałbym to raczej łagodną pornografią.
– Co to za różnica?
– Niech mnie szlag, jeśli wiem. Czy mówiłem ci o mojej nowej panience?
– Nie.
– Cudowna.
– Uhm.
– Mówię serio. Kelnerka. Najlepszy kawał dupy, jaki mi się trafił.
– Aja chcę tego wysłuchać, ponieważ…
– Zazdrosna?
– Taaak – mruknęła Lucy. – To musi być powód. Daj mi te prace, dobrze?
Lonnie podał jej kilka. Oboje zaczęli je przeglądać. Po pięciu minutach Lonnie pokręcił głową.
– Co takiego? – spytała Lucy.
– Ile lat ma większość tych dzieciaków? – zapytał. – Około dwudziestu, zgadza się?
– Zgadza.
– A ich seksualne wyczyny zawsze trwają jakieś dwie godziny?
Lucy uśmiechnęła się.
– Twórcza wyobraźnia.
– Czy faceci wytrzymywali tyle, kiedy byłaś młoda?
– Teraz tyle nie wytrzymują – odparła.
Lonnie uniósł brew.
– To dlatego, że taka gorąca z ciebie sztuka. Nie mogą się opanować. To twoja wina.
– Hmmm. – Postukała gumką na końcu ołówka o dolną wargę. – Nie pierwszy raz wygłaszasz ten tekst, co?
– Myślisz, że przydałby mi się nowy? Na przykład taki: „Przysięgam, że to jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło”?
Lucy pisnęła jak brzęczyk na teleturnieju.
– Przykro mi, spróbuj jeszcze raz.
– Niech to szlag.
Wrócili do lektury. Lonnie gwizdnął i pokręcił głową.
– Może po prostu urodziliśmy się w niewłaściwej epoce.
– Zdecydowanie.
– Luce? – Podniósł wzrok znad kartki. – Naprawdę tego potrzebujesz.
– Uhm.
– Chcę ci pomóc, wiesz. Bez zobowiązań.
– A co z Cudowną Kelnerką?
– Nie mamy na siebie wyłączności.
– Rozumiem.
– Zatem proponuję czysto fizyczny związek. Wspólne upuszczenie pary, jeśli kumasz.
– Cicho, czytam.
Zrozumiał aluzję. Pół godziny później wyprostował się i spojrzał na nią.
– Co?
– Przeczytaj to – rzekł.
– Po co?
– Po prostu przeczytaj, dobrze?
Wzruszyła ramiona, odłożyła pracę, którą czytała – jeszcze jedną opowieść o dziewczynie, która upiła się ze swoim nowym chłopakiem i wylądowała w łóżku we troje. Lucy czytała wiele takich historii o trójkątach. Wyglądało na to, że wszystkie były skutkiem alkoholowego zamroczenia.
Jednak minutę później zapomniała o tym. Zapomniała, że mieszka sama, nie ma już żadnej rodziny i jest profesorem college’u, że okno jej gabinetu wychodzi na dziedziniec i Lonnie wciąż siedzi przed nią. Lucy Gold odeszła. Na jej miejscu siedziała młodsza kobieta, właściwie dziewczyna, o innym nazwisku, na progu dorosłości, lecz pod wieloma względami jeszcze dziecko.
To się zdarzyło, kiedy miałam siedemnaście lat. Byłam na letnim obozie. Pracowałam jako PW, czyli pomocnik wychowawcy. Dostałam tę pracę bez trudu, ponieważ mój tato był właścicielem…
Lucy przestała czytać. Spojrzała na pierwszą stronę. Oczywiście nie było na niej nazwiska. Studenci przysłali prace pocztą elektroniczną. Lonnie je wydrukował. W ten sposób nie było wiadomo, kto napisał którą pracę. To zapewniało poczucie bezpieczeństwa. Autor nie pozostawiał nawet odcisków palców. Wystarczyło wybrać opcję „wyślij”.
To było najlepsze lato w moim życiu. A przynajmniej do tamtej ostatniej nocy. Mimo to wiem, że już nigdy nie przeżyję takich chwil. Dziwne, no nie? Jednak wiem. Wiem, że już nigdy, przenigdy, nie będę taka szczęśliwa.
Nigdy. Teraz mój uśmiech jest inny. Smutniejszy. Jakby się rozbił i nie można go naprawić.
Tamtego lata kochałam chłopca. W tej opowieści będę go nazywała P. Był rok starszy ode mnie i pracował jako młodszy wychowawca. Cała jego rodzina była na obozie. Pracowała tam jego siostra, a jego ojciec był obozowym lekarzem. Jednak ledwo ich zauważyłam, bo gdy tylko poznałam P., zaparło mi dech.
Wiem, co myślicie. Że to był po prostu głupi wakacyjny romans. Wcale nie. A teraz boję się, że już nigdy nie pokocham nikogo tak, jak kochałam jego. To głupio brzmi. Tak wszyscy uważają. Może mają rację. Nie wiem. Wciąż jestem taka młoda. Jednak nie wydaje mi się. Mam wrażenie, że miałam jedną jedyną szansę zaznać szczęścia i zmarnowałam ją.
Rana w sercu Lucy zaczęła się otwierać i poszerzać.
Pewnej nocy poszliśmy sami do lasu. Nie powinniśmy. Regulamin surowo tego zabraniał. Nikt nie znał tego regulaminu lepiej ode mnie. Spędzałam tu każde lato, od kiedy skończyłam dziewięć lat. Wtedy mój ojciec kupił ten obóz. P. pełnił nocny dyżur, a ponieważ mój ojciec był właścicielem obozu, mogłam się po nim poruszać zupełnie swobodnie. Sprytne, prawda? Dwoje zakochanych dzieciaków, mających pilnować innych obozowiczów? Litości!
Nie chciał iść, ponieważ uważał, że powinien stać na warcie, ale cóż, wiedziałam, jak go przekonać. Oczywiście teraz tego żałuję. Jednak stało się. Poszliśmy do lasu, tylko my dwoje. Sami. Te lasy są rozległe. Jeśli zgubisz drogę, możesz w nich zabłądzić na zawsze. Słyszałam opowieści o dzieciakach, które poszły do lasu i nigdy nie wróciły. Niektórzy twierdzą, że wciąż się tam błąkają, żyjąc jak zwierzęta. Inni mówią, że zginęły lub spotkał je jeszcze gorszy los. Cóż, wiecie, co się opowiada przy obozowych ogniskach.
Kiedyś śmiałam się z takich opowieści. Nigdy mnie nie przerażały. Teraz trzęsę się na samą myśl o tym.
Szliśmy. Znałam drogę. P. trzymał mnie za rękę. W lesie było tak ciemno. Nie było widać niczego, co znajdowało się w odległości większej niż trzy metry. Usłyszeliśmy jakieś szmery i zrozumieliśmy, że w lesie ktoś jest. Zamarłam, ale pamiętam, że P. uśmiechnął się w ciemności i zabawnie pokręcił głową. Jedynym powodem, dla którego obozowicze spotykali się w lesie, było… no wiecie, to był obóz koedukacyjny. Części dla chłopców i dziewczyn oddzielał od siebie pas lasu. Dopowiedzcie sobie resztę.
P. westchnął.
– Lepiej to sprawdźmy – powiedział.
Albo coś podobnego.
Jednak ja nie chciałam. Pragnęłam być z nim sama.
W mojej latarce wyczerpały się baterie. Wciąż pamiętam, jak mocno biło mi serce, gdy weszliśmy między drzewa. Oto byłam tam, w ciemności, trzymając za rękę chłopaka, którego kochałam. Wystarczyłoby, żeby mnie dotknął, a rozpłynęłabym się. Znacie to uczucie? Kiedy nie możesz znieść jego nieobecności nawet przez pięć minut. Kiedy wszystko ci się z nim kojarzy. Robisz coś, cokolwiek, i myślisz: Co on by o tym pomyślał? Szalone uczucie. Cudowne, ale też bolesne. Jesteś tak wrażliwa i obnażona, że to przeraża.
– Ciii – szepnął P. – Zatrzymaj się.
Robimy to. Zatrzymujemy się.
P. pociąga mnie za drzewo. Ujmuje moją twarz w dłonie. Ma duże dłonie i podoba mi się to, co czuję. Odchyla moją głowę i całuje mnie. Czuję to wszędzie, to drżenie, które rozpoczyna się w sercu, a potem rozchodzi. Odejmuje dłoń od mojej twarzy. Kładzie ją na mojej klatce piersiowej, obok mojej piersi. Zaczynam niecierpliwie wyczekiwać na dalszy ciąg. Jęczę głośno.
Wciąż się całowaliśmy. Namiętnie. Nie mogliśmy się nasycić swoją bliskością. Każda część mojego ciała płonęła. On wsunął dłoń pod moją bluzkę. Nie powiem nic więcej. Zapomniałam o szmerach w lesie. Teraz wiem. Powinniśmy kogoś zawiadomić. Powinniśmy ich zatrzymać i nie pozwolić wejść głębiej w te lasy. Nie zrobiliśmy tego. Zamiast tego kochaliśmy się.
Tak się w tym pogrążyłam, że z początku nawet nie słyszałam krzyków. Myślę, że P. też ich nie słyszał.
Jednak te krzyki wciąż było słychać i wiecie, co mówią ludzie, którzy byli bliscy śmierci? To było właśnie tak, tylko jakby na odwrót. Jakbyśmy oboje podążali ku cudownemu światłu, a te krzyki były sznurem, który ciągnął nas w tył, chociaż wcale nie chcieliśmy wracać.
Przestał mnie całować. I to jest najstraszniejsze.
Już nigdy więcej mnie nie pocałował.
Lucy odwróciła kartkę, ale nie było na niej nic więcej. Poderwała głowę.
– Gdzie jest reszta?
– To wszystko. Powiedziałaś im, żeby przysyłali częściami, pamiętasz? Jest tylko tyle.
Znów spojrzała na kartki.
– Dobrze się czujesz, Luce?
– Ty dobrze sobie radzisz z komputerami, prawda, Lonnie?
Znów uniósł brew.
– Lepiej z kobietami.
– Czy wyglądam, jakbym była w nastroju?
– Dobrze, dobrze. W porządku, dobrze sobie radzę z komputerami. Czemu pytasz?
– Muszę się dowiedzieć, kto to napisał.
– Przecież…
– Muszę – powtórzyła z naciskiem – wiedzieć, kto to napisał.
Napotkał jej spojrzenie. Przez moment wpatrywał się w jej twarz. Wiedziała, co chce powiedzieć. Zamierzała złamać wszelkie reguły. Przeczytali kilka naprawdę okropnych opowieści, w tym roku nawet jedną o kazirodczym związku między ojcem a córką, i nigdy nie próbowali ustalić ich autorów.
– Zechcesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? – spytał Lonnie.
– Nie.
– Jednak chcesz, żebym złamał wszelkie reguły, jakie wprowadziliśmy?
– Tak.
– Jest tak źle?
Popatrzyła na niego w milczeniu.
– A co tam, do diabła – rzekł Lonnie. – Zobaczę, co uda mi się zdziałać.
3
– Mówię wam – powtórzyłem jeszcze raz. – To jest Gil Perez.
– Facet, który zginął z pańską siostrą dwadzieścia lat temu?
– Najwidoczniej nie zginął.
Nie sądzę, żeby mi uwierzyli.
– Może to jego brat? – podsunął York.
– Z pierścionkiem mojej siostry?
– To pierścionek jakich wiele – zauważył Dillon. – Dwadzieścia lat temu było takich mnóstwo. Wydaje mi się, że moja siostra miała taki sam. Chyba dostała go na szesnaste urodziny. Czy na pierścionku pana siostry było coś wygrawerowane?
– Nie.
– Zatem nie ma pewności.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale niewiele mogłem dodać. Naprawdę nic nie wiedziałem. Powiedzieli mi, że będą w kontakcie. Znajdą rodzinę Gila Pereza i sprawdzą, czy zidentyfikuje zabitego. Nie wiedziałem, co robić. Byłem zagubiony, odrętwiały i wytrącony z równowagi.
Mój palmtop i telefon komórkowy szalały. Spóźniłem się na spotkanie z obrońcami w największej ze spraw w mojej karierze. Dwaj bogaci studenci, tenisiści z eleganckiego przedmieścia Short Hills, zostali oskarżeni o zgwałcenie szesnastoletniej Murzynki z Irvington, niejakiej – nie, jej nazwisko w tym nie pomagało – Chamique Johnson. Rozprawa już się zaczęła, została odroczona, a teraz miałem nadzieję zawrzeć ugodę, zanim znów się rozpocznie.
Policjanci podwieźli mnie do mojego biura w Newark. Wiedziałem, że strona przeciwna uzna moje spóźnienie za celowe, ale nic nie mogłem na to poradzić. Kiedy wszedłem do gabinetu, dwaj główni obrońcy już tam byli.
Jeden z nich, Mort Pubin, wstał i zaczął wrzeszczeć:
– Ty skurwysynu! Wiesz, która godzina? Wiesz?
– Mort, schudłeś?
– Nie wyjeżdżaj mi z tymi bzdurami.
– Zaczekaj, nie, to nie to. Jesteś wyższy, prawda? Urosłeś. Jesteś już dużym chłopcem.
– Wypchaj się, Cope. Tkwimy tu już od godziny!
Drugi prawnik, Flair Hickory, siedział z nogą założoną na nogę, niczym się nie przejmując. To na nim skupiłem uwagę. Mort był hałaśliwy, nieprzyjemny i lubił się popisywać. Flair był adwokatem, którego obawiałem się jak żadnego innego. Był zupełnie inny, niż można by się spodziewać. Przede wszystkim Flair – przysięgał, że to jego prawdziwe imię, ale mocno w to wątpiłem – był gejem. W porządku, nic wielkiego. Wielu adwokatów to geje, lecz Flair był gejem nad gejami, coś jak dziecko miłości Liberace’a i Lizy Minnelli, wychowane na piosenkach Streisand i koncertach.
I wcale nie krył się z tym w sali sądowej – przeciwnie, celowo kłuł tym w oczy.
Pozwolił Mortowi szaleć przez kilka minut. Poruszał palcami i oglądał swój manikiur. Wydawał się z niego zadowolony. Potem podniósł rękę i niedbałym ruchem uciszył Morta.
– Dość – powiedział.
Miał na sobie purpurowy garnitur. A może bakłażanowy lub chabrowy. Nie znam się na kolorach. Jego koszula była tej samej barwy co garnitur. Krawat też. I chusteczka w kieszonce.
A także – dobry Boże – buty. Flair spostrzegł, że zauważyłem jego strój.
– Podoba ci się? – zapytał.
– Barney nowym członkiem zespołu Village People – powiedziałem.
Flair zmarszczył brwi.
– No co?
– Barney z Village People – powtórzył, wydymając usta. – Nie przyszły ci do głowy jakieś starsze i jeszcze bardziej zapomniane postacie popkultury?
– Chciałem wspomnieć o Teletubisiu, ale nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa.
– Twinky Winky. I też jest stary. – Skrzyżowł ręce na piersi i westchnął. – Skoro więc jesteśmy już wszyscy razem w tym gabinecie o zdecydowanie heteroseksualnym wystroju, czy możemy wypuścić naszych klientów i zakończyć tę sprawę?
Napotkałem jego spojrzenie.
– Oni to zrobili, Flair.
Nie zamierzał zaprzeczać.
– Naprawdę chcesz, by ta chora na umyśle striptizerka i prostytutka zeznawała przed sądem?
Stanąłbym w jej obronie, ale znał fakty.
– Chcę.
Flair powstrzymał uśmiech.
– Zniszczę ją – powiedział.
Ja nic nie powiedziałem.
Zrobi to. Wiedziałem, że tak. I właśnie w tym rzecz. Potrafił drążyć i gnębić, a mimo to nikogo nie zrażać. Widziałem już, jak to robił. Można by sądzić, że przynajmniej niektórzy sędziowie będą homofobami, nienawidzącymi i bojącymi się go. Jednak z Flairem było inaczej. Ławniczki miały ochotę iść z nim na zakupy i opowiadać o wadach swoich mężów. Mężczyźni uważali go za nieszkodliwego, więc nie obawiali się, że wytnie im jakiś numer.
Dlatego był tak groźnym przeciwnikiem.
– O co wam chodzi? – zapytałem.
Flair się uśmiechnął.
– Jesteś zdenerwowany, prawda?
– Mam tylko nadzieję uchronić ofiarę gwałtu przed twoimi brutalnymi atakami.
– Moimi? – Przyłożył dłoń do piersi. – Jestem urażony.
Spojrzałem na niego bez słów. Gdy to robiłem, otworzyły się drzwi. Weszła Loren Muse, mój główny inspektor dochodzeniowy. Muse jest w moim wieku, po trzydziestce, i była inspektorem dochodzeniowym w sekcji zabójstw za czasów mojego poprzednika, Eda Steinberga.
Usiadła bez słowa czy gestu.
Znów odwróciłem się do Flaira.
– Czego chcecie? – zapytałem ponownie.
– Na początek – rzekł Flair – chcę, by panna Chamique Johnson przeprosiła za zniszczenie reputacji dwóch porządnych chłopców z dobrych rodzin.
Spojrzałem na niego bardzo uważnie.
– Jednak zadowolimy się odstąpieniem od wszystkich zarzutów.
– Śnij dalej.
– Cope, Cope, Cope – pokręcił głową Flair, cmokając.
– Powiedziałem nie.
– Jesteś cudowny, kiedy jesteś taki męski, ale już o tym wiesz, prawda? – Flair spojrzał na Loren Muse. Na jego twarzy odmalowała się szczera zgroza. – Dobry Boże, co ty masz na sobie?
Muse się wyprostowała.
– Co?
– Twój strój. Jak z jakiegoś strasznego nowego reality show, zatytułowanego Jak ubierają się policjantki. Dobry Boże. A te buty…
– Są praktyczne – wtrąciła Muse.
– Kochana, pierwsza zasada świata mody: słowa „buty” oraz „praktyczne” nigdy nie powinny sobie towarzyszyć.
– Nawet nie mrugnąwszy okiem, Flair odwrócił się z powrotem do mnie. – Nasi klienci przyznają się do wykroczenia i dostaną wyrok z zawieszeniem oraz nadzór sądowy.
– Nie.
– Mogę powiedzieć ci dwa słowa?
– Te dwa słowa to „buty” i „praktyczne”, tak?
– Nie, obawiam się, że coś znacznie bardziej przykrego: Cal i Jim.
Zamilkł. Zerknąłem na Muse. Poprawiła się w fotelu.
– Te dwa zdrobnienia – ciągnął z satysfakcją Flair. – Cal i Jim. Muzyka dla moich uszu. Wiesz, o czym mówię, Cope?
Nie chwyciłem przynęty.
– Twoja rzekoma ofiara w swoim zeznaniu… Czytałeś jej zeznanie, prawda? W swoim zeznaniu wyraźnie podaje, że jej gwałcicielami byli Cal i Jim.
– To niczego nie oznacza – powiedziałem.
– No cóż, posłuchaj, kochasiu, i postaraj się skupić, ponieważ sądzę, że to może być bardzo ważne w tej sprawie – naszymi klientami są Barry Marantz i Edward Jenrette. Nie Cal i Jim, ale Barry i Edward. Powtórz to głośno. No już, przecież potrafisz. Barry i Edward. No, czy te imiona brzmią tak samo jak Cal i Jim?
Na to pytanie odpowiedział Mort Pubin.
– Nie, wcale nie, Flair – rzekł z szerokim uśmiechem.
Ja wciąż się nie odzywałem.
– I wiesz co, mamy tu zeznanie twojej ofiary – mówił Flair. – To naprawdę cudowne, nie sądzisz? Zaczekaj, niech znajdę. Po prostu uwielbiam to czytać. Mort, masz je? Zaczekaj, jest tutaj. – Flair nałożył połówkowe szkła do czytania. Odchrząknął i odczytał z namaszczeniem: „Ci dwaj chłopcy, którzy to zrobili. To byli Cal i Jim”.
Odłożył kartkę i spojrzał na nas, jakby czekał na oklaski.
– Znaleziono w niej nasienie Barry’ego Marantza – przypomniałem.
– Ach tak, ale młody Barry – nawiasem mówiąc, przystojny chłopiec, a obaj wiemy, że to ma znaczenie – przyznaje się, że wcześniej owego wieczoru uprawiał seks z chętną i młodą panną Johnson. Wszyscy wiemy, że Chamique była w ich akademiku. To niekwestionowany fakt, prawda?
Nie podobało mi się to, ale zgodziłem się z nim.
– Niekwestionowany.
– W rzeczy samej obaj zgadzamy się, że Chamique Johnson pracowała tam tydzień wcześniej jako striptizerka.
– Tancerka egzotyczna – poprawiłem.
Teraz on popatrzył na mnie z uwagą.
– Zatem wróciła tam. Tylko tym razem nie dostała pieniędzy. Co do tego też się zgadzamy, nieprawdaż? – Nie czekał na moją odpowiedź. – I mogę przyprowadzić pięciu lub sześciu chłopców, którzy zeznają, że bardzo zaprzyjaźniła się z Barrym. Daj spokój, Cope. Już to przerabiałeś. Ona jest striptizerką. Jest nieletnia. Zakradła się do męskiego akademika. Przespała się z przystojnym, bogatym chłopcem. On ją rzucił, nie zadzwonił albo coś takiego. Ma do niego żal.
– I mnóstwo siniaków – dodałem.
Mort rąbnął w stół dłonią przypominającą coś rozjechanego na drodze.
– Ona po prostu chce się obłowić – powiedział.
– Nie teraz, Mort – rzekł Flair.
– Pieprzyć to. Wszyscy wiemy, o co chodzi. Oskarżyła ich, bo są dziani. – Mort obrzucił mnie swym najlepszym twardym jak krzemień spojrzeniem. – Wiesz, że ta kurewka była notowana, prawda? Chamique… – wycedził jej imię w drwiący sposób, który naprawdę mnie wkurzył – też już wzięła sobie adwokata. Zamierza wydoić naszych chłopców. Ta krowa po prostu chce się obłowić. To wszystko. Chce cholernej forsy.
– Mort? – powiedziałem.
– Co?
– Bądź cicho, teraz rozmawiają dorośli.
Mort prychnął.
– Ty nie jesteś lepszy, Cope.
Czekałem.
– Oskarżyłeś ich tylko dlatego, że są bogaci. I wiesz o tym. Też odgrywasz w mediach tę komedię „bogaci przeciwko biednej”. Nie udawaj, że nie. Czy wiesz, co w tym jest do bani? Wiesz, od czego boli mnie dupa?
Rano przeze mnie kogoś swędziało dupsko, a teraz jego rozbolała dupa. Miałem dobry dzień.
– Powiedz mi, Mort.
– To jest powszechnie przyjęte w naszym społeczeństwie.
– Co takiego?
– Nienawiść do bogatych. – Mort gniewnie rozłożył ręce. – Wciąż się to słyszy: „Nienawidzę go, jest taki bogaty”. Spójrz na Enron i inne podobne skandale. Teraz wprost zachęca się do takiego nastawienia, nienawiści do bogatych. Gdybym kiedyś powiedział: „Hej, nienawidzę biednych”, powiesiliby mnie na suchej gałęzi. Ale wyzywanie bogatych? Cóż, możesz sobie używać. Każdy może nienawidzić bogatych.
– Może powinni założyć psychoterapeutyczną grupę wsparcia – podsunąłem.
– Wypchaj się, Cope.
– Nie, naprawdę. Trump, Halliburtonowie… No wiesz, świat był dla nich niedobry. Grupa wsparcia. Oto, co powinni zrobić. Albo wystąpić w maratonie telewizyjnym.
Flair Hickory wstał. Oczywiście był to teatralny gest. Niemal spodziewałem się, że dygnie.
– Myślę, że już skończyliśmy. Zobaczymy się jutro, przystojniaku. A ty… – spojrzał na Loren Muse, otworzył usta, zamknął je i się otrząsnął.
– Flair?
Popatrzył na mnie.
– Ten fragment z Calem i Jimem tylko dowodzi, że ona mówi prawdę – powiedziałem.
Flair się uśmiechnął.
– Jakim cudem?
– Wasi chłopcy byli sprytni. Nazwali się Cal i Jim, żeby tak o nich mówiła.
Podniósł brwi.
– Myślisz, że to przejdzie?
– W przeciwnym razie po co by ich tak nazwała?
– Przepraszam?
– Chcę powiedzieć, że gdyby Chamique chciała wrobić waszych klientów, dlaczego nie podałaby ich prawdziwych imion? Po co wymyślałaby cały ten dialog między Calem i Jimem? „Obróć ją, Cal”. „Przechyl ją, Jim”. „Patrz, Cal, jak jej się to podoba”. Po co by to wymyślała?
Odpowiedział mi Mort:
– Ponieważ jest żądną forsy kurwą, głupią jak but?
Widziałem jednak, że moje słowa dotarły do Flaira.
– To nie ma sensu – rzekłem.
Nachylił się do mnie.
– I nie musi mieć, w tym rzecz, Cope. Wiesz o tym. Może masz rację. Może to nie ma sensu. Jednak wiesz, że narobi zamieszania. A zamieszanie to ulubione podłoże mojej ulubionej roślinki, jaką jest uzasadniona wątpliwość. – Uśmiechnął się. – Może masz jakieś dowody. Jeśli jednak każesz tej dziewczynie zeznawać, nie będę jej oszczędzał. To będzie krótki pojedynek. Obaj to wiemy.
Ruszyli do drzwi.
– Pa, pa, przyjacielu. Do zobaczenia w sądzie.
4
Muse i ja milczeliśmy przez długą chwilę.
Cal i Jim. Te imiona nas przybiły.
Stanowisko głównego inspektora dochodzeniowego niemal zawsze zajmował jakiś stary weteran, opryskliwy facet nieco wypalony tym, co widział przez lata pracy, brzuchaty, ciężko wzdychający, w znoszonym prochowcu. Jego zadaniem było zręcznie przeprowadzić niewinnego prokuratora okręgowego, takiego jak ja, z politycznego nadania, przez kręgi systemu prawnego Essex County.
Loren Muse miała może metr pięćdziesiąt i ważyła tyle co czwartoklasistka. Wybierając ją na głównego inspektora, wywołałem nieprzyjemne poruszenie wśród weteranów, ale zrobiłem to najzupełniej świadomie. Wolę zatrudniać kobiety w pewnym wieku. Lepiej pracują i są lojalniejsze. Wiem, wiem, ale przekonałem się, że to niemal zawsze prawda. Znajdź odpowiednią kobietę w wieku – powiedzmy – trzydziestu trzech lat, a będzie pracowała po godzinach i z poświęceniem, jakiego nigdy nie możesz oczekiwać po mężatce z dziećmi.
Należy również przyznać, że Muse była niewiarygodnie utalentowanym inspektorem. Lubiłem omawiać z nią sprawy. Powiedziałbym, że było to jakby przymusem, ale wtedy z pewnością wywołałbym zbiorowy jęk. Teraz spoglądała w dół.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytałem.
– Czy te buty naprawdę są takie brzydkie?
Patrzyłem na nią i czekałem.
– Krótko mówiąc, jeśli nie znajdziemy jakiegoś sposobu, żeby wyjaśnić Cala i Jima, jesteśmy załatwieni – zakończyła.
Spojrzałem w sufit.
– Co? – zapytała Muse.
– Te dwa imiona.
– Co z nimi?
– Dlaczego? – zapytałem, nie wiem który raz. – Dlaczego akurat Cal i Jim?
– Nie wiem.
– Przesłuchałaś ponownie Chamique?
– Tak. Jej opowieść jest zatrważająco spójna. Używali tych imion. Sądzę, że masz rację. Zrobili to specjalnie, żeby jej opowieść głupio brzmiała.
– Tylko dlaczego wybrali akurat te dwa imiona?
– Zapewne przypadkowo.
Zmarszczyłem brwi.
– Coś przeoczyliśmy, Muse.
Skinęła głową.
– Wiem.