Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk

Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63773-54-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk

 

Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk. Jej historia jest niesamowita i nieprawdopodobna, choć wydarzyła się naprawdę. Mazarine Pingeot, nieślubna córka prezydenta Françoisa Mitterranda i Anne Pingeot - konserwatorki Muzeum d’Orsay w Paryżu, napisała książkę o swoim dzieciństwie – i o czasach, kiedy jej istnienie było jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych Francji.

Mimo że prezydent Francji kochał małą Mazzirne, bardzo często odwiedzał ją i matkę w specjalnie przygotowanym mieszkaniu w pobliżu Pałacu Elizejskiego, przez 20 lat nie odważył się przyznać do tego publicznie. Na szczytach władzy obowiązywała zmowa milczenia. Milczały również media. Dopiero w listopadzie 1994 roku Francuzi mogli się z "Paris-Match" dowiedzieć, że ich prezydent przez dziesięciolecia prowadził podwójne życie rodzinne. Na okładce tygodnika ukazało się zdjęcie Mazzarine (wówczas 19 letniej) z Françoisem Mitterrandem, zrobione przez paparazzi. Gdy prezydent zmarł dwa lata później, jego żona -Danielle, zaprosiła Mazarine na pogrzeb ojca. - Dostałam potem mnóstwo listów od nieślubnych dzieci z podziękowaniami za szacunek okazany Mazarine - mówi Danielle Mitterrand. Zdjęcia Mazarine na pogrzebie byłego prezydenta obiegły świat i były symbolicznym końcem epoki życia w ukryciu. Mały dobry żołnierzyk to dziennik, notatnik, powieść – wszystko po trosze. To Mazarine jest tytułowym „dobrym małym żołnierzykiem” swego ojca, zawsze gotowa stanąć w obronie ojca i jego pamięci. Okres życia w ukryciu pozostawił w niej głęboką traumę, lecz ojciec pozostaje dla niej ciągle „tatą” i równocześnie wielkim człowiekiem, postacią z pomnika. Nawet będąc nastolatką, nie protestowała, bo "bunt mógł doprowadzić do potężnej afery". W swojej książce opisuje, jak męczyła ją depresja i jak chorobliwie schudła. Była zagubioną dziewczynką, córką potężnego, dalekiego ojca, który nie zdawał sobie sprawy z jej cierpienia. Oczywiście, że jako dziecko zastanawiałam się, kogo mój ojciec bardziej kocha – ich czy nas – opowiada Mazzarine. – Ale on glosował przecież nogami, był przy mnie. Spotykał się regularnie również z swoją drugą rodziną. Wszyscy wiedzieli o sobie nawzajem. To jednocześnie zapis przebiegu kampanii wyborczej drugiego po Mitterrandzie socjalisty prezydenta Francji Francois Hollande’a, którego autorka wspiera, przedstawiając go jako naturalnego następcę ojca. Gdy Mazarine pojawia się w Pałacu Elizejskim – do którego poprzednio nie miała wstępu – na uroczystej inauguracji prezydentury Hollande`a ten zwraca się do niej:  „Cieszę się, że tu jesteś”, na co Mazarine odpowiada „A ja się cieszę, że ty tu jesteś”. Mazarine Pingeot – absolwentka słynnej École Normale Supérieure. Pisarka, autorka sześciu książek i wykładowczyni filozofii na Université de Provance Aix Marseill, także znana dziennikarka (pisze do magazynu Elle i współpracuje z kanałem I telewizji francuskiej).

Polecane książki

To nie jest kolejna książka o diecie lub fitnessie. 4-godzinne ciało to owoc ponaddziesięcioletnich obsesyjnych poszukiwań sposobu na złamanie kodu ludzkiego ciała. Podsumowuje spostrzeżenia setek najwybitniejszych sportowców i dziesiątków lekarzy, a także rezultaty tysięcy godzin zaskakujących osob...
Publikacja stanowi pierwszą w Polsce monografię dotyczącą instytucji sprostowania prasowego po wejściu w życie ustawy z 14.9.2012 r. o zmianie ustawy – Prawo prasowe (Dz.U. z 2012 r. poz. 1136). Książka poświęcona jest materialnoprawnym i procesowym zagadnieniom związanym z tą instytucją. W ramach z...
Książka Kultura i rozwój. Analizy, rekomendacje, studia przypadków stanowi podsumowanie realizowanego w latach 2012–2016 programu „Kultura i rozwój” obejmującego seminaria, konferencje i badania, prowadzonego pod kierownictwem prof. Jerzego Hausnera w Instytucie Studiów Zaawansowanych w Warszawie. ...
Potężniejszy niż kiedykolwiek, ale zarazem jeszcze bardziej niezrównoważony i nieprzewidywalny, bohater staje w obronie harmonii Wszechświata. Jednocześnie stara się odwrócić swój los, przypieczętowany przez niecodzienny sojusz z legionem upiorów. Tymczasem przekonana o śmierci ukochanego, Jemiba Te...
Oscar Balfour, jeden z najbogatszych ludzi w Anglii, ma osiem córek. Mogłoby się wydawać, że niczego im nie brak, jednak pozory mylą. Zoe Okazuje się, że biologicznym ojcem Zoe jest dawny kochanek matki, a nie Oscar Balfour. Celebrytka i jedna ze spadkobierczyń fortuny Balfourów ...
Poruszone w publikacji problemy dotyczą m.in. analizy dogmatycznej przestępstw związanych ze zjawiskiem prostytucji (tzw. przestępstw okołoprostutycyjnych) oraz zagadnień prawnoporównawczych, kryminologicznych, psychologicznych i wiktymologicznych prostytucji. Przedstawiono w niej również s...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mazarine Pingeot

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Bon pe­tit sol­dat

Tłu­ma­cze­nie: An­drzej Bi­lik

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Jo­an­na My­śli­wiec

Pro­jekt okład­ki: www.pa­ge­graph.pl

Fo­to­gra­fie na okład­ce Co­py­ri­ght © Iri­na Wer­ning

Co­py­ri­ght © Édi­tions Jul­liard, Pa­ris, 2012

© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2013

Wszel­kie pra­wa, łącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kiej­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la

Wy­daw­nic­twa Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

tel./faks 22 628 08 38, 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-63773-30-4

Skład: www.pa­ge­graph.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Asto­ro­wi, Ta­rze i Ma­riePo­now­nie

Po­wyż­sze wy­łącz­nie ce­lem po­ka­za­nia,że pa­mięć nie jest mo­no­li­tycz­nym blo­kiemumiesz­czo­nym raz na za­wsze w na­szym mó­zgu;jest to ra­czej, je­śli moż­na so­bie po­zwo­lić na pa­tos,sta­le od­na­wia­ny akt mo­ral­ny.

Chri­sta Wolf

At the age of thir­ty-se­ven she knew

she’d fo­und fo­re­ver

As she rode along thro­ugh Pa­ris

with the warm wind in her hair…

Ma­rian­ne Fa­ith­full

The Bal­lad of Lucy Jor­dan

Wstęp do wydania polskiego

Dzien­nik cór­ki Fra­nço­is Mit­ter­ran­da to książ­ka nie­zwy­kła.

Naj­pierw ze wzglę­du na oso­bę au­tor­ki.

Ma­za­ri­ne Pin­ge­ot, pi­sar­ka, au­tor­ka sze­ściu ksią­żek i wy­kła­dow­czy­ni fi­lo­zo­fii na pa­ry­skich uni­wer­sy­te­tach, jest cór­ką Anne Pin­ge­ot, kon­ser­wa­tor­ki w Mu­zeum d’Or­say w Pa­ry­żu, i Fra­nço­is Mit­ter­ran­da, pre­zy­den­ta Fran­cji w la­tach 1981–1995. Nosi na­zwi­sko mat­ki, gdyż uro­dzi­ła się w związ­ku nie­for­mal­nym, a oj­ciec uznał ją do­pie­ro w 1984 roku, gdy mia­ła dzie­sięć lat. Uznał, lecz nie po­ka­zy­wał się z nią pu­blicz­nie, aby unik­nąć skan­da­lu. Choć żył na co dzień z mat­ką Ma­za­ri­ne, for­mal­nie po­zo­sta­wał w związ­ku mał­żeń­skim z Da­niel­le Gou­ze, z któ­rą nig­dy się nie roz­wiódł.

Ro­dzi­ce dali uko­cha­nej cór­ce imię Ma­za­ri­ne od na­zwi­ska kar­dy­na­ła Ma­za­ri­nie­go (Ma­za­ri­na), wy­bit­ne­go fran­cu­skie­go męża sta­nu XVII wie­ku. To Ma­za­ri­ne jest ty­tu­ło­wym „ma­łym żoł­nie­rzy­kiem” swe­go ojca. Uka­za­ła się sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści po raz pierw­szy w 1996 roku, gdy w wie­ku 22 lat szła wraz z mat­ką w or­sza­ku po­grze­bo­wym na po­grze­bie Mit­ter­ran­da. Jest „ma­łym żoł­nie­rzy­kiem” ojca, po­nie­waż choć w oba­wie przed skan­da­lem jest ukry­wa­na w spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nym miesz­ka­niu w po­bli­żu Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go, to jed­no­cze­śnie jest za­wsze go­to­wa sta­nąć w obro­nie ojca i jego pa­mię­ci.

Dzien­nik cór­ki Fra­nço­is Mit­ter­ran­da ma for­mę dzien­ni­ka kam­pa­nii wy­bor­czej dru­gie­go po Mit­ter­ran­dzie so­cja­li­sty pre­zy­den­ta Fran­cji Fra­nço­is Hol­lan­de’a. Pi­sząc o kam­pa­nii ide­owe­go na­stęp­cy ojca, Ma­za­ri­ne Pin­ge­ot cały czas od­wo­łu­je się do swych prze­żyć i do­świad­czeń z dłu­gie­go okre­su, gdy mu­sia­ła mil­czeć i ukry­wać się przed cie­kaw­ski­mi. Czas ten po­zo­sta­wił w niej głę­bo­ką trau­mę, lecz oj­ciec po­zo­sta­je dla niej cią­gle „tatą” i jed­no­cze­śnie wiel­kim czło­wie­kiem, po­sta­cią z po­mni­ka.

Dzien­nik Ma­za­ri­ne Pin­ge­ot zo­stał na­pi­sa­ny w dru­giej oso­bie licz­by mno­giej. Au­tor­ka wy­cho­dzi z za­ło­że­nia, że dzię­ki pew­ne­mu dy­stan­so­wi ła­twiej może opi­sać to, co na­praw­dę prze­ży­ła.

Dzien­nik cór­ki Fra­nço­is Mit­ter­ran­da jest więc utwo­rem nie­zwy­kłym. Dzien­nik, no­tat­nik, po­wieść – jest tym wszyst­kim po tro­sze. Dla osób za­in­te­re­so­wa­nych hi­sto­rią współ­cze­snej Fran­cji to lek­tu­ra obo­wiąz­ko­wa.

An­drzej Bi­lik

Ja, któ­re sta­no­wi pro­blem

Aby zro­zu­mieć tę opo­wieść, któ­ra nią nie jest, trze­ba wy­ja­śnić kil­ka ele­men­tów bio­gra­ficz­nych – na wzór po­wie­ści Do­sto­jew­skie­go. Tam moż­na nie­zmien­nie od­naj­dy­wać bi­blię, z któ­rej do­wia­du­je­my się, że Alio­sza jest rów­nież Alek­si­jem czy Alek­sie­jem, ale tak­że Aliosz­ką, Alio­szeń­ką, Alio­szecz­ką, Alek­siej­czy­kiem, Lio­szą albo Lio­szeń­ką oraz że jest bra­tem bra­tan­ka bab­ki bo­ha­ter­ki.

Wy tak­że ma­cie kil­ka imion i zdrob­nień, lecz po­nie­waż trud­no przy­cho­dzi wam przed­sta­wie­nie się, one w ogó­le bądź tyl­ko na bar­dzo krót­ko się po­ja­wią. Je­ste­ście dziec­kiem ko­bie­ty i męż­czy­zny – do tego miej­sca jak wszy­scy, choć na­uka po­czy­ni­ła w tej kwe­stii po­stę­py. Ten męż­czy­zna pia­stu­je wy­so­ką funk­cję w Re­pu­bli­ce, w grun­cie rze­czy naj­wyż­szą, ale to sta­nie się fak­tem do­pie­ro, gdy skoń­czy­cie sześć lat. Poza tym on ma żonę, z któ­rą nie żyje, ale nig­dy się nie roz­wiódł i któ­ra to­wa­rzy­szy mu w po­dró­żach służ­bo­wych. Ma z nią dwóch sy­nów, któ­rych spo­tka­cie do­pie­ro po jego śmier­ci, ale o któ­rych ist­nie­niu oczy­wi­ście wie­cie, po­nie­waż ta dru­ga ro­dzi­na, ofi­cjal­na, po­ka­zy­wa­ła się w te­le­wi­zji lub w ga­ze­tach u jego boku. Co do was to oglą­da­cie te­le­wi­zję, ale nie mo­że­cie wy­stą­pić wraz z nimi, po­nie­waż nie uzna­wa­no wa­sze­go ist­nie­nia. A prze­cież wszy­scy lub – jak się wy­da­je – pra­wie wszy­scy w tym ma­łym świat­ku wie­dzie­li o wa­szym ist­nie­niu, z cze­go za­rów­no wy sami, jak i wasz ta­tuś nie zda­wa­li­ście so­bie spra­wy. Ob­da­rzył was imie­niem, z któ­rym nie spo­sób się ukryć, więc na­uczy­li­ście się go nie wy­ma­wiać, aby po­zo­stać nie­wi­dzial­ny­mi. Stąd z pew­no­ścią ta trud­ność w na­zy­wa­niu się: po­cząt­ko­wo sami wy­my­śla­li­ście sztucz­ki, aby tego uni­kać. Po­tem inni, zwłasz­cza wasi bli­scy lub ci, któ­rych chcie­li­ście „chro­nić” (przed czym – oto jest py­ta­nie), uży­wa­li ini­cja­łów, aby nie po­no­sić od­po­wie­dzial­no­ści za ujaw­nie­nie ja­kiej­kol­wiek ta­jem­ni­cy. Wa­sza mat­ka była jed­no­cze­śnie dys­kret­na i peł­na pa­sji. Do in­nych mó­wi­ła o wa­szym ojcu: „Pan Pre­zy­dent”. U was w domu był to Cec­chi­no, czy­li z wło­skie­go mały Fra­nek. Uży­wa­li­ście róż­nych form ję­zy­ko­wych w za­leż­no­ści od tego, gdzie się znaj­do­wa­li­ście – we­wnątrz czy na ze­wnątrz. Ale na ze­wnątrz by­wa­li­ście rzad­ko, więc nie mu­sie­li­ście na­zy­wać pu­blicz­nie ojca „ta­tu­siem”, co nie­wąt­pli­wie by­ło­by kło­po­tli­we.

Wa­sza ro­dzi­na skła­da się z mat­ki, ma­co­chy, któ­ra nią nie jest, dwóch bra­ci przy­rod­nich w wie­ku wa­szej mat­ki oraz ojca w wie­ku wa­sze­go dziad­ka – co spra­wia, że z tej stro­ny brak dziad­ków zmar­łych przed pół­wie­czem. Wuj­ków i cio­tek ma­cie z pew­no­ścią mnó­stwo, lecz nie­ła­two wam stwier­dzić, kto jest kim i w ja­kim po­rząd­ku ob­da­rzyć wła­ści­we oso­by od­po­wied­ni­mi imio­na­mi, gdyż nie zna­cie na­wet ich twa­rzy. Z dru­giej stro­ny ma­cie cał­kiem nor­mal­ną ro­dzi­nę, wuj­ków i ciot­ki, któ­rych do­sko­na­le zna­cie, nie my­li­cie nig­dy ich imion i uwiel­bia­cie ich. Wa­sza bab­ka po ką­dzie­li na­zy­wa was „Zaza”, bo ona tak­że zda­ła so­bie spra­wę, że wa­sze imię mo­gło­by spra­wiać kło­po­ty (przede wszyst­kim jej sa­mej, gdyż po­cho­dzi z ro­dzi­ny pra­wi­co­wych woj­sko­wych, dla któ­rych nie­za­męż­na ko­bie­ta jest pan­ną z dziec­kiem). Ta pan­na z dziec­kiem – wa­sza mat­ka – mia­ła wy­star­cza­ją­co twar­dy cha­rak­ter, aby nikt nie wa­żył się pra­wić jej mo­ra­łów. Ale mia­ła tak­że ro­dzaj mi­stycz­ne­go uwiel­bie­nia dla wa­sze­go ojca, co tłu­ma­czy, dla­cze­go w koń­cu zgo­dzi­ła się żyć w cie­niu.

Być może bra­ku­je jesz­cze ko­goś (kota, psa, ku­zy­nów), ale za­pew­ne so­bie przy­po­mni­cie.

„Co wo­lisz?”. Nie prze­sta­wa­li­ście py­tać. Wa­szych ro­dzi­ców to iry­to­wa­ło. Dzi­siaj ich ro­zu­mie­cie. Dla­cze­go trze­ba wy­bie­rać nie­bie­skie, nie czer­wo­ne, ró­żo­we skar­pet­ki, nie zie­lo­ne, jabł­ka, nie grusz­ki? Dla­cze­go za wszel­ką cenę de­cy­do­wać? „Nie mu­si­my wy­bie­rać”, „Moż­na lu­bić jed­no i dru­gie”. Kie­dy mie­li­ście dwie rze­czy, za­cho­wy­wa­li­ście je ra­zem. Nie spo­ty­ka­ły się. Współ­ist­nia­ły.

Wy nig­dy nie by­li­ście przed­mio­tem wy­bo­ru. Być może wy­bo­ru ży­cia, osła­wio­ne­go „le­piej coś niż nic”. Ale nie wy­bo­ru mię­dzy dwie­ma „rze­cza­mi”. Nie ma wy­bie­ra­nia, kie­dy inni chcą się dzie­lić. Je­śli ist­nie­ją róż­ne for­my mi­ło­ści, dla­cze­go nie prze­ży­wać ich wszyst­kich jed­no­cze­śnie? Py­ta­nie wów­czas brzmi: jak? To „jak” sta­je się sys­te­mem, mil­czą­cym pra­wem, nie­kwe­stio­no­wa­nym przez ni­ko­go ro­dza­jem za­war­to­ści. W środ­ku na­stę­pu­je do­ga­dy­wa­nie się, ak­cep­ta­cja, bra­nie na sie­bie, miej­sca są stop­nio­wo zaj­mo­wa­ne, uprzy­wi­le­jo­wa­ni kur­su­ją mię­dzy jed­nym a dru­gim, inni wstę­pu­ją do za­ko­nu.

W ten spo­sób po­wsta­ją za­ka­za­ne te­ma­ty, po­wsta­je książ­ka i wy­da­je nam się, że uwol­ni­li­śmy się od ka­gań­ca. Ale my­li­my się, jak za­wsze. Kie­dy „ja” sta­je się te­ma­tem tabu, już nim po­zo­sta­je. Nie cho­dzi o to, że bo­imy się opo­wia­dać o so­bie, tyl­ko że wy­da­je nam się to o tyle nie­in­te­re­su­ją­ce, że w koń­cu mil­czy­my (co – być może – nie jest nie­słusz­ne). Ży­je­my i nie mo­że­my opo­wie­dzieć, jak ży­je­my. Wy­da­rze­nia nie za­pi­su­ją się w pa­mię­ci, prze­do­sta­ją się, nie­wy­raź­ne, na po­wierzch­nię, a kie­dy wzru­sza­ją, po­zo­sta­ją emo­cje, ale za­wsze brak wąt­ku. Nic nig­dy nie prze­kształ­ca się w sło­wa, na­wet uczu­cia (zwłasz­cza one). Tyl­ko po­ję­cia ko­rzy­sta­ją z przy­wi­le­ju prze­bi­cia się i przy­ję­cia for­my. Wte­dy upra­wia­my fi­lo­zo­fię, coś na­ma­cal­ne­go w tym, co in­nym wy­da­je się abs­trak­cyj­ne.

Nie wi­dzi­cie, co chcę po­wie­dzieć? Nie szko­dzi. A na­wet jesz­cze le­piej. Nie będę ro­bi­ła pod­ty­tu­łów. Nie za­cznę mó­wić o so­bie. Tak więc „ja” to bę­dzie „wy”, po­wiedz­my so­bie raz na za­wsze.

Abs­trak­cja to wa­sza cie­le­sność, wa­sza oczy­wi­stość, wa­sze śro­do­wi­sko: mo­że­cie się tam prze­cha­dzać bez oba­wy, że ktoś was zo­ba­czy, bez ry­zy­ka. My­śli­cie o świe­cie, za­miast go prze­ży­wać, zda­rza wam się na­wet my­śleć o ży­ciu, po­nie­waż nie je­ste­ście idio­ta­mi – co jak co, ale zna­cie się na stra­te­gii.

Osła­nia­cie brak chę­ci. Ubie­ra­cie go w uczo­ne, czu­łe sło­wa, in­te­li­gent­ne zda­nia. Wy­bra­li­ście in­te­li­gen­cję, bo ona jest bez­spor­na. Ma­cie dy­plo­my. A prze­cież tu wła­śnie wkra­da się zwąt­pie­nie. Wcią­ga was pust­ka, gro­bo­wiec wa­szej chę­ci jest jak ciąg po­wie­trza. Wstrzą­sa wami, uświa­da­mia wam, do ja­kie­go stop­nia wa­sza uciecz­ka sta­je się dla was nie do znie­sie­nia – w koń­cu tak­że wy, wy sami nie do­ko­nu­je­cie wy­bo­ru. Je­ste­ście tam, gdzie nie bę­dzie­cie przed­mio­tem ata­ku, gdyż by­li­ście ata­ko­wa­ni ze wszyst­kich stron, po­nie­waż wa­sze ist­nie­nie jako ta­kie było czymś, co prze­szka­dza. Winą samą w so­bie. Je­ste­ście stud­nią bez dna dla wie­rzy­cie­li. Otwar­tą dla wszyst­kich ot­chła­nią winy.

Przez ja­kiś czas by­li­ście spo­koj­ni. Nie za­kłó­ca­no wa­sze­go spo­ko­ju. Wie­dli­ście skrom­ne ży­cie, mie­li­ście za­wód, przy­ja­ciół, do­szli­ście do tak po­szu­ki­wa­nej ba­nal­nej co­dzien­no­ści, któ­ra sta­ła się wa­szą ułu­dą, so­lid­ną, sta­łą, ale wol­ną, z do­mem otwar­tym na czte­ry wia­try, przy­ja­ciół­mi, zwie­rzę­ta­mi, dzieć­mi, wi­nem i cia­stecz­ka­mi, mu­zy­ką, dys­ku­sja­mi. Od­two­rzy­li­ście wasz fa­lan­ster, z rzad­ka tyl­ko nie­po­ko­je­ni pod­stęp­ny­mi te­le­fo­na­mi po­szu­ku­ją­cych in­spi­ra­cji dzien­ni­ka­rzy. Był świat we­wnętrz­ny i ze­wnętrz­ny. Jak daw­niej. W grun­cie rze­czy jak daw­niej.

A po­tem? Po­tem już nic. Spra­wy lek­ko drgnę­ły, dzie­ci tro­chę pod­ro­sły, po­ja­wi­ły się zwy­czaj­ne kło­po­ty dnia co­dzien­ne­go i za­czę­ła się kam­pa­nia pre­zy­denc­ka.

8 stycz­nia 2012

„8 stycz­nia, brzyd­kie dni w Cha­ren­te. Rocz­ni­ca śmier­ci taty. Od­tąd tak wła­śnie za­czy­na­ją się ko­lej­ne lata”. Je­ste­ście tro­chę za­sko­cze­ni, gdy od­naj­du­je­cie te sło­wa we wstę­pie do wy­da­nej przed sied­miu laty Bo­uche co­usue1. Mo­gli­by­ście użyć tych sa­mych słów, kon­ty­nu­ując dzi­siaj wasz dzien­nik. Nie uciek­nie­cie od ry­tu­ału ani po­go­dy w Cha­ren­te. Zno­wu pada, kie­dy do­jeż­dża­cie do Jar­nac z sza­li­kiem wo­kół szyi i czer­wo­nym no­sem, przed­wcze­sną oba­wą o brak ma­ki­ja­żu. Dzie­siąt­ki fo­to­re­por­te­rów, rzecz ja­sna, ale wy nig­dy o tym nie pa­mię­ta­cie (chy­ba spe­cjal­nie, co? Nig­dy nie ma­rzy­li­ście, bę­dąc dziec­kiem, o zo­sta­niu fem­me fa­ta­le, pięk­no­ścią, diwą?). Słu­cha­cie na­tchnio­ne­go wy­stą­pie­nia in­ne­go Fra­nço­is, my­śli­cie so­bie, wła­ści­wie dla­cze­go nie, jest tak sym­pa­tycz­ny, le­wi­co­wy, mie­ści się w wa­szej hi­sto­rii, prze­mie­rza Fran­cję, któ­rą ko­cha. Nie­kie­dy ma ta­kie same ge­sty – dzien­ni­ka­rzy to bawi, ale dla­cze­go, to są po pro­stu ge­sty do­bre­go mów­cy – przy­po­mi­na daty, fak­ty, a na­wet cy­ta­ty. Bi­je­cie bra­wo, uśmie­cha­cie się, jak sto­ją­cy obok wasz brat (tak, ma­cie bra­ta, na­wet dwóch – prze­czy­taj­cie we wstę­pie), jak wszy­scy obec­ni, z na­dzie­ją w ser­cu. Nie­któ­rzy bez wąt­pie­nia wspo­mi­na­ją, ci, co prze­ży­li przed trzy­dzie­stu laty inne oko­licz­no­ści, jesz­cze bar­dziej pod­nio­słe. In­nych ogar­nia być może no­stal­gia, lecz nie was, wy by­li­ście wów­czas dziec­kiem, po­tem na­sto­lat­ką, dziś do­ro­słą do­tknię­tą amne­zją ko­bie­tą.

Co wła­ści­wie ro­bi­cie tu­taj, w tej ro­dzin­nej wio­sce, któ­rą po­zna­li­ście do­pie­ro po jego śmier­ci, na tej zie­mi, z któ­rej po­cho­dzi wa­sza ro­dzi­na, z któ­rą je­ste­ście zwią­za­ni tyl­ko przez ten grób?

Ma­te­ria wa­sze­go ży­cia jest przed wami ukry­ta, po­zor­nie bar­dziej niż przed in­ny­mi. Te­raz za­pi­su­je się kil­ka kar­tek: w li­sto­pa­dzie śmierć wa­szej ma­co­chy, któ­ra nią nig­dy nie była, któ­ra zni­ka, za­bie­ra­jąc z sobą ta­jem­ni­ce, ja­kich nig­dy nie chcie­li­ście od niej wy­do­stać. „Chcie­li­ście?”. Nie, nie. Nie ośmie­la­li­ście się. Nie mo­gli­ście, pod­ły tchó­rzy­ku, wziąć te­le­fo­nu i wy­krę­cić nu­mer, nie by­li­ście w sta­nie za­py­tać wręcz, zmie­rzyć się z za­ka­za­nym. To prze­cież nie wy, uko­cha­ne dziec­ko, za­cznie­cie zdra­dzać. Nie­zdol­ne do zmie­rze­nia się ani z kłam­stwem, ani z praw­dą, za­kłó­cić spo­ko­ju sta­rej ko­bie­ty, nie­ma­ją­cej żad­ne­go po­wo­du, aby was lu­bić – wy­star­cza­ją­co za wa­szą spra­wą do­sta­ła w kość. Nie­zdol­ne do po­wie­dze­nia sa­mej so­bie: „ale ona też wam dała się we zna­ki”, tak, ale „może nie ze swo­jej winy”. Go­to­we do wy­ba­cze­nia i sie­dze­nia ci­cho. Na­wet je­śli cho­dzi o wa­szą hi­sto­rię, wa­szą eg­zy­sten­cję, wa­szą przy­szłość.

Tej hi­sto­rii nie bę­dzie moż­na roz­trzą­sać, ko­niec, krop­ka.

10 stycz­nia

Mimo wszyst­ko za­py­tu­je­cie się, czy hi­sto­ria wa­sze­go ojca na­le­ży do wa­szej. A prio­ri, ją za­po­cząt­ko­wu­je: by­ła­by to prze­cież hi­sto­ria pew­nej ro­dzi­ny, ge­ne­alo­gia.

Ale ge­ne­alo­gia się kom­pli­ku­je. Wasz oj­ciec i ta, któ­ra nie była na­praw­dę wa­szą ma­co­chą – brak słów, aby okre­ślić żonę wa­sze­go ojca, któ­ra nie jest wa­sza mat­ką, a z któ­rą on jed­nak żyje – stwo­rzy­li hi­sto­rię pew­nej ro­dzi­ny. Jed­nym z jej punk­tów wyj­ścia była śmierć ich pierw­sze­go syna, Pas­ca­la. Nie wie­cie, kie­dy do­kład­nie się uro­dził, pod­czas woj­ny czy z jej koń­cem. Mo­gli­by­ście dojść do do­kład­nej daty, w koń­cu ist­nie­ją bio­gra­fie wa­sze­go ojca. Za­wsze było wam jed­nak trud­no o hi­sto­rycz­ne spoj­rze­nie na wy­da­rze­nia. Być może na sku­tek pew­nych pro­ble­mów z pa­mię­cią lub po pro­stu po­nie­waż sami by­li­ście wy­klu­cze­ni z ofi­cjal­nej hi­sto­rii. Wa­sza hi­sto­ria nie wpi­sy­wa­ła się w ten sam czas, co hi­sto­ria in­nych.

Hi­sto­ria tego mał­żeń­stwa, tra­ge­dia, o któ­rej nig­dy wam nie mó­wio­no, a w każ­dym ra­zie nie mó­wił tego wasz oj­ciec, was nie do­ty­czy. Czy je­ste­ście tego pew­ni? Hi­sto­ria in­dy­wi­du­al­na wpi­su­je się prze­cież nie­uchron­nie w hi­sto­rię ro­dzi­ny. Ale któ­rej ro­dzi­ny? Ro­dzi­ny pio­no­wej, któ­ra roz­cią­ga się w cza­sie? Tu­taj jest po­zio­ma, na­kła­da się na wa­szą. Wasz brat przy­rod­ni umarł, wy ro­dzi­cie się całe de­ka­dy póź­niej. Wasz oj­ciec, któ­ry był rów­nież jego oj­cem, nig­dy wam o tym nie mó­wił, z pew­no­ścią dla­te­go, że było to dziec­ko in­nej. Je­śli zaś cho­dzi o wa­szą mat­kę, to ona do­wie­dzia­ła się o tym przy­pad­ko­wo. Pe­wien wspól­ny zna­jo­my opo­wie­dział jej kie­dyś o tym pod­czas roz­mo­wy. Ona wie­dzia­ła. Może na­wet py­ta­ła o to wa­sze­go ojca. To nie jest pew­ne. Naj­praw­do­po­dob­niej dziec­ko umar­ło na kol­kę spo­wo­do­wa­ną skwa­szo­nym mle­kiem, był to okres nie­do­bo­ru żyw­no­ści i bra­ku hi­gie­ny wy­ni­ka­ją­ce­go z oko­licz­no­ści. Jaki uraz po­zo­sta­wi­ła ta śmierć w du­szy wa­sze­go ojca? Dla­cze­go nie po­dzie­lił się z wami tym in­tym­nym szcze­gó­łem swe­go ży­cio­ry­su? Trud­no wam zro­zu­mieć, że cho­dzi­ło o wa­sze­go przy­rod­nie­go bra­ta, że oj­cem tego nie­ży­ją­ce­go dziec­ka był wasz oj­ciec. W su­mie nie ma­cie żad­ne­go związ­ku z tym nie­mow­lę­ciem, któ­re prze­ży­ło tyl­ko kil­ka mie­się­cy. A jed­nak. Uro­dzi­li­ście się z tej sa­mej krwi. Czy to two­rzy wię­zi?

W żad­nym wy­pad­ku. Ta hi­sto­ria jest sta­ra i na­le­ży do in­ne­go ży­cia. Wy­obraź­cie so­bie uchodź­cę, któ­ry zo­sta­wia ro­dzi­nę w kra­ju po­cho­dze­nia i za­kła­da nową na no­wej zie­mi. Mię­dzy dwie­ma eg­zy­sten­cja­mi po­wsta­je nie­uchron­ne pęk­nię­cie. Po­dob­nie rzecz ma się z wami, chy­ba żeby wasz oj­ciec po­dró­żo­wał jesz­cze mię­dzy dwo­ma kon­ty­nen­ta­mi: na któ­rym z nich był wów­czas uchodź­cą?

Czy opo­wie­cie wa­szym dzie­ciom, że mia­ły wuj­ka (czy tak? Wa­ha­cie się mię­dzy ku­zy­nem, stry­jecz­nym dziad­kiem, lecz po wa­ha­niu tak, cho­dzi o wuj­ka) zmar­łe­go w nie­mow­lęc­twie, po­nie­waż dzia­ło się to w cza­sie woj­ny, gdy hi­gie­na szwan­ko­wa­ła, albo za­raz po woj­nie, gdy wszyst­kie­go bra­ko­wa­ło, w okre­sie, któ­ry dla nich bę­dzie na­le­żał do pre­hi­sto­rii. Lat z in­ne­go wie­ku. Do­słow­nie. Lat, w któ­rych ro­dzi­ła się ich bab­ka, to zna­czy wa­sza mat­ka, młod­sza lub rów­na wie­kiem z tym zmar­łym bra­tem. Oni zresz­tą już nie wie­dzą, że mają tych ży­ją­cych wuj­ków. Chy­ba że im to po­wie­dzie­li­ście. Tak, kie­dy o tym po­my­śleć, chy­ba kie­dyś coś na­po­mknę­li­ście. Ale oni nie za­da­wa­li py­tań. To mo­gło na­wet wy­dać się im nor­mal­ne, po­dob­nie jak wam, gdy by­li­ście w ich wie­ku i obi­ło wam się o uszy, że ro­śli gdzieś bra­cia, a wła­ści­wie byli już do­ro­śli i pło­dzi­li dzie­ci, któ­re dziś są nie­mal w wa­szym wie­ku.

Czy oba­wia­cie się wy­tłu­ma­cze­nia im tego? Albo ra­czej po­wie­dze­nia im, po­nie­waż dla was sa­mych jest to nie­wy­tłu­ma­czal­ne? Przy­znaj­cie się sami przed sobą, że nie­kie­dy brak wam od­wa­gi. Jak za­cząć? Chro­no­lo­gicz­nie? Chro­no­lo­gia bar­dzo szyb­ko się gma­twa i jak li­nie ży­cia dzie­li: ry­su­ją się rów­no­le­gle dwie dro­gi. Na­le­żą do ga­łę­zi, dro­gi bie­gną­cej w po­przek. Ile razy oglą­da­li­ście dło­nie wa­sze­go ojca? A jed­nak nie mo­że­cie so­bie przy­po­mnieć drą­żą­cych ich li­nii.

Być może na­le­ża­ło je za­brać na po­grzeb ko­bie­ty, tej dru­giej, mat­ki troj­ga dzie­ci, w tym jed­ne­go zmar­łe­go? Tam byli wszy­scy, dwie li­nie mie­sza­ły się z sobą, pod­czas uro­czy­sto­ści i wo­kół gro­bu. Dzie­ci spo­tka­ły­by wów­czas wa­szych bra­ci, ku­zy­nów, wuj­ków wa­szych bra­ci nie­bę­dą­cych wa­szy­mi, ro­dzi­nę, z któ­rą wasz oj­ciec dzie­lił tyle po­sił­ków, z ludź­mi ob­cy­mi dla was, choć nie cał­ko­wi­cie, któ­rych od­kry­wa­cie w chwi­li tego zgro­ma­dze­nia. Osta­tecz­nie – w wa­szej ro­dzi­nie po­grze­by łą­czą. Po­trzeb­na jest tyl­ko śmierć. Ale za­brać dzie­ci do po­cią­gu peł­ne­go so­cja­li­stów i dzien­ni­ka­rzy ozna­cza­ło wy­sta­wić je bar­dzo wcze­śnie przed ka­me­ry i wo­bec pro­to­ko­łu. Nie moż­na ni­cze­go zro­bić dys­kret­nie. Wła­śnie – pro­to­kół. Nie­ła­two wie­dzieć, gdzie na­le­ży usiąść. Wśród za­pro­szo­nych? Po­śród ga­piów? Wśród ro­dzi­ny?

Osta­tecz­nie tak wła­śnie się sta­ło, gdyż wasi bra­cia są oso­ba­mi wspa­nia­ło­myśl­ny­mi. Dzie­li­cie du­cha ro­dzi­ny. Pod­czas po­grze­bu wa­sze­go ojca or­ga­ni­za­to­rzy mu­sie­li nie­źle się uba­wić. Ale naj­pierw dzie­ci. We­szli­ście w trój­kę na po­kład sa­mo­lo­tu, wo­kół trum­ny. Wte­dy po raz pierw­szy spo­ty­ka­cie Gil­ber­ta, dru­gie­go z bra­ci. Jean-Chri­sto­phe za­pro­sił was przed­tem na obiad, „aby was po­znać”. I bar­dzo szyb­ko mó­wi­li­ście o ojcu w spo­sób nie­sły­cha­nie na­tu­ral­ny. A jed­nak kie­dy mó­wi­li „tata”, nie mo­gli­ście po­wstrzy­mać tego ła­god­ne­go ukłu­cia za­sko­cze­nia; sko­ro inni mó­wi­li „tata”, wy też mo­gli­ście uży­wać tego sło­wa.

Ten sam oj­ciec, ten sam ko­cha­nek (nie w tym sa­mym cza­sie), ten sam czło­wiek. Nie był jed­nak do­kład­nie tym sa­mym męż­czy­zną po dwóch stro­nach lu­stra.

A po­tem… ci sami dziad­ko­wie, ci sami wuj­ko­wie, te same ciot­ki – by­li­ście więc człon­ka­mi tej sa­mej ro­dzi­ny (na­wet je­śli dzien­ni­ka­rze jed­nym chó­rem mó­wi­li „dwie ro­dzi­ny”, „ze­bra­ne dwie ro­dzi­ny”). „Tata” – tak dziw­ne sło­wo, gdy jest wy­po­wia­da­ne przez nie­zna­ją­ce się oso­by, two­rzy w koń­cu wię­zi.

22 stycz­nia

Za­tem dwa po­grze­by. Je­den wy­bi­ja­ją­cy ko­niec ży­cia, dru­gi zaś, rocz­ni­co­wy, gdy świę­tu­je się wspo­mnie­nie.

A po­tem wiec. Od­mła­dza­ją­cy en­tu­zjazm, ro­dzą­ca się na­dzie­ja. Prze­ka­za­nie wła­dzy, prze­ka­za­nie epo­ki, coś się dzie­je. Te dwie rze­czy­wi­sto­ści ście­ra­ły się jak pły­ty tek­to­nicz­ne, praw­dzi­wy bur­del, wa­sze po­czci­we po­my­sły ni­cze­mu nie słu­żą. „W roz­po­czy­na­ją­cej się wal­ce mój praw­dzi­wy prze­ciw­nik nie ma na­zwi­ska, nie ma twa­rzy, nie ma par­tii, nig­dy nie wy­sta­wi swej kan­dy­da­tu­ry, a prze­cież rzą­dzi. Ten prze­ciw­nik to świat ka­pi­ta­łu”. Fra­nço­is Hol­lan­de za­czy­na kam­pa­nię na sce­nie w Le Bo­ur­get, a jego sło­wa sta­no­wią echo wy­gło­szo­nych kie­dyś przez wa­sze­go ojca. „Pie­niądz, któ­ry bru­dzi, pie­niądz, co ko­rum­pu­je […]”. Sie­dzi­cie w pierw­szym rzę­dzie, ma­ska wa­sze­go ojca, żywy sym­bol, gro­upie, afisz. Nie przej­mu­je­cie się tym za bar­dzo, je­ste­ście, okla­sku­je­cie, pierw­szy sto­pień, sze­re­go­wa dzia­łacz­ka, za­do­wo­lo­na, usa­tys­fak­cjo­no­wa­na, nie­mal za­chwy­co­na. W ku­li­sach zna­cie swo­ją rolę, wszy­scy zna­ją swo­je role, wy­star­czy nie być na­iw­nym. My­śli­cie so­bie, że to wszyst­ko nie ma zna­cze­nia i wręcz prze­ciw­nie – świe­ży wiatr choć tro­chę od­ku­rzy te ostat­nie lata, po­nu­re, ruj­nu­ją­ce, nisz­czą­ce, pra­co­wi­te, cięż­kie, peł­ne spo­rów. Ocze­ku­je­my sta­le, że z ze­wnątrz po­ja­wi się deus ex ma­chi­na, oto jest i tu chce­my w to wie­rzyć. Zmie­ni na­sze ży­cie i wa­sze.

Nie zda­je­cie so­bie spra­wy z tego, że puka się do wa­szej prze­szło­ści.

23 stycz­nia

„At the age of thir­ty se­ven…”. Je­dzie­cie przez Pa­ryż, ra­dio na peł­ny re­gu­la­tor, ale ona, Ma­rian­ne Fa­ith­full, któ­rej głos wy­peł­nia sa­mo­chód, „zda­ła so­bie w tym wie­ku spra­wę, że nig­dy nie prze­je­dzie przez Pa­ryż w spor­to­wym sa­mo­cho­dzie, w cie­płym wie­trze wie­ją­cym w jej wło­sach”; i co zro­bi­ła? Co robi ko­bie­ta, któ­ra na­gle po­strze­ga, że ta chwi­la lek­ko­ści, zmy­sło­wo­ści, wol­no­ści się nie zda­rzy, a ona ma TRZY­DZIE­ŚCI SIE­DEM LAT? Ona „sia­da i za­czy­na ci­chut­ko śpie­wać” – oczy­wi­ście, śpie­wać, usiąść, to wszyst­ko ozna­cza wy­co­fy­wać się, pod­da­wać się no­stal­gii i ci­chut­ko szep­tać – „wy­li­czan­ki wy­uczo­ne kie­dyś w fo­te­lu swe­go taty!”2.

Wy tak­że ma­cie trzy­dzie­ści sie­dem lat i wy­da­je się wam, że prze­ży­li­ście swo­je ży­cie. Czu­je­cie się jed­no­cze­śnie sta­ro i jak­by­ście byli dziec­kiem, pod­czas gdy wa­sze cia­ło przy­po­mi­na cia­ło dziew­czy­ny. Nie je­ste­ście w sta­nie so­bie wy­obra­zić, że przed wami jesz­cze dru­ga po­ło­wa ży­cia. Cóż no­we­go może się zda­rzyć? Słup­ki wy­ty­cza­ją­ce szlak już sto­ją. Wy­star­czy iść da­lej tą samą dro­gą. Ta myśl was drę­czy. Nie pali wam się do śmier­ci, a kon­ty­nu­ować zna­czy tyle co po tro­sze umie­rać.

Ma­cie trzy­dzie­ści sie­dem lat. Bo­icie się i nie chce­cie spra­wiać ta­kie­go za­tru­te­go pre­zen­tu dzie­ciom. Za­czy­na­cie po­chy­lać się nad wa­szą prze­szło­ścią i nie do­strze­ga­cie w niej ni­cze­go nad­zwy­czaj­ne­go. Być może kil­ka wy­li­cza­nek wy­uczo­nych na ko­la­nach taty. Co do resz­ty – pa­mięć jest pu­sta. Ale prze­cież z mgły wy­ła­nia się kil­ka kształ­tów i to one być może na­ru­sza­ją rów­no­wa­gę tego, co tak sta­ran­nie zbu­do­wa­li­ście.

Ile wasz oj­ciec miał żyć? Jaka była ich nić prze­wod­nia? Jak mimo wszyst­ko po­tra­fił za­cho­wać jed­ność? Wasz oj­ciec dys­po­no­wał jed­no­ścią wy­kra­cza­ją­cą poza wie­lość jego żyć. Nie był schi­zo­fre­ni­kiem. Poza tym jego róż­ne ży­cia nie róż­ni­ły się, nie były za­sad­ni­czo od­mien­ne. Po­zo­sta­wał sobą, męż­czy­zną im­po­nu­ją­cym i spo­koj­nym, uf­nym i nie­uf­nym jed­no­cze­śnie, głę­bo­ko do­brym – z wy­jąt­kiem sce­ny po­li­tycz­nej, ale ta po­zo­sta­wa­ła grą, ko­niecz­no­ścią w ra­mach re­guł tej gry, co nie na­ru­sza­ło jego za­ufa­nia do czło­wie­ka jako ta­kie­go, lecz do tego, któ­re­go spo­ty­kał. Wresz­cie wasz oj­ciec był kimś ta­jem­ni­czym. I tę ta­jem­ni­cę uosa­bia­li­ście wy. Na­wet ze swą ta­jem­ni­cą miał jesz­cze ta­jem­ni­ce. I te jego se­kre­ty sta­no­wi­ły wę­zło­wy punkt wszyst­kich hi­sto­rii – miej­sce, gdzie się sty­ka­ły, miej­sce, do któ­re­go nikt nig­dy nie do­tarł.

Nie zda­je­cie so­bie spra­wy, jaka była wa­sza po­zy­cja w tej ska­li. Ko­chał was, z pew­no­ścią, ale wie­cie też i jest to ja­sne, że wa­sza wro­ga sio­stra Fran­cja by­wa­ła nie­kie­dy (a na­wet czę­sto) waż­niej­sza. Od wpół do ósmej wie­czo­rem do wpół do ósmej rano mie­li­ście ojca. Pod­czas resz­ty cza­su sta­wał się z po­wro­tem pre­zy­den­tem. Był to oj­ciec na zmia­nę, tak jak by­wa­ją straż­ni­cy na zmia­nę. Nic nie po­zwa­la­ło na po­łą­cze­nie tych dwóch oso­bo­wo­ści. W jed­nej ze sfer mo­gli­ście go wi­dzieć, do­ty­kać, śmiać się i jeść ra­zem z nim. W dru­giej był od was tak da­le­ko jak od ni­ko­go in­ne­go, był wi­ze­run­kiem, oso­bi­sto­ścią, do któ­rej nie mie­li­ście żad­ne­go do­stę­pu. Te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go jesz­cze nie było; w każ­dym ra­zie ża­den śro­dek łącz­no­ści nie mógł zmniej­szyć dy­stan­su mię­dzy wa­szym oj­cem i Pre­zy­den­tem Re­pu­bli­ki. Nie mo­gli­by­ście go zlo­ka­li­zo­wać, na­wet z GPS-em, po pro­stu dla­te­go, że nie był już tam wa­szym oj­cem. W tych rzad­kich przy­pad­kach, gdy znaj­do­wa­li­ście się u jego boku, w „prze­strze­ni pu­blicz­nej”, wy­mie­nia­li­ście po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia chro­nią­ce wa­szą ta­jem­ni­cę, ale mie­li­ście za­kaz sko­cze­nia mu w ra­mio­na. W szko­le na­le­żał do wszyst­kich, moż­na było ko­men­to­wać jego dzia­ła­nia i ge­sty. Nie mie­li­ście w tym prze­wa­gi nad in­ny­mi, utrzy­my­wa­li­ście się na ich po­zio­mie. Jed­nak gdy ktoś go kry­ty­ko­wał, cier­pie­li­ście bar­dziej od in­nych. Był to wasz je­dy­ny przy­wi­lej. Kie­dy zaś oglą­da­li­ście go w te­le­wi­zji, sie­dząc obok nie­go przy sto­le, umie­li­ście od­dzie­lić ak­to­ra ści­ska­ją­ce­go ręce na ma­łym ekra­nie od re­al­nej oso­by od­kła­da­ją­cej wi­de­lec. Mię­dzy jed­nym a dru­gim nie było żad­ne­go związ­ku.

W cią­gu dnia, kie­dy inny brał górę, nie mie­li­ście ojca. Po pro­stu zni­kał, jak­by za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Mu­sie­li­ście cze­kać na ko­niec dnia, ka­ro­ca prze­kształ­ca­ła się w dy­nię. Wo­le­li­ście dy­nię – w ka­ro­cy nie mie­li­ście miej­sca. Na­wet je­śli cza­sa­mi od­wie­dza­li­ście jego „biu­ro”, nie sta­wał się przez to bliż­szy: tam, w rów­nie ma­gicz­ny spo­sób, nie był wa­szym oj­cem, mimo wy­sił­ków ze swej stro­ny.

Do­pie­ro w wa­szej ukry­tej przed spoj­rze­nia­mi kry­jów­ce przy­bie­rał ludz­ką for­mę, to zna­czy sta­wał się po­now­nie „tatą”.

Miesz­ka­li­ście w apar­ta­men­cie po­zba­wio­nym ży­cia, nie­na­le­żą­cym do was i nie­lu­bia­nym. Miesz­ka­niu bez hi­sto­rii, bez pa­mię­ci, bez wa­szych me­bli, bez wspo­mnień wy­my­ka­ją­cych się z tej dziel­ni­cy, z mia­sta, ze świa­do­mo­ści.

To, co wie­dzie­li­ście: wiel­kie drzwi otwie­ra­ją­ce się i za­my­ka­ją­ce au­to­ma­tycz­nie, pod wa­run­kiem uży­cia prze­pust­ki. Od­pro­wa­dza­no was z po­dwór­ka do drzwi wej­ścio­wych, któ­re trza­ska­ły. To był ko­niec. Nic z ży­cia pa­ry­skie­go nie prze­ni­ka­ło do kry­jów­ki. Ale w niej mie­ści­ło się całe wa­sze ży­cie, cze­ka­ło na was bez żad­ne­go wspar­cia, fo­to­gra­fii czy pla­ka­tów. Kil­ka ubrań w sza­fie, jak w ho­te­lu – ale wy nie cho­dzi­li­ście do ho­te­lu, to zbyt­nio rzu­ca­ło­by się w oczy. Zresz­tą do tych przej­ścio­wych po­miesz­czeń czu­li­ście pew­ną pa­sję. Kie­dy mie­li­ście kota i psa, we­szło tam pew­ne cie­pło. Kot tam miesz­kał. Kie­dy was nie było, wie­dzie­li­ście, że tam jest i na was cze­ka. Cza­sa­mi nie od­naj­dy­wa­li­ście go wię­cej. Były tam trud­no do­stęp­ne ob­sza­ry, sami nie zna­li­ście do koń­ca apar­ta­men­tu, w któ­rym przy­szło wam miesz­kać po­nad dzie­sięć lat. Nie­kie­dy po­zna­wa­li­ście go, ni­czym tu­ry­sta, po­nie­waż skoń­czy­li­ście od­ra­biać lek­cje i ro­bi­ło się nud­no. Roz­po­zna­li­by­ście za­pa­chy, je­śli się jesz­cze utrzy­mu­ją, stu­kot par­kie­tu pod no­ga­mi, stłu­mio­ny przez wy­kła­dzi­nę. Mo­gli­by­ście spo­rzą­dzić plan apar­ta­men­tu, za­krę­ca­ją­ce­go wo­kół cze­goś, nie wia­do­mo cze­go, ale był tam ja­kiś ruch okręż­ny. Ko­ry­tarz, dłu­gi ko­ry­tarz, ko­ry­tarz skrę­ca­ją­cy. Do­sko­na­le wi­dzi­cie ten ko­ry­tarz. Wszyst­kie drzwi otwie­ra­ły się w pra­wo. Nie­licz­ne otwie­ra­ją­ce się w lewo na­le­ża­ły do ła­zie­nek i pral­ni.

Pew­ne­go wie­czo­ru, sami w domu, za­mknę­li­ście się w ła­zien­ce. Tym­cza­sem u was nie było ni­ko­go. Ale ba­li­ście się. Dla­cze­go? Nikt nie mógł wejść do for­te­cy. Ale ro­zum nie po­ma­gał. Nie mo­gli­ście wyjść z to­a­le­ty o wy­mia­rach metr na metr.

Ży­li­ście tro­chę jak agen­ci DST3 albo an­giel­skich taj­nych służb, ta­kich jak na fil­mach – ma­cie wie­le toż­sa­mo­ści i prze­cho­dzi­cie nie­omyl­nie od jed­nej do dru­giej. Ten za­wód, o któ­rym nie­je­den ma­rzy, wy­da­je się prze­bu­dze­niem z naj­gor­sze­go kosz­ma­ru. Wy do­sko­na­le wie­cie, że ta­kie ży­cie pro­wa­dzi do schi­zo­fre­nii, sza­leń­stwa lub pa­ra­noi. I jesz­cze mo­tyw ro­man­tycz­ny. Tak, ale dla in­nych. Kie­dy sa­me­mu jest się bo­ha­te­rem po­wie­ści, to zu­peł­nie co in­ne­go. Trze­ba wsiąść do sa­mo­cho­du, aby prze­je­chać z punk­tu A do punk­tu B od­da­lo­ne­go o dwie­ście me­trów, nu­dzić się wie­czo­rem przed ko­la­cją, bez po­wo­du pła­kać w łóż­ku, wresz­cie tyle in­nych zwy­czaj­nych rze­czy zwy­kle wy­ci­na­nych przy mon­ta­żu fil­mu. Na przy­kład spę­dze­nie dwóch go­dzin w ukry­ciu w to­a­le­cie pu­ste­go miesz­ka­nia.

Dwie go­dzi­ny wy­cia w ocze­ki­wa­niu na mamę. Bie­dacz­ka. Ona, nig­dy nie wy­cho­dzą­ca. I te­raz, wy­jąt­ko­wo, waż­ny wer­ni­saż. Zna­la­zła was przy drzwiach klit­ki z twa­rzą za­la­na łza­mi. Po­czu­ła się win­na, nie­skoń­cze­nie win­na wa­sze­go za­ła­ma­nia. Uzna­ła, że po­wo­dem było jej nad­zwy­czaj­ne wyj­ście.

Cze­go się ba­li­ście? Je­śli nie sa­mot­no­ści. Nie­skoń­czo­nej. Bez­den­nej.

Kie­dy in­dziej, przy­po­mi­na­cie to so­bie, przy­szła do was spać pew­na przy­ja­ciół­ka, tyle że za­miast upew­nić was swo­ją obec­no­ścią, prze­ka­za­li­ście jej swój strach. Bie­ga­li­ście z po­ko­ju do po­ko­ju, krzy­cząc, pod­sy­ca­jąc strach. Cho­wa­jąc się za drzwia­mi i ści­ska­jąc rękę. Aby w koń­cu za­mknąć się w po­ko­ju z bi­ją­cym ser­cem aż do chwi­li, gdy wró­cą ro­dzi­ce.

Ja­kie nie­bez­pie­czeń­stwo wi­sia­ło nad wami, że od­czu­wa­li­ście ten zwie­rzę­cy strach w naj­le­piej chro­nio­nej kry­jów­ce Fran­cji? Ten pa­nicz­ny strach przed ato­mem w ser­cu schro­nu prze­ciw­ato­mo­we­go? Nie by­li­ście oto­cze­ni zja­wa­mi bar­dziej niż ży­wy­mi i nie było jesz­cze wie­lu zmar­łych w wa­szym oto­cze­niu. Nie mie­li­ście po­czu­cia cza­su, nig­dy i za­wsze nie mia­ły dla was sen­su. Czas two­rzył pę­tlę w sta­łym roz­po­czy­na­niu od nowa, a jed­nak wie­dzie­li­ście, że jest nie­pew­ny. Ale, poza tym cza­sem, to wa­sze ży­cie się za­czy­na­ło. Czy pra­gnę­li­ście go? Oba­wia­li­ście się go bar­dziej niż cze­go­kol­wiek, tak jak­by jego po­czą­tek pro­wa­dził do śmier­ci in­nych. Tak się zresz­tą sta­ło. Ale to nie wy rzą­dzi­cie ka­len­da­rzem.

Kie­dy wy­ru­sza­li­ście na wa­ka­cje z mat­ką oraz ku­zyn­ką albo ko­le­żan­ką – wa­sza mat­ka dba, by­ście nie byli sami w tych oko­licz­no­ściach – nie chcie­li­ście, aby po­ja­wiał się wów­czas oj­ciec. Tak było wam do­brze. Two­rzy­li­ście ide­al­ną, do­brze zor­ga­ni­zo­wa­ną parę. Mie­li­ście mat­kę tyl­ko dla sie­bie i ku­zyn­kę lub przy­ja­ciół­kę do za­ba­wy. Wszyst­ko było w naj­lep­szym po­rząd­ku. Wie­dzie­li­ście jed­nak, że w cią­gu kil­ku dni ktoś się wci­śnie i na­stą­pi zmia­na miejsc. On wam prze­szka­dzał. Mie­li­ście o to pre­ten­sję. Kie­dy do­cie­rał, uśmie­cha­li­ście się, ale my­śle­li­ście swo­je.

Ta nie­na­wiść, któ­rą od­czu­wa­li­ście, „jest nie­nor­mal­na”, mó­wi­li­ście so­bie. Po­win­no się być szczę­śli­wym, gdy oj­ciec przy­jeż­dża. Ale by­li­ście jego nie­god­ni; nie­kie­dy na­wet wię­cej – nie wie­rzy­li­ście w jego ist­nie­nie.

Kie­dy od­jeż­dżał, wra­cał do trze­cie­go wy­mia­ru. Kim jest ten czło­wiek, tam? Ni­kim. Zja­wą. Ubra­nia, ten sam ka­pe­lusz na krze­śle przy wej­ściu. A we­wnątrz klon, isto­ta po­za­ziem­ska. Zja­wa z tru­dem od­zy­ski­wa­ła cia­ło, isto­ta po­za­ziem­ska nie mo­gła przy­brać po­sta­ci ziem­skiej za jed­nym do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki. Ob­ser­wo­wa­li­ście z da­le­ka, aby przy­zwy­cza­ić się do jego obec­no­ści. Stop­nio­wo ona się ma­te­ria­li­zo­wa­ła.

Wresz­cie go od­naj­dy­wa­li­ście. Wasz oj­ciec wró­cił. Nie­co póź­niej wy­jeż­dżał. „Wie­rzę w siłę du­cha” – po­wie­dział któ­re­goś dnia. Wy też w nią wie­rzy­li­ście, bo jak in­a­czej zro­zu­mieć prze­mia­nę wa­sze­go ojca w in­ne­go?

Trze­ba pew­nej cią­gło­ści łą­czą­cej dwóch lu­dzi w tym sa­mym ka­pe­lu­szu. I tej cią­gło­ści nie mógł da­wać ka­pe­lusz. Zresz­tą kto mówi, że to był ten sam ka­pe­lusz. Chcie­li­ście zro­bić nie­wi­docz­ny zna­czek we­wnątrz, aby się upew­nić, że nie było po­mył­ki. Po­tem z tro­ską oce­nia­li­ście ten brak za­ufa­nia.

Złe dziec­ko, dziec­ko nie­wdzięcz­ne. Nie ma­cie pra­wa nie zno­sić ojca, gdy po­wra­ca. Nie ma­cie pra­wa nie­na­wi­dzić ojca. W koń­cu prze­ko­na­li­ście się, że brak wam ser­ca; jest to bar­dziej roz­sąd­na hi­po­te­za od wcie­la­ją­cej się zja­wy.

Za­ję­ło wam