Strona główna » Obyczajowe i romanse » Życie Pi

Życie Pi

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-012-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Życie Pi

Szesnastoletni Hindus Piscine Molitor Patel, znany jako Pi, syn właściciela zoo, z własnego wyboru wyznawca trzech religii (hinduizmu, chrześcijaństwa i islamu), dryfuje jako rozbitek w szalupie ratunkowej po oceanie. Za towarzyszy podróży ma jedynie ocalałe z katastrofy morskiej zwierzęta: zebrę ze złamaną nogą, orangutana, hienę i potężnego tygrysa bengalskiego, nazwanego Richardem Parkerem. W prawdziwym życiu, na dodatek w sytuacji bez wyjścia, pokojowa koegzystencja całej piątki nie byłaby możliwa. W zwariowanej baśni Martela wszystko może się wydarzyć: ktoś zostanie zjedzony, ktoś inny przetrwa 227 dni na morzu – dzięki własnej pomysłowości, silnej woli przetrwania, przyjaźni i wierze w Boga. Jest jeszcze druga wersja historii Patela – bardziej prawdopodobna i bardziej przerażająca. Na potwierdzenie żadnej z tych opowieści nie ma jednak dowodów...

Polecane książki

Die Vision ist eine Inspiration und die Eingebung eines Kämpfers. Das Bedürfnis und starker Wille wandeln sie in Realität um.— D. PiątkowskiAls ein moderner Kämpfer wirst Du Dich mit dir selber messen müssen. Den inneren Kampf gegen das Ego – den Schmerz, den Zweifel und die Angst gewinnen. Wenn Du ...
Moczna wieża to ośmioczęściowy cykl powieści Stephena Kinga, łączący elementy fantasy, horroru i westernu. Przez fanów gatunku stawiany jest na równi z trylogią Tolkiena, przez samego autora uważany za ukoronowanie jego twórczości. W 2017 roku do kin trafia ekranizacja powieści. W rolach głównych w...
TEMAT MIESIĄCA Nazywaj rzeczy po imieniu Dzisiejszy świat jest przepełniony rzeczami. Rozwój produkcji masowej i nowych technologii zmienia nasz stosunek do przedmiotów. Czym są przedmioty? W jakich kierunkach ewoluują? Co nasze rzeczy mówią o nas? Odpowiadają m.in.: Orbitowski, Skalska, Springer   ...
Sensacja w najlepszym wydaniu! W 1964 roku na okręcie podwodnym ORP „Sęp”, wiozącym tajemniczy ładunek, w okolicach Helu dochodzi do wypadku. Po 35 latach oficer kontrwywiadu Marynarki Wojennej w Gdyni Tomasz Tomasik wpada w wir wydarzeń, które zagrażają nie tylko życiu jego i jego bliskich, ale t...
Kiedy przy okazji przeprowadzki zdecydowałem się wyrzucić stare kasety, ręka mi zadrżała. Ileż to wspomnień. Postanowiłem ułożyć osobisty ranking 50 najlepszych kaset jakie kupiłem w latach 80. Historia zaczyna się na Wolumenie na samym początku lat 80., a pierwszą kasetą, po którą sięgnąłem jest......
Poradnik do gry Just Cause 2 zawiera szczegółowy, bogato ilustrowany opis przejścia poprzedzony ogólnymi wskazówkami oraz charakterystykami broni i pojazdów. Całość uzupełniają mapy, ukazujące lokalizację wszystkich 50 pułkowników.Just Cause 2 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy temat...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yann Martel

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne

Tego au­to­ra

ŻY­CIE PI

BE­ATRY­CZE I WE­RGI­LI

JA

www.li­fe­ofpi­mo­vie.com

www.fa­ce­bo­ok.com/yan­n­mar­te­lau­thor

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

LIFE OF PI

Co­py­ri­ght © Yann Mar­tel 2001

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2013

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Mag­da­le­na Słysz 2012

Life of Pi film ar­twork © Twen­tieth Cen­tu­ry Fox Film Cor­po­ra­tion 2012

All ri­ghts re­se­rved

Re­dak­cja: Ewa Paw­łow­ska

Kon­sul­ta­cja in­do­lo­gicz­na: Mał­go­rza­ta Ry­bar­czyk

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-012-0

Wy­daw­ca

WY­DAW­NIC­TWO AL­BA­TROS A. KU­RY­ŁO­WICZ

Hlon­da 2a/25, 02-972 War­sza­wa

www.wy­daw­nic­two­al­ba­tros.com

Ni­niej­szy pro­dukt jest ob­ję­ty ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go. Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku oso­bę, któ­ra wy­ku­pi­ła pra­wo do­stę­pu. Wy­daw­ca in­for­mu­je, że pu­blicz­ne udo­stęp­nia­nie oso­bom trze­cim, nie­okre­ślo­nym ad­re­sa­tom lub w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób upo­wszech­nia­nie, ko­pio­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie w tech­ni­kach cy­fro­wych lub po­dob­nych– jest nie­le­gal­ne i pod­le­ga wła­ści­wym sank­cjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

à mes pa­rents et à mon frère

OD AU­TO­RA

Ży­cie Pi na­ro­dzi­ło się w cza­sie, gdy od­czu­wa­łem głód. Za­raz to wy­ja­śnię. Wio­sną 1996 roku wy­szła w Ka­na­dzie moja dru­ga książ­ka, po­wieść. Nie od­nio­sła suk­ce­su. Kry­ty­cy albo w ogó­le nie wie­dzie­li, co o niej są­dzić, albo wy­gła­sza­li zdaw­ko­we po­chwa­ły, ska­zu­jąc ją na nie­byt. Czy­tel­ni­cy w ogó­le nie zwró­ci­li na nią uwa­gi. Mimo po­pi­sów, ja­kie da­wa­łem, ro­biąc z sie­bie klau­na albo akro­ba­tę na tra­pe­zie, me­dial­ny cyrk po­zo­stał obo­jęt­ny. Moja książ­ka nie szła, sta­ła na pół­kach księ­gar­skich po­śród in­nych ty­tu­łów, usta­wio­nych w sze­re­gu jak dzie­cia­ki przed me­czem ba­se­bal­lo­wym albo fut­bo­lo­wym, i była jak ostat­nia ofer­ma, któ­rej nikt nie chce wziąć do swo­jej dru­ży­ny. Znik­nę­ła z ryn­ku szyb­ko i po ci­chu.

Ta po­raż­ka nie przy­gnę­bi­ła mnie szcze­gól­nie. Za­bra­łem się do pi­sa­nia no­wej po­wie­ści, któ­rej ak­cja mia­ła roz­gry­wać się w Por­tu­ga­lii w 1939 roku. Tyl­ko że ja­koś się nie­cier­pli­wi­łem. I do­skwie­rał mi brak pie­nię­dzy.

Po­le­cia­łem więc do Bom­ba­ju. Nie jest to wca­le ta­kie nie­lo­gicz­ne, je­śli się weź­mie pod uwa­gę trzy czyn­ni­ki: ży­cie w In­diach po­tra­fi wy­le­czyć z nie­cier­pli­wo­ści każ­de­go czło­wie­ka, da się tam cał­kiem nie­źle funk­cjo­no­wać na­wet przy skrom­nych środ­kach fi­nan­so­wych, a po­wieść osa­dzo­na w Por­tu­ga­lii 1939 roku nie musi mieć wie­le wspól­ne­go z Por­tu­ga­lią w 1939.

By­łem już wcze­śniej w In­diach, na pół­no­cy, przez pięć mie­się­cy. Przy­je­cha­łem wów­czas na ten sub­kon­ty­nent zu­peł­nie nie­przy­go­to­wa­ny. To zna­czy w ra­mach przy­go­to­wań na­uczy­łem się jed­ne­go sło­wa. Kie­dy po­wie­dzia­łem o pla­nie wy­jaz­du zna­jo­me­mu, któ­ry do­brze znał ten kraj, rzu­cił od nie­chce­nia: „W In­diach mó­wią za­baw­ną an­gielsz­czy­zną. Uwiel­bia­ją tam ta­kie sło­wa jak »wy­ki­wać«”. Przy­po­mnia­łem so­bie tę roz­mo­wę, gdy sa­mo­lot, któ­rym le­cia­łem, za­czął pod­cho­dzić do lą­do­wa­nia w Del­hi, i sło­wo „wy­ki­wać” sta­ło się moim je­dy­nym pan­ce­rzem w star­ciu z ha­ła­śli­wy­mi, peł­ny­mi zgieł­ku i za­mę­tu, sza­lo­ny­mi In­dia­mi. Uży­wa­łem go co ja­kiś czas i praw­dę mó­wiąc, z do­brym skut­kiem. Do ka­sje­ra na sta­cji ko­le­jo­wej po­wie­dzia­łem na przy­kład: „Nie mia­łem po­ję­cia, że bi­let bę­dzie taki dro­gi. Chy­ba nie pró­bu­je mnie pan wy­ki­wać?”. Na to on się uśmiech­nął i od­parł śpiew­nie: „Ależ skąd, pro­szę pana! My tu ni­ko­go nie ki­wa­my. Tyle wła­śnie wy­no­si opła­ta”.

Pod­czas dru­giej po­dró­ży do In­dii wie­dzia­łem już, cze­go się spo­dzie­wać, i mia­łem świa­do­mość, cze­go chcę: za­mie­rza­łem osiąść gdzieś wy­so­ko w gó­rach i za­jąć się pi­sa­niem po­wie­ści. Wi­dzia­łem już sie­bie, jak sie­dzę przy sto­le na du­żej we­ran­dzie, z roz­ło­żo­ny­mi no­tat­ka­mi i kub­kiem go­rą­cej kawy przed sobą. U mo­ich stóp roz­cią­ga­ją się zie­lo­ne wzgó­rza spo­wi­te mgłą, a do uszu co ja­kiś czas do­cho­dzą prze­ni­kli­we wrza­ski małp. Po­go­da jest ide­al­na, rano i wie­czo­rem nosi się lek­ki swe­ter, a w cią­gu dnia coś z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi. W ta­kim oto­cze­niu, z pió­rem w ręce, dą­żąc do wyż­szej praw­dy, na­pi­szę swo­ją por­tu­gal­ską po­wieść. Bo czyż pi­sar­stwo nie po­le­ga wła­śnie na se­lek­tyw­nym prze­twa­rza­niu rze­czy­wi­sto­ści? Na wy­ży­ma­niu jej, aby wy­ci­snąć esen­cję? Czy trze­ba w tym celu je­chać do Por­tu­ga­lii?

Moja go­spo­dy­ni bę­dzie opo­wia­dać mi hi­sto­rie z cza­sów wal­ki o wy­pę­dze­nie z In­dii Bry­tyj­czy­ków. Bę­dzie mnie py­tać, co chcę na lunch i ko­la­cję na­stęp­ne­go dnia. Wie­czo­rem, po skoń­czo­nej pra­cy, będę cha­dzał na spa­ce­ry wśród po­fa­lo­wa­nych wzgórz z plan­ta­cja­mi her­ba­ty.

Nie­ste­ty jed­nak po­wieść ję­cza­ła, rzę­zi­ła i w koń­cu wy­da­ła ostat­nie tchnie­nie. Zgon na­stą­pił w Ma­the­ra­nie, nie­da­le­ko od Bom­ba­ju, w ma­łej miej­sco­wo­ści po­śród wzgórz, gdzie były wpraw­dzie mał­py, ale nie było plan­ta­cji her­ba­ty. Po­cząt­ku­ją­cym pi­sa­rzom zda­rza­ją się po­dob­ne nie­szczę­ścia. Masz do­bry te­mat, na­wet nie­źle ci się pi­sze. Twoi bo­ha­te­ro­wie są tak peł­ni ży­cia, że bra­ku­je im tyl­ko świa­dectw uro­dze­nia. Fa­bu­ła, któ­rą wy­my­śli­łeś, jest świet­na, pro­sta, ale wcią­ga­ją­ca. Przy­go­to­wa­łeś się, ze­bra­łeś wszel­kie in­for­ma­cje – na te­mat hi­sto­rii, sto­sun­ków spo­łecz­nych, kli­ma­tu, ku­li­na­riów – któ­re mają przy­dać two­jej hi­sto­rii au­ten­ty­zmu. Dia­lo­gi to­czą się wart­ko i aż iskrzy w nich od na­pię­cia. Opi­sy try­ska­ją ko­lo­ra­mi, są kon­tra­sto­we i peł­ne wy­mow­nych szcze­gó­łów. Wszyst­ko wska­zu­je, że stwo­rzysz wspa­nia­łe dzie­ło. Ale to na nic. Mimo iż spra­wa wy­glą­da obie­cu­ją­co, przy­cho­dzi taki mo­ment, kie­dy uzmy­sła­wiasz so­bie, że ten ci­chy głos z tyłu gło­wy, któ­ry od pew­ne­go cza­su nie daje ci spo­ko­ju, mówi prze­ra­ża­ją­cą praw­dę: nic z tego nie bę­dzie. Cze­goś bra­ku­je, tej iskry, któ­ra oży­wia praw­dzi­wą opo­wieść, nie­za­leż­nie od tego, czy cała hi­sto­ria albo jej kan­wa są ta­kie jak trze­ba. To, co wy­cho­dzi spod two­je­go pió­ra, jest emo­cjo­nal­nie mar­twe i w tym cały szko­puł. Uświa­do­mie­nie so­bie tego po­tra­fi zła­mać w czło­wie­ku du­cha, mo­że­cie mi wie­rzyć. I po­zo­sta­wia po so­bie bo­le­sny głód.

Nada­łem na po­czcie w Ma­the­ra­nie no­tat­ki do mo­jej nie­uda­nej po­wie­ści. Wy­sła­łem je pod fik­cyj­ny ad­res na Sy­be­rii, po­da­jąc rów­nież fik­cyj­ny ad­res zwrot­ny w Bo­li­wii. Gdy urzęd­nicz­ka ostem­plo­wa­ła prze­sył­kę i wrzu­ci­ła ją do wor­ka pocz­to­we­go, usia­dłem, przy­gnę­bio­ny i znie­chę­co­ny. I co da­lej, pa­nie Toł­stoj? Masz pan jesz­cze ja­kieś ge­nial­ne po­my­sły na ży­cie? – za­da­łem so­bie py­ta­nie.

Hm, zo­sta­ło mi jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy i wciąż czu­łem dziw­ny nie­po­kój. Wsta­łem i wy­sze­dłem z bu­dyn­ku pocz­ty, pod­jąw­szy po­sta­no­wie­nie, że wy­bio­rę się na po­łu­dnie In­dii, któ­re­go nie zna­łem.

Ku­si­ło mnie, aby tym, któ­rzy py­ta­li, czym się zaj­mu­ję, od­po­wia­dać, że je­stem le­ka­rzem, bo le­ka­rze to obec­nie lu­dzie upra­wia­ją­cy ma­gię i czy­nią­cy cuda. Ale ba­łem się, że za na­stęp­nym za­krę­tem nasz au­to­bus bę­dzie miał wy­pa­dek, a wte­dy gdy wzrok wszyst­kich zwró­cił­by się na mnie, mu­siał­bym wy­ja­śnić – wśród pła­czu i jęku ran­nych – że je­stem tyl­ko dok­to­rem pra­wa; póź­niej zaś, gdy­by po­pro­si­li mnie o uzy­ska­nie od­szko­do­wa­nia od rzą­du za ten wy­pa­dek, mu­siał­bym wy­znać, że tak na­praw­dę skoń­czy­łem fi­lo­zo­fię; i wresz­cie, wo­bec roz­pacz­li­wych py­tań, jak od­nieść się do ta­kiej okrop­nej tra­ge­dii, mu­siał­bym się przy­znać, że le­d­wie zaj­rza­łem do Kier­ke­ga­ar­da; i tak da­lej, i tak da­lej. Nie po­zo­sta­ło mi więc nic in­ne­go, jak trzy­mać się nie­efek­tow­nej, ka­le­kiej praw­dy.

W dro­dze, tu i tam, sły­sza­łem w od­po­wie­dzi: „Pi­sarz? Na­praw­dę? Mam dla cie­bie świet­ny te­mat na po­wieść”. Prze­waż­nie jed­nak te hi­sto­rie były tyl­ko aneg­do­ta­mi, któ­rym bra­ko­wa­ło od­de­chu, a co za tym idzie – ży­cia.

Do­tar­łem do Pu­duć­će­ri, le­żą­ce­go na po­łu­dnie od Ma­dra­su na wy­brze­żu Ta­mil­na­du, ma­łe­go ośrod­ka ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go w au­to­no­micz­nym te­ry­to­rium związ­ko­wym o tej sa­mej na­zwie.

Pod wzglę­dem licz­by miesz­kań­ców i po­wierzch­ni to mało zna­czą­ca część In­dii – w po­rów­na­niu z nią ka­na­dyj­ska Wy­spa Księ­cia Edwar­da jest wręcz ol­brzy­mem – ale na sku­tek bie­gu hi­sto­rii od­dzie­li­ła się od nich. Pu­duć­će­ri było bo­wiem kie­dyś sto­li­cą naj­mniej­sze­go z ko­lo­nial­nych im­pe­riów, In­dii Fran­cu­skich. Fran­cu­zi oczy­wi­ście chcie­li sta­nąć z Bry­tyj­czy­ka­mi do ry­wa­li­za­cji, ale z ca­łe­go Ra­dźu zdo­ła­li opa­no­wać tyl­ko kil­ka nie­wiel­kich por­tów. Trzy­ma­li się w nich przez pra­wie trzy­sta lat. Opu­ści­li Pu­duć­će­ri do­pie­ro w 1954 roku, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie pięk­ne bia­łe bu­dyn­ki, sze­ro­kie, pro­sto­pa­dłe wzglę­dem sie­bie uli­ce o ta­kich na­zwach jak rue de la Ma­ri­ne i rue Sa­int-Lo­uis, a tak­że kepi na gło­wach po­li­cjan­tów.

By­łem aku­rat w In­dian Cof­fee Ho­use przy uli­cy Neh­ru. To jed­na duża sala o zie­lo­nych ścia­nach. Pod wy­so­kim su­fi­tem wi­ru­ją wen­ty­la­to­ry, któ­re wpra­wia­ją w ruch cie­płe wil­got­ne po­wie­trze. Całe po­miesz­cze­nie jest za­sta­wio­ne iden­tycz­ny­mi kwa­dra­to­wy­mi sto­li­ka­mi, każ­dy z kom­ple­tem czte­rech krze­seł. Sia­da się, gdzie jest wol­ne miej­sce. Po­da­ją tam do­brą kawę i fran­cu­skie to­sty. Po­nie­waż czę­sto trze­ba przy­siąść się do ko­goś, ła­two wdać się w roz­mo­wę. I tam­te­go dnia za­gad­nął mnie dziar­ski, by­stro­oki star­szy pan z szo­pą si­wych wło­sów. Po­twier­dzi­łem, że w Ka­na­dzie pa­nu­je chłod­ny kli­mat i rze­czy­wi­ście w nie­któ­rych pro­win­cjach mówi się po fran­cu­sku, od­par­łem, że In­die mi się po­do­ba­ją, i tak da­lej, i tak da­lej – była to zwy­kła po­ga­węd­ka mię­dzy życz­li­wie na­sta­wio­nym au­to­chto­nem a za­gra­nicz­nym tu­ry­stą z ple­ca­kiem. In­for­ma­cję o tym, czym się zaj­mu­ję, przy­jął, pa­trząc na mnie sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi i ki­wa­jąc gło­wą. Przy­szła pora się zbie­rać. Pod­nio­słem rękę, żeby przy­wo­łać kel­ne­ra i po­pro­sić o ra­chu­nek.

Wte­dy star­szy pan po­wie­dział:

– Znam hi­sto­rię, pod któ­rej wpły­wem uwie­rzy pan w Boga.

Opu­ści­łem rękę. Ale by­łem po­dejrz­li­wy. Czyż­by pu­kał do mo­ich drzwi świa­dek Je­ho­wy?

– Czy pań­ska hi­sto­ria roz­gry­wa się dwa ty­sią­ce lat temu w od­da­lo­nym za­kąt­ku im­pe­rium rzym­skie­go? – za­py­ta­łem.

– Nie.

A więc może mia­łem do czy­nie­nia z mu­zuł­mań­skim ewan­ge­li­stą?

– A nie dzie­je się w Ara­bii w siód­mym wie­ku?

– Nie, nie. Wszyst­ko za­czę­ło się tu, w Pu­duć­će­ri, kil­ka lat temu, a skoń­czy­ło w kra­ju, miło mi to panu po­wie­dzieć, z któ­re­go pan po­cho­dzi.

– I ta hi­sto­ria ma spra­wić, że uwie­rzę w Boga?

– Owszem.

– To bę­dzie trud­ne.

– Nie ta­kie trud­ne, jak się panu zda­je.

Pod­szedł kel­ner. Wa­ha­łem się przez mo­ment, ale za­mó­wi­łem jesz­cze dwie kawy. Przed­sta­wi­li­śmy się so­bie. Star­szy pan na­zy­wał się Fran­cis Adi­ru­ba­sa­my.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię.

– Ale musi pan słu­chać uważ­nie.

– Obie­cu­ję. – Wy­ją­łem dłu­go­pis i no­tes.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć, był pan w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym? – za­gad­nął.

– Tak, na­wet wczo­raj.

– Za­uwa­żył pan tory ko­le­jo­we?

– Za­uwa­ży­łem.

– Ko­lej­ka jeź­dzi tam jesz­cze w nie­dzie­le, głów­nie ze wzglę­du na dzie­ci, żeby mia­ły za­ba­wę. Ale kie­dyś kur­so­wa­ła co­dzien­nie, dwa razy na go­dzi­nę. A zwró­cił pan uwa­gę na na­zwy sta­cji?

– Jed­na na­zy­wa się Ro­se­vil­le. Ta przy ogro­dzie ró­ża­nym.

– Zga­dza się. A dru­ga?

– Nie pa­mię­tam.

– Bo zdję­to ta­bli­cę. Ta dru­ga sta­cja na­zy­wa­ła się kie­dyś Zoo­town. Ko­lej­ka mia­ła dwa przy­stan­ki: Ro­se­vil­le i Zoo­town. Kie­dyś w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym Pu­duć­će­ri było zoo.

Mó­wił da­lej, a ja no­to­wa­łem szcze­gó­ły.

– Musi pan z nim po­roz­ma­wiać – po­wie­dział w pew­nym mo­men­cie. Miał na my­śli bo­ha­te­ra opo­wie­ści. – Zna­łem go bar­dzo do­brze. Te­raz jest już do­ro­słym męż­czy­zną. Bę­dzie pan mógł go o wszyst­ko do­kład­nie wy­py­tać.

Zna­la­złem go – to zna­czy głów­ne­go bo­ha­te­ra – po po­wro­cie do To­ron­to; wy­łu­ska­łem go z dzie­wię­ciu ko­lumn Pa­te­lów, fi­gu­ru­ją­cych w książ­ce te­le­fo­nicz­nej. Ser­ce wa­li­ło mi wpier­si, gdy wy­stu­ki­wa­łem jego nu­mer te­le­fo­nu. Głos, któ­ry usły­sza­łem w słu­chaw­ce, miał hin­du­ski ak­cent, lek­ki, le­d­wie wy­czu­wal­ny za­śpiew, jak woń ka­dzi­deł­ka w po­wie­trzu.

– To było bar­dzo daw­no temu – od­po­wie­dział. Ale zgo­dził się ze mną spo­tkać. Po­tem spo­ty­ka­li­śmy się jesz­cze wie­le razy. Po­ka­zał mi dzien­nik, któ­ry pro­wa­dził przed laty. Po­ka­zał po­żół­kłe wy­cin­ki z ga­zet, dzię­ki któ­rym stał się na­wet, na krót­ko, sław­ny. Opo­wie­dział mi całą swo­ją hi­sto­rię, a ja cały czas skru­pu­lat­nie wszyst­ko no­to­wa­łem. Po pra­wie roku sta­rań zdo­ła­łem, nie bez tru­du, wy­do­być od ja­poń­skie­go Mi­ni­ster­stwa Trans­por­tu na­gra­nie i ra­port. I wła­śnie słu­cha­jąc tego na­gra­nia, zgo­dzi­łem się z pa­nem Adi­ru­ba­sa­mym: rze­czy­wi­ście dzię­ki tej hi­sto­rii moż­na było uwie­rzyć w Boga.

Wy­da­ło mi się na­tu­ral­ne, że hi­sto­ria pana Pa­te­la po­win­na być opo­wie­dzia­na przede wszyst­kim w pierw­szej oso­bie – jego gło­sem i z jego punk­tu wi­dze­nia. Wszel­kie nie­ści­sło­ści czy po­mył­ki wy­ni­ka­ją z mo­jej winy.

Chciał­bym tu po­dzię­ko­wać kil­ku oso­bom. Naj­wię­cej za­wdzię­czam oczy­wi­ście panu Pa­te­lo­wi. Moja wdzięcz­ność wo­bec nie­go jest bez­gra­nicz­na jak sam Pa­cy­fik i mam na­dzie­ję, że nie roz­cza­ro­wa­ło go to, jak przed­sta­wi­łem jego hi­sto­rię. Dzię­ku­ję też panu Adi­ru­ba­sa­my’emu, któ­ry pod­su­nął mi te­mat do tej książ­ki. Za po­moc w jej ukoń­cze­niu je­stem wi­nien wdzięcz­ność trzem urzęd­ni­kom, któ­rzy wy­ka­za­li się wy­jąt­ko­wym pro­fe­sjo­na­li­zmem: panu Ka­zu­hi­ko Odzie, obec­nie pra­cow­ni­ko­wi Am­ba­sa­dy Ja­poń­skiej w Ot­ta­wie; panu Hi­ro­shie­mu Wa­ta­na­be z Oika Ship­ping Com­pa­ny i szcze­gól­nie panu To­mo­hi­ro Oka­mo­to, eme­ry­to­wa­ne­mu obec­nie urzęd­ni­ko­wi ja­poń­skie­go Mi­ni­ster­stwa Trans­por­tu. A je­śli cho­dzi o tę iskrę, któ­ra tchnę­ła w opo­wieść ży­cie, to za­wdzię­czam ją panu Mo­acy­ro­wi Sclia­ro­wi. I wresz­cie chciał­bym wy­ra­zić szcze­rą wdzięcz­ność wspa­nia­łej in­sty­tu­cji, jaką jest Ca­na­da Co­un­cil for the Arts, bo gdy­by nie przy­zna­ne mi przez nią sty­pen­dium, nie na­pi­sał­bym tej książ­ki, któ­ra nie ma nic wspól­ne­go z Por­tu­ga­lią w 1939 roku. Je­śli my, oby­wa­te­le, nie bę­dzie­my wspie­ra­li ar­ty­stów, to zło­ży­my na­szą wy­obraź­nię na oł­ta­rzu twar­dej rze­czy­wi­sto­ści i skoń­czy się tak, że nie bę­dzie­my mie­li w co wie­rzyć i o czym śnić.

CZĘŚĆ PIERW­SZATo­ron­to i Pu­duć­će­riROZ­DZIAŁ 1

Cier­pie­nia, któ­rych do­zna­łem, po­zo­sta­wi­ły we mnie smu­tek i przy­gnę­bie­nie.

Do ży­cia po­wo­li przy­wró­ci­ły mnie stu­dia i od­pra­wia­ne z całą świa­do­mo­ścią prak­ty­ki re­li­gij­ne. Wró­ci­łem bo­wiem do mo­ich dzi­wacz­nych dla nie­któ­rych prak­tyk re­li­gij­nych. Po roku na­uki w szko­le śred­niej wstą­pi­łem na uni­wer­sy­tet w To­ron­to i pod­ją­łem stu­dia na dwóch kie­run­kach, re­li­gio­znaw­stwie i zoo­lo­gii. Moja pra­ca dy­plo­mo­wa z re­li­gio­znaw­stwa do­ty­czy­ła pew­nych aspek­tów ko­smo­go­nicz­nej teo­rii Iza­aka Lu­rii, wy­bit­ne­go szes­na­sto­wiecz­ne­go ka­ba­li­sty z Sa­fe­du. Pra­ca z zoo­lo­gii była na­to­miast po­świę­co­na funk­cjo­nal­nej ana­li­zie tar­czy­cy le­niw­ca trój­pal­cza­ste­go. Wy­bra­łem to zwie­rzę dla­te­go, że jego uspo­so­bie­nie – ła­god­ne, spo­koj­ne, jak­by in­tro­spek­tyw­ne – dzia­ła­ło ko­ją­co na moją umę­czo­ną du­szę.

W przy­ro­dzie wy­stę­pu­ją le­niw­ce dwu- i trój­pal­cza­ste, w za­leż­no­ści od bu­do­wy przed­nich koń­czyn, po­nie­waż u tyl­nych wszyst­kie le­niw­ce mają trzy pa­zu­ry. Pew­ne­go lata do­pi­sa­ło mi szczę­ście i mo­głem ob­ser­wo­wać le­niw­ca trój­pal­cza­ste­go in situ, w bra­zy­lij­skiej dżun­gli rów­ni­ko­wej. To bar­dzo in­try­gu­ją­ce stwo­rze­nie. Jego głów­ną ce­chą jest nie­ru­cha­wość. Śpi albo od­po­czy­wa śred­nio dwa­dzie­ścia go­dzin na dobę. Nasz ze­spół ba­dał sen pię­ciu dzi­kich le­niw­ców trój­pal­cza­stych, umiesz­cza­jąc na ich łbach wcze­snym wie­czo­rem, gdy za­sy­pia­ły, czer­wo­ne pla­sti­ko­we mi­secz­ki z wodą. Na­stęp­ne­go ran­ka znaj­do­wa­li­śmy na­czy­nia na miej­scu, tyle że z mnó­stwem in­sek­tów w wo­dzie. Le­ni­wiec jest naj­bar­dziej ak­tyw­ny o za­cho­dzie słoń­ca, choć sło­wa „ak­tyw­ność” nie na­le­ży tu ro­zu­mieć do­słow­nie. Po­nie­waż wów­czas zwie­rzę je­dy­nie prze­su­wa się po ga­łę­zi w ty­po­wej dla sie­bie po­zy­cji wi­szą­cej, z łbem na dół, po­ko­nu­jąc oko­ło czte­ry­stu me­trów na go­dzi­nę. Na zie­mi le­ni­wiec prze­miesz­cza się od drze­wa do drze­wa z szyb­ko­ścią dwu­stu pięć­dzie­się­ciu me­trów na go­dzi­nę, i to wte­dy, gdy jest zmo­ty­wo­wa­ny, czy­li czte­ry­sta czter­dzie­ści razy wol­niej niż zmo­ty­wo­wa­ny ge­pard.

Le­ni­wiec trój­pal­cza­sty sła­bo orien­tu­je się w świe­cie ze­wnętrz­nym. W ska­li od dwóch do dzie­się­ciu, w któ­rej dwa ozna­cza wy­jąt­ko­wą tę­po­tę, a dzie­sięć – nad­zwy­czaj­ną ostrość, Be­ebe (1926) oce­nił zmysł sma­ku, do­ty­ku, wzro­ku i słu­chu tego zwie­rzę­cia na dwój­kę, a zmysł za­pa­chu – na trój­kę. Je­śli na­tknie­my się w wa­run­kach na­tu­ral­nych na śpią­ce­go le­niw­ca trój­pal­cza­ste­go, dwa – trzy dźgnię­cia po­win­ny go obu­dzić; wte­dy ro­zej­rzy się sen­nie we wszyst­kie stro­ny, tyl­ko nie spoj­rzy w na­szą. Po co w ogó­le roz­glą­da się wo­kół sie­bie, nie wia­do­mo, sko­ro wi­dzi wszyst­ko nie­wy­raź­nie, w po­sta­ci za­ma­za­nych plam, jak pan Ma­goo. Je­śli cho­dzi o słuch, le­ni­wiec jest nie tyle głu­chy, ile obo­jęt­ny na dźwięk. Be­ebe stwier­dził, że wy­strza­ły z bro­ni tuż obok śpią­cych albo po­ży­wia­ją­cych się le­niw­ców nie wy­wo­łu­ją pra­wie żad­nej re­ak­cji z ich stro­ny. Nie­co le­piej roz­wi­nię­te­go u le­niw­ca zmy­słu sma­ku też nie na­le­ży prze­ce­niać. Po­dob­no zwie­rzę­ta te po­tra­fią wy­czuć prze­gni­łe ga­łę­zie i ich uni­kać, ale Bul­lock (1968) pi­sze, że przy­pad­ki le­niw­ców, któ­re na nie wła­żą i po­tem spa­da­ją, są „dość czę­ste”.

Być może za­py­ta­cie: to jak uda­je im się prze­żyć?

Wła­śnie dzię­ki swo­jej po­wol­no­ści. Cią­gła sen­ność i roz­le­ni­wie­nie po­zwa­la­ją im ujść przed na­pa­ścią, bo ja­gu­ary, oce­lo­ty, har­pie i ana­kon­dy po pro­stu ich nie za­uwa­ża­ją. W sier­ści le­niw­ca żyje glon, któ­ry przy­bie­ra brą­zo­wą bar­wę w po­rze su­chej i zie­lo­ną w po­rze desz­czo­wej, dzię­ki cze­mu zwie­rzę wta­pia się w oto­cze­nie, czy­li mchy i li­ście, i wy­glą­da jak ko­piec bia­łych mró­wek, gniaz­do wie­wió­rek czy wręcz część drze­wa.

Le­ni­wiec trój­pal­cza­sty wie­dzie spo­koj­ne ży­cie we­ge­ta­ria­ni­na w ide­al­nej har­mo­nii ze swo­im śro­do­wi­skiem. Na py­sku sta­le ma do­bro­dusz­ny uśmiech – do­no­sił Tir­ler (1966). Wi­dzia­łem ten uśmiech na wła­sne oczy. Nie je­stem skłon­ny przy­pi­sy­wać zwie­rzę­tom ludz­kich cech ani emo­cji, ale wie­le razy pod­czas tam­te­go mie­sią­ca w Bra­zy­lii, pa­trząc na od­po­czy­wa­ją­ce­go le­niw­ca, mia­łem wra­że­nie, że wi­dzę wi­szą­ce­go do góry no­ga­mi, po­grą­żo­ne­go w me­dy­ta­cji jo­gi­na albo roz­mo­dlo­ne­go pu­stel­ni­ka, a w każ­dym ra­zie isto­tę my­ślą­cą, któ­rej ży­cie we­wnętrz­ne po­zo­sta­je poza za­się­giem na­uko­wych me­tod ba­daw­czych.

Cza­sa­mi na­wet my­li­ły mi się kie­run­ki stu­diów. Wie­lu mo­ich ko­le­gów z re­li­gio­znaw­stwa – na­wie­dzo­nych agno­sty­ków, któ­rzy błą­dzi­li w nie­wo­li ro­zu­mu, tego tom­ba­ku dla in­te­lek­tu­ali­stów – przy­po­mi­na­ło mi le­niw­ca trój­pal­cza­ste­go; a z ko­lei le­ni­wiec trój­pal­cza­sty, pięk­ny prze­jaw cudu, ja­kim jest ży­cie, przy­wo­dził mi na myśl Boga.

Nig­dy nie mia­łem pro­ble­mów z ko­le­ga­mi na­ukow­ca­mi.

Na­ukow­cy to sym­pa­tycz­ni ate­iści, pra­co­wi­ty, po­pi­ja­ją­cy piwo ga­tu­nek lu­dzi, któ­rzy gdy nie zaj­mu­ją się na­uką, upra­wia­ją seks, gra­ją w sza­chy i ba­se­ball.

By­łem bar­dzo do­brym stu­den­tem, je­śli mogę sam tak o so­bie po­wie­dzieć. Przez czte­ry lata z rzę­du na­le­ża­łem do czo­łów­ki w col­le­ge’u Świę­te­go Mi­cha­ła. Otrzy­ma­łem wszyst­kie moż­li­we na­gro­dy przy­zna­wa­ne na wy­dzia­le zoo­lo­gii. Je­śli na­to­miast nie do­sta­łem żad­nej na wy­dzia­le re­li­gio­znaw­stwa, to tyl­ko dla­te­go, że tam stu­den­tów się nie na­gra­dza (na­gród za stu­dia w dzie­dzi­nie re­li­gii nie przy­zna­ją, jak wszyst­kim wia­do­mo, śmier­tel­ni­cy). Do­stał­bym też Me­dal Aka­de­mic­ki Gu­ber­na­to­ra Ge­ne­ral­ne­go, naj­wyż­sze od­zna­cze­nie dla ab­sol­wen­ta uni­wer­sy­te­tu w To­ron­to, któ­rym od­zna­czo­no nie­ma­łą licz­bę wy­bit­nych Ka­na­dyj­czy­ków, gdy­by nie pe­wien mię­so­żer­ny, ru­mia­ny chło­pak z kar­kiem jak pień drze­wa i nie­zno­śnie po­god­nym uspo­so­bie­niem.

Wciąż mi tro­chę smut­no z tego po­wo­du. Je­śli wy­cier­pia­ło się dużo w ży­ciu, każ­da do­dat­ko­wa przy­krość sta­je się nie do znie­sie­nia, choć jest jed­no­cze­śnie bła­host­ką. Moje ży­cie przy­po­mi­na eu­ro­pej­ski ob­raz z prze­sła­niem me­men­to mori;za­wsze po­ja­wia się obok mnie szcze­rzą­ca zęby tru­pia czasz­ka, któ­ra przy­po­mi­na mi, że ludz­kie am­bi­cje są ni­czym. Kpię so­bie z niej. Pa­trzę na nią i mó­wię: Tra­fi­łaś pod zły ad­res. Ty może nie wie­rzysz w ży­cie, ale ja nie wie­rzę w śmierć. Spa­daj! Czasz­ka chi­cho­cze i przy­su­wa się jesz­cze bli­żej, co mnie nie dzi­wi. Je­śli śmierć trzy­ma się tak bli­sko ży­cia, to nie z po­wo­du bio­lo­gicz­nej ko­niecz­no­ści – lecz z za­wi­ści. Ży­cie jest tak pięk­ne, że śmierć się w nim za­ko­cha­ła za­zdro­sną, za­bor­czą mi­ło­ścią. Ono jed­nak prze­ska­ku­je lek­ko nad nie­by­tem, gu­biąc po dro­dze parę po­zba­wio­nych zna­cze­nia dro­bia­zgów, a przy­gnę­bie­nie jest za­le­d­wie jak cień rzu­ca­ny przez umy­ka­ją­cą w dal chmu­rę. Ru­mia­ny chło­piec zdo­był rów­nież wzglę­dy ko­mi­te­tu przy­zna­ją­ce­go sty­pen­dium Rho­de­sa. Lu­bię go i mam na­dzie­ję, że po­byt w Oks­for­dzie dużo mu dał. Je­śli Laksz­mi, bo­gi­ni szczę­ścia i bo­gac­twa, spoj­rzy kie­dyś na mnie ła­ska­wie, Oks­ford jest pią­tym z miast na mo­jej li­ście, do któ­rych chciał­bym przed śmier­cią po­je­chać, po Mek­ce, Wa­ra­na­si, Je­ro­zo­li­mie i Pa­ry­żu.

O moim ży­ciu za­wo­do­wym nie mam nic do po­wie­dze­nia oprócz tego, że kra­wat to stry­czek, i choć pę­tlę ma u góry, czło­wiek może na nim za­wi­snąć, je­śli nie bę­dzie uwa­żał.

Ko­cham Ka­na­dę. Bra­ku­je mi upa­łów In­dii, tam­tej­szych po­traw, jasz­czu­rek na ścia­nach domu, bol­ly­wo­odz­kich mu­si­ca­li na srebr­nym ekra­nie, krów wę­dru­ją­cych po uli­cach, kra­ka­nia wron, na­wet roz­mów o me­czach kry­kie­ta, ale ko­cham Ka­na­dę. To wspa­nia­ły kraj, choć o wie­le za zim­ny, pe­łen wraż­li­wych, in­te­li­gent­nych lu­dzi o okrop­nych fry­zu­rach. W każ­dym ra­zie nie mam po co wra­cać do Pu­duć­će­ri.

Ri­chard Par­ker jest ze mną cały czas. Nie za­po­mnia­łem o nim. Czy mogę po­wie­dzieć, że za nim tę­sk­nię? O tak. Tę­sk­nię. Wciąż wi­du­ję go w snach. To prze­waż­nie kosz­ma­ry, ale kosz­ma­ry na­zna­czo­ne mi­ło­ścią. Tak to już jest z ludz­kim ser­cem. Do dziś nie po­tra­fię zro­zu­mieć, jak mógł tak bez­ce­re­mo­nial­nie mnie po­rzu­cić, nie po­że­gnać się w ża­den spo­sób, na­wet się nie obej­rzeć. Wciąż boli mnie to do­tkli­wie.

Le­ka­rze i pie­lę­gniar­ki w szpi­ta­lu w Mek­sy­ku byli dla mnie nie­wia­ry­god­nie do­brzy. Pa­cjen­ci tak­że. Cho­rzy na raka albo ofia­ry wy­pad­ków sa­mo­cho­do­wych, gdy tyl­ko usły­sze­li moją hi­sto­rię, kuś­ty­ka­li i przy­jeż­dża­li na wóz­kach in­wa­lidz­kich, żeby do mnie zaj­rzeć, ra­zem z ro­dzi­na­mi, choć nie zna­li an­giel­skie­go, a ja hisz­pań­skie­go. Uśmie­cha­li się do mnie, ści­ska­li mi dłoń, gła­ska­li mnie po gło­wie, zo­sta­wia­li na łóż­ku upo­min­ki w po­sta­ci cze­goś do je­dze­nia albo ubra­nia. Ze wzru­sze­nia do­sta­wa­łem nie­kon­tro­lo­wa­nych na­pa­dów śmie­chu albo pła­czu.

Po kil­ku dniach mo­głem już wstać, na­wet zro­bić dwa, trzy kro­ki, mimo za­wro­tów gło­wy, nud­no­ści i ogól­ne­go osła­bie­nia. Ba­da­nia wy­ka­za­ły, że mia­łem ane­mię i że po­ziom sodu we krwi był za wy­so­ki, a po­ta­su za ni­ski. Mój or­ga­nizm za­trzy­my­wał wodę i strasz­li­wie pu­chły mi nogi. Wy­glą­da­łem, jak­by prze­szcze­pio­no mi nogi sło­nia. Mój mocz miał in­ten­syw­ny ciem­no­żół­ty ko­lor, nie­mal prze­cho­dzą­cy w brąz. Po mniej wię­cej ty­go­dniu mo­głem już w mia­rę nor­mal­nie cho­dzić i no­sić buty, choć nie­zasz­nu­ro­wa­ne. Skó­ra mi się wy­go­iła, ale na ra­mio­nach i ple­cach po­zo­sta­ły bli­zny.

Gdy pierw­szy raz od­krę­ci­łem ku­rek, gło­śny, ob­fi­ty aż do mar­no­traw­stwa stru­mień wody wy­wo­łał u mnie taki szok, że za­czą­łem beł­ko­tać, nogi się pode mną ugię­ły i pa­dłem ze­mdlo­ny w ra­mio­na pie­lę­gniar­ki.

Kie­dy po raz pierw­szy po­sze­dłem w Ka­na­dzie do hin­du­skiej re­stau­ra­cji, za­czą­łem jeść pal­ca­mi. Kel­ner spoj­rzał na mnie kry­tycz­nie i rzu­cił: „Do­pie­ro co ze­szło się ze stat­ku, mam ra­cję?”. Zbla­dłem. Moje pal­ce, któ­re se­kun­dę wcze­śniej jak kub­ki sma­ko­we ba­da­ły po­tra­wę, za­nim tra­fi do ust, sta­ły się pod jego spoj­rze­niem brud­ne. Za­sty­gły w bez­ru­chu jak prze­stęp­cy zła­pa­ni na go­rą­cym uczyn­ku. Nie ośmie­li­łem się ich ob­li­zać. Z po­czu­ciem winy wy­tar­łem je w ser­wet­kę. On nie miał po­ję­cia, jak głę­bo­ko mnie zra­nił. Jego sło­wa były jak gwoź­dzie wbi­ja­ne w cia­ło. Wzią­łem nóż i wi­de­lec. Wcze­śniej rzad­ko kie­dy ich uży­wa­łem. Dło­nie mi drża­ły. Sam­bar, któ­ry ja­dłem, zu­peł­nie stra­cił dla mnie smak.

ROZ­DZIAŁ 2

Miesz­ka w Scar­bo­ro­ugh. Jest szczu­pły i ni­ski – ma nie wię­cej niż pięć stóp i pięć cali wzro­stu. Ciem­ne wło­sy, ciem­ne oczy. Si­wie­je na skro­niach. Na pew­no nie prze­kro­czył jesz­cze czter­dziest­ki. Ład­na cera ko­lo­ru kawy z mle­kiem. Jest cie­pła je­sień, a mimo to, idąc na ko­la­cję, wło­żył ob­szer­ną zi­mo­wą par­kę z kap­tu­rem ob­szy­tym fu­trem. Twarz ma wy­ra­zi­stą. Mówi szyb­ko, żywo ge­sty­ku­lu­jąc. Nie upra­wia to­wa­rzy­skich po­ga­du­szek. Prze­cho­dzi od razu do rze­czy.

ROZ­DZIAŁ 3

Moje imię po­cho­dzi od na­zwy ba­se­nu. To dość dziw­ne, zwa­żyw­szy, że moi ro­dzi­ce nig­dy nie prze­pa­da­li za wodą. Jed­nym z naj­wcze­śniej­szych współ­pra­cow­ni­ków ojca był Fran­cis Adi­ru­ba­sa­my. Stał się on bli­skim przy­ja­cie­lem ro­dzi­ny. Na­zy­wa­łem go Ma­ma­dźi; mama to ta­mil­skie sło­wo na okre­śle­nie stry­ja, a dźi jest przy­rost­kiem, sto­so­wa­nym w In­diach, aby wy­ra­zić sza­cu­nek i przy­wią­za­nie. W mło­do­ści, na dłu­go przed moim na­ro­dze­niem, Ma­ma­dźi upra­wiał pły­wa­nie spor­to­we, był mi­strzem ca­łych po­łu­dnio­wych In­dii. Uwiel­biał pły­wać. Mój brat Rawi po­wie­dział mi kie­dyś, że Ma­ma­dźi, kie­dy się uro­dził, chciał nadal od­dy­chać w wo­dzie, więc le­karz, aby ura­to­wać mu ży­cie, chwy­cił go za nogi i za­czął krę­cić nim młyn­ka nad gło­wą.

– I po­skut­ko­wa­ło! – oświad­czył Rawi, wy­ma­chu­jąc ręką jak sza­lo­ny. – Ma­ma­dźi wy­krztu­sił wodę i za­czął od­dy­chać po­wie­trzem, ale wte­dy cała jego masa i krew po­szły jak­by w kor­pus. Dla­te­go te­raz ma taką po­tęż­ną pierś i ta­kie chu­de nogi.

Uwie­rzy­łem w tę opo­wieść. (Rawi był bez­li­to­snym kpia­rzem. Po tym jak po raz pierw­szy na­zwał przy mnie Ma­ma­dźie­go „Pa­nem Rybą”, pod­rzu­ci­łem mu do łóż­ka skór­kę od ba­na­na). Na­wet po sześć­dzie­siąt­ce, kie­dy Ma­ma­dźi tro­chę się już gar­bił, a kontr­po­łoż­ni­cza siła gra­wi­ta­cji za­czę­ła ścią­gać jego cia­ło w dół, co rano prze­pły­wał trzy­dzie­ści razy ba­sen w aśra­mie Au­ro­bin­da.

Pró­bo­wał na­uczyć pły­wać mo­ich ro­dzi­ców, ale nie uda­ło mu się ich na­kło­nić do ni­cze­go, co by wy­kra­cza­ło poza bro­dze­nie po ko­la­na w wo­dzie przy pla­ży czy ża­ło­sne ma­cha­nie rę­ka­mi, co je­śli ćwi­czy­li żab­kę, wy­glą­da­ło, jak­by prze­dzie­ra­li się przez dżun­glę, roz­gar­nia­jąc wy­so­kie tra­wy, a je­śli był to kraul – jak­by bie­gli w dół po sto­ku wzgó­rza, młó­cąc rę­ka­mi po­wie­trze, żeby nie stra­cić rów­no­wa­gi. Rawi rów­nież nie prze­ja­wiał w tym kie­run­ku en­tu­zja­zmu.

Żeby zna­leźć chęt­ne­go i pil­ne­go ucznia, Ma­ma­dźi mu­siał za­cze­kać, aż na sce­nie po­ja­wię się ja. W dniu, w któ­rym we­dług nie­go doj­rza­łem do pły­wa­nia, co ku za­nie­po­ko­je­niu mat­ki na­stą­pi­ło w moje siód­me uro­dzi­ny, za­brał mnie na pla­żę, wska­zał obie­ma rę­ka­mi mo­rze i oznaj­mił:

– To mój pre­zent dla cie­bie.

– A po­tem o mało cię nie uto­pił – twier­dzi­ła póź­niej mat­ka.

Po­zo­sta­łem wier­ny mo­je­mu wod­ne­mu guru. Pod jego bacz­nym okiem kła­dłem się na pla­ży, a na­stęp­nie wierz­ga­łem no­ga­mi i roz­gar­nia­łem rę­ka­mi pia­sek, ob­ra­ca­jąc gło­wę przy każ­dym ru­chu, żeby zła­pać od­dech. Mu­sia­łem wy­glą­dać jak roz­ka­pry­szo­ny smar­kacz, któ­ry do­stał dziw­ne­go na­pa­du zło­ści i rzu­ca się jak­by w zwol­nio­nym tem­pie. Po­tem, już w wo­dzie, pod­trzy­my­wa­ny przez Ma­ma­dźie­go, da­wa­łem z sie­bie wszyst­ko. To było znacz­nie trud­niej­sze niż na lą­dzie. Ale Ma­ma­dźi był cier­pli­wy i nie prze­sta­wał mnie za­chę­cać.

Kie­dy uznał, że po­czy­ni­łem wy­star­cza­ją­ce po­stę­py, zo­sta­wi­li­śmy ro­ze­śmia­nych i roz­krzy­cza­nych pla­żo­wi­czów, bie­ga­ją­cych i ochla­pu­ją­cych się wodą, a wraz z nimi zie­lo­no­nie­bie­ską toń i spie­nio­ne fale przy­bo­ju, żeby prze­nieść się na ba­sen aśra­mu, do­stęp­ny za opła­tą pro­sto­kąt o pła­skiej, jak się na­le­ży, po­wierzch­ni wody.

Cho­dzi­łem tam z nim trzy razy w ty­go­dniu przez całe moje dzie­ciń­stwo; był to nasz po­nie­dział­ko­wy, śro­do­wy i piąt­ko­wy po­ran­ny ry­tu­ał, od­pra­wia­ny z re­gu­lar­no­ścią per­fek­cyj­nie wy­ko­ny­wa­nych ru­chów krau­lem. Mam żywo w pa­mię­ci tego do­stoj­ne­go star­sze­go czło­wie­ka, któ­ry roz­bie­rał się przy mnie do naga; jego cia­ło wy­ła­nia­ło się, w mia­rę jak sta­ran­nie zdej­mo­wał po ko­lei wszyst­kie czę­ści gar­de­ro­by, a na koń­cu, czy­niąc za­dość przy­zwo­ito­ści, od­wra­cał się lek­ko i wcią­gał na sie­bie wspa­nia­łe im­por­to­wa­ne spor­to­we ką­pie­lów­ki. Wresz­cie się pro­sto­wał i był go­to­wy. Mia­ło to w so­bie nie­mal epic­ki wy­miar. Na­uka pły­wa­nia, któ­ra z cza­sem prze­kształ­ci­ła się w ćwi­cze­nia pły­wac­kie, była wy­czer­pu­ją­ca, ale czu­łem głę­bo­ką przy­jem­ność, wy­ko­nu­jąc od­po­wied­nie ru­chy z co­raz więk­szą ła­two­ścią i co­raz szyb­ciej, raz za ra­zem, nie­mal jak w tran­sie hip­no­tycz­nym, aż woda z płyn­ne­go oło­wiu za­mie­nia­ła się w płyn­ne świa­tło.

Po­tem już sam wró­ci­łem nad mo­rze, jak po za­ka­za­ną przy­jem­ność, przy­wo­ły­wa­ny przez po­tęż­ne bał­wa­ny, któ­re roz­bi­ja­ły się o brzeg i za­gar­nia­ły mnie już znacz­nie mniej za­bor­czo co­fa­ją­cy­mi się ma­ły­mi fa­la­mi ni­czym de­li­kat­ne las­sa za­rzu­ca­ne na ocho­cze­go ma­łe­go Hin­du­sa.

W któ­reś uro­dzi­ny, mu­sia­łem mieć wte­dy ze trzy­na­ście lat, ja z ko­lei po­da­ro­wa­łem Ma­ma­dźie­mu w pre­zen­cie dwie całe dłu­go­ści ba­se­nu w cał­kiem po­rząd­nym sty­lu mo­tyl­ko­wym. Gdy skoń­czy­łem, by­łem tak wy­czer­pa­ny, że le­d­wie mia­łem siłę mu po­ma­chać.

Oprócz pły­wa­nia były też roz­mo­wy o nim. Tata je uwiel­biał. Im gwał­tow­niej pro­te­sto­wał prze­ciw­ko pły­wa­niu, tym bar­dziej go ono fa­scy­no­wa­ło. Ga­wę­dy o tym spo­rcie sta­no­wi­ły wy­tchnie­nie od co­dzien­nych roz­mów o pro­wa­dze­niu zoo. Woda bez hi­po­po­ta­ma była dla nie­go czymś znacz­nie cie­kaw­szym i przy­jem­niej­szym niż woda z hi­po­po­ta­mem.

Ma­ma­dźi dzię­ki ko­lo­nial­nym rzą­dom przez dwa lata stu­dio­wał w Pa­ry­żu. Wspo­mi­nał ten okres jako naj­wspa­nial­szy w swo­im ży­ciu. Było to na po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych, gdy Fran­cu­zi wciąż jesz­cze w ta­kim stop­niu sta­ra­li się nadać Pu­duć­će­ri ga­lij­ski cha­rak­ter, jak An­gli­cy resz­cie In­dii cha­rak­ter bry­tyj­ski. Nie pa­mię­tam do­kład­nie, co kon­kret­nie stu­dio­wał Ma­ma­dźi. Chy­ba coś zwią­za­ne­go z han­dlem. Był wspa­nia­łym ga­wę­dzia­rzem, ale nig­dy nie wspo­mi­nał o za­ję­ciach na uczel­ni, wie­ży Eif­fla, Luw­rze ani o ka­fej­kach przy Po­lach Eli­zej­skich, jak­by o tym zu­peł­nie za­po­mniał. Wszyst­kie jego opo­wie­ści wią­za­ły się z za­wo­da­mi pły­wac­ki­mi i ba­se­na­mi. Był na przy­kład pi­sci­ne De­li­gny, naj­star­szy ba­sen w mie­ście, po­cho­dzą­cy jesz­cze z 1796 roku, czy­li za­cu­mo­wa­na do Quai d’Or­say pod go­łym nie­bem wiel­ka na­peł­nio­na wodą bar­ka, gdzie roz­gry­wa­no za­wo­dy pły­wac­kie pod­czas olim­pia­dy w 1900 roku. Ża­den jed­nak z uzy­ska­nych tam cza­sów nie zo­stał uzna­ny przez Mię­dzy­na­ro­do­wą Fe­de­ra­cję Pły­wac­ką, po­nie­waż ba­sen był o sześć me­trów za dłu­gi. Woda po­cho­dzi­ła wprost z Se­kwa­ny, nie fil­tro­wa­no jej ani nie pod­grze­wa­no.

– Była zim­na i brud­na – opo­wia­dał Ma­ma­dźi. – Po prze­pły­nię­ciu przez cały Pa­ryż sta­wa­ła się wręcz ohyd­na. Po­tem jesz­cze do­kła­da­li się do tego lu­dzie ko­rzy­sta­ją­cy z ba­se­nu.

Kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, do­da­jąc szo­ku­ją­ce szcze­gó­ły na po­par­cie swo­ich słów, za­pew­niał nas, że Fran­cu­zi mie­li bar­dzo ni­skie stan­dar­dy w sfe­rze hi­gie­ny oso­bi­stej.

– Ba­sen De­li­gny był od­ra­ża­ją­cy. Bain Roy­al, ko­lej­ny wy­cho­dek na Se­kwa­nie, jesz­cze gor­szy. Z De­li­gny przy­najm­niej wy­ła­wia­li śnię­te ryby.

Nie­mniej ba­sen olim­pij­ski to ba­sen olim­pij­ski, opro­mie­nio­ny nie­śmier­tel­ną sła­wą. Na­wet je­śli De­li­gny był szam­bem, Ma­ma­dźi mó­wił o nim z czu­łym uśmie­chem.

Tro­chę le­piej było w pi­sci­nes Cha­te­au-Lan­don, Ro­uvet czy du bo­ule­vard de la Gare. Były to kry­te ba­se­ny otwar­te przez cały rok. Wodę do nich do­star­cza­no z po­bli­skich fa­bryk w po­sta­ci pary wy­twa­rza­nej przez sil­ni­ki pa­ro­we, była więc czyst­sza i cie­plej­sza. Ale i te pły­wal­nie były brud­ne i ra­czej za­tło­czo­ne.

– W wo­dzie było tyle smar­ków i plwo­cin, jak­by pły­wa­ło się wśród me­duz – śmiał się Ma­ma­dźi.

Pi­sci­nes He­bert, Le­dru-Rol­lin i But­te-aux-Ca­il­les były ja­sne, no­wo­cze­sne i prze­stron­ne, za­si­la­ne wodą ze stud­ni ar­te­zyj­skich. Wy­zna­cza­ły one stan­dar­dy dla ba­se­nów ko­mu­nal­nych. Był też, oczy­wi­ście, Pi­sci­ne des To­urel­les, inny wiel­ki ba­sen olim­pij­ski, otwar­ty pod­czas dru­gich pa­ry­skich igrzysk w 1924 roku. No i jesz­cze wie­le, wie­le in­nych.

Jed­nak­że w oczach Ma­ma­dźie­go ża­den ba­sen nie mógł się rów­nać z pi­sci­ne Mo­li­tor. Była to chlu­ba Pa­ry­ża, a na­wet ca­łe­go cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta, je­śli cho­dzi o spor­ty wod­ne.

– W ta­kim ba­se­nie z roz­ko­szą pły­wa­li­by bo­go­wie. Dzia­łał tam naj­lep­szy spor­to­wy klub pły­wac­ki w Pa­ry­żu. Pły­wal­nia skła­da­ła się z dwóch ba­se­nów, kry­te­go i od­kry­te­go. Oba mia­ły roz­mia­ry ma­łych oce­anów. W kry­tym dwa tory były za­wsze za­re­zer­wo­wa­ne dla pły­wa­ków, któ­rzy chcie­li po­ko­ny­wać dłu­gie dy­stan­se. Woda była tak czy­sta i przej­rzy­sta, że da­ło­by się z niej za­pa­rzyć po­ran­ną kawę. Ba­sen ota­cza­ły drew­nia­ne dwu­po­zio­mo­we prze­bie­ral­nie, bia­ło-nie­bie­skie. Je­śli spoj­rza­ło się z nich w dół, wi­dzia­ło się wszyst­ko i wszyst­kich. Pra­cow­ni­cy, uty­ka­ją­cy star­si męż­czyź­ni, życz­li­wi, choć tro­chę szor­st­cy, ozna­cza­li za­ję­te ka­bi­ny, ry­su­jąc na ich drzwiach zna­ki kre­dą. Żad­ne wrza­ski ani wy­głu­py nie były w sta­nie wy­pro­wa­dzić ich z rów­no­wa­gi. Z prysz­ni­ca try­ska­ła go­rą­ca, roz­kosz­na woda. Na te­re­nie pły­wal­ni były też sau­na i sala gim­na­stycz­na. Ba­sen od­kry­ty za­mie­niał się zimą w lo­do­wi­sko. Mie­li tam bar, ka­wiar­nię, duży sło­necz­ny ta­ras, a na­wet dwie małe pla­że z praw­dzi­wym pia­skiem. Wszę­dzie ka­fel­ki, mo­siądz i po­le­ro­wa­ne drew­no. To było… to było…

Na wspo­mnie­nie tego je­dy­ne­go, wy­jąt­ko­we­go ba­se­nu Ma­ma­dźi milkł; jego pa­mięć mu­sia­ła po­ko­nać zbyt duży dy­stans.

Ma­ma­dźi wspo­mi­nał, oj­ciec po­pa­dał w roz­ma­rze­nie.

W ta­kich to wła­śnie oko­licz­no­ściach, gdy trzy lata po Ra­wim przy­sze­dłem na świat jako ostat­ni, mile wi­dzia­ny czło­nek ro­dzi­ny, na­zwa­no mnie Pi­sci­ne Mo­li­tor Pa­tel.

ROZ­DZIAŁ 4

Nasz po­czci­wy sta­ry kraj był re­pu­bli­ką za­le­d­wie od sied­miu lat, gdy po­więk­szył się o nie­wiel­kie te­ry­to­rium. Pu­duć­će­ri zo­sta­ło przy­łą­czo­ne do In­dii pierw­sze­go li­sto­pa­da 1954 roku. Ko­lej­ne osią­gnię­cia w roz­wo­ju spo­łecz­nym po­cią­ga­ły za sobą na­stęp­ne. Część te­re­nów ogro­du bo­ta­nicz­ne­go w Pu­duć­će­ri wy­dzier­ża­wio­no bez­płat­nie, żeby stwo­rzyć atrak­cyj­ne wa­run­ki do roz­wo­ju przed­się­bior­czo­ści, i oto – pa­trz­cie i po­dzi­wiaj­cie – w In­diach po­wsta­ło nowe zoo, za­pro­jek­to­wa­ne i pro­wa­dzo­ne we­dług naj­no­wo­cze­śniej­szych na­uko­wych wy­tycz­nych.

Było to wiel­kie zoo, obej­mu­ją­ce mnó­stwo akrów zie­mi, na tyle duże, że aby zwie­dzić je całe, trze­ba było wsiąść do ko­lej­ki, choć w mia­rę jak do­ra­sta­łem, wy­da­wa­ło mi się co­raz mniej­sze i mniej­sze, tak jak sama ko­lej­ka. Te­raz jest już ta­kie małe, że mie­ści się w mo­jej gło­wie. Pro­szę so­bie wy­obra­zić tę go­rą­cą, wil­got­ną oazę, ską­pa­ną w bla­sku słoń­ca i aż ki­pią­cą ja­skra­wy­mi bar­wa­mi. Trwa tam nie­usta­ją­ca fe­eria kwia­tów. Ro­śnie mnó­stwo drzew, krze­wów i pną­czy – fi­gow­ce pa­go­do­we, po­in­cja­ny kró­lew­skie, „pło­mie­nie lasu”, weł­nia­ki, ja­ka­ran­dy, man­gow­ce, bo­chen­kow­ce i wie­le in­nych, któ­rych nazw czło­wiek nig­dy by nie po­znał, gdy­by nie po­sta­wio­no przed nimi ta­bli­czek. Są ław­ki. Na tych ław­kach wi­du­je się wy­cią­gnię­tych wy­god­nie śpią­cych lu­dzi albo za­ko­cha­ne pary, któ­re zer­ka­ją na sie­bie nie­śmia­ło i trze­po­czą dłoń­mi, gdy do­tkną się przy­pad­kiem. Na­gle wśród wy­so­kich, strze­li­stych drzew przed sobą do­strze­gasz dwie ży­ra­fy, któ­re przy­glą­da­ją ci się spo­koj­nie. Taki wi­dok to nie ostat­nia nie­spo­dzian­ka. Chwi­lę póź­niej wzdry­gasz się, bo do­cho­dzi do cie­bie wście­kły ja­zgot wiel­kie­go sta­da małp, przez któ­ry mogą się prze­bić je­dy­nie prze­ni­kli­we okrzy­ki eg­zo­tycz­nych pta­ków. Do­cho­dzisz do ko­ło­wro­tu przy wej­ściu. Z roz­tar­gnie­niem pła­cisz ja­kąś drob­ną sumę za bi­let. Wcho­dzisz. Wi­dzisz ni­ski mur. Co może kryć się za ni­skim mu­rem? Na pew­no nie płyt­ka fosa z dwo­ma wiel­ki­mi in­dyj­ski­mi no­so­roż­ca­mi. Ale to na nią wła­śnie się na­ty­kasz. A kie­dy od­wra­casz gło­wę, wi­dzisz sło­nia, któ­ry był tam cały czas, tak wiel­ki, że go nie za­uwa­ży­łeś. I uświa­da­miasz so­bie, że to, co pły­wa w wo­dzie, to hi­po­po­ta­my. Im uważ­niej pa­trzysz, tym wię­cej do­strze­gasz. Je­steś w Zoo­town!

Przed prze­pro­wadz­ką do Pu­duć­će­ri oj­ciec pro­wa­dził wiel­ki ho­tel w Ma­dra­sie. Nie­usta­ją­ce za­in­te­re­so­wa­nie zwie­rzę­ta­mi do­pro­wa­dzi­ło do tego, że za­jął się pro­wa­dze­niem zoo. Moż­na by po­my­śleć: na­tu­ral­ne przej­ście, od ob­słu­gi lu­dzi do ob­słu­gi zwie­rząt. Nie za bar­dzo. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi pro­wa­dze­nie zoo to jak naj­gor­szy kosz­mar ho­te­la­rza. Pro­szę po­my­śleć: klien­ci nig­dy nie wy­cho­dzą z nu­me­ru; wy­ma­ga­ją nie tyl­ko za­kwa­te­ro­wa­nia, ale też ob­słu­gi i peł­ne­go wy­ży­wie­nia; przyj­mu­ją nie­koń­czą­cy się ko­ro­wód go­ści, nie­któ­rych bar­dzo ha­ła­śli­wych i nie­sfor­nych. Trze­ba cze­kać, aż wyj­dą na ta­ras – by się tak wy­ra­zić – żeby wy­sprzą­tać ich kwa­te­rę, a po­tem trze­ba cze­kać, aż znu­dzą się wi­do­kiem i wró­cą do środ­ka, żeby z ko­lei wy­sprzą­tać ta­ras; a tego sprzą­ta­nia jest dużo, bo klien­ci są nie­chluj­ni jak pi­ja­cy. Każ­dy na in­nej die­cie, sta­le skar­ży się na ob­słu­gę, że jest za wol­na, i nig­dy, prze­nig­dy nie daje na­piw­ków. Mó­wiąc szcze­rze, wie­lu z nich to de­wian­ci sek­su­al­ni, któ­rzy albo tłu­mią na­tu­ral­ne po­pę­dy i ni stąd, ni zo­wąd ule­ga­ją na­pa­dom dzi­kich żądz, albo są jaw­nie zde­pra­wo­wa­ni, co w obu przy­pad­kach na­ra­ża kie­row­nic­two na nie­okieł­zna­ne or­gie sek­su­al­ne albo bez­wstyd­ne akty ka­zi­rodz­twa. Czy ta­kich klien­tów chcia­ło­by się go­ścić w swo­im ho­te­lu? Zoo w Pu­duć­će­ri do­star­cza­ło cza­sa­mi po­wo­dów do ra­do­ści panu San­to­śo­wi Pa­te­lo­wi, za­ło­ży­cie­lo­wi, wła­ści­cie­lo­wi, dy­rek­to­ro­wi, sze­fo­wi pięć­dzie­się­cio­trzy­oso­bo­we­go per­so­ne­lu i mo­je­mu ojcu w jed­nej oso­bie, ale też czę­sto przy­pra­wia­ło go o ból gło­wy.

Dla mnie był to praw­dzi­wy raj na zie­mi. Z zoo wią­żą się moje naj­lep­sze wspo­mnie­nia z okre­su dzie­ciń­stwa. Ży­łem so­bie jak ksią­żąt­ko. Jaki syn ma­ha­ra­dży ma do dys­po­zy­cji tak wiel­ki, luk­su­so­wy plac za­baw? W ja­kim pa­ła­cu jest taka me­na­że­ria? W dzie­ciń­stwie za­miast bu­dzi­ka bu­dzi­ło mnie sta­do lwów. Nie były to szwaj­car­skie ze­gar­ki, ale ry­cza­ły nie­odmien­nie, uno­sząc wy­so­ko łby, gdzieś mię­dzy wpół do szó­stej a szó­stą rano. Śnia­da­niu to­wa­rzy­szy­ły wrza­ski i pi­ski wyj­ców, gwar­ków i pa­pug ka­ka­du. Wy­cho­dzi­łem do szko­ły od­pro­wa­dza­ny czu­łym spoj­rze­niem nie tyl­ko mat­ki, ale tak­że by­stro­okich wydr, po­tęż­ne­go bi­zo­na ame­ry­kań­skie­go oraz prze­cią­ga­ją­cych się i zie­wa­ją­cych oran­gu­ta­nów. Prze­bie­ga­jąc pod nie­któ­ry­mi drze­wa­mi, czuj­nie pa­trzy­łem w górę, żeby przy­pad­kiem nie na­ro­bił na mnie paw. Już le­piej było biec pod drze­wa­mi, na któ­rych żyły wiel­kie ko­lo­nie nie­to­pe­rzy owo­co­żer­nych; o tak wcze­snej po­rze z ich stro­ny mo­głem się spo­dzie­wać je­dy­nie ka­ko­fo­nicz­nych kon­cer­tów, na któ­re skła­da­ły się skrze­ki i pi­ski. W dro­dze do wyj­ścia przy­sta­wa­łem cza­sa­mi przy ter­ra­riach, żeby po­pa­trzeć na lśnią­ce, jak­by gla­zu­ro­wa­ne żaby, ja­skra­wo­zie­lo­ne, żół­to-gra­na­to­we albo brą­zo­wo-grosz­ko­we. A cza­sa­mi moją uwa­gę przy­ku­wa­ły pta­ki: ró­żo­we fla­min­gi, czar­ne ła­bę­dzie, ka­zu­ary jed­no­ko­ra­lo­we albo coś mniej­sze­go, srebr­ne go­łąb­ki dia­men­to­we, szpa­ki przy­ląd­ko­we o lśnią­cym upie­rze­niu, pa­puż­ki nie­roz­łącz­ki o brzo­skwi­nio­wych łeb­kach, ko­nu­ry czar­no­gło­we i po­ma­rań­czo­we pa­puż­ki dłu­go­ogo­no­we. Nie było co li­czyć, że wsta­ną już sło­nie, foki, wiel­kie koty czy niedź­wie­dzie, ale pa­wia­ny, ma­ka­ki, man­ga­by, gi­bo­ny, je­le­nie, ta­pi­ry, lamy, ży­ra­fy i man­gu­sty bu­dzi­ły się wcze­śnie. Każ­de­go ran­ka, za­nim wy­sze­dłem za głów­ną bra­mę, że­gna­ły mnie wi­do­ki i wra­że­nia jed­no­cze­śnie cał­kiem zwy­czaj­ne i nie­za­po­mnia­ne: pi­ra­mi­da żół­wi, opa­li­zu­ją­cy pysk man­dry­la, sta­tecz­ne mil­cze­nie ży­ra­fy, wiel­ka żół­ta­wa roz­dzia­wio­na pasz­cza hi­po­po­ta­ma, ara cze­pia­ją­ca się dzio­bem i pa­zu­ra­mi ogro­dze­nia z siat­ki, po­wi­tal­ny kle­kot bu­to­dzio­ba, otę­pia­ło-po­żą­dli­we spoj­rze­nie wiel­błą­da. Wszyst­kie te cuda re­je­stro­wa­łem prze­lot­nie, spie­sząc się do szko­ły. Do­pie­ro po lek­cjach od­kry­wa­łem spo­koj­nie, ja­kie to uczu­cie, gdy ob­szu­ku­je cię słoń w na­dziei zna­le­zie­nia ukry­te­go w kie­sze­ni orze­cha, a oran­gu­tan prze­cze­su­je ci wło­sy, po­szu­ku­jąc klesz­cza na prze­ką­skę i po­sa­pu­jąc z za­wo­dem, gdy oka­zu­je się, że spi­żar­nia na two­jej gło­wie jest bez­na­dziej­nie pu­sta. Szko­da, że nie po­tra­fię od­dać per­fek­cji ru­chów, z jaką foka wśli­zgu­je się do wody, cze­piak prze­ska­ku­je z ga­łę­zi na ga­łąź, a lew zwy­czaj­nie ob­ra­ca gło­wę. Ale ję­zyk w ta­kich oko­licz­no­ściach za­wo­dzi. Je­śli chce się to wszyst­ko po­czuć, trze­ba zdać się na wy­obraź­nię.

Naj­lep­szą porą na ob­ser­wo­wa­nie zwie­rząt w zoo, tak samo jak w śro­do­wi­sku na­tu­ral­nym, są wschód i za­chód słoń­ca. Wte­dy wła­śnie oży­wia się więk­szość z nich. Bu­dzą się, opusz­cza­ją kry­jów­ki i po­wo­li zmie­rza­ją do wo­do­po­ju. Po­pi­su­ją się, de­mon­stru­jąc swo­je wa­lo­ry. Śpie­wa­ją swo­je pie­śni. Zwra­ca­ją się ku so­bie i od­pra­wia­ją ry­tu­ały. Tego, kto wy­tę­ży wzrok i słuch, cze­ka so­wi­ta na­gro­da. Nie­zli­cze­nie wie­le go­dzin ob­ser­wo­wa­łem w mil­cze­niu te wy­szu­ka­ne prze­ja­wy ży­cia, któ­re sta­no­wią ozdo­bę na­szej pla­ne­ty. To coś tak olśnie­wa­ją­ce­go, wy­mow­ne­go, za­dzi­wia­ją­ce­go i sub­tel­ne­go, że osza­ła­mia wszyst­kie zmy­sły.

Sły­sza­łem nie­mal tyle samo bzdur o zoo, ile o Bogu i re­li­gii.

Peł­ni do­brej woli, ale mało zo­rien­to­wa­ni lu­dzie są­dzą, że zwie­rzę­ta na wol­no­ści są „szczę­śli­we”, bo „wol­ne”. Ta­kie oso­by mają na my­śli zwy­kle duże, pięk­ne dra­pież­ni­ki, lwa albo ge­par­da (ży­cie gnu albo mrów­ni­ka mało komu wy­da­je się eks­cy­tu­ją­ce). Wy­obra­ża­ją so­bie, że ta­kie dzi­kie zwie­rzę wy­ru­sza sa­wan­ną na po­obied­ni spa­ce­rek po po­żar­ciu ofia­ry, któ­ra z po­ko­rą przy­ję­ła swój los, albo urzą­dza so­bie jog­ging, aby po wiel­kim ob­żar­stwie za­dbać o smu­kłą syl­wet­kę. Wi­dzą ocza­mi wy­obraź­ni, jak z dum­ną i czu­ło­ścią opie­ku­je się po­tom­stwem i w ro­dzin­nym gro­nie po­dzi­wia za­chód słoń­ca, le­żąc na ga­łę­zi drze­wa i po­mru­ku­jąc z za­do­wo­le­niem. Wy­da­je im się, że ży­cie dzi­kie­go zwie­rzę­cia jest pro­ste, szla­chet­ne i ce­lo­we. Po­tem zwie­rzę zo­sta­je schwy­ta­ne przez złych lu­dzi i za­mknię­te w cia­snej klat­ce ni­czym w celi. I jest ogrom­nie „nie­szczę­śli­we”. Strasz­li­wie tę­sk­ni za „wol­no­ścią” i robi wszyst­ko, aby uciec z nie­wo­li. Zbyt dłu­go po­zba­wio­ne „wol­no­ści” sta­je się cie­niem sa­me­go sie­bie, a jego duch zo­sta­je zła­ma­ny. Tak nie­któ­rzy my­ślą.

Ale w rze­czy­wi­sto­ści spra­wa wy­glą­da in­a­czej.

Zwie­rzę­ta w wa­run­kach na­tu­ral­nych wio­dą ży­cie opar­te na przy­mu­sie i ko­niecz­no­ści, pod­le­ga­ją­ce sztyw­nej hie­rar­chii spo­łecz­nej, w śro­do­wi­sku, gdzie stra­chu jest dużo, a po­ży­wie­nia mało, gdzie sta­le na­le­ży bro­nić swo­je­go te­ry­to­rium i wiecz­nie zno­sić pa­so­ży­ty. Co w ta­kim kon­tek­ście zna­czy wol­ność? Dzi­ko ży­ją­ce zwie­rzę­ta nig­dy nie są tak na­praw­dę wol­ne, ani w ka­te­go­riach prze­strze­ni, ani cza­su, ani re­la­cji osob­ni­czych. Teo­re­tycz­nie – bo jest taka fi­zycz­na moż­li­wość – mo­gły­by wziąć nogi za pas i uciec, prze­ła­mu­jąc kon­wen­cje spo­łecz­ne i ba­rie­ry obo­wią­zu­ją­ce w swo­im ga­tun­ku. Ale coś ta­kie­go zda­rza się ra­czej przed­sta­wi­cie­lom na­sze­go ga­tun­ku, gdy, po­wiedz­my, skle­pi­karz, obar­czo­ny zwy­cza­jo­wy­mi zo­bo­wią­za­nia­mi – ro­dzin­ny­mi, to­wa­rzy­ski­mi, spo­łecz­ny­mi – rzu­ca wszyst­ko i od­cho­dzi w siną dal z gar­ścią drob­nia­ków w kie­sze­niach i tym, co ma na so­bie, aby roz­po­cząć gdzie in­dziej nowe ży­cie. Je­śli czło­wiek, naj­śmiel­sze i naj­in­te­li­gent­niej­sze ze wszyst­kich stwo­rzeń, nie wę­dru­je z miej­sca na miej­sce, wszę­dzie obcy, z ni­kim ani ni­czym nie­zwią­za­ny, to dla­cze­go mia­ło­by tak po­stę­po­wać zwie­rzę, któ­re z na­tu­ry jest znacz­nie bar­dziej kon­ser­wa­tyw­ne? Bo zwie­rzę­ta są kon­ser­wa­ty­sta­mi, a moż­na by na­wet po­wie­dzieć – re­ak­cjo­ni­sta­mi. Wy­trą­ca­ją je z rów­no­wa­gi naj­mniej­sze zmia­ny. Zwie­rzę­ta chcą, żeby wszyst­ko było tak, jak jest, dzień po dniu, mie­siąc po mie­sią­cu. Zde­cy­do­wa­nie nie ży­czą so­bie nie­spo­dzia­nek. Prze­ja­wia się to wy­raź­nie w ich za­cho­wa­niach te­ry­to­rial­nych. Zwie­rzę ma swo­ją prze­strzeń, czy to w zoo, czy w na­tu­ral­nych wa­run­kach, i po­ru­sza się po niej na ta­kiej sa­mej za­sa­dzie, na ja­kiej po sza­chow­ni­cy po­ru­sza­ją się fi­gu­ry sza­cho­we – jest w tym pew­na me­to­da. W po­czy­na­niach jasz­czur­ki, niedź­wie­dzia czy je­le­nia nie ma nic przy­pad­ko­we­go, żad­nej „wol­no­ści”, tak samo jak w ru­chach skocz­ka na sza­chow­ni­cy. W obu przy­pad­kach jest pew­na pra­wi­dło­wość i cel. W wa­run­kach na­tu­ral­nych zwie­rzę­ta trzy­ma­ją się tych sa­mych ście­żek, z se­zo­nu na se­zon, dla tych sa­mych istot­nych po­wo­dów. Je­śli zwie­rzę w zoo o zwy­kłej po­rze nie prze­by­wa w zwy­kłym miej­scu w ty­po­wej dla sie­bie po­zy­cji, to musi coś zna­czyć. Może to być spo­wo­do­wa­ne na­wet drob­ną zmia­ną w jego oto­cze­niu. Zo­sta­wio­ny przez pra­cow­ni­ka zwi­nię­ty wąż do pod­le­wa­nia wy­glą­da groź­nie. Ka­łu­ża przy­bra­ła nie­po­ko­ją­cy kształt. Dra­bi­na rzu­ca cień. Ale nie­wy­klu­czo­ne, że cho­dzi o coś wię­cej. W naj­gor­szym wy­pad­ku jest to ozna­ka cze­goś, cze­go dy­rek­tor zoo boi się naj­bar­dziej: symp­tom cho­ro­by, zwia­stun kło­po­tów, sy­gnał, żeby uważ­nie obej­rzeć od­cho­dy, wy­py­tać do­zor­cę, we­zwać we­te­ry­na­rza. A wszyst­ko dla­te­go, że bo­cian stoi nie tam, gdzie za­zwy­czaj.

Ale po­zwól­cie, że przez chwi­lę zaj­mę się tyl­ko jed­nym aspek­tem tego za­gad­nie­nia.

Gdy­by­ście za­je­cha­li przed czyjś dom, kop­nia­kiem otwo­rzy­li drzwi fron­to­we, wy­pę­dzi­li na uli­cę miesz­ka­ją­cych w środ­ku lu­dzi i za­wo­ła­li: „Idź­cie so­bie! Je­ste­ście wol­ni! Wol­ni jak pta­ki! No, da­lej!” – to my­śli­cie, że ci krzy­cze­li­by i tań­czy­li z ra­do­ści? Na pew­no nie. Pta­ki wca­le nie są wol­ne. A wy­rzu­ce­ni na bruk nie­szczę­śni­cy wy­ją­ka­li­by tyl­ko: „Ja­kim pra­wem nas wy­pę­dzasz?! To nasz dom. Na­sza wła­sność. Miesz­ka­my w nim od lat. Za­raz we­zwie­my po­li­cję, ty dra­niu!”.

Czy nie mówi się: „Nie ma jak w domu”? Tak z pew­no­ścią od­czu­wa­ją zwie­rzę­ta. Mają one sil­ny in­stynkt te­ry­to­rial­ny. I to jest do nich klucz. Tyl­ko zna­jo­mość te­re­nu po­zwa­la im re­ali­zo­wać dwa bez­względ­ne im­pe­ra­ty­wy, ja­ki­mi są uni­ka­nie wro­gów oraz zdo­by­wa­nie po­ży­wie­nia i wody. Wy­bieg w zoo, je­śli tyl­ko od­po­wia­da wa­run­kom na­tu­ral­nym – czy jest to klat­ka, za­głę­bie­nie te­re­nu, oto­czo­na fosą wy­spa, za­gro­da, ter­ra­rium, pta­szar­nia czy akwa­rium – to po pro­stu ko­lej­ne te­ry­to­rium, któ­re róż­ni się od in­nych je­dy­nie roz­mia­rem i bli­sko­ścią sie­dli­ska czło­wie­ka. To, że jest mniej­sze niż w na­tu­rze, wy­ni­ka z pew­nych uwa­run­ko­wań. Te­ry­to­ria w na­tu­rze są więk­sze nie dla­te­go, że tak się zwie­rzę­tom po­do­ba, ale z ko­niecz­no­ści. W zoo ro­bi­my dla zwie­rząt to samo co dla sie­bie w do­mach: sku­pia­my na ma­łej prze­strze­ni to, co w na­tu­rze jest roz­pro­szo­ne na więk­szym ob­sza­rze. Kie­dyś tu mie­li­śmy ja­ski­nię, tam rze­kę, milę da­lej te­re­ny ło­wiec­kie, nie­da­le­ko nich punkt ob­ser­wa­cyj­ny, jesz­cze gdzieś in­dziej krzacz­ki z ja­go­da­mi – a wszę­dzie czy­ha­ły lwy, węże, mrów­ki, pi­jaw­ki i su­mak ja­do­wi­ty; te­raz rze­ka pły­nie z kra­nów w za­się­gu ręki, mo­że­my myć się tam, gdzie śpi­my, jeść, gdzie so­bie go­tu­je­my, oto­czyć się mu­rem obron­nym i utrzy­my­wać na swo­im te­ry­to­rium czy­stość i cie­pło. Dom to ta­kie skon­den­so­wa­ne sie­dli­sko, w któ­rym za­spo­ka­ja­my na­sze po­trze­by w spo­sób bez­piecz­ny i wy­god­ny. W przy­pad­ku zwie­rzę­cia po­dob­nym sie­dli­skiem jest wła­ści­wie urzą­dzo­ny wy­bieg (co waż­ne, bez ko­min­ka i jego od­po­wied­ni­ków, obec­nych we wszel­kich ludz­kich sie­dzi­bach). Je­śli zwie­rzę ma tam wszyst­ko, cze­go po­trze­ba mu do ży­cia – sta­no­wi­sko ob­ser­wa­cyj­ne, le­go­wi­sko, te­ren ło­wiec­ki albo że­ro­wi­sko i do­stęp do wody, żeby mo­gło się na­pić, umyć i opo­rzą­dzić – i nie musi wy­pra­wiać się nig­dzie na po­lo­wa­nie, bo do­sta­je je­dze­nie sześć dni w ty­go­dniu, to obej­mie w po­sia­da­nie swo­ją prze­strzeń w zoo na ta­kiej sa­mej za­sa­dzie, na ja­kiej ob­ję­ło­by nowy te­ren na swo­bo­dzie, zba­da ją i ozna­ku­je w spo­sób ty­po­wy dla swo­je­go ga­tun­ku, na przy­kład mo­czem. Gdy do­peł­ni ry­tu­ału ob­ję­cia w po­sia­da­nie i już się osie­dli, nie bę­dzie się tam czu­ło jak nie­pew­ny lo­ka­tor, a już na pew­no nie wię­zień, ale ra­czej jak wła­ści­ciel ziem­ski, de­mon­stru­jąc ta­kie same za­cho­wa­nia na wy­bie­gu, jak na swo­im te­ry­to­rium w na­tu­ral­nych wa­run­kach, i bro­niąc go za­cie­kle w ra­zie ata­ku. Wy­bieg nie jest więc dla zwie­rzę­cia ani gor­szy, ani lep­szy od te­ry­to­rium na swo­bo­dzie; do­pó­ki speł­nia jego po­trze­by, sie­dli­sko, na­tu­ral­ne czy sztucz­ne, jest po pro­stu – bez ja­kiej­kol­wiek oce­ny – czymś da­nym jak cęt­ki na sier­ści pan­te­ry. Moż­na by na­wet się za­sta­na­wiać, czy gdy­by zwie­rzę było ob­da­rzo­ne in­te­li­gen­cją i po­tra­fi­ło do­ko­nać świa­do­me­go wy­bo­ru, nie wy­bra­ło­by wła­śnie ży­cia w zoo, po­nie­waż w zoo, in­a­czej niż w wa­run­kach na­tu­ral­nych, nie wy­stę­pu­ją pa­so­ży­ty ani wro­go­wie, za to jest pod do­stat­kiem po­ży­wie­nia, któ­re­go w na­tu­ral­nych wa­run­kach jest sto­sun­ko­wo mało albo wręcz go bra­ku­je. Po­my­śl­cie sami. Czy wo­le­li­by­ście miesz­kać w Rit­zu, z peł­ną ob­słu­gą i nie­ogra­ni­czo­nym do­stę­pem do opie­ki le­kar­skiej, czy być bez­dom­nym, któ­ry nie ma ni­ko­go, do kogo mógł­by się zwró­cić o po­moc? Zwie­rzę­ta jed­nak nie są zdol­ne do ta­kich po­rów­nań. W ra­mach ogra­ni­czeń, ja­kie na­rzu­ca im wła­sna na­tu­ra, za­do­wa­la­ją się tym, co mają do dys­po­zy­cji.

Do­bre zoo to miej­sce, gdzie pa­nu­je sta­ran­nie wy­pra­co­wa­ne sta­tus quo: tam gdzie zwie­rzę za po­mo­cą mo­czu i in­nych wy­dzie­lin mówi nam: „Nie wchodź tu!”, my za po­mo­cą ba­rier mó­wi­my mu: „Nie wy­chodź stam­tąd!”. Przy ta­kich wa­run­kach po­ko­jo­we­go współ­ist­nie­nia wszyst­kie zwie­rzę­ta są za­do­wo­lo­ne, my się od­prę­ża­my i mo­że­my przy­glą­dać się so­bie na­wza­jem.

W li­te­ra­tu­rze przed­mio­tu spo­ty­ka się nie­zli­czo­ne przy­kła­dy zwie­rząt, któ­re mo­gły uciec, ale tego nie zro­bi­ły, albo ucie­kły, a po­tem wró­ci­ły. Zna­my przy­pa­dek szym­pan­sa, któ­re­go klat­ki nie za­mknię­to na klucz i sama się otwo­rzy­ła. Za­nie­po­ko­jo­na mał­pa za­czę­ła wrzesz­czeć i pró­bo­wa­ła za­trza­snąć drzwi – wa­li­ła nimi, po­wo­du­jąc strasz­li­wy ha­łas – aż wresz­cie straż­nik, za­alar­mo­wa­ny przez jed­ne­go ze zwie­dza­ją­cych, przy­szedł z po­mo­cą i za­ła­twił spra­wę. Stad­ko sarn w eu­ro­pej­skim zoo wy­szło z za­gro­dy, gdy ktoś zo­sta­wił bra­mę otwar­tą. Prze­stra­szo­ne obec­no­ścią zwie­dza­ją­cych, zwie­rzę­ta ucie­kły do po­bli­skie­go lasu, w któ­rym żyło już jed­no sta­do dzi­kich sarn i było miej­sce dla dru­gie­go. Mimo to sar­ny z zoo szyb­ko wró­ci­ły na swój wy­bieg. W in­nym ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym pra­cow­nik szedł rano do pra­cy, nio­sąc de­ski, gdy, ku swo­je­mu prze­ra­że­niu, z po­ran­nej mgły wy­ło­nił się niedź­wiedź i pew­nym kro­kiem ru­szył w jego stro­nę. Ro­bot­nik w jed­nej chwi­li wy­pu­ścił drew­no z rąk i rzu­cił się do uciecz­ki. Per­so­nel zoo na­tych­miast wsz­czął po­szu­ki­wa­nia zbie­głe­go zwie­rzę­cia. Zna­le­zio­no je z po­wro­tem na wy­bie­gu: niedź­wiedź wró­cił tą samą dro­gą, któ­rą się wy­do­stał, czy­li wspi­na­jąc się nad fosą po prze­wró­co­nym drze­wie. Uzna­no, że prze­stra­szył go ło­mot de­sek rzu­co­nych przez pra­cow­ni­ka zoo.

Nie będę jed­nak ob­sta­wał przy swo­im. Nie za­mie­rzam wy­stę­po­wać w obro­nie ogro­dów zoo­lo­gicz­nych. Mo­że­cie za­mknąć je wszyst­kie, je­śli chce­cie (i oby nie­do­bit­ki dzi­kich ga­tun­ków prze­trwa­ły w tym, co po­zo­sta­ło jesz­cze z dzi­kiej przy­ro­dy). Wiem, że lu­dzie nie pa­trzą już przy­chyl­nym okiem na ogro­dy zoo­lo­gicz­ne. Po­dob­nie jest z re­li­gią. I jed­no, i dru­gie po­pa­da w nie­ła­skę z po­wo­du złu­dzeń na te­mat wol­no­ści.

Zoo w Pu­duć­će­ri już nie ist­nie­je. Fosy za­sy­pa­no, klat­ki ro­ze­bra­no. Wę­dru­ję te­raz po nim w je­dy­nym miej­scu, w któ­rym prze­trwa­ło, w mo­jej pa­mię­ci.

ROZ­DZIAŁ 5

Hi­sto­ria mo­je­go imie­nia nie koń­czy się na jego po­cho­dze­niu. Kie­dy ktoś na­zy­wa się Bob, nikt go nie pyta: „Jak się to pi­sze?”. Co in­ne­go z imie­niem i na­zwi­skiem Pi­sci­ne Mo­li­tor Pa­tel.

Nie­któ­rzy my­śle­li, że na­zy­wam się P. Singh i że je­stem si­khem, tyl­ko dzi­wi­li się, że nie no­szę tur­ba­nu.

Któ­re­goś razu w cza­sie stu­diów po­je­cha­łem z kil­ko­ma przy­ja­ciół­mi do Mont­re­alu. Pew­ne­go wie­czo­ru przy­szła na mnie ko­lej, żeby za­mó­wić przez te­le­fon piz­zę. Nie mo­głem znieść my­śli, że ko­lej­na fran­cu­sko­ję­zycz­na oso­ba bę­dzie się wy­śmie­wać z mo­je­go na­zwi­ska, więc kie­dy fa­cet z piz­ze­rii rzu­cił na ko­niec: „Jak się pan na­zy­wa?”, od­par­łem po an­giel­sku: „To moja spra­wa”. Pół go­dzi­ny póź­niej do­star­czo­no dwie piz­ze dla pana „To­mo­ja Spra­wa”.

To praw­da, że ci, któ­rych spo­ty­ka­my, wy­wie­ra­ją na nas wpływ, że się zmie­nia­my, i to cza­sa­mi tak głę­bo­ko, że nie je­ste­śmy już tymi sa­my­mi ludź­mi, na­wet z imie­nia. Przy­kła­dem może być Szy­mon, na­zy­wa­ny Pio­trem, Ma­te­usz, zna­ny jako Lewi, Na­ta­niel, któ­ry był tak­że Bar­tło­mie­jem, Juda, ale nie Ju­dasz Iska­rio­ta, tyl­ko ten, któ­ry przy­brał imię Ta­de­usz, Szy­mon, do któ­re­go mó­wio­no Ni­ger, Sza­weł, któ­ry zo­stał Pio­trem.

Mój rzym­ski le­gio­ni­sta stał pew­ne­go ran­ka na dzie­dziń­cu szkol­nym. Mia­łem dwa­na­ście lat. Wła­śnie wcho­dzi­łem za bra­mę. Zo­ba­czył mnie i sza­tań­ski błysk roz­ja­śnił jego tępy mózg. Pod­niósł rękę, wska­zał na mnie i za­wo­łał: „Pa­trz­cie, idzie Pis­sing Pa­tel!”.

Wszy­scy ryk­nę­li śmie­chem, bo Pis­sing zna­czy po an­giel­sku „si­ka­ją­cy”. Re­cho­ty uci­chły do­pie­ro wte­dy, gdy we­szli­śmy do kla­sy. Ja wlo­kłem się na koń­cu, w swo­jej ko­ro­nie cier­nio­wej na gło­wie.

To, że dzie­ci są okrut­ne, nie jest dla ni­ko­go żad­ną no­wo­ścią. Z dzie­dziń­ca do­bie­ga­ły do mo­ich uszu ni­czym prze­ze mnie nie­spro­wo­ko­wa­ne okrop­ne sło­wa: „Gdzie Pis­sing? Mu­szę się od­lać”. Albo: „Co tak tkwisz pod ścia­ną jak Pis­sing?”. Czy coś w tym ro­dza­ju. Wte­dy za­mie­ra­łem albo – prze­ciw­nie – wra­ca­łem do tego, co ro­bi­łem wcze­śniej, uda­jąc, że nic nie sły­szę. Szy­der­stwa prze­brzmie­wa­ły, ale przy­krość po­zo­sta­wa­ła jak woń si­ków dłu­go po tym, jak one same już wy­pa­ro­wa­ły.

Na­uczy­cie­le też za­czę­li to ro­bić. Wszyst­ko przez ten upał. W mia­rę upły­wu dnia lek­cja geo­gra­fii, któ­ra rano była zwar­ta jak oaza, za­czy­na­ła się cią­gnąć aż po ho­ry­zont ni­czym pu­sty­nia Thar; lek­cja hi­sto­rii, tak żywa, gdy dzień był mło­dy, schła i po­kry­wa­ła się ku­rzem; lek­cja ma­te­ma­ty­ki, tak pre­cy­zyj­na na po­cząt­ku, ro­bi­ła się męt­na i za­wi­kła­na. Wte­dy na­wet na­uczy­cie­le, pod wpły­wem po­po­łu­dnio­we­go zmę­cze­nia, gdy ocie­ra­ją­cy chu­s­tecz­ka­mi czo­ła i kar­ki, na­wet oni, nie chcąc wca­le ni­ko­go ob­ra­zić ani ośmie­szyć, za­po­mi­na­li o za­po­wie­dzi wod­ne­go orzeź­wie­nia, ja­kie nio­sło moje imię, i znie­kształ­ca­li je ha­nieb­nie. Sły­sza­łem, jak nie­mal nie­uchwyt­nie zmie­nia się w ich ustach jego brzmie­nie. Moż­na by od­nieść wra­że­nie, że ich ję­zy­ki są jak ry­dwa­ny za­przę­żo­ne w dzi­kie ko­nie. Pa­no­wa­li jesz­cze nad pierw­szą sy­la­bą, „Pi”, ale w koń­cu upał sta­wał się zbyt duży i tra­ci­li kon­tro­lę nad spie­nio­ny­mi wierz­chow­ca­mi, nie byli w sta­nie po­de­rwać ich do sko­ku, żeby po­ko­nać dru­gą sy­la­bę, „sin”. Za­miast tego wpa­da­li z roz­pę­dem w „sing” i chwi­lę póź­niej wszyst­ko było już stra­co­ne. Kie­dy zgła­sza­jąc się do od­po­wie­dzi, pod­no­si­łem rękę, sły­sza­łem: „Tak, Pis­sing?”. Czę­sto taki na­uczy­ciel nie zda­wał so­bie spra­wy, jak mnie przed chwi­lą ośmie­szył. Przez mo­ment pa­trzył na mnie ze znu­że­niem, za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go nie od­po­wia­dam. Cza­sa­mi kla­sa tak samo wy­koń­czo­na upa­łem jak on na­wet nie re­ago­wa­ła. Nie było żad­nych chi­cho­tów ani na­wet uśmiesz­ków. Ale ja za­wsze sły­sza­łem to ob­raź­li­we znie­kształ­ce­nie.

W ostat­nim roku na­uki w szko­le Świę­te­go Jó­ze­fa czu­łem się jak prze­śla­do­wa­ny w Mek­ce pro­rok Ma­ho­met, po­kój z nim. I jak on za­pla­no­wał swo­ją uciecz­kę do Me­dy­ny, hi­dźrę, któ­ra za­po­cząt­ko­wa­ła erę mu­zuł­mań­ską, tak ja za­czą­łem pla­no­wać moją, któ­ra mia­ła za­po­cząt­ko­wać nową erę dla mnie.

Po ukoń­cze­niu Świę­te­go Jó­ze­fa wstą­pi­łem do Pe­tit Sémi­na­ire, naj­lep­szej pry­wat­nej an­glo­ję­zycz­nej szko­ły śred­niej w Pu­duć­će­ri. Cho­dził już do niej Rawi i jak wszy­scy młod­si bra­cia cier­pia­łem przez to, że po­sze­dłem w jego śla­dy, zwłasz­cza że na­le­żał tam do naj­bar­dziej zna­nych i po­pu­lar­nych uczniów. Był w Pe­tit Se­mi­na­ire czo­ło­wym spor­tow­cem, nie­zrów­na­nym kry­kie­ci­stą, ka­pi­ta­nem naj­lep­szej dru­ży­ny w mie­ście, na­szym lo­kal­nym Ka­pi­lem De­wem. To, że ja z ko­lei świet­nie pły­wa­łem, nie ro­bi­ło na ni­kim wra­że­nia; jest coś ta­kie­go w na­tu­rze ludz­kiej, że ci, któ­rzy miesz­ka­ją nad mo­rzem, od­no­szą się po­dejrz­li­wie do pły­wa­ków, tak jak ci, któ­rzy miesz­ka­ją w gó­rach, od­no­szą się po­dejrz­li­wie do upra­wia­ją­cych wspi­nacz­kę. Ale choć już wo­lał­bym, żeby na­zy­wa­no mnie „bra­tem Ra­wie­go” niż Pis­sin­giem, nie za­mie­rza­łem być ni­czy­im cie­niem. Mia­łem lep­szy plan.

Wpro­wa­dzi­łem go w ży­cie już pierw­sze­go dnia na­uki, na pierw­szej lek­cji. Wo­kół mnie sie­dzie­li inni ucznio­wie ze Świę­te­go Jó­ze­fa. Lek­cja za­czę­ła się jak wszyst­kie pierw­sze lek­cje w no­wej szko­le od spraw­dze­nia li­sty obec­no­ści. Wsta­wa­li­śmy z ła­wek i przed­sta­wia­li­śmy się w ta­kiej ko­lej­no­ści, w ja­kiej sie­dzie­li­śmy.

– Ga­na­pa­thi Ku­mar – po­wie­dział Ga­na­pa­thi Ku­mar.

– Wi­pin Nath – po­wie­dział Wi­pin Nath.

– Śam­śul Hu­dha – po­wie­dział Śam­śul Hu­dha.

– Pe­ter Dhar­ma­radź – po­wie­dział Pe­ter Dhar­ma­radź.

Na­uczy­ciel sta­wiał pta­szek na li­ście przy każ­dym na­zwi­sku i rzu­cał szyb­kie mne­mo­tech­nicz­ne spoj­rze­nie na przed­sta­wia­ją­cych się uczniów. By­łem okrop­nie zde­ner­wo­wa­ny.

– Adźith Giad­son – po­wie­dział Adźith Giad­son, czte­ry ław­ki przede mną…

– Sam­path Sa­ro­dźa – po­wie­dział Sam­path Sa­ro­dźa, trzy ław­ki przede mną…

– Stan­ley Ku­mar – po­wie­dział Stan­ley Ku­mar, dwie ław­ki przede mną…

– Syl­we­ster Na­vin – po­wie­dział Syl­we­ster Na­vin, tuż przede mną.

Przy­szła ko­lej na mnie. Pora po­skro­mie­nia sza­ta­na. Me­dy­no, oto przy­by­wam.

Wsta­łem z ław­ki i szyb­ko pod­bie­głem do ta­bli­cy. Za­nim na­uczy­ciel zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć­by sło­wo, wzią­łem kre­dę i oświad­czy­łem, pi­sząc jed­no­cze­śnie:

Na­zy­wam się

Pi­sci­ne Mo­li­tor Pa­tel,

zna­ny wszyst­kim jako

– pod­kre­śli­łem po­dwój­ną li­nią dwie pierw­sze li­te­ry mo­je­go imie­nia –

Pi Pa­tel

Dla lep­sze­go efek­tu do­da­łem:

i na­ry­so­wa­łem duży okrąg, a na­stęp­nie prze­cią­łem go śred­ni­cą, od­wo­łu­jąc się do pod­sta­wo­wej lek­cji geo­me­trii.

Za­pa­dła ci­sza. Na­uczy­ciel wpa­try­wał się w ta­bli­cę. Wstrzy­ma­łem od­dech. W koń­cu po­wie­dział:

– Do­sko­na­le, Pi. Sia­daj. A na­stęp­nym ra­zem po­proś o po­zwo­le­nie, za­nim opu­ścisz ław­kę.

– Do­brze, pro­szę pana.

Od­ha­czył moje na­zwi­sko na li­ście. I spoj­rzał na na­stęp­ne­go ucznia.

– Man­sur Aha­mad – po­wie­dział Man­sur Aha­mad. By­łem ura­to­wa­ny.

– Gau­tham Sel­wa­radź – po­wie­dział Gau­tham Sel­wa­radź. Mo­głem ode­tchnąć.

– Arun An­na­dźi – po­wie­dział Arun An­na­dźi.

Wresz­cie nowy po­czą­tek.

Po­wta­rza­łem to za­gra­nie przy każ­dym na­uczy­cie­lu. Po­wta­rza­nie od­gry­wa za­sad­ni­czą rolę nie tyl­ko w tre­su­rze zwie­rząt, ale i lu­dzi. Mię­dzy jed­nym chłop­cem o po­spo­li­tym na­zwi­sku a dru­gim wy­bie­ga­łem na śro­dek kla­sy i ilu­stro­wa­łem, cza­sa­mi strasz­li­wie skrzy­piąc kre­dą, moje po­now­ne na­ro­dzi­ny. Do­szło do tego, że po kil­ku ta­kich wy­stę­pach chłop­cy śpiew­nie re­cy­to­wa­li tekst ra­zem ze mną i to cre­scen­do, po szyb­kim za­czerp­nię­ciu po­wie­trza, gdy pod­kre­śla­łem wła­ści­wą nutę, koń­czy­ło się tak po­ry­wa­ją­cym wy­ko­na­niem mo­je­go imie­nia i na­zwi­ska, że każ­dy dy­ry­gent chó­ru padł­by z za­chwy­tu. Kil­ku pod­po­wia­da­ło mi szep­tem: – Trzy! Prze­ci­nek! Je­den! Czte­ry!, gdy pi­sa­łem szyb­ko po ta­bli­cy, na za­koń­cze­nie tego kon­cer­tu prze­ci­na­jąc koło z ta­kim roz­ma­chem, że w po­wie­trze le­cia­ły ka­wał­ki po­ła­ma­nej kre­dy.

Kie­dy od tam­te­go dnia pod­no­si­łem rękę, co ro­bi­łem przy każ­dej oka­zji, na­uczy­cie­le udzie­la­li mi gło­su, wy­po­wia­da­jąc jed­ną sy­la­bę, któ­ra brzmia­ła w mo­ich uszach jak mu­zy­ka. Inni ucznio­wie po­szli za ich przy­kła­dem. Na­wet te dia­bły ze Świę­te­go Jó­ze­fa. Imię chwy­ci­ło. Na­praw­dę je­ste­śmy na­ro­dem in­ży­nie­rów: nie­dłu­go póź­niej chło­piec na­zwi­skiem Ompra­kaś na­zwał się Ome­gą, inny przed­sta­wiał się jako Ip­sy­lon i wkrót­ce mie­li­śmy Gam­mę, Lamb­dę i Del­tę. Ja jed­nak by­łem pierw­szym Gre­kiem w Pe­tit Se­mi­na­ire i naj­moc­niej utrwa­li­łem się w świa­do­mo­ści ko­le­gów. Za­apro­bo­wał to na­wet mój brat, ka­pi­tan dru­ży­ny kry­kie­ta, miej­sco­we bo­żysz­cze. W na­stęp­nym ty­go­dniu wziął mnie na bok.

– Po­dob­no masz ja­kieś nowe prze­zwi­sko? – za­gad­nął.

Mil­cza­łem. Bo kpi­ny z jego stro­ny były nie­unik­nio­ne. Nie dało się przed nimi uciec.

– Nie wie­dzia­łem, że tak lu­bisz pi­sklę­ta.

Pi­sklę­ta? Ro­zej­rza­łem się wo­kół. Nie chcia­łem, żeby ktoś usły­szał, co za­raz po­wie Rawi, a już na pew­no nie któ­ryś z jego pod­nóż­ków.

– Rawi, o czym ty mó­wisz? – za­py­ta­łem szep­tem.

– Mnie się ta ksyw­ka po­do­ba, bra­cisz­ku. Zresz­tą każ­da jest lep­sza od Pis­sin­ga. Na­wet Pi-pi.

Od­cho­dząc, uśmiech­nął się i za­py­tał:

– Coś taki czer­wo­ny na twa­rzy?

Ale po­tem już dał mi spo­kój.

I tym spo­so­bem zna­la­złem uciecz­kę w grec­kiej li­te­rze, po­dob­nej do cha­łu­py kry­tej bla­chą fa­li­stą, w tej nie­uchwyt­nej, ir­ra­cjo­nal­nej licz­bie, za po­mo­cą któ­rej ucze­ni pró­bu­ją zro­zu­mieć wszech­świat.

ROZ­DZIAŁ 6

Jest zna­ko­mi­tym ku­cha­rzem. W jego prze­grza­nym domu za­wsze pach­nie czymś pysz­nym. Pół­ka z przy­pra­wa­mi wy­glą­da jak re­gał ap­tecz­ny. Kie­dy otwie­ra lo­dów­kę albo szaf­ki ku­chen­ne, uka­zu­je się mnó­stwo ety­kiet, któ­rych zu­peł­nie nie znam, nie umiem na­wet po­wie­dzieć, w ja­kim ję­zy­ku zo­sta­ły za­pi­sa­ne. Je­ste­śmy w In­diach. Ale świet­nie so­bie ra­dzi tak­że z za­chod­ni­mi po­tra­wa­mi. Przy­rzą­dza mi naj­bar­dziej pi­kant­ny, a mimo to naj­de­li­kat­niej­szy ma­ka­ron z se­rem, jaki kie­dy­kol­wiek ja­dłem. A jego we­ge­ta­riań­skie ta­cos wzbu­dzi­ły­by za­zdrość wszyst­kich mek­sy­kań­skich sze­fów kuch­ni.

Za­uwa­żam coś jesz­cze: jego szaf­ki ku­chen­ne są peł­ne je­dze­nia. Za każ­dy­mi drzwicz­ka­mi, na każ­dej pół­ce wzno­szą się pi­ra­mi­dy sta­ran­nie po­usta­wia­nych pu­szek i pu­de­łek. Za­pa­sy je­dze­nia, któ­re prze­trwa­ły­by ob­lę­że­nie Le­nin­gra­du.

ROZ­DZIAŁ 7

Mia­łem szczę­ście tra­fić w mło­do­ści na kil­ku świet­nych na­uczy­cie­li, za­rów­no męż­czyzn, jak i ko­bie­ty, któ­rzy prze­bi­li się do mo­je­go ciem­ne­go łba i za­pa­li­li w nim ka­ga­nek. Jed­nym z nich był pan Sa­tiś Ku­mar, na­uczy­ciel bio­lo­gii w Pe­tit Se­mi­na­ire i ak­tyw­ny ko­mu­ni­sta, któ­ry ży­wił nie­za­chwia­ną na­dzie­ję, że oby­wa­te­le Ta­mil­na­du prze­sta­ną w koń­cu wy­bie­rać na swo­ich przy­wód­ców gwiaz­dy fil­mo­we i pój­dą za przy­kła­dem Ke­ra­li. Wy­glą­dał bar­dzo dziw­nie. Miał spi­cza­sty czu­bek gło­wy, zu­peł­nie łysy, i naj­więk­szy pod­bró­dek, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem; a wą­skie ra­mio­na kon­tra­sto­wa­ły z wy­dat­nym brzu­chem, przy­po­mi­na­ją­cym pod­nó­że góry, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że ta góra była jak­by za­wie­szo­na w po­wie­trzu, bo ury­wa­ła się na­gle i zni­ka­ła ho­ry­zon­tal­nie w spodniach. Było dla mnie za­gad­ką, jak jego nogi, cien­kie jak pa­ty­ki, utrzy­my­wa­ły tkwią­cy na nich cię­żar, ale mu­sia­ły ja­koś da­wać radę, choć cza­sa­mi po­ru­sza­ły się dzi­wacz­nie, jak­by zgi­na­ły się w ko­la­nach na wszyst­kie stro­ny. Cała jego syl­wet­ka mia­ła geo­me­trycz­ny kształt: moż­na by od­nieść wra­że­nie, że skła­da się z dwóch trój­ką­tów, mniej­sze­go i więk­sze­go, ba­lan­su­ją­cych na dwóch rów­no­le­głych li­niach, ja­ki­mi były nogi. Ale sta­no­wi­ła żywy or­ga­nizm, po­kry­ty bro­daw­ka­mi, ze ster­czą­cy­mi z uszu kęp­ka­mi czar­nych wło­sów. I spra­wia­ła sym­pa­tycz­ne wra­że­nie. Bo nie­mal na całą sze­ro­kość trój­ką­ta, jaki two­rzy­ła gło­wa, roz­cią­gał się uśmiech.

Pan Ku­mar był pierw­szym za­przy­się­głym ate­istą, ja­kie­go po­zna­łem. Od­kry­łem to nie w kla­sie, pod­czas lek­cji, lecz w zoo. Był tam sta­łym by­wal­cem, czy­tał ta­blicz­ki z na­zwa­mi oraz cha­rak­te­ry­sty­ką ga­tun­ków i za­chwy­cał się wszyst­ki­mi zwie­rzę­ta­mi, któ­re wi­dział. Każ­de było dla nie­go trium­fem lo­gi­ki i me­cha­ni­ki, a przy­ro­da jako ca­łość sta­no­wi­ła wy­jąt­ko­wo pięk­ną ilu­stra­cję kon­cep­cji na­uko­wych. Kie­dy zwie­rzę­ta czu­ły po­trze­bę łą­cze­nia się w pary, w wy­da­wa­nych przez nie od­gło­sach go­do­wych sły­szał na­zwi­sko Gre­go­ra Men­dla, ojca ge­ne­ty­ki; gdy mu­sia­ły wy­ka­zać bo­jo­wość – przy­wo­ły­wa­ły we­dług nie­go Ka­ro­la Dar­wi­na, ojca se­lek­cji na­tu­ral­nej, a to, co bra­li­śmy za be­cze­nie, mru­cze­nie, sy­cze­nie, pry­cha­nie, ry­cze­nie, war­cze­nie, wy­cie, ćwier­ka­nie i skrze­cze­nie, brzmia­ło w jego uszach jak cu­dzo­ziem­ski ak­cent. Pan Ku­mar cha­dzał do zoo, żeby po­czuć puls wszech­świa­ta, wów­czas za po­mo­cą ste­to­sko­pu, ja­kim był jego umysł, upew­niał się, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, na­praw­dę w po­rząd­ku, i gdy opusz­czał ogród, czuł się na­uko­wo od­świe­żo­ny.