Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Młode ciemności

Młode ciemności

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63773-83-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Młode ciemności

 

Młode ciemności są kontynuacją znanej już Czytelnikom dylogii: Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd. Tak więc to kolejny, już trzeci z kolei tom powieściowej sagi rodu Dolinów. Sagi o niezwykle dramatycznych, kresowo-syberyjskich losach czasów wojny i tuż powojennych dziejach tej rodziny.

Cykl powieściowy Zbigniewa Domino to „epicki obraz” masowej deportacji Polaków przez Rosję Sowiecką na Syberię i do Kazachstanu. To znakomite, literackie ujęcie polskiej tematyki zesłańczej w okresie II wojny światowej (Syberada polska, tom I). Zaś Czas kukułczych gniazd (tom II) to wyraziste, przenikliwe zobrazowanie procesu wtapiania się powracających po wojnie Polaków z Sybiru do tuż powojennej Polski, głównie na Ziemie Zachodnie. Z wielką, pisarską szczerością i odwagą ukazuje Autor tragedię ludności niemieckiej przymusowo wysiedlonej z ziem, które weszły w granice powojennej Polski. Wg zgodniej opinii krytyki Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd to świetna pisarska robota.

Ogromne powodzenie obu książek, a także liczne listy i spotkania Sybirakami, z dawnymi towarzyszami niedoli, sprawiły, że Zbigniew Domino powrócił raz jeszcze do tematyki zesłańczej i napisał książkę Tajga. Tamtego lata w Kajenie po raz kolejny opisując gehennę przeżyć łagrowych zesłańców na tle pięknej i potężnej przyrody. Tajga jest swego rodzaju uzupełnieniem, swoistym suplementem pierwszych części „Syberiady”.

W Młodych ciemnościach (tom III) autor stara się wiernie podążać za jednym z głównych bohaterów tej trylogii, Staszkiem Doliną. Towarzyszy mu w latach jego chłopięcego dojrzewania, burzliwej, często niepokornej, młodości „durnej i chmurnej”. W chwilach jego neofickiego społecznego zaangażowania i entuzjazmu, ale też w momentach miłosnych zauroczeń i doznań. Słowem, we wszystkich młodzieńczych wzlotach i upadkach. Tak więc Czytelnik Młodych ciemności ma okazję sporo dowiedzieć się nie tylko o Staszku Dolinie, ale i o tak dawno minionych czasach i o ludziach w nie uwikłanych.

Na podstawie powieści Zbigniewa Domino „Syberiada Polska” powstaje film fabularny, pod tym samym tytułem, w reżyserii Janusza Zaorskiego, którego premiera kinowa planowana jest na 10 lutego 2013 r. 

Polecane książki

Na zapleczu nieczynnego sklepu mięsnego policjanci znajdują niezidentyfikowane zwłoki młodej kobiety, której zaszyto usta i… krocze. Do sekcji zwłok przystępuje doktor Winston i jego młodziutki asystent. Oględziny przynoszą jednak więcej pytań niż odpowiedzi, a ich tragiczny finał wywołuje niemałą p...
Sir Nolan Grey, namiętny karciarz, wyjeżdża do Włoch, aby w Wenecji spędzić karnawał i znaleźć nowych partnerów do gry. Już pierwszej nocy bierze udział w pasjonującej rozgrywce z hrabią Minottim. Wszystko zapowiada kolejną wysoką wygraną, kiedy nagle hrabia proponuje jako stawkę dziewict...
O wszechstronnym działaniu ziół nie trzeba nikogo przekonywać. Któż z nas w chwilach kryzysowych nie pił mięty czy nie płukał włosów w korze dębowej? A herbatka malinowa i okłady z babki lancetowatej?! W prezentowanej książce Teresa Stąpór omawia cudowne właściwości lecznicze tak powszechnie pr...
Tematycznie ułożone sprawdziany z biologii (z kartami odpowiedzi) dla klasy trzeciej gimnazjum: Podstawy genetyki, Genetyka człowieka, Zadania z genetyki, Podstawy ekologii, Problemy środowiska i ochrona przyrody, Ewolucja życia, Sprawdzian wiedzy biologicznej przed egzaminem. Zadania zawarte w tej ...
Premierowy wybór prozy wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej pisarki Sarah Hall. Niezwykły zbiór zmysłowych, czasem mrocznych opowiadań, które rozgrywają się w zaskakujących krajobrazach – wiejskich, przemysłowych, psychologicznych – nieustannie rezonujących niepokoje...
Od kilkunastu lat obserwujemy rosnące zainteresowanie historią kabaretu okresu międzywojennego. Na temat teatrów rewiowych ukazują się publikacje naukowe i popularne. Także liczne biografie artystów w nich występujących. Wydawane są płyty z dawnymi piosenkami, w oryginalnych i współczesnych wykonani...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Domino

Pro­jekt okład­ki: Ja­cek Woź­niak

Re­dak­cja: Jo­lan­ta Kar­bow­ska

Re­dak­tor tech­nicz­ny: Pa­weł Żuk

Foto:Zbi­gniew Grzyś

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Do­mi­no

© Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2012

Wszel­kie pra­wa, włącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

In­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

E-mail:wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

In­ter­net: www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-62304-87-5

Skład i ła­ma­nie: www.an­ter.waw.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pa­mię­ci Ro­dzi­ców mo­ich,

An­to­ni­ny i Sta­ni­sła­wa Do­mi­nów,

ze­słań­ców sy­be­ryj­skich –

tę książ­kę po­świę­cam

Au­tor

„Do­bro – ro­dzi się w taj­ni­kach mo­je­go ser­ca,

Praw­da – wśród mło­dych ciem­no­ści mo­je­go poj­mo­wa­nia”.

Jean Paul Sar­tre, Sło­wa

1

Oj­ciec się żeni!

Kie­dy Sta­szek Do­li­na pierw­szy raz o tym od ojca usły­szał, za­nie­mó­wił, nie wie­dział, co o tym my­śleć. Jak to, oj­ciec się żeni? Z kim, kie­dy, dla­cze­go? To zna­czy, że do ich domu spro­wa­dzi so­bie ja­kąś obcą ko­bie­tę i bę­dzie chciał, żeby taka jemu, Stasz­ko­wi i młod­szym bra­ciom, Tad­ko­wi i Jaś­ko­wi mat­ko­wa­ła. Co praw­da, już raz tak w ich ro­dzi­nie było z Bro­nią Bar­ską, po śmier­ci Stasz­ko­wej mamy, na Sy­bi­rze. Ale Bro­nia, to była Bro­nia! Nie­mal od pierw­sze­go dnia z Tad­kiem uzna­li ją za swo­ją, bo sy­bi­racz­ka jak oni, na­wet w tym sa­mym ba­ra­ku miesz­ka­ła. Nie­ste­ty, zmar­ło się Bro­ni wcze­sną wio­sną tego roku, już tu­taj, w Zie­lo­nym Polu. Nie zdą­ży­ła się Pol­ską i pier­wo­rod­nym syn­kiem na­cie­szyć… Oj­ciec się żeni!

Oj­ciec to oj­ciec, sko­ro tak so­bie po­sta­no­wił, to na swo­im po­sta­wi i co oni mają tu do ga­da­nia. Ale po­wie­dział­by im przy­najm­niej, z kim się żeni. Kto ma być tą ma­co­chą? Ale o tym oj­ciec ani mru-mru. Za­sko­czo­ny Sta­szek nie śmiał go o to py­tać, a Ta­dek, co tam Ta­dek, nie mó­wiąc już o Jaś­ku nie­mow­la­ku.

Oj­ciec się żeni! Oj­ciec się żeni! A to ci do­pie­ro hi­sto­ria. Stasz­ko­wi nie po­zo­sta­ło więc nic in­ne­go, tyl­ko trwać w tym nie­mym zdu­mie­niu i cze­kać.

*

Je­sień czter­dzie­ste­go siód­me­go roku za­wi­ta­ła do Zie­lo­ne­go Pola w samą porę. Ba­dy­lo­wy­mi dy­ma­mi włó­czy­ła się po kar­to­fli­skach, co­raz krót­sze dni zna­czy­ła wie­czor­ny­mi mgła­mi, rześ­kie po­ran­ki sre­brzy­ła de­li­kat­nym szro­nem. Ale po­go­da wciąż jesz­cze sta­ła sło­necz­na i cie­pła. Żni­wa skoń­czo­ne, sno­py zwie­zio­ne do sto­dół cze­ka­ją na omło­ty. Po­zo­sta­ło jesz­cze po­śpie­szyć się z wy­kop­ka­mi, bo je­sień, jak to je­sień, lada dzień z po­god­nej może się zmie­nić w zim­ną i słot­ną. A ko­pać w tym roku było co, bo nie tyl­ko ziem­nia­ki, ale i bu­ra­ki cu­kro­we wy­jąt­ko­wo ob­ro­dzi­ły. To­też zie­lo­no­po­la­nie krzą­ta­li się przy ich zbio­rze od świ­tu do zmierz­chu.

W go­spo­dar­stwie Do­li­nów było po­dob­nie. Przy wy­kop­kach ziem­nia­ków są­sie­dzi po­ma­ga­li so­bie na­wza­jem, ale już ze zwóz­ką z pola i kop­co­wa­niem Jan Do­li­na ra­dził so­bie ze swo­imi sy­na­mi, Stasz­kiem i Tad­kiem. Sta­szek, wia­do­mo, osiem­na­sto­la­tek pra­wie, ale Ta­dek, chłop­czy­na za­le­d­wie dzie­się­cio­let­ni, same do­bre chę­ci nie wy­star­czą, jaka siła, taka z nich i po­moc.

Zmierz­cha­ło się, kie­dy z ostat­nim wo­zem ziem­nia­ków zjeż­dża­li z pola. Ta­dek w ostat­niej chwi­li zdą­żył jesz­cze kil­ka pie­czo­nych ziem­nia­ków z ogni­ska wy­grze­bać i jed­ne­go bra­tu pod­rzu­cił. Go­rą­cy, spa­lo­ny, bez soli, tfu! Co tam ja­kiś kar­to­fel, so­bo­ta dzi­siaj! Sta­szek po ci­chu prze­my­śli­wał, jak­by tu dziś wie­czo­rem zmy­lić oj­cow­skie tro­py i choć na chwil­kę do Kryś­ki się wy­rwać. Cały ty­dzień się nie wi­dzie­li. Zje­cha­li do obej­ścia, a tu jesz­cze trze­ba ziem­nia­ki skop­co­wać.

Oj­ciec dy­ry­go­wał przy kop­cu, co i jak, po­krzy­ki­wał. Cały dzień był wy­raź­nie nie w so­sie. Albo mil­czał po­nu­ro, to znów de­ner­wo­wał się z byle po­wo­du, nic mu nie pa­so­wa­ło. Na­wet mer­da­ją­cy ogo­nem Fryc obe­rwał kop­nia­ka, kie­dy za­plą­tał się mu pod no­ga­mi. Chłop­cy wie­dzie­li, że w ta­kich chwi­lach nie ma co fi­lo­zo­fo­wać, tyl­ko mil­czeć i ro­bić, co każe. Pod­gar­nę­li ziem­nia­ki, przy­kry­li sło­mą. Ta­dek po­biegł po kro­wy przy­wią­za­ne na ko­ni­czy­sku. Sta­szek od­je­chał wo­zem pod przy­pust, wy­przągł ko­nie, na­po­ił i za­ło­żył im na noc ob­ro­ku. Oj­ciec ła­do­wał świ­niom do ko­ryt kar­mę z pa­row­ni­ka, wście­kał się, bo głod­ne się roz­py­cha­ły i kwi­cza­ły wnie­bo­gło­sy. A jesz­cze trze­ba było dwie kro­wy wy­do­ić, a w tym ojca ża­den z chło­pa­ków ra­czej nie umiał wy­rę­czyć. Ta­dek był za mały, a Sta­szek, choć „sta­ry pa­stuch”, jesz­cze z Sy­bi­ru, też się za bar­dzo do do­je­nia nie pa­lił. Co in­ne­go tam, w taj­dze, u przy­ła­szo­nej kro­wy ze dwa łyki mle­ka do ko­cioł­ka wy­ci­snąć, a co in­ne­go tu­taj dwie kro­wy po­rząd­nie wy­do­ić.

Sie­dzie­li przy ko­la­cji. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów, ści­ślej, od śmier­ci Bro­ni, na ko­la­cję pra­wie za­wsze je­dli to samo: chleb z ma­słem i świe­żo do­jo­ne mle­ko. W le­cie, kto chciał od­mia­ny, mógł się kwa­śne­go mle­ka na­pić, a kie­dy oj­ciec ro­bił ma­sło, to ma­ślan­ki. Cza­sa­mi ser­wo­wał im ser, roz­drob­nio­ny z zie­lo­ny­mi cy­bu­cha­mi i śmie­ta­ną. Rano, też pra­wie co­dzien­nie, oj­ciec so­bie i Tad­ko­wi sma­żył ja­jecz­ni­cę na sło­ni­nie. Sta­szek na taką ucztę miał oka­zję tyl­ko przy nie­dzie­li, bo w cią­gu ty­go­dnia, śpie­sząc się na ry­chły po­ciąg do Mia­stecz­ka, ła­pał co mu tam pod rękę wpa­dło, naj­czę­ściej paj­dę chle­ba, łap­czy­wie mle­kiem po­pi­ja­ną. Z obia­da­mi też u nich róż­nie by­wa­ło. W cią­gu ty­go­dnia, ale nie za­wsze, oj­ciec wie­czo­rem go­to­wał zupę. Naj­czę­ściej był to krup­nik z ka­wał­kiem za­so­lo­nej, po­żół­kłej sło­ni­ny, któ­rą oj­ciec za­chwa­lał i z rze­szow­ska na­zy­wał „szpyr­ką”. Star­cza­ło im tego ja­dła na dzień, dwa, do­pó­ki nie ski­sło. No i nie­śmier­tel­ne tłu­czo­ne ziem­nia­ki „omasz­czo­ne skwar­ka­mi”, z kwa­śnym mle­kiem albo z ma­ślan­ką. Tyl­ko w nie­dzie­lę oj­ciec obo­wiąz­ko­wo i nie­zmien­nie go­to­wał wiel­ki gar­nek ro­so­łu. I tyl­ko z kury. Zresz­tą, skąd niby miał wziąć wo­ło­wi­nę? Co so­bo­ta wie­czo­rem, kie­dy kury usa­do­wi­ły się na grzę­dzie, oj­ciec wy­ła­wiał upa­trzo­ną… i ciup jej łeb sie­kie­rą na pniacz­ku. Po­tem trze­ba było kurę spa­rzyć, osku­bać, do cze­go naj­czę­ściej na­ga­niał sy­nów. Pew­nie dla­te­go kur w ich obej­ściu nig­dy nie bra­ko­wa­ło, a oj­ciec o ich roz­mna­ża­nie dbał jak rzad­ko, bo na wio­snę za kur­czę­ta­mi aż do Sy­co­wa po­tra­fił po­je­chać. Na­rze­kał tyl­ko, że ma­ka­ro­nu, klu­sek do ro­so­łu nie umie zro­bić, dla­te­go ro­sół wci­na­li za­wsze z ziem­nia­ka­mi.

Tak więc rze­czo­nej so­bo­ty po wy­kop­kach sie­dzie­li we trój­kę przy ko­la­cji. Je­dli w mil­cze­niu. Stasz­ko­wi aż się pa­li­ło, żeby jak naj­prę­dzej wstać od sto­łu, ale ojcu się nie śpie­szy­ło, a Ta­dek, jak na złość, chy­ba już trze­ci raz wy­cią­gał gar­nu­szek po do­lew­kę. Sta­szek nie wy­trzy­mał i syk­nął mu do ucha: „Pęk­niesz, kur­cze, albo się w nocy zle­jesz”. Ta­dek po­ka­zał mu ję­zyk. Sto­ją­ca na ko­mo­dzie naf­to­wa lam­pa smęt­nie za­mru­ga­ła. „Pew­nie naf­ty za­czy­na bra­ko­wać. Po ciem­ku wy­trzy­ma­my, a ju­tro się do­le­je”. Oj­ciec po­dał Tad­ko­wi po­sma­ro­wa­ną krom­kę, a so­bie do­lał mle­ka. „Chcesz?” – spy­tał Stasz­ka. Ten prze­czą­co po­krę­cił gło­wą i sie­dział jak na szpil­kach. Lam­pa do­tli­ła się i zga­sła. Ciem­no i ci­cho. Oj­ciec siorb­nął ostat­ni łyk mle­ka i gło­śno stuk­nął gar­nusz­kiem o stół. Już wsta­wał, ale jak­by się roz­my­ślił, bo przy­siadł zno­wu. Chwi­lę trwa­ło, nim się ode­zwał. Cięż­ko wes­tchnął:

– Po­słu­chaj­cie mnie chło­pa­ki uważ­nie, bo mu­szę wam coś waż­ne­go po­wie­dzieć… Chy­ba sami wi­dzi­cie, że tak, jak my te­raz ży­je­my, żyć się dłu­żej nie da. Od kie­dy w tym domu Bro­ni, praw­dzi­wej go­spo­dy­ni, za­bra­kło, wszyst­ko co­raz bar­dziej scho­dzi na psy… Wstyd mi się przed wami przy­znać, ale ja już na­praw­dę z tym wszyst­kim so­bie nie ra­dzę. Dom, go­spo­dar­stwo, chu­do­ba, wszyst­ko na mo­jej gło­wie. A i wy zresz­tą też. No, może ty, Sta­siu, boś star­szy, w ży­ciu byś so­bie już ja­koś po­ra­dził, ale Ta­dziu? A co do­pie­ro o ma­łym Jaś­ku po­wie­dzieć? Na­wet go ra­zem z nami nie ma i bie­dak po ob­cych ką­tach musi się tu­łać. Niby u Bar­skich jest, u bab­ki swo­jej i u cio­tek, ale prze­cież nie z nami, nie w ro­dzin­nym domu.

Oj­ciec ener­gicz­nie wstał od sto­łu, pod­szedł do okna i dłuż­szą chwi­lę ga­pił się w ciem­ność. Sta­szek z Tad­kiem sie­dzie­li jak tru­sie. Oj­ciec od­wró­cił się, pod­szedł po­ło­żył im ręce na ra­mio­nach.

– Więc, tak, chło­pa­ki, po­wiem wam tyle, że w na­szej sy­tu­acji nie ma in­ne­go wyj­ścia, tyl­ko mu­szę się oże­nić… Po­trzeb­na jest wam mat­ka, a mnie praw­dzi­wa go­spo­dy­ni, a nie ja­kaś tam słu­żą­ca czy inne fiu bździu. Że­nię się! To wła­śnie chcia­łem wam dzi­siaj po­wie­dzieć. A oże­nić się mu­szę, bo da­lej tak żyć się nie da.

Oj­ciec się żeni! Nic dziw­ne­go, że po ta­kiej wia­do­mo­ści, któ­ra spa­dła na nie­go jak grom z ja­sne­go nie­ba, Stasz­ko­wi tego wie­czo­ru na­wet spo­tka­nia z Kryś­ką się ode­chcia­ło. Za­my­ślo­ny wy­niósł mied­ni­cę na ga­nek, za­czerp­nął wody ze stud­ni i za­brał się do my­cia. A po­tem na­go­nił Tad­ka do tego sa­me­go, choć ten jak zwy­kle kom­bi­no­wał, żeby się od tych wie­czor­nych po­my­wek uchy­lić. „Bierz my­dło i nogi do­brze wy­szo­ruj, bo masz na nich zie­mi gru­biej niż po­de­szwa”. „Czy­ste mam, co do­pie­ro za sto­do­łą po ro­sie la­ta­łem, to mi się wy­my­ły”. „Szo­ruj, szo­ruj, nie ma­rudź, bo ci za­raz szczot­ką ry­żo­wą po­mo­gę”. Bra­cia od za­wsze spa­li w jed­nym po­ko­ju. Ta­dek za­sy­piał pra­wie na­tych­miast i sen miał ka­mien­ny. Nie bu­dził się, na­wet kie­dy Sta­szek wcze­snym świ­tem zry­wał się i śpie­szył na po­ciąg, któ­rym co­dzien­nie do­jeż­dżał do gim­na­zjum w Mia­stecz­ku. Rzad­ko też sły­szał, kie­dy Sta­szek, wra­ca­jąc z wie­czor­nych wy­pa­dów na wieś, do Kryś­ki, wdra­py­wał się do po­ko­ju przez za­po­bie­gli­wie nie­przy­mknię­te okno. W ta­jem­ni­cy przed oj­cem, była to je­dy­na dro­ga po­wro­tu, bo na noc oj­ciec oso­bi­ście spusz­czał Fry­ca spod budy na drut i za­my­kał drzwi do domu na klucz.

Ale tam­te­go wie­czo­ru Tad­ko­wi też się nie spa­ło. Wier­cił się na swo­im po­sła­niu, coś tam po­mru­ki­wał i cięż­ko wzdy­chał.

– Śpij ty wresz­cie! Rzu­ca się, jak­by go ma­la­ria tłu­kła.

– Cie­bie by też tłu­kła… Przez to two­je głu­pie my­cie nogi mnie tak pie­ką, jak­bym się po­krzy­wa­mi spa­rzył.

– Po­śliń pal­ce i po­trzyj, to ci ulży. Śpij, nie ma­rudź. – Ta­dek przy­siadł i śli­nił nogi.

– Sta­szek, śpisz?

– Przy to­bie się wy­śpisz. Co tam zno­wu?

– Ta­tuś nam dzi­siaj po­wie­dział, że się żeni. No to niby jak?

– Je­śli po­wie­dział, to pew­nie tak zro­bi, oże­ni się i już. Co my tu mamy do ga­da­nia.

– Ale ja nie o tym, tyl­ko…

– A o czym?

– Bo, co to zna­czy, że ta­tuś się oże­ni? To co wte­dy, jak to bę­dzie wy­glą­da­ło, co z nami bę­dzie? – Tym ra­zem Sta­szek aż przy­siadł.

– Wiesz ty co, nie my­śla­łem żeś ty jesz­cze taki głu­pi! Nie wiesz, co to zna­czy się oże­nić? We­se­la w Zie­lo­nym Polu nie wi­dzia­łeś? Jak by ci tu jesz­cze wy­tłu­ma­czyć… Naj­pierw do­ga­du­je się chłop z babą, że się po­że­nią. A jak się do­ga­da­ją, to jadą do ko­ścio­ła i ksiądz daje im ślub i mówi im, że od tej chwi­li są oże­nie­ni; on jest jej mę­żem a ona jego żoną. To się na­zy­wa oże­nek. I tyle.

– To co, jak ta­tuś bę­dzie się że­nił, to też zro­bi ta­kie we­se­le?

– Nie wiem, jak ta­tuś się bę­dzie że­nił, zro­bi we­se­le czy nie, ale naj­pierw musi so­bie jesz­cze tę żonę zna­leźć. Ja­kąś ko­bie­tę. Baby do że­niacz­ki trze­ba.

– A jak taką znaj­dzie i się oże­nią, to co po­tem?

– Co po­tem, co po­tem… Przy­pro­wa­dzi ta­tuś tę ko­bie­tę do na­sze­go domu, po­wie nam, że to jest jego żona i każe nam, że­by­śmy na nią „ma­mu­siu” wo­ła­li.

– Jak to? Na obcą ko­bie­tę mamy wo­łać „ma­mu­siu”? Nig­dy!

– A na Bro­nię to nie wo­ła­łeś? Od sa­me­go po­cząt­ku tyl­ko „mamo, ma­mu­siu”…

– Mama Bro­nia… Mama Bro­nia to co in­ne­go. To była na­sza mama praw­dzi­wa, a ta obca, to naj­wy­żej może być ma­co­cha. Jak u Fred­ka Dud­ka, co ze mną do szko­ły cho­dzi. Też ma ma­co­chę.

– Ta­kiś mą­dry? To co, bę­dziesz wo­łał na nią „ma­co­cho”, czy jak? A zresz­tą, zo­ba­czy­my, jak bę­dzie. A może jesz­cze się oj­ciec roz­my­śli i wca­le się nie oże­ni…

– Ja bym też wo­lał, żeby się ta­tuś nie że­nił…

– Wo­lał nie wo­lał, co my tu z tobą mamy do ga­da­nia. Trud­no, jak bę­dzie, tak bę­dzie. Śpij­my. Ale jesz­cze ci tyl­ko po­wiem, że na­sza ro­dzo­na, praw­dzi­wa mama mia­ła na imię An­to­ni­na i umar­ła w Ka­lu­czem, na Sy­bi­rze. Pa­mię­tasz ty na­szą mamę choć tro­chę?

– Jak przez mgłę, wi­dzę, nie wi­dzę… Albo na­wet wca­le…

– Pę­drak jesz­cze, kie­dy umar­ła, by­łeś. Spuch­nię­ty z gło­du, brzuch mia­łeś jak bę­ben, nogi jak pa­ty­ki. No­sić cię trze­ba było. Mama cały czas cię na rę­kach dźwi­ga­ła, a samą byle wiatr z nóg zwa­lał.

– Nie pa­mię­tam mamy, nic nie pa­mię­tam. A z Sy­bi­ru to do­pie­ro tro­chę pa­mię­tam, jak my w tym Tu­łu­nie byli, coś wte­dy tego ka­re­go ko­nia w prze­rę­bli uto­pił. No, a po­tem, już ja­ke­śmy w tym sow­cho­zie, w Bo­ro­win­ce, byli… Mama Bro­nia już wte­dy z nami była, a ta­tuś na woj­nę po­szedł. Pa­mię­tam na­wet, jak się ten wilk do cie­bie przy­plą­tał.

– …Din­go! Tak jak­bym te­raz go wi­dział. Od­jeż­dża­my na za­wsze z Bo­ro­win­ki, wa­go­ny w Tu­łu­nie do Pol­ski cze­ka­ją. Na­gle, pa­trzę, a mój Din­go sie­dzi na tyl­nych ła­pach na ska­le wy­so­kiej i na mnie pa­trzy. Pew­nie po­że­gnać się chciał. „Din­go! Din­go!” – wo­łam, a on uniósł się wol­no, po­pa­trzył na mnie, ale nie pod­szedł, tyl­ko od­wró­cił się i znik­nął w taj­dze. Po­tę­ga, nie wilk! Jak te­raz go wi­dzę. Cie­ka­we, co się z nim po na­szym wy­jeź­dzie sta­ło. Naj­pew­niej wró­cił do taj­gi i zdzi­czał. Ale te­raz to już na­praw­dę śpi­my. Do­bra­noc.

– Do­bra­noc… Sta­szek, ale obie­caj mi, że o na­szej praw­dzi­wej ma­mie to mi jesz­cze kie­dyś opo­wiesz. Do­brze? Bo ja na­praw­dę mamy nie pa­mię­tam. Nic, ale to nic…

– Opo­wiem ci, opo­wiem. A może kie­dyś sama ci się przy­śni, bo mi cza­sem się śni.

Przy­na­glał Tad­ka do spa­nia, ale kie­dy tam­ten od daw­na po­chra­py­wał, a może po­chli­py­wał przez sen, Sta­szek wciąż nie mógł usnąć. My­śli fru­wa­ły mu po gło­wie, ja­kieś cha­otycz­ne, nie­zbor­ne i ra­czej nie­we­so­łe. I wszyst­kie, od Po­do­la przez Sy­bir po Zie­lo­ne Pole, od kie­dyś tam do dziś, wszyst­kie wra­ca­ły, sku­pia­ły się na tym, co dzi­siaj przy ko­la­cji usły­szał: „Oj­ciec się żeni!”.

Pierw­szą żoną ojca była An­to­ni­na, To­sia, Stasz­ko­wa i Tad­ko­wa mama, któ­ra zmar­ła w Ka­lu­czem na Sy­bi­rze. Dru­gą była Bro­nia, Po­do­lan­ka spod Za­lesz­czyk i sy­bi­racz­ka. Zmar­ła już tu­taj, w Zie­lo­nym Polu, przy po­ro­dzie Jaś­ka. Jak­że nie­daw­no temu, tej wio­sny, to nie­szczę­ście z Bro­nią im się przy­tra­fi­ło. A te­raz oj­ciec ma so­bie trze­cią żonę do ich domu przy­pro­wa­dzić. I zno­wu za­cznie się wszyst­ko od nowa, tak jak to z Bro­nią było, kie­dy oj­ciec ją pierw­szy raz do ba­ra­ku przy­pro­wa­dził i na­zwał swo­ją żoną. A Sta­szek, zbun­to­wa­ny, ma­ją­cy w świe­żej pa­mię­ci mamę, jej śmierć i grób nad Poj­mą, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc szloch, wy­biegł, za­nu­rzył w taj­gę i dłu­go nie wra­cał.

A po­tem chy­ba ze dwa lata mu­sia­ło mi­nąć, oj­ciec wte­dy na woj­nie już był, żeby Sta­szek z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli na­zwał Bro­nię mamą. Pa­mię­ta, jak Bro­nia, tą „mamą” wy­raź­nie za­sko­czo­na, roz­czu­li­ła się, roz­pła­ka­ła. I tak już po­tem mię­dzy nimi zo­sta­ło. Cie­ka­we, jak z tym „mat­ko­wa­niem” bę­dzie, je­śli na­praw­dę ta trze­cia żona u boku ojca w ich domu się po­ja­wi. Oj­ciec się żeni! A może tyl­ko tak mu się po­wie­dzia­ło? Wy­mę­czo­ny ro­bo­tą, zde­ner­wo­wa­ny, mógł mieć dzi­siej­sze­go wie­czo­ru wszyst­kie­go dość. Choć z dru­giej stro­ny, oj­ciec nie z tych, co sło­wa na wiatr rzu­ca­ją, jak już coś po­wie, a tym bar­dziej po­sta­no­wi, to tego twar­do się trzy­ma. Jak po­wie­dział, że się oże­ni, to się oże­ni. Ale z kim? Gdzie znaj­dzie taką, któ­ra za wdow­ca z troj­giem dzie­cia­ków wyj­dzie, do tego dom i ta­kie go­spo­dar­stwo na gło­wę so­bie zwa­li? A może oj­ciec już ko­goś so­bie na tę żonę upa­trzył? Tyl­ko, kto to może być! Z Zie­lo­ne­go Pola, z Mię­dzy­gó­rza? A może to któ­raś z sy­bi­ra­czek? Mało to wśród nich bab, wdów, jesz­cze cał­kiem ni­cze­go, choć­by taka pani Ziem­nia­ko­wa. O, to, kur­cze, by było faj­nie, ze Zdziś­ką i Ed­kiem Ziem­nia­ka­mi bym się po­bra­tał. Albo, za­raz, za­raz, a może któ­raś z Bar­skich? Hela za mło­da, ale Ste­fa? Mały Ja­siek był­by w ro­dzi­nie, bo to jego ciot­ka prze­cież. A zresz­tą, co się będę nad tym gło­wił, swat­ką ojcu nie będę, z kim ze­chce, z tą się oże­ni. Oj­ciec się oże­ni, no, no…

Na­za­jutrz, ani jesz­cze dłu­go po­tem, oj­ciec do spra­wy za­po­wie­dzia­ne­go ożen­ku nie wra­cał. Krzą­tał się na go­spo­dar­stwie, do­koń­czył zi­mo­we­go kop­co­wa­nia ziem­nia­ków i za­brał się do je­sien­nych pod­ory­wek. Ta­dek cho­dził do szko­ły w Zie­lo­nym Polu i szło mu tam co­raz le­piej, nie „nu­kał” już tak z ru­ska, jak za­raz po po­wro­cie z Sy­bi­ru. Do jego co­dzien­nych obo­wiąz­ków przy­pi­sa­ne było pa­sie­nie krów i z tego, chciał nie chciał, mu­siał się wy­wią­zy­wać. Spe­cjal­nie się tym nie za­mar­twiał, bo kro­wy ła­zi­ły po łące sa­mo­pas, a on i jego nie­od­łącz­ny ko­leż­ka, Ja­siek Mi­cha­lew­ski, od­bi­ja­li pa­lan­ta albo ga­nia­li za pił­ką. Na­to­miast Sta­szek co­dzien­nie sko­ro świt go­nił na po­ciąg, któ­rym do­jeż­dżał do gim­na­zjum w Mia­stecz­ku. Je­sien­ne dni krót­kie, więc wra­cał do domu póź­nym po­po­łu­dniem albo i cał­kiem o zmro­ku. To­też w go­spo­dar­stwie za wie­le po­żyt­ku z nie­go nie było, tyle że cza­sa­mi ko­nie do kie­ra­tu za­przę­gnął i po­mógł ojcu siecz­ki na­sie­kać. A zwie­zio­ne na zimę z oj­cem z lasu klo­ce po­pi­ło­wał, po­rą­bał i po­la­na pod przy­pu­stem uło­żył. Fur­da to dla nie­go po „szko­le”, jaką na Sy­bi­rze przy wy­rę­bie taj­gi prze­szedł. I choć było sto oka­zji, żeby przy tym z oj­cem spo­koj­nie po­ga­dać, to ga­da­li o wszyst­kim, tyl­ko nie o ożen­ku. Oj­ciec do tego te­ma­tu nie wra­cał, a Sta­szek wciąż nie śmiał go py­tać. To wca­le nie zna­czy, że myśl o za­po­wie­dzia­nym oj­cow­skim ożen­ku wy­wie­trza­ła Stasz­ko­wi z gło­wy. Mało tego, za­czął się pod tym ką­tem ojcu przy­glą­dać, się­ga­jąc my­śla­mi wstecz i przy­po­mi­na­jąc so­bie za­in­te­re­so­wa­nie ojca ko­bie­ta­mi. Bo do­pó­ki Bro­nia żyła, żad­na inna ko­bie­ta dla ojca nie ist­nia­ła.

Bro­nia Bar­ska, dru­ga żona Jana Do­li­ny, zmar­ła wcze­sną wio­sną te­goż, 1947 roku, za­ka­żo­na go­rącz­ką po­ło­go­wą, na trze­ci dzień po wy­da­niu na świat swo­je­go pier­wo­rod­ne­go syna. Do­li­na, a zwłasz­cza wszyst­ko­wie­dzą­ce kumy z Zie­lo­ne­go Pola, gło­wę by dały, że po­ród u Bro­ni zba­bra­ła przy­wo­ła­na z po­bli­skie­go Mię­dzy­gó­rza po­łoż­na, Niem­ka. To wła­śnie, że po­łoż­na Niem­ką była, sta­ło się po­wo­dem do­dat­ko­wych po­dej­rzeń, zwłasz­cza wśród plot­ku­ją­cych bab, że to ona spe­cjal­nie mo­gła się do śmier­ci Bro­ni, przy­czy­nić. Inne baby opo­no­wa­ły: „Gdzie by tam spe­cjal­nie, słu­żeb­ni­ca Boża, za­kon­ni­ca prze­cież”. „No i co z tego, że za­kon­ni­ca? Nie­mra, mści­wa Nie­mra i tyle. A zresz­tą, w za­kon­ni­ce też cza­sa­mi sza­tan może wstą­pić. Do­brze, że już ją wy­sie­dli­li do tego jej «raj­chu», bo jak­bym ją gdzieś w ciem­nym ką­cie spo­tka­ła, to bym jej chy­ba śli­pia wy­dra­pa­ła” – nie ustę­po­wa­ła Ho­nor­ka, sy­bi­racz­ka. Do­li­na też na tę za­kon­ni­cę tak się za­wziął, że do­pó­ki ta do Nie­miec nie wy­je­cha­ła, do ko­ścio­ła w Mię­dzy­gó­rzu nie cho­dził. „Dzi­wisz mu się? Bo też on w Bro­nię jak w ob­ra­zek pa­trzył, a te­raz znów wdow­cem i sam z trój­ką dzie­cia­ków na ta­kim wiel­kim go­spo­dar­stwie się ostał”. „A do tego jesz­cze to ma­leń­stwo po nie­boszcz­ce. Z ta­kim to do­pie­ro kło­pot! Dzie­cia­czy­na mat­czy­nej opie­ki po­trze­bu­je. Chłop so­bie z tym nie po­ra­dzi”. „Mi­cha­lew­ska mi opo­wia­da­ła, bo ona tam po są­siedz­ku, no i z Bro­nią naj­bli­żej była, że jak Bro­ni mat­ka i jej sio­stry, no te, Bar­skie, przy­je­cha­ły na po­grzeb, to nie­dłu­go po­tem tego ma­łe­go do sie­bie, aż gdzieś tam pod Wro­cław czy Opo­le, na wy­cho­wa­nie za­bra­ły. Że też Do­li­na się zgo­dził”. „A co chłop miał zro­bić? Od­cho­wa się dzie­ciak u bab­ki, to po­tem weź­mie go z po­wro­tem”. „Ano, niby tak, niby tak. A może się trze­ci raz oże­ni? Sie­ro­tom ma­co­cha po­trzeb­na, a i na go­spo­dar­ce, jak same wie­cie, bez baby jak bez ręki”. „Cał­kiem być może, bo choć la­ta­mi star­sza­wy, to jesz­cze z Do­li­ny chłop zdat­ny. Do tego go­spo­dar­ny, nie pi­jak. Mó­wię wam, baby, że na Do­li­nę, to jesz­cze nie­jed­na młód­ka na­wet by po­le­cia­ła!”. „A ty pew­nie pierw­sza. Nie pa­plaj, Ho­nor­ka, jesz­cze nie­boszcz­ka do­brze nie wy­sty­gła, a ty już za swasz­cze­nie się bie­rzesz”.

Nowo na­ro­dzo­nym syn­kiem Bro­nia nie zdą­ży­ła się na­cie­szyć i tyl­ko je­den je­dy­ny raz wła­sną pier­sią przy­tom­nie go po­kar­mi­ła. Nie­dłu­go po­tem, nie­przy­tom­na, umie­ra­ła w bó­lach. A w ta­kich chwi­lach nikt do nie­mow­la­ka gło­wy nie miał. Tyl­ko Sta­szek z Tad­kiem pró­bo­wa­li nie­mow­la­ka niań­czyć i kar­mi­li, jak po­tra­fi­li. Tyle że ma­lec nie dał się ocy­ga­nić i wpy­cha­ną mu osło­dzo­ną szmat­kę ze wstrę­tem wy­plu­wał i skrze­czał płacz­li­wie. Do­brze, że w trak­cie tych kar­mi­ciel­skich za­bie­gów zaj­rza­ła do nich są­siad­ka, pani Mi­cha­lew­ska, i jęk­nąw­szy ze zgro­zy, spro­wa­dzi­ła do ma­łe­go inną są­siad­kę, Ewę, żeby ta syn­ko­wi Bro­ni po­mam­ko­wa­ła i wła­sną pier­sią go na­kar­mi­ła. Szczę­śli­wy traf chciał, że Ewa aku­rat kar­mią­cą mat­ką była, a i po­kar­mu, jak po­tem sama mó­wi­ła, jej nie bra­ko­wa­ło. Dzię­ki Ewie sy­tu­acja z kar­mie­niem no­wo­rod­ka zo­sta­ła opa­no­wa­na, nie tyl­ko w tych pierw­szych go­dzi­nach, ale i na dłu­żej. Tym ra­zem miej­sco­we baby nie mo­gły się Ewy na­chwa­lić i jej po­świę­ce­niu na­dzi­wić. I w od­róż­nie­niu od znie­na­wi­dzo­nej za­kon­ni­cy – po­łoż­nej – wca­le im nie prze­szka­dza­ło, że Ewa też była tu­tej­szą rdzen­ną Niem­ką. „Ewa, to co in­ne­go. Za na­sze­go prze­cież, za Wład­ka Pieg­zę, wy­szła, dziec­ko mu uro­dzi­ła, po pol­sku się na­uczy­ła, a te­raz jesz­cze tej Bro­ni­nej sie­rot­ce wła­sne­go mle­ka nie po­ską­pi­ła. No i co z tego, że Niem­ka? Do­bra ko­bie­ci­na, niech ją tam Pan Bóg za to wy­na­gro­dzi…”. Nie­miec­kich au­to­chto­nów w daw­nym Grün­fel­dzie, a dzi­siej­szym Zie­lo­nym Polu, na pal­cach jed­nej ręki po­li­czysz. Pra­wie wszy­scy zo­sta­li już za Odrę, do Nie­miec, prze­sie­dle­ni. W Zie­lo­nym Polu po­zo­sta­ło kil­ka mło­dych Nie­mek, któ­re, po­dob­nie jak Ewa Bun­da czy Hil­da Gru­del, za Po­la­ków za mąż wy­szły i dzie­ci im po­ro­dzi­ły.

Po­grzeb Bro­ni. Li­chym, brą­zo­wym po­ko­stem po­cią­gnię­ta, ubo­ga trum­na na wo­zie. Do wozu tyl­ko Gnia­dy w po­je­dyn­kę za­przę­gnię­ty, bo ku­la­wa ko­był­ka, Skar­pet­ka, na taką oka­zję do pary nie pa­so­wa­ła. Z domu na cmen­tarz dro­ga do­bra i nie­da­le­ka. Sta­szek nie bar­dzo wi­dzi, co się tam z tyłu, w kon­duk­cie dzie­je. Po­wo­zi Gnia­dym. Na po­grzeb Bro­ni ze­szło się chy­ba całe Zie­lo­ne Pole i spo­ro lu­dzi z oko­li­cy. Od ża­łob­nych śpie­wów i bab­skich za­wo­dzeń gło­wa mu pęka. A może nie tyl­ko od tego, bo do łez żal mu Bro­ni, tak się szcze­rze do niej przez te ostat­nie lata przy­wią­zał. Cmen­tarz. Czar­ne, ża­łob­ne cho­rą­gwie. Ksiądz in­to­nu­je Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie i rzu­ca sym­bo­licz­ną grud­kę zie­mi na trum­nę. „Z pro­chu po­wsta­łaś i w proch się ob­ró­cisz…”. Do­brze, że Sta­szek pil­nu­je Gnia­de­go na ubo­czu, bo chy­ba nikt nie wi­dzi, jak łyka łzy i szo­ru­je rę­ka­wem po oczach.

Pro­sto z cmen­ta­rza szli spro­sze­ni ża­łob­ni­cy na zwy­cza­jo­wą sty­pę, za­wcza­su przez ojca za­mó­wio­ną w go­spo­dzie u Wap­nia­ka. Pod­szedł oj­ciec. Do­pie­ro tu­taj, na po­grze­bie, Sta­szek za­uwa­żył, że ojca jak­by w po­ło­wie uby­ło, nie­ogo­lo­ny, czer­wo­ne z nie­do­spa­nia oczy.

– Bab­kę Bar­ską z dziew­czy­na­mi za­bie­ram na sty­pę. Ta­dzia też. Jedź do domu, wy­przę­gnij Gnia­de­go, ko­niom ob­ro­ku, krów do­gląd­nij, no i w ogó­le, co tam trze­ba, to zrób.

– A z Ma­łym, co?

– Ewa Pieg­zo­wa go na ten czas do sie­bie wzię­ła, to niech tam u niej po­bę­dzie, do­pó­ki nie wró­ci­my. Jak się uwi­niesz, do go­spo­dy przy­chodź. Sty­pa. Wspo­min­ki. Tak się, synu, każ­de­mu zmar­łe­mu na­le­ży…

Przez całą dro­gę z cmen­ta­rza do domu Sta­szek na wo­zie nie przy­siadł. Nie chciał, nie miał śmia­ło­ści usiąść na miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwi­lą trum­na Bro­ni le­ża­ła. Po­de­szła Kryś­ka i mil­cząc szła obok nie­go. Raz tyl­ko nie­śmia­ło spoj­rza­ła mu w oczy i mu­snę­ła go dło­nią po po­licz­ku. Od­wró­cił gło­wę, bez po­trze­by trzep­nął lej­ca­mi Gnia­de­go, bo czuł, że po tej jej czu­ło­ści chy­ba się zno­wu roz­pła­cze. „Oj, Kry­sia, Kry­sia, że­byś ty wie­dzia­ła…”. Na krzy­żów­ce przy­sta­nę­li. Po­czuł jej cie­płe, małe dło­nie na swo­ich. Wpa­try­wa­li się w sie­bie, a ich wzrok wy­ra­żał chy­ba wię­cej, niż mo­gli­by so­bie w tej chwi­li po­wie­dzieć. Kryś­ka od­wa­ży­ła się pierw­sza:

– Sta­siu, je­śli bę­dziesz mógł, wpad­nij choć na chwil­kę. Tak daw­no… Pro­szę.

– A my­ślisz, że ja nie chcia­łem? Dziś też chy­ba nie da rady.

– To może ju­tro? Na chwil­kę. So­bo­ta. Wcze­śniej wra­cam z Ostro­wa.

– Już nie pa­mię­tam, kie­dy ja w szko­le by­łem… Przyj­dę. Przyj­dę na pew­no! Gdy­bym się spóź­niał, to cze­kaj.

– Do opo­ru! Tyl­ko przyjdź.

Wspię­ła się na pal­ce i po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek.

Na sty­pę Sta­szek nie po­szedł. Ani nie miał za wiel­kiej ocho­ty, ai spo­ro cza­su ze­szło, nim upo­rał się z ro­bo­tą. Fryc po­szcze­ki­wał przy bu­dzie, wy­raź­nie cze­goś się do­po­mi­nał. „Co, głod­ny je­steś?”. Po­tar­mo­sił psa za usza­mi. Ten ocie­rał mu się o nogi i przy­mil­nie mer­dał ogo­nem. „Po­cze­kaj, za­raz coś skom­bi­nu­je­my”. W kuch­ni po­za­glą­dał do garn­ków, do resz­tek ro­so­łu do­kru­szył krom­kę chle­ba. Pies chłep­tał za­chłan­nie. „Głod­ny je­steś. Kto tam miał gło­wę, żeby jesz­cze o to­bie pa­mię­tać”. Na­gle Stasz­ko­wi też jeść się za­chcia­ło. Wró­cił do kuch­ni i z krom­ką chle­ba przy­siadł na gan­ku. Znów Bro­nia mu się przy­po­mnia­ła. Ona też lu­bi­ła wła­śnie na tym gan­ku, na tej ław­ce od­po­cząć. I ta ja­błon­ka, na któ­rą Sta­szek te­raz pa­trzy, a z któ­rej nie­na­tu­ral­ne­go, póź­no­je­sien­ne­go kwit­nie­nia Bro­nia ry­chłą śmierć so­bie wró­ży­ła. I wy­wró­ży­ła, prze­po­wie­dzia­ła! Jak te­raz bę­dzie im bez Bro­ni? Chleb ugrzązł w gar­dle. Nie­do­je­dzo­ną krom­kę rzu­cił Fry­co­wi. Wy­cią­gnął ze stud­ni wia­dro wody, pił łap­czy­wie i dłu­go. „A może jed­nak po­dej­dę na tę sty­pę? Oj­ciec mó­wił, że trze­ba, żeby na sty­pie wszy­scy z ro­dzi­ny byli? Idę!”.

Już przy furt­ce omal nie wpadł na Helę Bar­ską i Tad­ka.

– O, Sta­szek! Wy­cho­dzisz gdzieś? – zdzi­wi­ła się Hela.

– Chcia­łem na sty­pę po­dejść, ale sko­ro wy wra­ca­cie…

– Jak chcesz. Mama ze Ste­fą i twój oj­ciec tam jesz­cze zo­sta­li. Ale ja nie mia­łam tam co dłu­żej sie­dzieć. Sami do­ro­śli, chło­pom we łbach za­czy­na się ku­rzyć. Ta­dziu też już chciał do domu wra­cać.

– Bo z Jaś­kiem Mi­cha­lew­skim się umó­wi­łem. Obie­cał dać mi za­da­nie na ju­tro do szko­ły od­pi­sać. To ja już so­bie po­le­cę.

Po­biegł i tyle go wi­dzie­li.

– To co, idziesz na sty­pę?

– Chy­ba już nie.

– No to pro­wadź do domu, Ma­łe­go chcia­łam zo­ba­czyć. Jak on tam, śpi, nie gry­ma­si?

– Nie ma go w domu. U Ewy jest, u na­szej są­siad­ki. No wiesz, u tej Niem­ki, co go pier­sią od uro­dze­nia do­kar­mia.

– A ja my­śla­łam, że ona jest tu­taj, u was w domu, na czas po­grze­bu ma­łe­go do­glą­da.

– Mo­gła­by i u nas. Ale swo­je­go dzie­cia­ka też ma przy pier­si.

Przy­sie­dli na gan­ku. Mil­cze­li. To prze­rzu­ca­li się ja­kimś na­głym wspo­mnie­niem o Bro­ni. Cie­ka­wi­li się sobą na­wza­jem, jak im się żyje, co po­ra­bia­ją. Sta­szek spod oka Heli się przy­pa­try­wał i po­rów­ny­wał ją w pa­mię­ci z tą Helą z Ka­lu­cze­go i Ka­je­nu, pod­lot­kiem wy­so­kim, chu­der­la­wym i wiot­kim jak nad­rzecz­na łoza. I na­wet już z tą Helą za­le­d­wie sprzed paru mie­się­cy, kie­dy to na ze­szło­rocz­ne Boże Na­ro­dze­nie z bab­ką Bar­ską do nich, do Zie­lo­ne­go Pola, przy­je­cha­ła. A Bro­nia, jaka ona szczę­śli­wa wte­dy była! Już w tam­te świę­ta Hela ni­kłe­go pod­lot­ka z Sy­bi­ru nie przy­po­mi­na­ła, na­bra­ła cia­ła, uro­dy i dziew­czy­na z niej była całą gębą.

– Ciem­no się robi – Hela się za­nie­po­ko­iła. – Ma­łe­go pew­nie trze­ba kłaść spać, a na­szych nie wi­dać.

– A Mały i tak ni­cze­go in­ne­go nie robi, tyl­ko poje so­bie i śpi.

– Ta Ewa go pew­nie nie­dłu­go od­nie­sie? Da­le­ko stąd miesz­ka?

– Trzy domy. Od­nie­sie, od­nie­sie. Ale jak chcesz, to mo­że­my po ma­łe­go po­dejść.

– Idzie­my.

Otwo­rzy­ła im mat­ka Ewy, star­sza­wa już Niem­ka, frau Bun­da. Zer­k­nę­ła nie­uf­nie na Helę, bo Stasz­ka zna­ła.

– Bit­te, bit­te, pro­sza. – Frau Bun­da sła­bo mó­wi­ła po pol­sku. Ewa pra­ła pie­lu­chy. Wy­tar­ła ręce w za­pa­skę.

– A, Sta­siu! Pew­nie po Ma­łe­go? – Sta­szek przy­tak­nął.

– A to jest Hela. Mamy Bro­ni sio­stra.

– Sły­sza­łam, że pa­nie przy­je­cha­ły. Bied­na Bro­nia, taka mło­da, taka do­bra, a tu ta­kie nie­szczę­ście. Dużo lu­dzi na po­grze­bie było?

– Cała wieś, chy­ba.

– Nie mo­głam, dzie­ciom mu­sia­łam mat­ko­wać. Ma­łe­go mia­łam nie­dłu­go od­no­sić, ale sko­ro już przy­szli­ście. Jesz­cze chwi­lę, tyl­ko go jesz­cze na noc na­kar­mię.

Ewa z Helą po­de­szły do sze­ro­kie­go łóż­ka, gdzie opa­ko­wa­ne w po­wi­ja­ki le­ża­ły obok sie­bie dwa bo­ba­sy.

– Je­den mój, dru­gi wasz, to zna­czy Bro­ni. Po­zna pani, któ­ry, bo Sta­szek to wie?

– Boże! Chy­ba nie… Prze­cież ja go jesz­cze do­brze nie wi­dzia­łam. Le­d­wie zdą­ży­ły­śmy na po­grzeb.

– Prze­pra­szam… To ten. I nie śpi aku­rat. Ti, ti, ma­lut­ki, ti ti. – Mały zmarsz­czył się jesz­cze bar­dziej.

– Pro­szę, niech go pani weź­mie i chwi­lecz­kę po­trzy­ma, a ja się do kar­mie­nia przy­go­tu­ję. Śmia­ło, śmia­ło, nich się pani nie boi. O, tak.

Hela trzy­ma­ła Ma­łe­go na sztyw­no wy­cią­gnię­tych rę­kach, a mi­mo­wol­ne łzy speł­za­ły jej po po­licz­kach. Ewa usia­dła na łóż­ku, prze­ję­ła dziec­ko i uło­żyw­szy je po­ręcz­nie, wy­łu­ska­ła na­brzmia­łą pierś i za­czę­ła kar­mić.

– Niech pani sią­dzie przy mnie, coś pani po­ka­żę. O, wi­dzi pani, tu obok mam przy­go­to­wa­ną bu­te­lecz­kę ze smocz­kiem. Przy­zwy­cza­jam go po­ma­łu. Jesz­cze nie za­wsze, ale już cza­sem uda­je mi się go oszu­kać. Zo­ba­czy­my, czy te­raz… – Ewa umknę­ła z pier­sią i wsu­nę­ła ma­łe­mu smo­czek. – Uda­ło się, jak na za­wo­ła­nie. Tak musi go pani naj­pierw wła­sną pier­sią oszu­ki­wać, a po­tem pierś mu ode­brać i od razu dać smo­czek. O tak.

– Ale ja, ale ja… pro­szę pani, ale ja prze­cież nie mam…

– Wiem, wiem, nie ma pani po­kar­mu. Nie szko­dzi. Bez tego ma­łe­go oszu­stwa się nie obej­dzie. Dziec­ko żywą pierś musi po­czuć, choć­by nie­mlecz­ną na­wet. Jak dłu­go tu pani z Ma­łym zo­sta­nie?

– Ja tu­taj z nim? Nie wiem, może tyl­ko parę dni.

– No to, jak­by coś nie tak, to niech mnie pani za­wo­ła. Idź już ma­lut­ki do cio­ci, idź. Mó­wię pani, że jak do swo­je­go się przy­zwy­cza­iłam. A oby­dwaj żar­ło­ki, że hej…

Ewa na po­że­gna­nie cmok­nę­ła przy­sy­pia­ją­ce­go, sy­te­go Jaś­ka w po­marsz­czo­ne czo­ło.

Wra­ca­li. Hela nio­sła Ma­łe­go. Ma­łe­go, Mały, tak o nim wszy­scy mó­wi­li, tak na nie­go wo­ła­li, co naj­wy­żej zdrob­nia­le, jak kto chciał, bo nie­chrz­czo­ny jesz­cze był, wła­sne­go imie­nia nie miał.

– Mamy w domu ja­kąś fla­szecz­kę, smo­czek? A mle­ko to chy­ba go­to­wa­ne być musi – mar­twi­ła się Hela.

– Pew­nie, że nie pro­sto od kro­wy. Smo­czek też jest. Jak się tyl­ko uro­dził, sam pró­bo­wa­łem go kar­mić, ale gdzie tam, wy­plu­wał wszyst­ko i tyle. Do­pó­ki Ewa pier­si mu nie dała.

– No, ale dzi­siaj, sam wi­dzia­łeś, że smocz­ka nie wy­pluł. Za­raz sama spró­bu­ję, tak jak ta Ewa.

– No to spró­buj. Wi­dzia­łaś, jak ro­bi­ła to Ewa? Naj­pierw mu­sisz swo­ją pierś wy­jąć i mu po­dać… Jak chcesz, to ci z tą pier­sią po­mo­gę, po­trzy­mam…

– Aku­rat, chciał­byś. Sama so­bie po­ra­dzę.

W domu się świe­ci­ło. Bab­ka i Ste­fa z ocha­mi i acha­mi rzu­ci­ły się na Helę i Ma­łe­go. I zno­wu w płacz. Sta­szek nie mógł tego wy­trzy­mać, ski­nął na Tad­ka i wy­szli na po­dwór­ko.

– Ta­tuś jesz­cze nie wró­cił?

– Bab­ka mó­wi­ła, że na tej sty­pie zo­stał.

– To pew­nie kro­wy jesz­cze nie wy­do­jo­ne. Ja­sny gwint! Co te­raz ro­bić. Le­cieć po tatę, czy co… Cze­kaj, a może…

Wró­cił do izby i od­wo­łał na bok star­szą z sióstr, Ste­fę.

– …Też mi wiel­ki me­cy­je kro­wy wy­do­ić! Po­każ mi tyl­ko, gdzie co i do cze­go, za­świeć la­tar­nię i pro­wadź do staj­ni. W try miga z do­je­niem się uwi­nie­my. Pa­mię­tam, jak całe sta­da krów w sow­cho­zie pa­słeś. Mle­ka nam na Bo­ro­win­kę przy­no­si­łeś. Pa­mię­tasz?

Pa­mię­tał. I Ste­fę z tam­tych cza­sów za­pa­mię­tał jako dziew­czy­nę do­brą i ro­bot­ną jak rzad­ko. Ja­kiej­kol­wiek by tyl­ko ro­bo­ty Ste­fa się ima­ła, od wy­rę­bu taj­gi po spław, każ­da w rę­kach jej się pa­li­ła. Póź­niej, w sow­cho­zie, na­wet z trak­to­rem so­bie ra­dzi­ła.

Ste­fa uwi­nę­ła się z do­je­niem. Mle­ko na­la­ne do ba­niek, wy­sta­wio­ne przed bra­mę dla mle­cza­rza. W domu uci­chło, wszy­scy szy­ko­wa­li się do snu. Sta­szek po­słu­chał pod drzwia­mi. Ci­cho. Mały nie pła­kał. Zaj­rzał do Tad­ka. Ten chra­pał w naj­lep­sze. Co zro­bić? Nie może za­mknąć drzwi na noc, bo ojca wciąż nie ma. „Spusz­czę Fry­ca na drut, niech pil­nu­je”. Roz­ra­do­wa­ny pies sza­lał, aż iskry z dru­tu le­cia­ły. Ani gwiazd­ki na nie­bie. Noc czar­na. Wil­got­na noc snu­ją­ca się od rze­ki. „We­zmę la­tar­nię i po­dej­dę do Wap­nia­ka. Zo­ba­czę, co tam, ojcu w tej ciem­ni­cy po dro­dze po­świe­cę”.

W go­spo­dzie się świe­ci­ło. Na­wet z dro­gi było sły­chać, że gwar­no tam i lud­no. W przy­ciem­nio­nym przed­sion­ku na­tknął się na Ber­tę Hinc, Niem­kę, za­męż­ną za Flor­kiem Grab­kiem, bez­no­gim fron­tow­cem. Cze­ka­ła na Flor­ka z wóz­kiem, na któ­rym jego bez­no­gi ka­dłub sa­do­wi­ła i po­słusz­nie wo­zi­ła, gdzie Flo­rek roz­ka­zał.

– Mój oj­ciec jesz­cze tam jest?

– Ja, ja, som tam, oba. Flo­rek trin­ken. Mein Gott! – zre­zy­gno­wa­na mach­nę­ła ręką.

Sta­szek zer­k­nął na salę przez uchy­lo­ne drzwi. Nie wcho­dził. Nie chciał ojca krę­po­wać. Oj­ciec stał przy kon­tu­arze i roz­ma­wiał z Wap­nia­kiem. Ten po­dał mu z pół­ki flasz­kę wód­ki i oj­ciec pod­szedł do sto­łu, przy któ­rym – oprócz Flor­ka – sie­dzia­ło jesz­cze paru chło­pów, prze­waż­nie, tak jak oj­ciec, fron­tow­ców i sy­bi­ra­ków. Ci za­wsze i wszę­dzie trzy­ma­li się ra­zem. Mimo tych paru lat po woj­nie, ubie­ra­li się na­wet po­dob­nie, do­na­sza­jąc moc­no sfa­ty­go­wa­ne, wy­szmel­co­wa­ne woj­sko­we mun­du­ry. Oj­ciec wy­bił ko­rek i każ­de­mu na­le­wał. Nie przy­sia­da­jąc, coś do nich mó­wił. Wsta­li, na­wet bez­no­gi Flo­rek swój ka­dłub wy­pro­sto­wał, umil­kli, unie­śli szklan­ki i wy­pi­li do dna. Nie stu­ka­li się, jak to w to­wa­rzy­stwie bywa. Sta­szek do­my­ślał się, za co, za czy­ją pa­mięć tym ro­syj­sko-fron­to­wym oby­cza­jem wy­pi­li. Bo za­raz po­tem pod­cho­dzi­li do ojca, ob­ści­ski­wa­li się z nim, ca­ło­wa­li. „Po­min­ki. Za Bro­nię pew­nie…”.

– No, już się chy­ba roz­cho­dzą.

– Ja, ja, to top­sze, to top­sze. Mein Gott, z tym mein Flo­rek!

To mó­wiąc, za­czę­ła się krzą­tać przy Flor­ko­wej ko­la­sce. W samą porę, bo oj­ciec z soł­ty­sem Kru­pą tasz­czy­li Flor­ka ku wyj­ściu.

Z Flor­kiem i Ber­tą było im po dro­dze, w nie­da­le­kim są­siedz­twie miesz­ka­li. Ciem­no. Cią­gnio­na przez Ber­tę ko­la­ska po ko­cich łbach kle­ko­cze. Flo­rek coś tam ma­ru­dzi, pod­śpie­wu­je. Sta­szek, jak może, la­tar­nią przy­świe­ca. Oj­ciec pod­chmie­lo­ny, ale nie pi­ja­ny. Za to pi­ja­ne­go Flor­ka trze­ba było całą dro­gę pil­no­wać, żeby się z tej tacz­ki nie wy­ko­pyrt­nął. Po­mo­gli Ber­cie za­nieść go do domu i jak wór kar­to­fli na wy­rko zwa­lić.

– Krzyż Pań­ski ma ta Ber­ta z tym Flor­kiem. Pi­jak, do imen­tu. Z Sy­bi­ru, z fron­tu chło­pa pa­mię­tam. A te­raz, aż żal pa­trzeć, co się z nim po­ro­bi­ło. Do­brze, że mu się ta Ber­ta tra­fi­ła. Przez całą dro­gę oj­ciec mo­no­lo­go­wał.

– No tak to, synu, jest, po­cho­wa­li­śmy na­szą Bro­nię. Usza­no­wa­li ją lu­dzie, nie po­wiem, z ca­łej wsi na po­grzeb się ze­szli. Na sty­pie wspo­mi­na­li, od­ża­ło­wać jej nie mo­gli. Że taka mło­da, Sy­bir prze­szła, a tu masz, dziec­kiem się na­wet nie zdą­ży­ła na­cie­szyć… Nie mam ci ja, synu, szczę­ścia w ży­ciu, nie mam. Na Sy­bi­rze To­sia, two­ja i Ta­dzio­wa mat­ka, a te­raz zno­wu Bro­nia… Wy sie­ro­ty po Tosi, a i po Bro­ni sie­ro­ta zo­sta­ła. Za­sie­dzia­łem się na tej sty­pie. Ni­jak było in­a­czej.

O Ma­łym na­wet za­po­mnia­łem. Już chy­ba za póź­no, żeby Ewę bu­dzić? Rano do domu go za­bie­rze­my…

– Mały już w domu, tato. Hela wcze­śniej ze sty­py wró­ci­ła, do­py­ty­wa­ła się o Ma­łe­go, to po­szli­śmy po nie­go do Ewy.

– To do­brze, do­brze…

Przez dłuż­szą chwi­lę mil­czał. Przy­sta­nął przed wej­ściem na po­dwór­ko.

– Za­ję­ły się Ma­łym, mó­wisz. Nie dzi­wo­ta, prze­cież to jego bab­ka i ciot­ki, naj­bliż­sza ro­dzi­na. Tyl­ko wi­dzisz, synu, naj­gor­sze jest to, że sam nie wiem, co w tej sy­tu­acji mam zro­bić. Bo wiesz, co mi wczo­raj, jesz­cze przed po­grze­bem, bab­ka Bar­ska za­pro­po­no­wa­ła? Ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko że Ma­łe­go do sie­bie za­bio­rą.

– Jak to „za­bio­rą”? Chy­ba nie na za­wsze.

– Na za­wsze, nie na za­wsze, na ja­kiś czas. Nie­mow­lak prze­cież, ko­bie­cej opie­ki po­trze­bu­je. I chy­ba mają ra­cje. No, bo jak my z Ma­łym sami so­bie po­ra­dzi­my? No, jak? A czy na za­wsze. Na za­wsze nie ma mowy.

Przed bra­mą sta­ły bań­ki z mle­kiem do mle­czar­ni.

– O! To i kro­wy, wi­dzę, wy­do­jo­ne. Kto wy­do­ił?

– Ste­fa. Mi­giem się uwi­nę­ła, na­wet pro­sia­kom jeść dała.

– Ste­fa, mó­wisz. Ro­bot­na z niej dziew­czy­na, z Sy­bi­ru pa­mię­tam. No do­bra, synu, daj mi la­tar­nię, po­ła­żę tu jesz­cze chwi­lę, po­spraw­dzam, po­za­my­kam, a ty kładź się spać. To­bie też nie­lek­ko dziś było…

Wszyst­ko, co w spra­wie Ma­łe­go było naj­waż­niej­sze, roz­strzy­gnę­ło się w na­stęp­nych dniach. Osta­tecz­nie sta­nę­ło na tym, że Bar­skie za­bie­ra­ją Ma­łe­go do sie­bie, do­pó­ki się nie od­cho­wa, nie pod­ro­śnie. Aż tu na­gle wszy­scy się po­ła­pa­li, że prze­cież ten Mały po­ga­nin jest nie­ochrz­czo­ny! Ra­to­wa­no Bro­nię, po­tem po­grzeb i do ja­kichś tam chrzcin nikt nie miał gło­wy. Te­raz or­ga­ni­zo­wa­no wszyst­ko na gwałt, z wy­my­śla­niem Ma­łe­mu imie­nia włącz­nie. Oj­ciec po­gnał w te pędy do Mię­dzy­gó­rza i ja­koś z księ­dzem za­ła­twił, że ochrzci Ma­łe­go eks­pre­so­wo, w naj­bliż­szą nie­dzie­lę. A na imię do­sta­nie Jan. To nic, że imię po ojcu. Bab­ka Bar­ska znów się po­pła­ka­ła, tym ra­zem z ra­do­ści, bo wnu­czek bę­dzie też no­sił imię jej uko­cha­ne­go syna po­le­głe go na woj­nie, Jan­ka Bar­skie­go, Ja­siecz­ka. A jesz­cze, kie­dy Sta­szek przy­po­mniał wszyst­kim, że i Bro­nia o ta­kim imie­niu dla chłop­ca ma­rzy­ła, nie było o czym ga­dać. Mały ma być Ja­nem i już! Tak czy in­a­czej, w nie­dzie­lę wie­czo­rem było po skrom­nych z naj­skrom­niej­szych chrzci­nach, a Mały od­tąd stał się Ja­nem. Może to wszyst­ko ra­zem tak chrze­ści­ja­ni­na Jana wy­stra­szy­ło, że od tego wie­czo­ru prze­stał gry­ma­sić i za­miast do­ma­gać się ko­bie­cej pier­si, ssał mle­ko ze smocz­ka, aż miło. Sta­szek nie omiesz­kał przy tej oka­zji He­len­ki po­draż­nić. „Coś nie bar­dzo musi być z tymi two­imi pier­sia­mi, sko­ro Mały woli ze smocz­ka po­cią­gnąć. Za małe masz, czy co? Choć ra­czej tak na oko…”. Nie do­koń­czył, bo Hela chla­snę­ła go mo­krą pie­lu­chą przez łeb. „Świn­tu­chu, je­den!”.

Całą trój­ką, oj­ciec, Sta­szek i Ta­dek, od­pro­wa­dzi­li, od­wieź­li Bar­skie z Ma­łym na sta­cję w Mię­dzy­gó­rzu, wsa­dzi­li do po­cią­gu i po­ma­cha­li im na po­że­gna­nie.

Wra­ca­li do domu w mil­cze­niu, każ­dy ze swo­imi, ra­czej nie­we­so­ły­mi, my­śla­mi. Oj­ciec po­ga­niał ko­nie i mruk­nął tyl­ko, że trze­ba się śpie­szyć, bo go­spo­dar­ka zo­sta­ła bez opie­ki. Sta­szek po­gry­zał słom­kę, my­ślał o Hel­ce i żal mu było Ma­łe­go. Na­wet Ta­dek, po­waż­niej­szy niż zwy­kle, mil­czał i nie rwał się do po­wo­że­nia…

Zbli­ża­ło się po­łu­dnie. Fryc po­szcze­ki­wał, cie­szył się z po­wro­tu do­mow­ni­ków. Za­mknię­te w staj­ni kro­wy po­ry­ki­wa­ły. Sta­szek wy­przę­gał ko­nie. Ta­dek zbie­rał opał pod par­nik. Oj­ciec śpie­szył do staj­ni ze skop­cem do do­je­nia. „Uwi­jać się, chło­pa­ki, uwi­jać, bo tyle ro­bo­ty nam się przez te dni na­zbie­ra­ło!”. No to się uwi­ja­li. A po­tem, cze­ka­jąc na ojca, przy­sie­dli na gan­ko­wych scho­dach. Mil­cze­li. Cie­pło, upal­nie pra­wie, sło­necz­nie. Wio­sna! Od staj­ni szedł oj­ciec z peł­nym skop­cem mle­ka. Pod­szedł, po­sta­wił sko­piec na gan­ku, zdjął sta­rą fron­to­wą ro­ga­tyw­kę, wy­tarł rę­ka­wem spo­co­ne czo­ło i cięż­ko wes­tchnąw­szy, obok nich przy­siadł. Mil­cze­li. Chwi­lę to trwa­ło, nim oj­ciec, jesz­cze raz cięż­ko wes­tchnąw­szy, się ode­zwał:

– No i tak to, chło­pa­ki, w tym na­szym ży­ciu jest. Zno­wu zo­sta­li­śmy sami.

A czas le­ciał. Wio­sna, za­czy­na­ło się lato. Bar­skie z Ma­łym już daw­no od­je­cha­ły i pra­wie słuch po nich za­gi­nął, bo od­zy­wa­ły się rzad­ko i ską­po. Gdzieś tam so­bie były, żyły, a mały Ja­siek ra­zem z nimi. Pew­nie mu się tam u bab­ki i cio­tek źle nie dzia­ło, co zresz­tą wy­ni­ka­ło z tych rzad­kich i ską­pych w sło­wach li­stów. Pi­sa­ła je bab­ka Bar­ska, za­czy­na­jąc od po­chwa­le­nia Je­zu­sa Chry­stu­sa, a po­tem zdań parę, że Ja­sicz­ko­wi ząb­ki się klu­ją, a to, że już sam sia­da, że wsta­wać pró­bu­je, no i w ogó­le, ro­śnie i zdro­wo się cho­wa, ten „Ja­si­czek nasz naj­uko­chań­szy, ta na­sza bied­na Bro­ni­na sie­rot­ka”. Raz czy dwa na­pi­sa­ła Hela. Ład­nym, pra­wie ka­li­gra­ficz­nym pi­smem. Choć pew­nie też pod bab­ki dyk­tan­do, bo rów­nie ską­po i rze­czo­wo. Tyle że Hela nie za­czy­na­ła od „po­chwa­lo­ne­go” i koń­czy­ła po­zdro­wie­nia­mi „dla Stasz­ka i Ta­dzi­ka”. Tyl­ko te krót­kie li­sty od Bar­skich da­wa­ły im oka­zję, by przy­po­mnieć so­bie Ma­łe­go. Ma­łe­go, bo in­a­czej go mię­dzy sobą nie na­zy­wa­li. Cza­sa­mi jesz­cze spy­ta­ła o Ma­łe­go pani Mi­cha­lew­ska, a już pra­wie przy każ­dej oka­zji Ewa Pieg­zo­wa, mam­ka, któ­ra Jaś­ka na ochot­ni­ka wła­sną pier­sią wy­kar­mi­ła.

Mi­nę­ła już te­go­rocz­na wio­sna, wy­jąt­ko­wo buj­na, zie­lo­na i uro­kli­wa, choć dla Stasz­ka Do­li­ny ra­czej smut­na. Zwłasz­cza ro­dzin­nie, po tym wszyst­kim, co się u nich w domu wy­da­rzy­ło. Do tego w gim­na­zjum, po tylu opusz­czo­nych dniach i za­le­gło­ściach, też mu się nie wio­dło. Zwłasz­cza z ma­te­ma­ty­ki na ko­niec roku praw­dzi­wa klę­ska mu gro­zi­ła. Do­brze, że choć z pol­skie­go nie tra­cił mar­ki, jaką miał wcze­śniej wy­ro­bio­ną u pro­fe­so­ra Jó­ze­fia­ka. I, o dzi­wo, u sa­me­go dy­rek­to­ra Alek­san­dro­wi­cza, któ­ry za­pa­mię­tał Stasz­ka od wstęp­ne­go eg­za­mi­nu, kie­dy Stasz­ko­wi Tri­stan nie­chcą­cy spod wia­trów­ki wy­padł. Od­tąd dy­rek­tor Alek­san­dro­wicz, z nie­od­łącz­nym fi­ku­śnym mo­tyl­kiem pod szy­ją, ile­kroć w ko­ry­ta­rzo­wym tłu­mie na­tknął się na Stasz­ka, ku jego nie­pew­no­ści, co z tego spo­tka­nia wy­nik­nie – przy­sta­wał albo pal­cem przy­wo­ły­wał go do sie­bie i nie­odmien­nie za­ga­dy­wał o Tri­sta­na. „No i jak tam, pa­nie ko­le­go, ten twój, Tri­stan. Nie­sły­cha­ne, nie­sły­cha­ne… A tar­cza u ko­le­gi zno­wu byle jak przy­szpi­lo­na, co?”. „Przy szy­ta na sta­łe, pa­nie dy­rek­to­rze”. Cza­sa­mi dy­rek­tor spraw­dzał to wła­sno­ręcz­nie, ale za­wsze od­cho­dził ze sło­wa­mi: „Sy­bir i Tri­stan! Nie­sły­cha­ne, pa­nie ko­le­go, nie­sły­cha­ne”. Sta­szek już miał po uszy tego nie­szczę­sne­go Tri­sta­na, ale na wszel­ki wy­pa­dek, żeby nie pod­paść dy­rek­to­ro­wi, gdy­by ten wpadł na po­mysł z Tri­sta­na go prze­py­ty­wać, znał treść tej książ­ki pra­wie na wy­ryw­ki. Zda­rza­ło się, że dy­rek­tor wpa­dał do kla­sy w trak­cie lek­cji. Wte­dy też sta­wiał Stasz­ka na bacz­ność i zno­wu, przy ca­łej kla­sie, za­wo­dził swo­je o tym Sy­bi­rze i Tri­sta­nie.

Pew­nie dla­te­go książ­ka o Tri­sta­nie i Izol­dzie, zwłasz­cza wśród dziew­czyn, tak jak kie­dyś u pło­wo­wło­sej Pe­la­si, cie­szy­ła się nie­zwy­kłym po­wo­dze­niem. Pe­la­sia! Kryś­ka była Kryś­ką, ale Pe­la­sia! Pe­la­sia trzy­ma­ła się dłu­go w Stasz­ko­wej pa­mię­ci i pra­wie za każ­dym ra­zem prze­cho­dząc w Mia­stecz­ku obok jej domu, przy­po­mi­nał ją so­bie. „O, gdy­by Pe­la­sia wte­dy do Po­zna­nia nie wy­je­cha­ła, to miał­bym te­raz z kim się po­uczyć. Na­wet z tej dia­bel­skiej ma­te­ma­ty­ki do­bra była…” Z ma­te­ma­ty­ki ra­to­wał Stasz­ka nie­za­stą­pio­ny i chy­ba naj­bar­dziej, oprócz pro­fe­so­ra Du­ma­ła, przez nie­go lu­bia­ny pro­fe­sor Kle­pacz. „Wil­niuk”, jak tu na nie­go mó­wio­no, spec nie tyl­ko od nauk ści­słych, ale spor­to­wiec en­tu­zja­sta, mi­ło­śnik sza­chów i bok­su. W sza­chach Stasz­ko­wi szło ra­czej mar­nie, ale za to w bok­sie ra­dził so­bie wca­le, wca­le. A jesz­cze, kie­dy na okrę­go­wych za­wo­dach „Pierw­sze­go kro­ku” Sta­szek w wa­dze ko­gu­ciej wy­wal­czył pierw­sze miej­sce, pro­fe­sor Kle­pacz był w siód­mym nie­bie. „Ty wiesz, Do­li­na, ja­kie­go bok­se­ra ja by z cie­bie zro­bił, gdy­by ja miał cie­bie na sta­łe pod ręką? A tak, czort cie­bie wie, co ty tam na tej two­jej wsi po tre­nin­gu ro­bisz. A pro­wa­dzisz się jak? Za spód­nicz­ka­mi już pew­nie się uga­niasz? A nie daj Bóg, że­byś mi tam ja­kie­goś bim­bru nie żłop­nął”. „Ale, gdzie tam, pa­nie pro­fe­so­rze, ja, do bim­bru?”. „Nu, nu, znam ja was, ga­gat­ków. Boks, ko­le­go, to nie bi­ja­ty­ka na wiej­skiej za­ba­wie, ale sztu­ka! Szla­chet­na sztu­ka wal­ki! Już sta­ro­żyt­ni, żeby wspo­mnieć tyl­ko o Rzy­mia­nach i Gre­kach, ten fech­tu­nek na gołe pię­ści ćwi­czy­li i nad inne spor­ty wy­wyż­sza­li. Z tobą też po­ćwi­czy­my. Szyb­ki je­steś, cios masz nie­zły, ale w rin­gu na no­gach nie po­tra­fisz cho­dzić. Tam trze­ba jak ba­let­ni­ca, a ty sto­isz na wy­pro­sto­wa­nych i byle prze­ciw­ni­ka w łeb. W rin­gu, ko­le­go, tań­czyć trze­ba, a do­pie­ro po­tem lewy pro­sty i pra­wy hak. Już ja się za cie­bie we­zmę”. Pro­fe­sor Kle­pacz! Nie tyl­ko pod­staw bok­su Stasz­ka na­uczył, do sza­chów przy­uczał, ma­te­ma­ty­ki mu też nie od­pu­ścił. Na­uczył.

Na­de­szło lato a wraz z nim wy­tę­sk­nio­ne wa­ka­cje. Na­resz­cie! Przez naj­bliż­sze dwa mie­sią­ce Sta­szek nie bę­dzie mu­siał zry­wać się sko­ro świt i go­nić w te pędy, żeby nie spóź­nić się na po­ciąg do Mia­stecz­ka. Książ­ki, ze­szy­ty w kąt i hu­laj du­sza, pie­kła nie ma. Pew­nie że na go­spo­dar­stwie i w domu zro­bić trze­ba, co trze­ba, ale to nor­mal­ne na wsi i fur­da dla nie­go. A tak, to całe Zie­lo­ne Pole i oko­li­ca, rze­ka, za­lew na Ba­ry­czy, las, ryby, grzy­by, wszyst­ko do jego dys­po­zy­cji. Na­wet pierw­szy po­wa­ka­cyj­ny tre­ning bok­ser­ski pro­fe­sor Kle­pacz do­pie­ro pod ko­niec sierp­nia wy­zna­czył, gro­żąc swo­im pod­opiecz­nym wszel­ki­mi moż­li­wy­mi kon­se­kwen­cja­mi, je­śli o for­mę nie za­dba­ją. Cze­ka Stasz­ka jesz­cze kil­ka har­cer­skich zbió­rek, ze dwa ogni­ska nad za­le­wem albo w so­sno­wym sta­ro­drze­wie pod So­śnią, któ­ry Stasz­ko­wi taj­gę po tro­sze przy­po­mi­nał. A w to całe har­cer­stwo to jesz­cze Pe­la­sia go wro­bi­ła, do gim­na­zjal­nej dru­ży­ny za­pi­sa­ła. Bied­na Bro­nia mia­ła z tym jego har­cer­stwem do­dat­ko­wy kło­pot, bo to i har­cer­ski mun­du­rek, sznur, czap­kę trze­ba było mu ku­pić, a gro­sza za wie­le nie było. Ale go ja­koś umun­du­ro­wa­ła, wspo­mi­na­jąc przy oka­zji, jak to jej naj­star­szy brat, Wła­dek, w przed­wo­jen­nym za­lesz­czyc­kim har­cer­stwie rej wo­dził. Nie ma już Bro­ni… Pe­la­sia do Po­zna­nia na sta­łe wy­je­cha­ła, har­cer­stwo zo­sta­ło i Sta­szek w gim­na­zjum har­ce­rzo­wał da­lej. Do tego ja­kiś czort go pod­ku­sił, żeby w Zie­lo­nym Polu har­cer­ską dru­ży­ną za­ło­żyć. A niech się ta­kie Tad­ki, Jaś­ki Mi­cha­lew­skie, Gien­ki Sur­my i cała chma­ra in­nych zie­lo­no­pol­skich chło­pa­ków też w har­cer­stwo po­ba­wi.

W nie­dzie­lę u Do­li­nów szło się do ko­ścio­ła w Mię­dzy­gó­rzu. Na­wet za cza­sów Bro­ni – na zmia­nę, bo ktoś mu­siał zo­sta­wać na go­spo­dar­ce. Oj­ciec z Tad­kiem szli rano, Sta­szek wo­lał po ich po­wro­cie, na sumę. Wte­dy była lep­sza oka­zja do spo­tka­nia się z ko­le­ga­mi, a z Kryś­ką przede wszyst­kim. A jak jesz­cze uda­ło im się zmy­lić po­ko­ściel­ne to­wa­rzy­stwo i wra­cać do Zie­lo­ne­go tyl­ko we dwo­je, to już do szczę­ścia ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło. Mie­li ulu­bio­ne za­ka­mar­ki nad za­le­wem albo na po­ro­słych wi­kli­ną brze­gach Ba­ry­czy. Sie­dzie­li przy­tu­le­ni, ga­pi­li się w wodę, ża­ło­wa­li, że nie mają czym pod­pły­wa­ją­cych bli­ziut­ko ka­czek po­kar­mić, wspo­mi­na­li, opo­wia­da­li, mil­cze­li, ca­ło­wa­li się za­chłan­nie i czu­le.

Za­lew na Ba­ry­czy. Je­śli Stasz­ko­wi za­raz po po­wro­cie z Sy­bi­ru coś się w Zie­lo­nym Polu szcze­gól­nie spodo­ba­ło, to wła­śnie ten po­nie­miec­ki za­lew, spię­trza­ją­cy wody Ba­ry­czy wy­so­ką, be­to­no­wą tamą. Za­lew, rze­ka, dwa kro­ki od jego domu. Jest gdzie węd­ką się po­ba­wić, ko­nie pła­wić, kro­wy na­po­ić i sa­me­mu, kie­dy czas i pora, na czy­stej głę­bi po­pły­wać. Naj­chęt­niej cie­płym wie­czo­rem. Krót­ki bieg nad za­lew, po­śpiesz­na roz­bie­ran­ka i skok z za­po­ry. Uff, co za roz­kosz, kie­dy się tak czło­wiek z tych chłod­nych, mrocz­nych głę­bin wy­nu­rzy, prych­nie wodą i całą pier­sią za­czerp­nie po­wie­trza. A po­tem pły­wa od brze­gu do brze­gu, póki sił i ocho­ty star­cza. W ta­kie cie­płe, zwłasz­cza so­bot­nio-nie­dziel­ne wie­czo­ry, nad za­le­wem tłocz­no. Młódź tłum­nie ta­pla­ła się w wo­dzie, pso­tli­wie żar­to­wa­ła, pod­ta­pia­ła pisz­czą­ce dziew­czy­ny. Sta­szek nie mógł so­bie przy­po­mnieć, żeby kie­dyś wi­dział Kryś­kę w tym gro­nie. Stasz­ka też to ra­czej nie ba­wi­ło. Przy­zwy­cza­jo­ny do wiel­kich sy­be­ryj­skich rzek, wo­lał so­bie po­pły­wać osob­no i na głę­bi.

Z zie­lo­no­pol­skich chło­pa­ków mało któ­ry do­brze pły­wał, nie mó­wiąc już o dziew­czę­tach. Cho­ciaż, cho­ciaż, prze­cież ta Niem­ka, pło­mien­nie ruda Erna, ta od frau Asche, pły­wa­ła jak ryba. Chy­ba nie go­rzej, a może na­wet le­piej od nie­go. Nie za­po­mni, kie­dy pierw­szy raz ją zo­ba­czył. Wra­ca­li wte­dy z Gien­kiem Sta­cho­wia­kiem z ko­ścio­ła w Mię­dzy­gó­rzu. Szli ścież­ką nad za­le­wem i wte­dy uj­rze­li Ernę. Nie­świa­do­ma ich obec­no­ści, sta­ła na ko­ro­nie tamy naga, na­gu­sień­ka. Stasz­ko­wi dech za­par­ło. Po­są­go­wo zgrab­na, z grzy­wą roz­pusz­czo­nych pło­mien­nie ru­dych wło­sów, okręż­ny­mi ru­cha­mi dło­ni ma­so­wa­ła pier­si. Chcie­li ją bli­żej po­dejść. Spło­szo­na, na­wet nie zer­k­nąw­szy w ich stro­nę, unio­sła ręce do góry i zgrab­ną strzał­ką śmi­gnę­ła do wody. Pa­trzy­li jesz­cze, jak szyb­kim krau­lem zmie­rza­ła ku prze­ciw­ne­mu, po­ro­słe­mu gę­stą wi­kli­ną brze­go­wi. Pew­nie tam ubiór swój zo­sta­wi­ła. Erna mia­ła coś z gło­wą, we wsi ucho­dzi­ła za po­my­lo­ną. W ze­szłym roku, kie­dy ostat­nich Niem­ców za Odrę prze­sie­dla­no, opu­ści­ła wraz z mat­ką, pa­nią Asche, Zie­lo­ne Pole. Co z nią te­raz, Sta­szek nie wie­dział. Ruda Erna czę­sto sta­wa­ła mu przed ocza­mi, naj­czę­ściej wte­dy, kie­dy się ką­pał i z tamy szy­ko­wał do sko­ku.

Któ­rejś nie­dzie­li, kie­dy tak so­bie z Kryś­ką nad za­le­wem sie­dzie­li, też mu się Erna przy­po­mnia­ła. Taka, jak ją pierw­szy raz na ta­mie zo­ba­czył, po­są­go­wo stroj­na, ma­su­ją­ca swo­je pier­si. Więc mu się po­my­śla­ło, że prze­cież on jesz­cze na­giej Kryś­ki nie wi­dział. Nie wi­dział, nie do­tknął jej pier­si. Gdy­by tak te­raz Kryś­ka sta­nę­ła na ta­mie… Chrząk­nął, bo na tę myśl w gar­dle mu za­schło. Kryś­ka za­my­ślo­na osku­by­wa­ła kwia­tek ru­mia­nu.

– No i coś tam wy­wró­ży­ła?

– …„Nie dba, nie chce, żar­tu­je”. – Od­rzu­ci­ła osku­ba­ną ło­dy­gę.

– Czar­na to ty je­steś, ale na wróż­kę byś się ra­czej nie nada­wa­ła.

– A to niby dla­cze­go?

– Chy­ba dla­te­go, że on wca­le „nie żar­tu­je”, tyl­ko… Kry­sia, wiesz co, a jak­by­śmy się tak te­raz wy­ką­pa­li? Go­rąc taki, ni­ko­go w po­bli­żu. Roz­bie­ra­my się i skok do wody!

– Wa­riat!

– Ni­ko­go nie ma. Mi­giem do na­gu­ska i hop! Ty so­bie wy­obra­żasz, co to za roz­kosz?

– Nie wy­obra­żam. I w ogó­le prze­stań się wy­głu­piać. Do na­gu­ska! Le­piej zbie­raj­my się do domu, bo tam już pew­nie wszy­scy daw­no z ko­ścio­ła wró­ci­li i z obia­dem cze­ka­ją. Ką­pie­li mu się za­chcia­ło, wa­riat je­den. Do na­gu­ska.

– No do­bra, już do­bra, idzie­my. Ale in­nym ra­zem so­bie po­pły­wa­my. Obie­cu­jesz? Ką­pie­lów­ki weź­mie­my,

– Nie obie­cu­ję.

– Kry­sia, dla­cze­go?

– A choć­by dla­te­go, że ja… nie umiem pły­wać! Ro­zu­miesz? I wody się boję. To­pi­łam się… na Sy­bi­rze. Pły­nę­li­śmy tra­twą po Pie­czo­rze do ja­kie­goś tam pa­sioł­ka. Tra­twa się roz­la­zła i za­czę­li­śmy się to­pić. Bra­cia mnie wy­ra­to­wa­li.

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łem. U nas, na Bi­ru­sie, też je­den chło­pak uto­nął, pły­wać nie umiał…

Miesz­ka­li spo­ry ka­wa­łek od sie­bie, na krań­cach Zie­lo­ne­go Pola. Naj­czę­ściej uma­wia­li się „tam, gdzie za­wsze”. Był to plac mię­dzy szko­łą a go­spo­dą Wap­nia­ka, na któ­rym zwy­cza­jo­wo, zwłasz­cza w let­nie so­bot­nie i nie­dziel­ne wie­czo­ry, zbie­ra­ła się mło­dzież z ca­łej wsi. Tam też stra­ża­cy ukła­da­li pod­ło­gę i or­ga­ni­zo­wa­li po­tań­ców­ki. A z oka­zji ja­kie­goś więk­sze­go świę­ta, na Zie­lo­ne Świąt­ki czy Ziel­ną, całe fe­sty­ny. Fe­sty­ny za­czy­na­ły się od wcze­sne­go po­po­łu­dnia i trwa­ły do póź­nej nocy. A na fe­sty­nie, jak na od­pu­ście. Na te oka­zje całe Zie­lo­ne Pole, od ma­łe­go do sta­re­go, na plac przed go­spo­dą się scho­dzi­ło. Upły­wa­ją­cy po­wo­jen­ny czas swo­je ro­bił i tu­tej­sza ludz­ka zbie­ra­ni­na co­raz bar­dziej się zży­wa­ła i do­pa­so­wy­wa­ła. A w Zie­lo­nym zbie­ra­ni­na była nie­praw­do­po­dob­na. Po­dob­nie zresz­tą jak wszę­dzie na Zie­miach Od­zy­ska­nych. Od Opo­la, Wro­cła­wia po Szcze­cin, zbie­ra­ni­na wil­niu­ków, Wo­ły­nia­ków, Po­do­la­ków, lwo­wia­ków, war­sza­wia­ków, na po­znań­skich „py­rach” i opol­skich Ślą­za­kach koń­cząc.

Fe­styn! Oj­ciec też się cza­sa­mi na fe­sty­nach po­ja­wiał. Za­czy­nał go i koń­czył na po­sia­dach ze swo­imi sy­bi­ra­ka­mi i fron­tow­ca­mi. Sta­szek nie za­uwa­żył, żeby choć raz dał się po­rwać ja­kiejś zna­jom­ce do tań­ca. Wy­ma­wiał się ża­ło­bą po Bro­ni, choć ża­łob­nej opa­ski na rę­ka­wie nie no­sił. Ale że nie­któ­re ko­bie­ty do ojca się przy­ma­wia­ły, to Sta­szek na wła­sne oczy wi­dział. Choć­by taka Ho­nor­ka czy są­siad­ka Trą­bo­wa na­wet. Tym Sta­szek się nie dzi­wił, też wdo­wy, a do tego jesz­cze nie­sta­re. Ale taka Wan­da zza to­rów? A wła­ści­wie pani Wan­da, któ­ra nie wia­do­mo skąd w Zie­lo­nym Polu się zja­wi­ła, sta­rą pan­ną czy roz­wód­ką była. No­si­ła się z miej­ska i pra­co­wa­ła na po­czcie w Mię­dzy­gó­rzu. Ta wy­raź­nie so­bie ojca upodo­ba­ła. Przy­sia­da­ła się do sto­li­ka, za­ga­dy­wa­ła i gło­śno się śmia­ła. Na­wet nie­brzyd­ka ta pani Wan­da była. Taka bar­dziej przy ko­ści blon­dy­na, za­wsze w zie­lo­nym be­re­cie, upu­dro­wa­na, z gru­by­mi, na ja­skra­wo czer­wo­no ma­lo­wa­ny­mi war­ga­mi. Nie lu­bił ta­kich ma­lo­wa­nych, a do tego śmiech mia­ła gło­śny i skrze­kli­wy. Stasz­ko­wi się nie po­do­ba­ła. A ojcu? Skąd Sta­szek mógł to wie­dzieć? Oj­ciec uśmie­chał się, nic nie mó­wił i są­czył piwo.

„Oj­ciec się żeni!”. Od cza­su, kie­dy Jan Do­li­na za­miar że­niacz­ki sy­nom ogło­sił, Sta­szek za­czął się ojcu nie­co bacz­niej przy­glą­dać i chy­ba nie­co in­a­czej o nim my­śleć. Pew­ne rze­czy so­bie przy­po­mniał i do­pie­ro te­raz wła­ści­wie je ko­ja­rzył. Tro­chę głu­pio mu na­wet było, ale za­czął pa­trzeć nie jak na ojca, tyl­ko jak na męż­czy­znę. Uświa­do­mił so­bie na­gle, że prze­cież oj­ciec wca­le nie jest taki sta­ry. A sko­ro tak, to jak mu tak, bez ko­bie­ty? Na­wet nie oże­nek Sta­szek miał na my­śli, ale w ogó­le. Sta­szek dziec­kiem już nie był, już na­wet na Sy­bi­rze co nie­co o ko­bie­tach wie­dział. Choć­by ta Aniu­ta z Ko­zac­kiej Po­la­ny, któ­ra mu pierw­szy raz w ży­ciu smak ko­bie­cej roz­ko­szy po­pró­bo­wać dała. Albo ta, woj­ną wy­posz­czo­na, za­chłan­na na chło­pów Niur­ka. Oby­dwie do dziś go we wspo­mnie­niach tam­ty­mi mi­ło­sny­mi fi­gla­mi prze­śla­du­ją i pod­nie­ca­ją. A już tu­taj, choć­by w Mia­stecz­ku, ile się na­mę­czył z tą ca­łu­śni­cą Pe­la­sią? Roz­pa­la­ła go piesz­czo­ta­mi do go­rącz­ki, a po­tem ani kro­ku da­lej. A Kryś­ka? A z Kryś­ką do tej pory też poza po­ca­łun­ka­mi nic. Zresz­tą Kryś­ka nie tyl­ko uro­dą, ale cha­rak­te­rem i tem­pe­ra­men­tem wy­raź­nie od Pe­la­si się róż­ni­ła. Wy­raź­nie po­waż­niej­sza, z po­cząt­ku nie­do­ty­kal­ska na­wet. Stasz­ka wciąż nie­co onie­śmie­la­ła. Ni­cze­go nie da­wa­ła so­bie wmó­wić, na­rzu­cić, a jak cze­goś chcia­ła, sama prze­ja­wia­ła ini­cja­ty­wę. Dłu­go mu­siał za­bie­gać, nim pierw­szy raz się po­ca­ło­wa­li. Do dziś zresz­tą, po­dob­nie jak z Pe­la­sią, od po­ca­łun­ków i przy­tu­la­nek do ni­cze­go wię­cej. Na­wet na­giej pier­si do­tknąć mu jesz­cze nie po­zwo­li­ła, wali po ła­pach, ob­ra­ża się i prze­pra­szać ją musi.

„Oj­ciec się żeni”. No do­bra, ale z kim? Sta­szek nie przy­po­mi­nał so­bie ni­cze­go ta­kie­go, co by wska­zy­wa­ło, że po śmier­ci Bro­ni oj­ciec któ­rąś z tu­tej­szych ko­biet ja­koś wy­róż­niał, a tym bar­dziej, żeby wśród nich kan­dy­dat­ki na żonę wy­pa­try­wał. No to, z kim? Tak gdzieś pod ko­niec żniw przy­szedł ko­lej­ny list od bab­ki Bar­skiej. „Prze­czy­taj, Sta­siu, bo mi się gdzieś oku­la­ry za­po­dzia­ły”. Z li­stu wy­ni­ka­ło, że wszy­scy u nich zdro­wi, „Ja­si­czek” też, choć nie­daw­no prze­cho­dził wszel­kie moż­li­we dzie­cię­ce cho­ro­by. „To z nim do dok­to­ra i na dok­to­ra parę razy trze­ba było, ale ja­koś, dzię­ki Bogu, so­bie ra­dzi­my. Stef­cia pra­cu­je i na nas za­ra­bia, bo Hel­cia się uczy, a ja w domu cały czas przy tej Bro­ni­nej sie­rot­ce”. I sa­kra­men­tal­ne: „Zo­stań­cie z Bo­giem”. Oj­ciec wy­cią­gnął rękę po list, coś tam chwi­lę nad nim po­me­dy­to­wał, nim odło­żył go na ko­mo­dę. „Nie za bo­ga­to tam u nich, wi­dać. Jak tyl­ko żni­wa skoń­czy­my, mu­szę do nich pod­je­chać, zo­ba­czyć. Do­brze, że te­raz wa­ka­cje, to na go­spo­dar­stwie parę dni sam po­bę­dziesz. Dasz so­bie radę?

– Z Tad­kiem so­bie po­ra­dzi­my, tyl­ko z do­je­niem naj­go­rzej.

– Ho­nor­kę albo le­piej Trą­bo­wą po są­siedz­ku po­pro­szę, to kro­wy wy­do­ją. Nie ma rady, trze­ba tam po­je­chać. Ma­łe­go od­wie­dzę, no i w ogó­le się zo­rien­tu­ję”.

Jak oj­ciec po­wie­dział, tak zro­bił. Miał u Bar­skich być krót­ko, le­d­wie dzień, góra dwa, a tu już ty­dzień mija, a ojca nie ma. Sta­ło się coś? Ale wró­cił. Po­nu­ry ja­kiś, nie­roz­mow­ny. Z chło­pa­ka­mi le­d­wo się przy­wi­tał i z mar­szu za­brał się do ro­bo­ty. Do­pie­ro wie­czo­rem, przy ko­la­cji, jak­by nie­co od­ta­jał.

– Wi­dzę, że­ście tu so­bie beze mnie ra­dzi­li. Trą­bo­wej za to do­je­nie trze­ba się bę­dzie ja­koś od­wdzię­czyć. Chy­ba koń­mi jej w polu od­ro­bi­my. A ze­szło mi tam tro­chę dłu­żej, bo róż­ne ta­kie tam spra­wy chcia­łem za jed­nym za­ma­chem po­za­ła­twiać. Co da­lej z Ma­łym, to zna­czy z Jan­kiem, też trze­ba było coś po­sta­no­wić, czy ma tam jesz­cze u nich być, czy może mam za­brać go ze sobą do nas, do domu. Ma­lut­ki jesz­cze jest, le­d­wo sia­da. Jak go od nich wziąć, sami so­bie z nim jesz­cze nie po­ra­dzi­my. My­śla­łem, że może któ­rąś z Bar­skich na­mó­wię, żeby z Ma­łym tu do nas na ja­kiś czas przy­je­cha­ła i po­by­ła, nim dzie­ciak się nie od­cho­wa. Przy oka­zji nam by tro­chę po­mo­gła, bab­skim okiem na dom i go­spo­dar­kę rzu­ci­ła. Naj­le­piej któ­raś z dziew­czyn by się do nie­go nada­wa­ła, bo bab­ka Bar­ska sama już scho­ro­wa­na. Stef­ka mo­gła­by być, bo to i krzep­ka, i go­spo­dy­ni, jak się pa­trzy. Ale aku­rat ona do sta­łej ro­bo­ty tam się na­ję­ła, nie może. No to Hel­kę na­ma­wia­łem. Ale mło­de toto jesz­cze, nie­do­wa­rzo­ne ja­kieś. Choć tak z wy­glą­du, ko­bie­ta z niej, nie po­wiem. Da­ła­by so­bie u nas radę, a do tego wi­dzia­łem, że Mały ją lubi i ona so­bie z nim ra­dzi. Tak, Hela by się do nas nada­wa­ła. Na­wet bab­ka Bar­ska ją na­ma­wia­ła, żeby się zgo­dzi­ła. Ale ta wciąż nie mo­gła się zde­cy­do­wać i przez te parę dni mnie zwo­dzi­ła, raz niby tak, dru­gi raz siak. W koń­cu zde­cy­do­wa­ła, że do nas nie po­je­dzie, bo musi obo­wiąz­ko­wo w tym roku na­ukę w ja­kiejś tam szko­le do­koń­czyć. Trud­no, jak nie, to nie. Nie było in­ne­go wyj­ścia i Mały mu­siał tam jesz­cze na ja­kiś czas u nich zo­stać. O tak to, chło­pa­ki, te na­sze spra­wy na dziś się mają.

Koń­czył się wrze­sień. Wa­ka­cje już daw­no mi­nę­ły i zno­wu za­czę­ło się dla Stasz­ka ra­niut­kie zry­wa­nie się na po­ciąg, co­dzien­ny do­jazd do Mia­stecz­ka, po­po­łu­dnio­wy, a czę­sto do­pie­ro wie­czor­ny po­wrót do domu. Tu­taj – chap­nąć cze­goś z wy­sty­głe­go obia­du na ząb i do ro­bo­ty, ojcu po­ma­gać. Nie­chby się wresz­cie tak oj­ciec oże­nił, może wte­dy i Stasz­ko­wi nie­co lżej by było. A wie­czo­rem jesz­cze lek­cje na ju­tro od­ro­bić. I tak w koło Ma­cie­ju, dzień w dzień. Nie ma wol­nej chwi­li, żeby z Kryś­ką się spo­tkać, do któ­rej co­raz bar­dziej go cią­gnę­ło. Jak do­brze w wa­ka­cje im było! Mie­li sie­bie na wy­cią­gnię­cie ręki. Na­wet je­śli w cią­gu dnia im się nie uda­ło, to wszyst­kie wa­ka­cyj­ne wie­czo­ry były ich, nie mó­wiąc o nie­dzie­li. Te­raz było trud­niej. Oby­dwo­je w roz­jaz­dach po na­ukę, on do Mia­stecz­ka, ona do Ostro­wa, ale tym ra­do­śniej­sze i czul­sze były ich spo­tka­nia. Ta­dek cho­dził do szko­ły w Zie­lo­nym Polu, po lek­cjach pasł kro­wy i ga­niał z chło­pa­ka­mi za pił­ką. Oj­ciec go­spo­da­rzył. Rzad­ko wy­cho­dził z domu, chy­ba że na ja­kieś wiej­skie ze­bra­nie albo w nie­dziel­ne po­po­łu­dnie spo­tkać się u Wap­nia­ka, po­po­li­ty­ko­wać ze swo­imi fron­to­wy­mi ko­le­ga­mi. By­wa­ło, że przy lam­pie prze­glą­dał ja­kąś ga­ze­tę albo ja­kieś urzę­do­we pa­pie­ry. Li­sty od Bar­skich prze­sta­ły przy­cho­dzić, po­gnie­wa­ły się na ojca czy co? Cza­sa­mi od­zy­wa­ła się do ojca jego sio­stra Zo­sia, z Ka­li­no­wej.

Po jed­nym z ta­kich li­stów od cio­ci Zosi, któ­re­go tre­ści Sta­szek nie znał, oj­ciec nad­spo­dzie­wa­nie ener­gicz­nie za­czął się zbie­rać do wy­jaz­du, tym ra­zem w ro­dzin­ne stro­ny Do­li­nów, do Ka­li­no­wej, pod Rze­szo­wem. „Mu­szę je­chać. Daw­nień­ko tam nie by­łem, a tu Zo­sia mi pi­sze, że oj­ciec, a wasz dzia­dek Do­li­na, sła­bu­je i do­py­tu­je się o mnie. Bra­ci, Józ­ka z Kost­kiem, od­wie­dzę, a przy oka­zji do Ka­pli­tów wpad­nę. Parę dni mi tam zej­dzie, bę­dziesz znów mu­siał w domu zo­stać. W gim­na­zjum ja­koś cię uspra­wie­dli­wię”.

– Do­brze tato, zo­sta­nę. Tyl­ko ja aku­rat w tą so­bo­tą mam boks w Ostro­wie. A pro­fe­sor Kle­pacz, no wiesz, ten z Wil­na, co mnie za­wsze uspra­wie­dli­wia, po­wie­dział, że mu­szę tam być obo­wiąz­ko­wo.

– Boks, boks! Jesz­cze tyl­ko bok­su ci bra­ku­je. Pew­nie zno­wu wró­cisz z pod­bi­tym okiem, jak ten ba­ciar z Ty­czy­na, co go na za­ba­wie w Ka­li­no­wej spra­li. Jak to wy­glą­da, żeby Do­li­na dał się tak po py­sku obi­jać. Nie wstyd ci? No do­brze, nie martw się, zdą­żysz na ten swój boks. Je­śli po­ja­dę, to do­pie­ro pod ko­niec przy­szłe­go ty­go­dnia. Na targ do Sy­co­wa jesz­cze mu­si­my, bycz­ka trze­ba sprze­dać. Po­tem do­pie­ro do Ka­li­no­wej.

Co tu było wię­cej do ga­da­nia, tyle że Stasz­ko­wi z tym bok­sem ulży­ło, pro­fe­so­ra Kle­pa­cza nie za­wie­dzie. Oj­ciec z Tad­kiem na targ do Sy­co­wa bycz­ka po­go­ni­li i sprze­da­li. Chy­ba ko­rzyst­nie na­wet, bo oj­ciec Tad­ko­wi trze­wi­ki na zimę ku­pił, a so­bie, cze­mu Sta­szek nie­co się zdzi­wił, ele­ganc­ki ka­pe­lusz! Stasz­ko­wi dał parę zło­tych „Pew­nie ci się tam, w tym Mia­stecz­ku, przy­da­dzą. Kurt­kę na zimę był­bym ci w Sy­co­wie ku­pił, ale to trze­ba na mia­rę, bo ro­śniesz z dnia na dzień, jak­by cię pod­le­wa­li”. Był chy­ba za­do­wo­lo­ny, bo Sta­szek z tego bok­su wró­cił zwy­cię­ski, po­chwa­lo­ny przez pro­fe­so­ra Kle­pa­cza, a naj­waż­niej­sze – bez pod­bi­te­go oka. „No to te­raz, jak­by co, to pew­nie ci ten pan pro­fe­sor te parę dni, kie­dy wy­ja­dę, uspra­wie­dli­wi”. Na po­dróż, jak rzad­ko, oj­ciec się wy­ele­gan­to­wał: ofi­cer­ki na błysk, gra­na­to­wa kurt­ka i nowy ka­pe­lusz na gło­wie. „Tro­fiej­na” skór­ko­wa wa­li­zecz­ka w ręku. „No to, chło­pa­ki, go­spo­da­ruj­cie, za parę dni wra­cam”.

Ład­ne mi „parę dni”. Zno­wu ty­dzień już mi­nął, a o ojcu ani sły­chu, ani dy­chu. Dłu­żej go nie ma niż wte­dy, kie­dy do Bar­skich po­je­chał. Z każ­dym dniem Sta­szek nie­cier­pli­wił się co­raz bar­dziej, nie wie­dział, co ro­bić. Fur­da dom i go­spo­dar­stwo, z tym, ra­zem z Tad­kiem i pa­nią Trą­bo­wą, ja­koś so­bie ra­dził. Go­rzej było ze Stasz­ko­wą prze­dłu­ża­ją­cą się gim­na­zjal­ną ab­sen­cją. Jak się tam po tylu dniach nie­obec­no­ści po­ka­że, jak uspra­wie­dli­wi? Te­le­fo­nu do Ka­li­no­wej nie ma. O li­ście na­wet nie ma co my­śleć, bo kie­dy doj­dzie… Te­le­gram! Ju­tro wy­śle do cio­ci Zosi te­le­gram. Ale nie mu­siał. Na­za­jutrz chro­ma­wy Woj­tu­lak, li­sto­nosz z Mię­dzy­gó­rza, Stasz­ko­wi te­le­gram od ojca przy­niósł. Krót­ki, jak to te­le­gram. Oj­ciec wra­ca w so­bo­tę wie­czor­nym po­cią­giem z Wro­cła­wia i Sta­szek ma po nie­go wy­je­chać na sta­cję w Mię­dzy­gó­rzu „fur­man­ką”. W so­bo­tę, wia­do­mo. Wie­czor­ny po­ciąg z Wro­cła­wia, też wia­do­mo któ­ry, bo tyl­ko je­den o tej po­rze w Mię­dzy­gó­rzu się za­trzy­mu­je. Ale wy­je­chać fur­man­ką? Co też ten oj­ciec z tego Rze­szo­wa ta­kie­go przy­wie­zie, że aż fur­man­ki po­trze­bu­je? Waż­ne, że wra­ca.

W so­bo­tę wie­czo­rem, upo­raw­szy się z Tad­kiem, bo ten też, za­miast domu pil­no­wać, chciał z nim po ojca je­chać, Sta­szek cmok­nął na Gnia­de­go i wio do Mię­dzy­gó­rza. Pod­je­chał, jak mógł naj­bli­żej, do wyj­ścia z pe­ro­nów i cze­kał. Ściem­nia­ło się, chłod­na­wo się ro­bi­ło, a do tego jesz­cze gę­sta mgła. Przy­dwor­co­wa ga­zo­wa la­tar­nia smęt­nie po­bły­ski­wa­ła w mro­ku. Na szczę­ście, nie cze­kał dłu­go. Wro­cław­ski przy­szedł o cza­sie, już z da­le­ka za­po­wia­da­jąc się dłu­gim po­gwiz­dy­wa­niem. Z dwor­ca za­czę­li wy­cho­dzić pierw­si pa­sa­że­ro­wie. Nie­wie­lu ich było, ale ciem­ność i gę­sta mgła z tru­dem po­zwa­la­ły ich róż­ni­co­wać. Sta­szek wy­pa­try­wał ojca. Jest! Zbli­żał się do fur­man­ki, dźwi­ga­jąc ja­kiś duży to­bo­łek w jed­nej, a wiel­ką wa­liz­kę w dru­giej ręce. Sta­szek ze­sko­czył z wozu, żeby mu po­móc. Oj­ciec po­sta­wił ba­ga­że, klep­nął Stasz­ka w ra­mię.

– Je­steś, synu! To do­brze. Mar­twi­łem się, czy te­le­gram do­szedł. A Ta­dziu, pew­nie w domu?

– Go­spo­dar­stwa pil­nu­je.

To mó­wiąc, Sta­szek po­chy­lił się, zła­pał za wa­liz­kę, żeby ją na wóz wła­do­wać.

– Po­cze­kaj chwi­lę, cięż­ka, ra­zem to zro­bi­my. A te­raz…

Sta­szek się wy­pro­sto­wał, spoj­rzał na ojca i do­pie­ro wte­dy za­uwa­żył sto­ją­cą tuż obok nie­go… ko­bie­tę! Śred­nie­go wzro­stu była, w płasz­czu, w be­re­cie na gło­wie i z ojca „tro­fiej­ną” wa­li­zecz­ką w ręku. Są­dząc po wszyst­kim, nie­sta­ra ra­czej, choć w tej mgła­wej wie­czor­nej po­świa­cie pra­wie nie wi­dział jej twa­rzy. Le­d­wie zdzi­wio­ny zdą­żył okiem na nią rzu­cić, jak znów ode­zwał się oj­ciec. Mó­wił do tej ko­bie­ty, po­ka­zu­jąc na Stasz­ka.

– Po­znaj­cie się… To wła­śnie jest ten mój star­szy, Sta­szek. Ta­dziu, ten młod­szy, w domu cze­ka. A to, a ta pani, Sta­siu, co ze mną przy­je­cha­ła, to jest wła­śnie… moja żona. No i wa­sza, jak­by to po­wie­dzieć, wa­sza nowa… mama.

Kom­plet­nie za­sko­czo­ny, oszo­ło­mio­ny Sta­szek, nie cze­ka­jąc, co tam jesz­cze oj­ciec wy­du­ka, za­dzia­łał jak au­to­mat, po­chy­lił się i po­ca­ło­wał ko­bie­tę w rękę, i to w tę, w któ­rej wa­liz­kę trzy­ma­ła. Ona, naj­pew­niej nie mniej od Stasz­ka tak wy­lew­nym po­wi­ta­niem za­sko­czo­na, wy­pu­ści­ła wa­li­zecz­kę, szarp­nę­ła rękę. „Nie trze­ba mnie tak, nie trze­ba.” i cof­nąw­szy się, omal się nie prze­wró­ci­ła na wa­la­ją­cym się pod no­ga­mi ba­ga­żu.

2

Tak oto u boku Jana Do­li­ny z Zie­lo­ne­go Pola po­ja­wi­ła się ko­lej­na, nie­przy­chyl­nym zrzą­dze­niem losu, trze­cia już żona, a dla jego trzech sy­nów nowa ma­co­cha. Do tego była to ko­bie­ta z da­le­ka, ni­ko­mu w tu­tej­szych stro­nach nie­zna­na. Na­wet naj­star­szy syn Do­li­ny, Sta­szek, się nie spo­dzie­wał, że oj­ciec z od­wie­dzin w ro­dzin­nej Ka­li­no­wej żonę so­bie przy­wie­zie. Nic tedy dziw­ne­go, że kie­dy na sta­cji w Mię­dzy­gó­rzu oj­ciec mu o tym po­wie­dział i ko­bie­tę, któ­ra z nim przy­je­cha­ła, jako swo­ją żonę przed­sta­wił, Sta­szek ję­zy­ka w gę­bie za­po­mniał.

Po