Strona główna » Obyczajowe i romanse » Starorzecza

Starorzecza

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0274-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Starorzecza

Porywająco napisany tom wspomnień znakomitego etnografa, historyka kultury, pisarza, tłumacza literatury słowackiej i czeskiej, jest swego rodzaju portretem pokolenia Polaków żyjących w Polsce powojennej lecz tradycją rodzinną i cywilizacyjną osadzonych w czasach przed II wojną światową. Dzieje krewnych, wśród których było wielu polityków, wojskowych, właścicieli ziemskich oraz licznych przyjaciół i znajomych obrazują losy odchodzącej w przeszłość klasy ziemian i starania ich dzieci i wnuków by ułożyć sobie życie w nowych realiach politycznych Polski powojennej. Bogactwo opisów, dystans do siebie samego jako bohatera przytaczanych zdarzeń, odnajdowanie humorystycznych stron życia w ciężkich czasach, serdeczna sympatia dla niepozbawionych wad i dziwactw opisywanych postaci sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.

Polecane książki

Natalia Korwin-Szymanowska (1858–1922), z domu Krzyżanowska, to pisarka i tłumaczka, publikująca często pod pseudonimem Anatol Krzyżanowski. Była autorką licznych artykułów publicystycznych w prasie warszawskiej, a także tekstów dotyczących polskich wydarzeń literackich w czasopismach angielskich i ...
Prowadzisz blog? Zastanawiasz się, czy może on być źródłem dochodu? Chciałbyś zarabiać na blogu dzięki skutecznej współpracy z firmami? Jeśli na powyższe pytania odpowiedziałeś „TAK!”, ten kurs jest stworzony właśnie dla Ciebie!   „Jak zarabiać na blogu” to praktyczny kurs, który sprawi, że Twój blo...
Kiedy nie wiesz, jak pomóc sobie, zrób jedną dobrą rzecz dla innych. W poszukiwaniu życiowego azylu większość z nas wyjechałaby na Południe. Adela Henert obiera przeciwny kierunek. Sprzedaje położony na skale domek, z którego przez lata podziwiała morze o barwie limonek, oddaje prowadzoną przez d...
Dane osobowe mają, wobec bezprecedensowego rozwoju środków gromadzenia i wykorzystywania informacji, wartość szczególną. Jednocześnie, międzynarodowe transfery danych są kluczowe m.in. dla transatlantyckiej współpracy gospodarczej, naukowej i kulturalnej. Ta współpraca zasadza się i umacnia północno...
Tytułowy Ceper to nikt inny jak autor - człowiek z wielkiego miasta, bez reszty zakochany w Tatrach, który w każdej wolnej chwili pędził w góry i potrafił się tym cieszyć całym sobą. W swoim przewodniku pisze jak wędrować po górach, aby osiągnąć pełnię zadowolenia. Opisuje nie tylko poszczególne sz...
Głowa Meduzy opowiada o wyprawie Perseusza do krainy Gorgon – mitycznych kobiet-potworów. Perseusz ma przynieść królowi Polidektesowi głowę najstraszniejszej z nich – Meduzy, co okazuje się niezwykle niebezpiecznym zadaniem. Czy Perseuszowi uda się dotrzymać obietnicy danej królowi? Do czego posłużą...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antoni Kroh

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: ‌An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: ‌Do­bro­sła­wa Pan­kow­ska

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa ‌2010

Co­py­ri­ght ‌© by ‌An­to­ni ‌Kroh, ‌War­sza­wa ‌2010

Au­to­rzy zdjęć ‌i ilu­stra­cji ‌Sta­ni­sław Gli­wa ‌(rys.) s.115 ‌

Ry­szard Hal­ba ‌s.301, ‌Ma­ria Te­re­sa Masz­czak s. ‌144 ‌(dwa zdję­cia),

Ja­ro­sław Mierz­wa ‌s. 11, 30, ‌93, 95, ‌143 (dół), ‌347, 352, 450, ‌493 (lewe), 564, ‌568, ‌

Zo­fia Na­sie­row­ska s. 417, ‌Krzysz­tof Oł­tak s. ‌86, 87, ‌90,

An­to­ni ‌Za­lew­ski s. 241, ‌571, 572, ‌573, 574 (góra i dół), ‌575.

Po­zo­sta­łe zdję­cia po­cho­dzą ‌z ar­chi­wum au­to­ra.

Wy­daw­nic­two do­ło­ży­ło wszel­kich ‌sta­rań, ‌by skon­tak­to­wać ‌się ‌z twór­ca­mi za­miesz­czo­nych w książ­ce zdjęć. ‌W kil­ku ‌przy­pad­kach oka­za­ło ‌się ‌to nie­moż­li­we, dla­te­go twór­ców, ‌z któ­ry­mi nie zo­sta­ły pod­pi­sa­ne ‌umo­wy, pro­si­my ‌o pil­ny kon­takt z se­kre­ta­ria­tem wy­daw­nic­twa.

ISBN ‌978-83-244-0274-8

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na ‌11, ‌00-375 War­sza­wa

tel. /faks ‌(22) 827-94-15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Frasz­ki ‌to wszyt­ko, co­kol­wiek ‌my­śle­my, ‌

Frasz­ki ‌to wszyt­ko, co­kol­wiek ‌czy­nie­my;

Nie masz na ‌świe­cie ‌żad­nej pew­nej rze­czy, ‌

Próż­no tu czło­wiek ‌ma co mieć na ‌pie­czy

Za­cność, uro­da, moc, ‌pie­nią­dze, ‌sła­wa,

Wszyst­ko to ‌mi­nie jako po­lna tra­wa;

Na­śmiaw­szy się nam i na­szym po­rząd­kom,

We­mkną nas w mie­szek, jako czy­nią łąt­kom1.

(J. Ko­cha­now­ski, O ży­wo­cie ludz­kim)

Krok defiladowy na gruntach podmokłych

PA­NIE TRU­MAN, SPUŚĆ TA BA­NIA ♦ SON ET LU­MI­ÈRE W GRU­ZACH ♦ PANI DY­REK­TOR­KA ♦ PRZED­WO­JEN­NI ♦ TKNĘ­ŁO CIĘ? ♦ ME­BLE PAŃ­STWA AN­DER­SÓW ♦ PIO­SEN­KI DZIE­CIŃ­STWA ♦ MI­ŁOŚĆ DO PO­NIE­MIEC­KIEJ KURT­KI ♦ CZO­ŁEM, LI­SIE, TWO­JE ZDRO­WIE! ♦ IMIE­NI­NY PO­WĄ­ZEK ♦ O RANY, ALE JAJA! ♦ KOST­KI KUL­TU JED­NOST­KI ♦ ZA­RA­STA­NIE KI­CZEM ♦ ROZ­WÓD, ŚLUB I KWA­RAN­TAN­NA W CHLE­WI­KU ♦ W ZŁĄ GO­DZI­NĘ

Bę­dzie woj­na. Sko­ro była dru­ga, wy­buch­nie i trze­cia. O trze­ciej woj­nie świa­to­wej krą­ży­ły cie­płe wier­szy­ki, dow­ci­py. „Jed­na bom­ba ato­mo­wa i wró­ci­my znów do Lwo­wa. Po­tem dru­ga bom­ba sil­na i wró­ci­my znów do Wil­na. Pa­nie Tru­man, spuść ta ba­nia, bo już nie do wy­trzy­ma­nia”. Roz­mo­wa go­ścia z kel­ne­rem: – Pro­szę scha­bo­wy i piwo. – Bę­dzie do­pie­ro po trze­ciej. – Prze­cież jest dwa­dzie­ścia po trze­ciej. – Tak, ale po trze­ciej woj­nie świa­to­wej. – Do­ro­śli wy­bu­cha­li dziw­nym śmie­chem.

Nie­daw­no ujaw­nio­no, że trze­cią woj­nę świa­to­wą szy­ko­wa­no cał­kiem se­rio. Pol­ska cen­tral­na mia­ła być ce­lem zma­so­wa­ne­go na­lo­tu ato­mo­we­go, Wi­sła li­nią obro­ny, dla­te­go jej nie re­gu­lo­wa­no i nie prze­rzu­ca­no nad nią mo­stów. Po­zo­sta­ła ostat­nią wiel­ką dzi­ką rze­ką Eu­ro­py, z wy­jąt­ko­wy­mi roz­le­wi­ska­mi, przy­ko­sa­mi, sta­ro­rze­cza­mi i wy­sep­ka­mi, któ­re wy­ła­nia­ją się i zni­ka­ją. Z po­dob­nych przy­czyn stra­te­gicz­no-po­li­tycz­nych za­cho­wa­ły się rów­nież sta­ro­rze­cza Bugu oraz rze­ki Mo­ra­vy, od­dzie­la­ją­cej Cze­cho­sło­wa­cję od Au­strii.

Bę­dzie woj­na. Ktoś przy­no­sił do domu wia­do­mość z naj­pew­niej­sze­go źró­dła, że tym ra­zem już chy­ba na pew­no. Do­ro­śli nie­spe­cjal­nie się przej­mo­wa­li, byli otrza­ska­ni – ale na wszel­ki wy­pa­dek uru­cha­mia­li sto­sow­ną pro­ce­du­rę. Na­le­ża­ło zro­bić za­pa­sy. Ku­po­wa­no twar­de pszen­ne su­cha­ry z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dziur­ka­mi, świe­ce, za­pał­ki, cu­kier, sól, mąkę, ka­szę, my­dło, środ­ki opa­trun­ko­we, naf­tę (wy­cią­ga­no z piw­ni­cy lam­py naf­to­we i czysz­czo­no), de­na­tu­rat i co tam jesz­cze. Dla bab­ci i dla mnie za­pas le­ków prze­ciw­ast­ma­tycz­nych. Po ty­go­dniu, dzie­się­ciu dniach emo­cje mi­ja­ły.

Oczy­wi­ście trwa­ją­ca wów­czas w naj­lep­sze wal­ka o po­kój nie mia­ła z tym ab­so­lut­nie nic wspól­ne­go. Trze­cia woj­na świa­to­wa była praw­do­po­dob­na, bra­na pod uwa­gę, wal­ka o po­kój cał­ko­wi­cie pu­sta, je­śli nie li­czyć dow­ci­pów. Opo­wia­da­no, jak na wieś przy­je­chał agi­ta­tor i grzmiał: To­wa­rzy­sze! My zro­bi­my taką wal­kę o po­kój, że ka­mień na ka­mie­niu nie zo­sta­nie! Pew­ną wiej­ską knaj­pę, czy­li go­spo­dę lu­do­wą, przy­ozdo­bio­no fry­zem z go­łąb­ków po­ko­ju. Miej­sco­wi mó­wi­li, że to bia­łe mysz­ki, któ­rym wy­ro­sły skrzy­deł­ka. A trzy­dzie­ści lat póź­niej usły­sza­łem: Co to jest wro­na? Go­łą­bek po­ko­ju AD 1981! Mło­dy czło­wiek, któ­ry mi to opo­wie­dział, za­du­mał się na chwi­lę i spy­tał: – A co to był wła­ści­wie ten go­łą­bek po­ko­ju?

W nie­któ­rych do­mach su­szo­no chleb i pa­ko­wa­no w spe­cjal­ne płó­cien­ne wo­recz­ki. U nas nie, ale na przy­kład bab­cia Joli i Ry­sia czy­ni­ła to z wiel­ką wpra­wą. – Na jak dłu­go star­czy i czy was ura­tu­je? – spy­ta­łem. – Po­mo­że prze­bie­do­wać ogól­ne bez­ho­ło­wie, któ­re pew­nie po­trwa ja­kiś czas, bo jak­że in­a­czej. A w ogó­le nie wol­no się pod­da­wać. Nig­dy, prze­nig­dy, w żad­nej sy­tu­acji. Dwie mysz­ki wpa­dły do garn­ka ze śmie­ta­ną. Jed­na uzna­ła swo­ją sy­tu­ację za bez­na­dziej­ną, nie wal­czy­ła o ży­cie, od razu uto­nę­ła. Dru­ga tak upar­cie prze­bie­ra­ła łap­ka­mi, aż ubi­ła grud­kę ma­sła. We­szła na nią, od­bi­ła się i wy­sko­czy­ła na swo­bo­dę. Za­pa­mię­taj to so­bie. A bę­dzie, co bę­dzie.

My, męż­czyź­ni, od­zna­cza­my się że­la­zną lo­gi­ką oraz wy­cią­ga­my prak­tycz­ne wnio­ski. Za­py­ta­łem mamę, czy war­to słać łóż­ko, myć się i od­ra­biać lek­cje, sko­ro i tak bę­dzie woj­na. Po­trak­to­wa­ła se­rio moją wąt­pli­wość i wy­ja­śni­ła naj­po­waż­niej, że na­le­ży brać pod uwa­gę wszyst­kie ewen­tu­al­no­ści. Rów­nież taką, że woj­ny nie bę­dzie. Bar­dzo do­brze się skła­da, gdy ro­zum­ny mło­dy czło­wiek ma spo­sob­ność wy­mia­ny po­glą­dów z kimś my­ślą­cym po­dob­nie, tyl­ko jesz­cze ro­zum­niej­szym i sza­nu­ją­cym part­ne­ra.

Dziew­czyn­ki miesz­ka­ją­ce na Pra­dze no­si­ły wę­giel ze skła­du opa­ło­we­go po dru­giej stro­nie uli­cy. Któ­re­goś razu mat­ka ku­pi­ła dwa nowe wia­dra. Gdy szły z tymi wia­dra­mi, na­tknę­ły się na są­sia­da. Za­gad­nął życz­li­wie, czy idą po cu­kier (było to w cza­sie woj­ny ko­re­ań­skiej), a gdy za­prze­czy­ły, uśmiech­nął się: mnie nie zwie­dzie­cie.

Wo­jen­ne wy­ku­py­wa­nie to­wa­rów po­zo­sta­wi­ło ślad w li­te­ra­tu­rze. Zo­fia By­strzyc­ka w sa­ty­rycz­nym utwo­rze Pa­mięt­nik prze­wi­du­ją­cej (1952)2 na­kre­śli­ła ro­dzin­ny dra­mat: ja­kaś idiot­ka ule­gła pod­szep­tom są­siad­ki i ku­pi­ła wór ka­szy, z wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem kar­mi­ła nią swo­ich naj­bliż­szych, aż mąż za­czął wie­czo­ra­mi mie­wać pil­ne obo­wiąz­ki służ­bo­we i w koń­cu się wy­pro­wa­dził, dzie­ci też po­ucie­ka­ły; pani domu, choć prze­wi­du­ją­ca i peł­na naj­lep­szej woli, ja­koś nie po­ko­ja­rzy­ła tych fak­tów i ku­pi­ła dru­gi wór ka­szy. Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski w jed­nym ze swych ostat­nich utwo­rów tak­że przed­sta­wił hu­mo­ry­stycz­ny ob­raz apo­ka­lip­sy:

– Tra­ta­ta tata,

tra­ta­ta tata!

Pa­nie, pa­no­wie,

już ko­niec świa­ta.

Na dźwięk pu­zo­nu,

czy­li tej sur­my,

za­raz na skle­py

rzu­cą się hur­my

Zgnie­ce­ni w tłu­mie

wo­ła­ją: – Mamo!

Aw skle­pach zni­ka

pieprz i cy­na­mon;

ko­lej­ki sto­ją

jak stąd do Zgie­rza;

baby uuu! wyją,

pisk się roz­sze­rza;

baby sku­pu­ją

koł­dry, szpa­ra­gi,

pi­nez­ki, na­wet

wy­pcha­ne pta­ki (…).

A Lis się cie­szy

że taki za­męt,

łap­kę pod­no­si:

– Okay i Amen.

(K.I. Gał­czyń­ski, Chry­zo­sto­ma Bul­wie­cia po­dróż do Ciem­no­gro­du)

Ania, An­toś i Zo­sia Kroh na tle cho­in­ki ob­wie­szo­nej go­łąb­ka­mi po­ko­ju. Za­ba­wa no­wo­rocz­na, 1952.

W dzie­ciń­stwie kil­ka razy prze­ży­wa­łem wo­jen­ne stra­chy do­ro­słych. Zla­ły mi się w jed­no. Nie wiem, skąd się bra­ły, nie umiem ich po­wią­zać z ja­kimś szcze­gól­nym wy­da­rze­niem. My­ślę, że nie­kie­dy uru­cha­mia­ły się sa­mo­ist­nie. Strach i nie­pew­ność tkwi­ły pod skó­rą, ro­sły, aż w pew­nym mo­men­cie prze­kra­cza­ły punkt kry­tycz­ny. Po­dob­nie cza­sem ni z tego, ni z owe­go za­pa­la się sia­no w sto­do­le. A gdy na­ród od­re­ago­wał, psy­cho­za ci­chła jak szcze­ka­nie psa i wszyst­ko po­zor­nie się uspo­ka­ja­ło. Do na­stęp­ne­go razu.

My­śmy też prze­ży­wa­li wo­jen­ne emo­cje. Za­ba­wa w woj­nę wy­glą­da­ła tak: na as­fal­cie uli­cy Swa­rzew­skiej ka­wał­kiem ce­gły ry­so­wa­ło się koło. W mia­rę ko­li­ste, żeby nie było kłót­ni. To był świat. Dzie­li­ło się je na tyle czę­ści, ilu gra­ją­cych. To były pań­stwa. Każ­dy wy­krzy­ki­wał: Pol­ska! Fran­cja! Ame­ry­ka! Szwe­cja! – i już wszyst­ko ja­sne. Kto wy­lo­so­wał pierw­szy, wo­łał: wy­wo­łu­ję woj­nę, woj­nę, woj­nę. Ame­ry­ce! Ci­skał pa­tyk, wszy­scy rzu­ca­li się w po­goń, a kto do­biegł pierw­szy, za­bie­rał agre­so­ro­wi ka­wa­łek te­ry­to­rium. Na­tu­ral­ną rze­czy ko­le­ją naj­star­szy i naj­sil­niej­szy gracz był Pol­ską. Nie­raz więc się zda­rza­ło, że Pol­ska zaj­mo­wa­ła więk­szy ob­szar niż Ro­sja i Ame­ry­ka ra­zem wzię­te.

Na po­lach bie­lań­skich stał po­rzu­co­ny czołg. Wy­mon­to­wa­li­śmy z nie­go ło­ży­ska. Hu­laj­no­gi tam­tych lat kle­ci­ło się z trzech ło­żysk (dwa z tyłu, jed­no z przo­du), dwóch de­sek oraz sta­rej po­de­szwy od te­ni­sów­ki, peł­nią­cej rolę prze­gu­bu mię­dzy de­ską po­zio­mą, na któ­rej się sta­ło, i pio­no­wą, peł­nią­cą funk­cję kie­row­ni­cy, z przy­bi­tym na koń­cu uchwy­tem. Mia­ły tę do­dat­ko­wą za­le­tę, że strasz­li­wie szur­go­ta­ły po as­fal­cie. Wy­star­czy­ło kil­ka mi­nut jaz­dy tam i z po­wro­tem, aby ja­kiś ner­wo­wy pan wy­sta­wiał gło­wę przez luf­cik i wrzesz­czał na całą uli­cę, że wszy­scy po­cho­dzi­my z nie­pra­we­go łoża i że­by­śmy na­tych­miast wy­nie­śli się gdzie in­dziej, bo jak nie, to nam po­wy­ry­wa. Cu­dow­ne uczu­cie.

Zna­la­złem w gru­zach, to były moje za­baw­ki.

Ale naj­faj­niej czu­li­śmy się w gru­zach. (Dziś czę­ściej mówi się „ru­iny”). Ka­mie­ni­ce, prze­kro­jo­ne bom­ba­mi od da­chów po par­te­ry, od­sło­ni­ły frag­men­ty przed­pow­sta­nio­wych miesz­kań. Ce­gły wy­sta­ją­ce z roz­łu­pa­nych ścian two­rzy­ły schod­ki, a je­śli się nie­wie­le wa­ży­ło, mia­ło drob­ne dzie­cię­ce sto­py, du­szę zdo­byw­cy i ani krzty ro­zu­mu, moż­na było się wdra­pać choć­by i na trze­cie pię­tro. To na­praw­dę nie było trud­ne. W po­miesz­cze­niu, któ­re on­giś było kuch­nią, może ła­zien­ką, ale te­raz przy­bra­ło kształt log­gii z roz­le­głą pa­no­ra­mą, sta­ła na trój­no­gu bla­sza­na ba­lia do pra­nia bie­li­zny. Chło­pa­ki na­zno­si­li do niej amu­ni­cji, wszę­dzie peł­no jej się wa­la­ło, za­le­li kil­ko­ma ka­ni­stra­mi ben­zy­ny skądś pod­pro­wa­dzo­nej, wsa­dzi­li ko­niec sznu­ra od bie­li­zny, a dru­gi ko­niec, ten na dole, pod­pa­li­li. Wie­czo­ro­wą porą, dla więk­sze­go wra­że­nia. I rze­czy­wi­ście, było na co po­pa­trzeć i cze­go po­słu­chać, a po­tem wspo­mi­nać przez wie­le dni. Kul­ki gwiz­da­ły, stru­gi pło­ną­cej ben­zy­ny try­ska­ją­ce z wy­so­ko­ści two­rzy­ły efek­tow­ne esy-flo­re­sy. Na­za­jutrz mi­li­cjant cho­dził od domu do domu, po raz pierw­szy w ży­ciu by­łem prze­słu­chi­wa­ny. Ni­ko­go nie wy­da­łem, bo nie mia­łem o ni­czym po­ję­cia. Je­śli nie li­czyć mgli­stych, choć bar­dzo praw­do­po­dob­nych po­dej­rzeń. Spraw­ców nie wy­kry­to, bo był­bym wie­dział. Chło­pa­ki ze Swa­rzew­skiej to była eli­tar­na, za­mknię­ta or­ga­ni­za­cja, a gdy w ta­kim her­me­tycz­nym śro­do­wi­sku za­wią­że się kon­spi­ra­cję w kon­spi­ra­cji, sys­tem po­dwój­ne­go za­bez­pie­cze­nia, ry­zy­ko wpad­ki jest mi­ni­mal­ne. Po­ko­le­nie mamy i po­ko­le­nie dziad­ka wy­prak­ty­ko­wa­ło tę sta­rą praw­dę.

Samo wi­do­wi­sko ba­ta­li­stycz­ne, son et lu­mi­ère na­sze­go po­ko­le­nia, nie­ste­ty mnie omi­nę­ło, znam je tyl­ko z opo­wie­ści na­ocz­nych świad­ków, a zwłasz­cza zma­so­wa­nych wy­zwisk pod ad­re­sem mło­dzie­ży, w szko­le i na uli­cy Jak­by star­si byli mą­drzej­si.

W roku pięć­dzie­sią­tym szó­stym mia­łem trzy­na­ście lat, nie ba­wi­łem się już w cho­wa­ne­go, ale za­pa­mię­ta­łem wy­li­czan­kę:

Le­nin zjadł lina,

wy­srał Sta­li­na.

Sta­lin zjadł dru­ta,

wy­srał Bie­ru­ta.

Bie­rut zjadł scha­ba,

wy­srał Ocha­ba.

Ochab zjadł buł­kę,

wy­srał Go­muł­kę.

Pał­ka, za­pał­ka, dwa kije,

kto się nie scho­wa, ten kry­je. Szu­ka­aaam!

Je­sie­nią w Bu­da­pesz­cie lała się krew, w War­sza­wie wrza­ło, czoł­gi ra­dziec­kie szły od Le­gio­no­wa na Że­rań, ro­bot­ni­cy szy­ko­wa­li się do obro­ny, woj­na wi­sia­ła na wło­sku. So­wie­ci za­wró­ci­li na pół­noc; nie­trud­no było wy­wnio­sko­wać, że przej­dą Wi­słę w Mo­dli­nie, a ju­tro, naj­da­lej po­ju­trze wy­chy­ną z Pusz­czy Kam­pi­no­skiej i bę­dzie­my ich mie­li u nas na Bie­la­nach. Pani Zo­fia Ring­ma­no­wa, dy­rek­tor­ka, drob­na siwa sta­rusz­ka, roz­trzę­sio­na, zwo­ła­ła całą szko­łę na apel i bła­ga­ła, za­kli­na­ła ła­mią­cym się gło­sem, żeby nie dać się w nic wplą­tać, w ni­czym nie uczest­ni­czyć. Nie pro­wo­ko­wać, nie krzy­czeć, nie ro­bić ob­raź­li­wych ge­stów, nie rzu­cać ka­mie­nia­mi. Naj­le­piej sie­dzieć w domu. Ten mło­dy, bied­ny Wa­nia w czoł­gu ni­cze­mu nie wi­nien, też się boi, wie o na­szych pol­skich spra­wach tyle, co mu po­wie­dzie­li, może nie zdzier­żyć, a wte­dy doj­dzie do rze­czy nie­od­wra­cal­nych.

Ktoś mruk­nął, może na­wet to by­łem ja, że pani dy­rek­tor­ka coś za bar­dzo stra­chli­wa, nie wy­pa­da się tak Ru­skich bać. Wy­cho­waw­czy­ni do­sły­sza­ła i za­raz po ape­lu, gdy wró­ci­li­śmy do kla­sy, wy­gło­si­ła mowę. O tym, że pani prze­ło­żo­na (uży­wa­ła tej for­my, bo też była przed­wo­jen­na) w cza­sie woj­ny pro­wa­dzi­ła taj­ne na­ucza­nie, po stro­nie aryj­skiej i w get­cie. W ra­zie wpad­ki śmierć na miej­scu, jak­by kto py­tał. W get­cie wy­kła­da­ła przed­mio­ty ści­słe, uczest­ni­czy­ła w eg­za­mi­nach ma­tu­ral­nych w kon­spi­ra­cyj­nym li­ceum. Prze­my­ca­ła ży­dow­skie dzie­ci na aryj­ską stro­nę, ro­bi­ła ty­siąc in­nych rze­czy. Wtych naj­trud­niej­szych la­tach zna­na była z zim­nej krwi i sza­leń­czej od­wa­gi. Te­raz rze­czy­wi­ście się boi, ale nie o sie­bie, tyl­ko o was. Wie, co to woj­na, bo prze­ży­ła trzy. Żad­nej z nich za pie­cem nie prze­sie­dzia­ła.

W la­tach sta­li­now­skich też za­cho­wa­ła twarz. Wspo­mi­nał ją Ja­cek Ku­roń:

„(…) od razu na pierw­szej lek­cji re­li­gii wsta­łem i za­czą­łem po­le­mi­zo­wać z księ­dzem. (…) Za­py­ta­łem, czy mogę wyjść, bo je­stem nie­wie­rzą­cy, on na to, że oczy­wi­ście. Wy­szło ze mną jesz­cze dwóch ko­le­gów, po­szli­śmy grac w siat­ków­kę. Wkrót­ce w na­szej kla­sie zro­bi­ło się pięt­na­stu ate­istów, do­bre dwie dru­ży­ny. (…) Ksiądz po­skar­żył się dy­rek­tor­ce, a była to Zo­fia Ring­ma­no­wa, sta­rusz­ka, jesz­cze ze szko­ły Sem­po­łow­skiej, wy­bit­na dzia­łacz­ka straj­ku szkol­ne­go w 1905-7, wspa­nia­ła baba. Kie­dy na­stęp­ny raz wy­bie­gli­śmy tłu­mem z re­li­gii, po­wie­dzia­ła:

– Pa­no­wie wol­no­my­ślą­cy, żad­nej siat­ków­ki, uczy­my się fi­zy­ki.

I za­czę­ła od­py­ty­wać, sta­wia­jąc każ­de­mu po trzy dwój­ki. (…) gdy­by kto­kol­wiek z nas do­niósł na Ring­ma­no­wą, że ob­ci­na z fi­zy­ki mło­dzież, któ­ra wy­cho­dzi z re­li­gii, to na­tych­miast prze­sta­ła­by być dy­rek­tor­ką. (…) nig­dy, ani przez chwi­lę nie pró­bo­wa­ła przed­sta­wić się jako zwo­len­nicz­ka no­we­go ładu. Sta­wia­ła dwój­ki, ale przy ca­łej swo­jej su­ro­wo­ści była bar­dzo spra­wie­dli­wa. Zło­śli­wa i jed­no­cze­śnie nie­sły­cha­nie życz­li­wa. Była dla nas sta­rą re­ak­cjo­nist­ką, ale wie­dzie­li­śmy, że nie ka­rie­ro­wi­czem. Dy­rek­tor­ką była od za­wsze, ba­li­śmy się jej, ale i lu­bi­li­śmy ją”3.

A więc dzię­ki temu, że Ku­roń i jego ko­le­dzy nie pod­po­rząd­ko­wa­li się ide­olo­gii, któ­rą wte­dy wy­zna­wa­li i pra­gnę­li wpro­wa­dzić w ży­cie, parę lat póź­niej zdą­ży­łem jesz­cze po­cho­dzić do li­ceum pod dy­rek­cją pani Ring­ma­no­wej. Pod­czas Wy­ści­gu Po­ko­ju, gdy na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia ko­larz ra­dziec­ki w chu­li­gań­ski spo­sób ode­brał pew­ne zwy­cię­stwo Po­la­ko­wi, sta­dion gwiz­dał, tak­że pod­czas de­ko­ra­cji i od­gry­wa­nia hym­nu ZSRR. Cała War­sza­wa o tym mó­wi­ła. Pani dy­rek­tor­ka też, na ape­lu.

– Mamy są­sia­dów ta­kich czy in­nych, ale tym bar­dziej po­win­ni­śmy się god­nie za­cho­wy­wać. Nic nas od tego nie zwal­nia, bo prze­cież je­ste­śmy Po­la­ka­mi. Gdy­by na wi­dok tego łaj­dac­twa pu­blicz­ność wsta­ła i w mil­cze­niu skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia, mia­ło­by to bez po­rów­na­nia sil­niej­szą wy­mo­wę. A tak, było, jak było: je­den ło­buz na bież­ni i sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy ło­bu­zów na try­bu­nach. Szko­da, prze­pa­dła świet­na oka­zja. Cały świat by o tym mó­wił, do­pie­ro mie­li­by się z pysz­na.

W mo­ich cza­sach li­ce­al­nych, to zna­czy w dru­giej po­ło­wie lat pięć­dzie­sią­tych, jesz­cze pra­co­wa­li przed­wo­jen­ni pro­fe­so­ro­wie. Trud­no de­fi­nio­wal­ne, ale wy­ra­zi­ste zja­wi­sko. Mię­dzy nimi a ge­ne­ra­cją na­stęp­ców zia­ła prze­paść, rów tek­to­nicz­ny. (Jak wszyst­kie uogól­nie­nia, rów­nież i to od­no­si się do zbio­ro­wo­ści, nie jed­no­stek). Róż­ni­ca była za­sad­ni­cza – pe­da­go­dzy sta­rej daty bu­dzi­li re­spekt bez pod­no­sze­nia gło­su, wy­zwisk czy oka­zy­wa­nia uczniom lek­ce­wa­że­nia. Oni byli kul­tu­ral­ni. God­ni sza­cun­ku, jak to się mó­wi­ło. Nie tyl­ko nie­śli oświa­ty ka­ga­niec, ale na­wet, aż trud­no dzi­siaj w to uwie­rzyć, ak­cep­to­wa­li na­sze ist­nie­nie, a nie­kie­dy oka­zy­wa­li nam sym­pa­tię. Cze­go nie dało się po­wie­dzieć o ich młod­szych ko­le­gach. Pa­no­wa­ło wte­dy po­wszech­ne prze­ko­na­nie, że pra­co­wać do szko­ły idą ci, któ­rym gdzie in­dziej się nie po­wio­dło. Sami o tym mó­wi­li. Uczniom. Tak jest, pa­mię­tam. Ubo­le­wa­li, że są mar­nie opła­ca­ni i dla­te­go my, ucznio­wie, ich nie sza­nu­je­my. Istot­nie, sza­no­wa­li­śmy ich nie­szcze­gól­nie, lecz może nie z tego po­wo­du. A w ogó­le by­li­śmy obrzy­dli­wi. Taki na przy­kład Kroh: tę­pak, głąb, osioł, leń, tu­man i jak pani T., po­lo­nist­ka, na nie­go pa­trzy, to zbie­ra jej się na wy­mio­ty. Rzecz dzia­ła się w sza­cow­nych mu­rach re­no­mo­wa­ne­go war­szaw­skie­go li­ceum, czwar­te­go i ostat­nie­go w mo­jej ka­rie­rze. Pani pro­fe­sor­ko, z wza­jem­no­ścią. Od mo­jej ma­tu­ry mi­nę­ło pra­wie pięć­dzie­siąt lat, prze­ży­łem nie­jed­no, ale ta­kie­go trak­to­wa­nia, jak w li­ceum, póź­niej nie za­zna­łem. Trud­no się od tego uwol­nić.

W na­szej ów­cze­snej mo­wie sło­wo „przed­wo­jen­ny” ozna­cza­ło „so­lid­ny, w do­brym ga­tun­ku, go­dzien za­ufa­nia”. Przed­wo­jen­ny gar­ni­tur, przed­wo­jen­ny szewc. „Da­dzą mi na­ga­nę za nie­obec­ność na ze­bra­niu czy nie da­dzą, mi to wisi jak kilo kitu u su­fi­tu na przed­wo­jen­nej agraf­ce” – za­no­to­wa­ła mama spon­ta­nicz­ną wy­po­wiedź ko­le­żan­ki w biu­rze, lata 50. „Ma­sło przed­wo­jen­ne” (skle­pik w Ło­dzi na Piotr­kow­skiej, lata 40. Oso­ba, któ­ra to za­pi­sa­ła, była zdu­mio­na, że tylu lu­dzi na wi­dok tej wy­wiesz­ki uśmie­cha się ze zro­zu­mie­niem). „Od kie­dy tyl­ko za­czą­łem swe świa­do­me ży­cie, zda­rzy­ło się tu i ów­dzie sły­szeć okre­śle­nie «przed­wo­jen­ny pan». Ma­wia­no tak z po­dzi­wem o lu­dziach, któ­rzy wy­ro­śli z mię­dzy­wo­jen­nej Pol­ski i po­tra­fi­li w ży­ciu za­cho­wać for­my i za­sa­dy, któ­re im wte­dy za­szcze­pio­no.

«Przed­wo­jen­ny pan» to był w każ­dym calu dżen­tel­men, nie­prze­kra­cza­ją­cy pew­nych gra­nic w trud­nych sy­tu­acjach, trzy­ma­ją­cy w ry­zach sło­wa i emo­cje”. („Ku­li­sy” 11993). „On je­den może to wie­dzieć, ma prze­cież przed­wo­jen­ną ma­tu­rę!” (za­sły­sza­ne, Wro­cław 1968). „Ja­koś się trzy­mam, prze­cież cho­dzę na so­lid­nych, przed­wo­jen­nych czę­ściach” (wy­zna­nie sta­rusz­ka, za­sły­sza­ne, Łódź 1972). „Od­szedł rze­mieśl­nik sta­rej daty, skro­jo­ny z do­bre­go, przed­wo­jen­ne­go ma­te­ria­łu. Życz­li­wy dla klien­tów, nie­dzi­siej­szy, bo sie­dzą­cy w warsz­ta­cie dłu­go po ofi­cjal­nych go­dzi­nach otwar­cia, do­trzy­mu­ją­cy sło­wa i ter­mi­nów”. („Dzien­nik Pol­ski” IX 1997)4.

Gdy po­ło­ży­li mnie w szpi­ta­lu, pan z są­sied­nie­go łóż­ka, star­szy czło­wiek, był wła­śnie po skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji. Or­dy­na­tor pod­czas co­dzien­ne­go ob­cho­du oglą­dał go i po­wta­rzał:

– Zra­sta się, świet­nie się zra­sta! Żad­nych po­wi­kłań! Zuch z pana! Przed­wo­jen­na, so­lid­na ro­bo­ta, od razu wi­dać!

Nie­któ­rzy star­si wy­zna­wa­li po­gląd, że do­świad­cze­nia wo­jen­ne wy­nio­sły ich na szczy­ty eks­pe­rien­cji. Są tacy mą­drzy i do­świad­cze­ni ży­cio­wo, że już bar­dziej się nie da. Wie­le razy sły­sza­łem: ech, ci mło­dzi, ni­cze­go nie za­zna­li, cóż oni ro­zu­mie­ją, co tam oni wie­dzą. Po czym wes­tchnie­nie i cha­rak­te­ry­stycz­ny ruch ręką. Pró­bo­wa­łem opo­no­wać, że sko­ro uro­dzi­łem się w roku czter­dzie­stym dru­gim i żyję, to i ja prze­ży­łem woj­nę. A co ty prze­ży­łeś, dzie­ciu­chu, co ty pa­mię­tasz. Da­łem więc spo­kój i przy­ją­łem po­rząd­ku­ją­ce za­ło­że­nie, że każ­dy do­ro­sły to wa­riat, tyl­ko na­si­le­nie i ob­ja­wy fik­sum-dyr­dum by­wa­ją roz­ma­ite.

A było co po­dzi­wiać. Druh harc­mistrz M. sta­le miał przy so­bie dwa chle­ba­ki. W jed­nym ap­tecz­kę, w dru­gim że­la­zną ra­cję żyw­no­ścio­wą. Prze­chwa­lał się, że dwa razy dał się za­sko­czyć, ale trze­ci raz już go nie po­dej­dą. Pani pro­fe­sor dok­tor K. za żad­ne skar­by nie zo­sta­wi­ła płasz­cza w szat­ni, na­wet w re­stau­ra­cji czy w te­atrze; re­ago­wa­ła zło­ścią, gdy ktoś zwra­cał jej uwa­gę. Bo prze­cież gdy­by przy­szło co do cze­go, mo­gła­by go stra­cić; płaszcz z przed­wo­jen­nej biel­skiej weł­ny, dziś nie do zdo­by­cia. Inna pani K., on­giś kró­lo­wa ele­gan­cji, muza po­etów, by­wal­czy­ni Zie­miań­skiej i Ad­rii, pa­ra­do­wa­ła po War­sza­wie w nie­praw­do­po­dob­nych ła­chach. Tłu­ma­czy­ła, w cza­sie woj­ny ubra­nie szyb­ciej się nisz­czy, więc roz­są­dek pod­po­wia­da, by spra­wun­ki odło­żyć na spo­koj­niej­sze cza­sy Mruk­ną­łem, że prze­cież… i na­tych­miast tego po­ża­ło­wa­łem. Pan Ch. rów­nież był cięż­ko cho­ry na wo­jen­ną ab­ne­ga­cję. Brał pra­ce zle­co­ne, ślę­czał nad nimi po no­cach, ty­rał jak wół, od­da­wał w ter­mi­nie, ale już nie star­cza­ło mu ener­gii, by je­chać na dru­gi ko­niec War­sza­wy po wy­pła­tę (nie było wte­dy pry­wat­nych kont ban­ko­wych ani prze­le­wa­nia ho­no­ra­riów). Bo pro­szę pań­stwa cza­sy są ta­kie, że nie ma co za­przą­tać so­bie gło­wy pie­niędz­mi, prze­cież i tak w jed­nej chwi­li wszyst­ko dia­bli we­zmą. Wo­lał się za­dłu­żać i nie zwra­cać, to we­dług nie­go było bliż­sze pra­wom na­tu­ry Wkrót­ce prze­sta­no mu po­ży­czać, co przej­mo­wa­ło go bo­le­snym zdzi­wie­niem. Osten­ta­cyj­nie ma­ru­dził, że zno­wu nie ma in­ne­go wyj­ścia, jak fa­ty­go­wać się do kasy po pie­nią­dze, ja­każ to stra­ta cza­su. Pani W. miesz­ka­ła po woj­nie w ma­łym par­te­ro­wym dom­ku; czę­sto wsta­wa­ła w nocy i po ciem­ku, za­cho­wu­jąc się jak naj­ci­szej, tkwi­ła za fi­ran­ką, bo wciąż jej się wy­da­wa­ło, że ktoś cho­dzi pod okna­mi. Jej kil­ku­let­nia wnucz­ka też swo­je prze­szła, spa­ła czuj­nym płyt­kim snem dzi­kie­go zwie­rząt­ka – i kie­dy bab­cia sta­wa­ła przy oknie, nie­ru­cho­mo le­ża­ła w ciem­no­ściach z otwar­ty­mi ocza­mi, prze­ra­żo­na, że to po nią ktoś idzie. Pani M. pod ko­niec ży­cia jesz­cze raz mu­sia­ła się prze­pro­wa­dzać. Jej cór­ka, opróż­nia­jąc piw­ni­cę, tra­fi­ła na sta­re drew­nia­ne sa­necz­ki. Chcia­ła je po­da­ro­wać dzie­ciom z są­siedz­twa. – Nie, zo­staw! – Dla­cze­go? – Jak to dla­cze­go? Ana co wsa­dzi­my rze­czy, gdy nas będą wy­sie­dlać i wrza­sną: собирайтесь с вещами!5. Pan G., jo­wial­ny star­szy pan, miał za­do­wo­lo­ną minę i za­wsze ja­kiś żart na po­do­rę­dziu, do­pó­ki nie usły­szał w pu­blicz­nym miej­scu ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Wte­dy za­czy­nał tu­pać, wy­ma­chi­wać la­ską i wrzesz­czeć, a znał spo­ro nie­miec­kich prze­kleństw. Plot­ko­wa­no o nim, że omi­ja Świę­to­krzy­ską, żeby nie pa­trzeć na wi­try­nę Ośrod­ka Kul­tu­ry i In­for­ma­cji Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki De­mo­kra­tycz­nej. Pan S., człek sym­pa­tycz­ny, in­te­li­gent­ny, dys­tyn­go­wa­ny, kie­row­nik dzia­łu w du­żej in­sty­tu­cji, prze­szedł przez Oświę­cim. Osza­co­wał, nie wiem, jak do tego do­szedł, koszt utrzy­ma­nia sta­ty­stycz­ne­go ka­ce­tow­ca, prze­li­czył to na zło­te pol­skie koń­ca lat pięć­dzie­sią­tych, po­mno­żył przez pięć i wy­nik uznał za współ­czyn­nik ab­so­lut­ne­go kom­for­tu. Wy­po­mi­nał pod­wład­nym, że nie dość, że się pła­wią w do­stat­ku, to jesz­cze za­chcie­wa im się ja­kichś pod­wy­żek, to prze­cież nie­mo­ral­ne. Gdy od­cho­dził na eme­ry­tu­rę, ura­do­wa­ny per­so­nel zło­żył się na po­że­gnal­ną wy­staw­ną bib­kę. Pani G. po woj­nie uło­ży­ła so­bie ży­cie, ale prze­szłość nie da­wa­ła się wy­ma­zać; gdy jej syn do­ra­stał i za­czął oglą­dać się za dziew­czy­na­mi, wy­gło­si­ła mu po­ga­dan­kę uświa­da­mia­ją­cą, że ko­bie­ta czę­sto pod­kre­śla uro­dę fry­zu­rą albo stro­jem. Dla­te­go wy­bran­kę ser­ca trze­ba wy­obra­zić so­bie w pa­sia­ku, z ogo­lo­ną gło­wą; do­pie­ro wte­dy moż­na oce­nić, czy jest ład­na, bo nie­któ­rym taki obo­zo­wy wy­gląd do­da­wał uro­dy, inne szpe­cił. Pan J., w mia­rę jak za­pa­dał w sta­rość, co­raz czę­ściej opo­wia­dał o swo­jej od­wa­dze; gry­wał Cho­pi­na w pry­wat­nych miesz­ka­niach, co gro­zi­ło naj­su­row­szy­mi kon­se­kwen­cja­mi. Tak się zło­ży­ło, że zwie­rzał się z tego pani, któ­ra słu­ży­ła w wy­wia­dzie AK i spo­ro prze­szła; ona tak­że się sta­rza­ła, wspo­mnie­nia nie­ustra­szo­ne­go pia­ni­sty były dla niej co­raz trud­niej­sze do znie­sie­nia. Nie­po­trzeb­nie się iry­to­wa­ła; mo­gła prze­cież wziąć pod uwa­gę, że pan J. wir­tu­ozem był nie­szcze­gól­nym; owe kon­cer­ty po­zo­sta­ły naj­szczę­śliw­szy­mi chwi­la­mi jego ży­cia, w nor­mal­nych cza­sach nie ze­brał­by tylu wzru­szo­nych słu­cha­czy.

Pani A. wa­ka­cje pięć­dzie­sią­te­go pią­te­go roku spę­dza­ła w Bu­ko­wi­nie, spa­ce­ro­wa­li­śmy, ba­wi­ła ją moja gó­ral­ska gwa­ra, po­da­ro­wa­ła mi książ­kę Bia­ła foka. Co wie­czór przy ko­la­cji na we­ran­dzie opo­wia­da­ła ba­bu­ni o Ra­vens­brück, ale o sa­mym obo­zie nie­wie­le; prze­waż­nie mó­wi­ła, jak po woj­nie Szwedz­ki Czer­wo­ny Krzyż za­pro­sił byłe więź­niar­ki na re­kon­wa­le­scen­cję. Trud­no jej było znieść ten na­tych­mia­sto­wy prze­skok z hi­tle­row­skiej ka­tor­gi w sen­ne szwedz­kie mia­stecz­ko, mię­dzy go­spo­dy­nie do­mo­we, peł­ne naj­lep­szej woli, tro­skli­we, ser­decz­ne, wy­ro­zu­mia­łe. Po ja­kimś cza­sie de­li­kat­nie po­pro­si­ły, żeby im wy­gło­sie se­rię po­ga­da­nek o wa­run­kach ży­cia w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Słu­cha­ły, ki­wa­ły gło­wa­mi, bar­dzo chcia­ły zro­zu­mieć, mia­ły co­raz smut­niej­sze oczy, aż w koń­cu któ­raś za­py­ta­ła o za­war­tość obo­zo­wej bi­blio­te­ki i czy przy łóż­kach były noc­ne lamp­ki. Opo­wieść o bi­blio­te­ce i noc­nych lamp­kach sły­sza­łem kil­ka razy. Pani A. po po­wro­cie do Pol­ski skoń­czy­ła stu­dia, pod­ję­ła pra­cę, wy­szła za mąż, uro­dzi­ła dwo­je dzie­ci. Ale o tym nie mó­wi­ła. Tyl­ko o tych za­słu­cha­nych ko­bie­tach. Za każ­dym ra­zem koń­czy­ła kon­klu­zją, że bez­den­na głu­po­ta owych Szwe­dek była cał­ko­wi­cie zro­zu­mia­ła. One były nor­mal­ne, my nie. Bo prze­cież tam­tych prze­żyć nie da się ogar­nąć zwy­czaj­nym ro­zu­mem.

Pani D., z po­cho­dze­nia wil­niucz­ce, na wro­cław­skiej uli­cy na­gle za­stą­pił dro­gę męż­czy­zna w so­wiec­kim mun­du­rze i o coś za­py­tał po ro­syj­sku. Nie wie­dzia­ła, jak i kie­dy zna­la­zła się w bra­mie. Tkwi­ła tam do zmro­ku, bo mia­ła peł­no w majt­kach i krę­po­wa­ła się wyjść.

Zo­sia, uro­dzo­na w czter­dzie­stym szó­stym, pi­sze, że jako kil­ku­let­nie dziec­ko była prze­ko­na­na, że nig­dy w ży­ciu nie bę­dzie mieć przy­ja­ciół, no bo kto bę­dzie chciał się z nią za­przy­jaź­nić – prze­cież uro­dzi­ła się po woj­nie, więc jest gor­sza. „Oczy­wi­ście dość szyb­ko wy­ro­słam z tego i nie zo­sta­wi­ło to u mnie żad­nych ura­zów, a te­raz się tyl­ko uśmie­cham, gdy so­bie o tym po­my­ślę”.

Raz po raz ktoś ze star­szych opo­wia­dał, że w od­po­wied­nim mo­men­cie coś go tknę­ło i tyl­ko dzię­ki temu żyje. Po­tem na ogół ktoś inny do­da­wał, że jego też tknę­ło i rów­nież żyje wy­łącz­nie z tego nie­po­ję­te­go po­wo­du. „Sze­dłem No­wym Świa­tem, coś mnie tknę­ło, skrę­ci­łem w Wa­rec­ką, a wie­czo­rem do­wie­dzia­łem się, że gdy­bym tego nie uczy­nił, wla­zł­bym pro­sto na ła­pan­kę w Ale­jach”. Albo: „By­łam łącz­nicz­ką, no­si­łam bi­bu­łę, broń, już mi to na­wet tro­chę spo­wsze­dnia­ło, nie za­sta­na­wia­łam się, że mogą mnie zwi­nąć, ale tam­te­go dnia coś mnie tknę­ło, wy­szłam na mia­sto czy­sta jak łza, no i ze trzy razy żan­dar­mi za­glą­da­li mi do tor­by”. Na­stę­po­wa­ła po­in­ta ad­re­so­wa­na do mło­dych: pa­mię­taj­cie dzie­ci, że je­śli coś was tknie, na­le­ży po­słu­chać prze­czu­cia, nie igno­ro­wać, nie wzru­szać ra­mio­na­mi.

Lu­dzie, któ­rych coś tknę­ło i chęt­nie o tym opo­wia­da­li, byli zja­wi­skiem na tyle czę­stym, że my, war­szaw­skie dzie­ci pierw­szych lat po­wo­jen­nych, prze­ję­li­śmy ten wy­raz, na­da­jąc mu nowy sens. – Tknę­ło cię? – zna­czy­ło w na­szej mo­wie to, co dzi­siaj: od­bi­ło ci? Przez wie­le lat by­łem prze­ko­na­ny, że wszyst­kie owe tknię­cia to za­bo­bon, nic nig­dy ni­ko­go nie tknę­ło, a je­śli w od­po­wied­niej chwi­li skrę­ci­my w Wa­rec­ką albo na przy­kład nie wsią­dzie­my do auta i dzię­ki temu unik­nie­my ka­ta­stro­fy, jest to czy­sty przy­pa­dek; rów­nie do­brze mo­gli­śmy dać się zła­pać, w ogól­nym roz­ra­chun­ku wy­cho­dzi na jed­no, prze­cież za­wsze tak jest, że ktoś skrę­ca w Wa­rec­ką, a ktoś inny za­su­wa pro­sto ku swe­mu prze­zna­cze­niu. Otóż razu pew­ne­go mnie tak­że tknę­ło. Na­gle, na po­le­ce­nie Anio­ła Stró­ża, zmar­łych przod­ków albo nie wiem czy­je, jak­by mi ktoś na­ci­snął pstry­czek w mó­zgu, po­stą­pi­łem nie­ra­cjo­nal­nie, bez sen­su, co nie­ba­wem oka­za­ło się wyj­ściem naj­lep­szym z moż­li­wych. Gdy­by mnie było nie tknę­ło, wpadł­bym w pa­skud­ną sy­tu­ację. Nie wiem, czy i jak uda­ło­by mi się z niej wy­plą­tać. Strach wspo­mi­nać.

Tknę­ło cię? Za­pew­ne już w sta­ro­żyt­nej Gre­cji mło­dzież mia­ła swój ję­zyk śro­do­wi­sko­wy, iry­tu­ją­cy do­ro­słych, zwia­stu­ją­cy nie­chyb­ny upa­dek kul­tu­ry. U nas na Bie­la­nach w la­tach pięć­dzie­sią­tych mod­ne było po­zdro­wie­nie: czo­łem, sta­ry tru­pie. Zna­czy­ło: wi­taj przy­ja­cie­lu, miło mi cię wi­dzieć. Nie wiem, czy modę na sta­re­go tru­pa moż­na za­li­czyć do wo­jen­nych re­mi­ni­scen­cji. Chy­ba tak. Żyła dłu­żej niż inne, po­nie­waż bar­dziej dzia­ła­ła do­ro­słym na ner­wy. Wie­lo­krot­nie mi wy­ty­ka­no, że nie wiem, co mó­wię, sko­ro praw­dzi­we­go tru­pa na oczy nie wi­dzia­łem. Dziw­na pre­ten­sja. Wi­dzia­łem, nie wi­dzia­łem, co z tego? Na­zy­wa­nie lu­dzi fa­ce­ta­mi ucho­dzi­ło, rów­na bab­ka mo­gła być, for­się­ga za­miast pie­nię­dzy była do przy­ję­cia, na­to­miast sta­re tru­py wy­wo­ły­wa­ły ner­wo­we re­ak­cje. Bab­ciu, zo­sta­wiam na wierz­chu ze­szyt od geo­gra­fii, za go­dzi­nę przyj­dzie trup, obie­ca­łem mu po­ży­czyć. Po­wie­dziaw­szy to, na­le­ża­ło na­tych­miast rzu­cić się do drzwi, aby nie sły­szeć, co bab­cia ma w tej spra­wie do po­wie­dze­nia. Otóż gwa­ra mło­dzie­żo­wa od­gry­wa znacz­ną rolę w utrzy­ma­niu cią­gło­ści kul­tu­ry. Tam, gdzie Po­la­cy są w mniej­szo­ści, na przy­kład w Lon­dy­nie czy we Lwo­wie, głów­ną przy­czy­ną wy­na­ro­do­wie­nia jest brak miej­sco­wej pol­skiej gwa­ry mło­dzie­żo­wej. Dzie­ci prze­cho­dzą na ro­syj­ski, na an­giel­ski, bo ję­zyk Sien­kie­wi­cza czy Orzesz­ko­wej nie od­da­je ich świa­ta.

Woj­na mie­sza­ła lu­dziom w gło­wach na ty­sią­ce spo­so­bów. Pani ge­ne­ra­ło­wa An­der­so­wa wspo­mi­na­ła z uśmie­chem, że jesz­cze dłu­go po woj­nie mąż nie zga­dzał się na kup­no po­rząd­nych me­bli do ich lon­dyń­skie­go miesz­ka­nia, po co, prze­cież nie­ba­wem bę­dzie­my znów się prze­pro­wa­dzać, tym ra­zem na do­bre, do War­sza­wy… Nie do­wie­my się nig­dy, ile w tym było kal­ku­la­cji po­li­tycz­nej, a ile bez­wied­ne­go prze­dłu­ża­nia naj­in­ten­syw­niej­szych lat w ży­ciu ge­ne­ra­ła, gdy oby­wał się pra­wie bez me­bli. Pan pro­fe­sor S. po­wie­dział kie­dyś mi­mo­cho­dem na wy­kła­dzie, wpra­wia­jąc mnie w zdu­mie­nie, że oku­pa­cję w War­sza­wie wspo­mi­na z roz­rzew­nie­niem, to naj­lep­sze lata jego ży­cia. – Nie w tym rzecz, że by­łem wte­dy mło­dy, choć oczy­wi­ście i to nie jest bez zna­cze­nia. Ale mam na my­śli co in­ne­go. At­mos­fe­rę. Tram­waj, uli­ca, sklep – czu­ło się so­li­dar­ność, życz­li­wość. Było ja­sne, kto nasz, a kto wróg, któ­rę­dy bie­gnie li­nia po­dzia­łu. Zwy­cię­ży­my, choć nie wia­do­mo kie­dy, ale to w koń­cu nie ta­kie waż­ne. Czło­wiek cie­szył się i był dum­ny, że Pan Bóg stwo­rzył go Po­la­kiem. Nie ma­cie pań­stwo po­ję­cia – nie­zna­jo­mi na uli­cy uśmie­cha­li się do sie­bie.

Po­wstań­ców war­szaw­skich, któ­rych dane mi było po­znać, dzie­li­łem na dwie ka­te­go­rie: tych, któ­rzy po woj­nie żyli zwy­czaj­nie, oraz tych, któ­rzy rów­nież żyli zwy­czaj­nie, ale czas im się za­trzy­mał, nic oprócz po­wsta­nia się dla nich na­praw­dę nie li­czy­ło. Mó­wio­no, że raz na za­wsze sta­nął im ze­ga­rek. W cią­gu owych sześć­dzie­się­ciu trzech dni zu­ży­li cały za­pas ży­cio­wej ener­gii, nie zo­sta­ło nic na póź­niej, no i tak pa­dło, że po­wsta­nie to była ich je­dy­na war­tość, po­tem już je­cha­li na ja­ło­wym bie­gu. Na ogół bliż­sze i dal­sze oto­cze­nie mia­ło ich ser­decz­nie do­syć. W knaj­pie Flis na Ho­żej, gdzie ser­wo­wa­no tyl­ko jed­ną po­tra­wę, fla­ki, było za­wsze peł­no, głów­nie męż­czyzn. Przed bu­fe­tem dłu­ga ko­lej­ka, ja­dło się na sto­ją­co, trud­no było o miej­sce. Cia­sno. I chy­ba z po­wo­du owej cia­sno­ty i prze­wa­gi męż­czyzn krę­cił się tam dziw­ny osob­nik, ciut szma­tła­wy, strasz­nie na­mol­ny. Niby przy­cho­dził na fla­ki, ale ra­czej po to, by mieć słu­cha­czy swo­ich po­wstań­czych wspo­mnień. My­śla­łem, że fan­ta­zju­je. Kie­dyś tro­chę na od­czep­ne­go spy­ta­łem go o pseu­do­nim i przy­na­leż­ność. Spraw­dzi­łem i do­wie­dzia­łem się, że to bo­ha­ter, le­gen­da Sta­rów­ki, a wszyst­ko, co mó­wił, było praw­dą.

– Ser­wus – uśmie­cha się Ta­dek – jak się masz? – Mar­nie – od­po­wia­dam – nie mam for­sy, głód mi gro­zi. Tad­ko­wi twarz się zmie­nia. – Ty dur­ny, nie ga­daj, jak nie ro­zu­misz, co ga­dasz. Głód­mu gro­zi! Ty wiesz, co to głód? Idę we Lwo­wie uli­cą, za So­wie­tów to było, mia­łem wte­dy z pięt­na­ście, może szes­na­ście lat, i gość mnie za­cze­pia, że­bym po­mógł me­ble stasz­czyć z po­miesz­ka­nia na trze­cim pię­trze. Ta do­brze. Fest dy­go­wa­łem ze dwie go­dzi­ny. Za­fa­so­wa­łem za to pół­li­tro­wą flasz­kę ole­ju, ta­kie­go do sma­że­nia. Za­su­wam dum­ny jak jaki ry­cerz spod Grun­wal­du, cie­szę się, że dam ma­mie, zo­ba­czy, jaki ze mnie męż­czy­zna, gło­wa ro­dzi­ny, alem nie zdzier­żył, od­kor­ko­wa­łem flasz­kę, przy­tkną­łem do ust. Tyl­ko kap­kę, tyl­ko ły­czek. Joj, ja­kie do­bre. Pa­trzę, a ona próż­na. Wstyd mi się strasz­nie zro­bi­ło, ma­mie się nie przy­zna­łem, ten olej prze­śla­do­wał mnie wie­le lat. Głód. Ty fra­je­rze. Głód to bę­dzie wte­dy, gdy idąc do domu z bo­chen­kiem chle­ba, bę­dziesz go cho­wał, żeby ktoś na uli­cy nie zo­ba­czył i cię nie stuk­nął, żeby go chap­nąć, pa­ca­nie je­den.

Do bab­ci przy­szła na po­ga­dusz­ki są­siad­ka, pani C., bez­et­ka. Roz­ma­wia­ły po fran­cu­sku i nie­miec­ku, żeby An­toś nie zro­zu­miał i gdzieś cze­goś nie wy­pa­plał, cho­ciaż ta­kie sło­wa, jak Sta­lin, Bie­rut, Ro­kos­sow­ski, So­wie­ci, ko­mu­ni­ści brzmia­ły dla dziec­ka zro­zu­mia­le, a resz­tę moż­na było so­bie bez tru­du do­śpie­wać. Ale gdy pani C. za­czę­ła wspo­mi­nać wrze­sień trzy­dzie­ste­go dzie­wią­te­go, od­ru­cho­wo prze­szła na pol­ski. Wi­docz­nie uzna­ła, że tego w in­nym ję­zy­ku opo­wie­dzieć się nie da. Miesz­ka­ła w War­sza­wie, nie­da­le­ko żeń­skie­go klasz­to­ru, gdzie na­tu­ral­ną rze­czy ko­le­ją zor­ga­ni­zo­wa­no szpi­tal po­lo­wy. Pani C. po­szła do prze­ory­szy za­ofia­ro­wać po­moc – była do­świad­czo­ną sa­ni­ta­riusz­ką jesz­cze z dwu­dzie­ste­go roku. – Do­sko­na­le – ucie­szy­ła się ksie­ni – a w któ­rej sali chce pani pra­co­wać, ofi­cer­skiej czy żoł­nier­skiej? – Tam, gdzie będę po­trzeb­na, gdzie mat­ka prze­ło­żo­na roz­ka­że – od­po­wie­dzia­ła pani C. z lek­kim zdzi­wie­niem. – Do­praw­dy? – zdu­mia­ła się mnisz­ka – to świet­nie. Pro­szę wy­ba­czyć to py­ta­nie. Ele­ganc­kie damy, któ­rych tu peł­no, chcą się trosz­czyć tyl­ko o ofi­ce­rów. Sku­tek taki, że ofi­ce­ro­wie mają po kil­ka opie­ku­nek, a żoł­nie­rzom nie ma kto zmie­niać opa­trun­ków.

Bab­cia opo­wie­dzia­ła tę hi­sto­rię ma­mie, mama panu K. Roz­pro­mie­nił się. – Wiesz, we wrze­śniu by­łem ran­ny w nogę, le­ża­łem w Cheł­mie, to była sala szkol­na. Przy­szła pa­nien­ka ze dwo­ru, spy­ta­ła, któ­ry z pa­nów jest naj­wyż­szy ran­gą, wrę­czy­ła mu ele­ganc­ki pa­ku­ne­czek, w środ­ku rur­ki z kre­mem. Za­py­tał, czy ma ta­kie rur­ki dla wszyst­kich. – No, nie, tyl­ko dla pana cho­rą­że­go. – Ci­snął po­da­run­kiem, krem spły­wał po ścia­nie, ran­ni żoł­nie­rze wy­buch­nę­li śmie­chem, pa­nien­ka zro­bi­ła ob­ra­żo­ną minę i po­szła. Mama i pan K. za­sta­na­wia­li się, czy to przy­pad­kiem nie była cio­cia Ja­dzia. Uzgod­ni­li, że trud­no po­wie­dzieć.

Dru­gą woj­nę świa­to­wą oglą­da­łem jak cie­nie w pie­cza­rze, cu­dze wspo­mnie­nia, re­mi­ni­scen­cje, po­wi­do­ki. Ale bar­dzo in­ten­syw­nie. Pierw­szą woj­nę i woj­nę dwu­dzie­ste­go roku cie­plej, mi­lej, bo w opo­wia­da­niach i pio­sen­kach. Peł­ni­ły rolę ko­ły­sa­nek, do­bra­no­cek, po­ja­wia­ły się na prze­mian z Kacz­ką Dzi­wacz­ką i Sło­niem Trą­bal­skim. Baj­kę o Ja­siu i Mał­go­si za­trzy­ma­ła do­mo­wa cen­zu­ra, sko­ro cza­row­ni­ca za­mie­rza­ła dzie­ci upiec i zjeść. Wier­szyk Dziad i baba o tym, że śmierć we­szła ko­mi­nem do chat­ki, w któ­rej za­ba­ry­ka­do­wa­ła się para sta­rusz­ków, rów­nież był nie­od­po­wied­ni, zwłasz­cza ze wzglę­du na eks­pre­syj­ne ilu­stra­cje. Pie­śni le­gio­no­we nada­wa­ły się jak ulał.

A je­że­li zgi­nę od sza­bli,

nie za­bio­rą du­szy mej dia­bli.

Nie za­bio­rą du­szy do pie­kła,

bo by im po dro­dze ucie­kła.

Od­ili­di­li­di, od­ili­di­ra­di,

nie taka to strasz­na jest ze śmier­cią gra.

Od­ili­di­li­di, od­ili­di­ra­di,

nie taka to strasz­na ze śmier­cią gra.

A je­że­li zgi­nę w po­łu­dnie,

za­gra mi mu­zy­ka prze­cud­nie.

Za­gra mi mu­zy­ka tak mile,

że sta­nę po­słu­chać na chwi­lę.

Od­ili­di­li­di, od­ili­di­ra­di…

A je­że­li zgi­nę od kuli,

nie mów­cie nic tyl­ko ma­tu­li.

Po­wiedz­cie jej pro­szę, że żyję,

i kawę co­dzien­nie se piję.

Od­ili­di­li­di, od­ili­di­ra­di…

La­tem trzy­dzie­ste­go dzie­wią­te­go Pol­skie Ra­dio nada­wa­ło to co kil­ka go­dzin, żeby lu­dziom do­dać otu­chy, oswo­ić zbli­ża­ją­cą się woj­nę. Ro­dzi­ce wła­śnie ku­pi­li od­bior­nik. Mi­nę­ło parę mie­się­cy; ra­dio trze­ba było owi­nąć ko­cem i o sza­rej go­dzi­nie wy­nieść w pole roz­cią­gnię­te mię­dzy Sa­dy­bą a Wi­la­no­wem, za­tłuc młot­kiem i przy­sy­pać pia­skiem. Zde­cy­do­wa­li, że nie będą na­ra­żać ży­cia swo­je­go i ma­łej Anu­si, a od­nie­sie­nie cen­ne­go od­bior­ni­ka Niem­com nie wcho­dzi­ło w ra­chu­bę.

Bio­rąc w rękę daw­ny żoł­nier­ski śpiew­nik, uśmie­cham się co chwi­lę: sami sta­rzy zna­jo­mi, wią­zan­ka ko­ły­sa­nek mo­je­go dzie­ciń­stwa.

Ksiądz mi za­ka­zo­wał, że­bym nie ca­ło­wał w roz­dzia­łek, a ja so­bie mu­szę ura­do­wać du­szę w po­nie­dzia­łek.

Ak­to­rek we wto­rek, pod bro­dę we śro­dę, czwar­tek nie pa­mię­tam, dziew­czą­tek choć w pią­tek, Do­ro­tę w so­bo­tę, w ko­ście­le w nie­dzie­lę, w Po­pie­lec bom strze­lec. Je­dzie, je­dzie na Kasz­tan­ce siwy strzel­ca strój. Uła­ni, uła­ni, ma­lo­wa­ne dzie­ci. Sie­dział so­bie świę­ty Pie­ter, o rety.

Hej pa­nien­ki po­słu­chaj­cie, raz dwa trzy,

i ga­zet­ki po­czy­taj­cie, raz dwa trzy.

Są tam we­so­łe no­win­ki, we­so­łe no­win­ki,

bę­dzie po­bór na dziew­czyn­ki, raz dwa trzy.

Z naj­pięk­niej­szych war­sza­wia­nek, raz dwa trzy,

utwo­rzy­my pułk uła­nek, raz dwa trzy,

a któ­ra nie ma ocho­ty, nie ma ocho­ty,

to ją damy do pie­cho­ty, raz dwa trzy.

Sta­re, brzyd­kie i gar­ba­te, raz dwa trzy,

po­sa­dzi­my na ar­ma­tę, raz dwa trzy,

kraw­co­we będą w re­zer­wie, będą w re­zer­wie,

gdy się ko­muś gu­zik ze­rwie, raz dwa trzy.

Wy­ga­da­na po­rucz­ni­kiem, raz dwa trzy,

wy­kształ­co­na puł­kow­ni­kiem, raz dwa trzy,

gdy bę­dzie chłop­ców ko­cha­ła, chłop­ców ko­cha­ła,

doj­dzie stop­nia ge­ne­ra­ła, raz dwa trzy.

Gdy się o tym ksiądz do­wie­dział, raz dwa trzy,

na ple­ba­nii nie wy­sie­dział, raz dwa trzy.

My­ślał w nocy i nad ra­nem, w nocy i nad ra­nem,

jak­by zo­stać ka­pe­la­nem w woj­sku tym.

Tę pio­sen­kę lu­bi­łem szcze­gól­nie, śpie­wa­łem z uczu­ciem i wy­ra­zi­stą, dzie­cię­cą mi­mi­ką, do­ro­śli kla­ska­li, bab­cia się gor­szy­ła, było wspa­nia­le.

Kie­dyś dzia­dek nu­cił so­bie przy go­le­niu, a wi­dząc, że krę­cę się po kuch­ni, za­sto­so­wał, pew­nie z nie­chę­cią, au­to­cen­zu­rę:

Pan po­rucz­nik nic nie wi­nien, hm, hm, hm, hm, bo po­wi­nien.

Ale pan­na, pan­na win­na, hm, hm, hm, hm, nie po­win­na.

Za­cho­dzi­łem w gło­wę, co po­wi­nien pan po­rucz­nik, a cze­go pan­na nie po­win­na, lecz nie uda­ło mi się nic wy­de­du­ko­wać.

Gdy ko­gut piał swe ku­ku­ry­ku, pies szcze­kał mu na vis-à-vis,

wte­dy na­gle w bo­jo­wym swym szy­ku pułk uła­nów za­wi­tał do wsi.

A mat­ka mó­wi­ła do cór­ki, o nie ciesz się có­ruś, o nie,

pój­dzie­my dziś spać do ko­mór­ki, bo uła­ni to be­stie są złe

(na me­lo­dię car­skie­go mar­sza je­grów fiń­skich, zresz­tą).

Mia­ła mat­ka trzech sy­nów, dwóch mą­drych sie­dzi w domu,

a trze­ci, że był głu­pi, po­szedł do le­gio­nów.

(Szyb­ko się zra­ził pa­nu­ją­cą tam głu­po­tą, więc zre­zy­gno­wał).

I wra­ca syn do mat­ki, idzie se po­przez pole,

na pier­si mu się błysz­czą trzy zło­te men­do­le6.

A je­den men­dol za to, że Mo­ska­li omi­jał,

a dru­gi men­dol za to, że wszy tęgo bi­jał.

A trze­ci, naj­waż­niej­szy, na wstąż­ce za­wie­szo­ny,

ku­pił se go w Kra­ko­wie za czte­ry ko­ro­ny

Do­brze, do­brze ma­tu­lu u cie­bie tu w cha­łu­pie,

a ja te trzy men­do­le po­wie­szę na czo­le.

Cza­sem so­bie pod­śpie­wu­ję i od razu mi lżej. Nie tyl­ko pio­sen­ki na­da­ją­ce się na rocz­ni­co­wą aka­de­mię, ale i te z węż­sze­go krę­gu wta­jem­ni­cze­nia.

Na cmen­ta­rzu wi­cher świ­sta,

kury już prze­sta­ły piać,

tyl­ko je­den le­gio­ni­sta

ścią­gnął por­t­ki, za­czął srać.

Wtem otwie­ra się mo­gi­ła

i wy­cho­dzi ko­ścio­trup,

cze­muś, cze­muś le­gio­ni­sto,

cze­muś na­srał na mój grób?

Mam cię w du­pie, ko­ścio­tru­pie…

Da­lej nie umiem.

Zo­sia, młod­sza ode mnie o czte­ry lata, pi­sze z An­glii, że też ma wiel­ki sen­ty­ment do le­gio­no­wych pio­se­nek, ale gdy­by mia­ła wy­bie­rać, to Roz­kwi­ta­ły pęki bia­łych róż. „Śpie­wam so­bie od cza­su do cza­su, ale tyl­ko wte­dy, gdy je­stem sama, bo strasz­nie fał­szu­ję i nie wiem, czy mi się po ta­kim śpie­wa­niu robi le­piej, czy go­rzej”.

Wie­le jest ksią­żek o dzia­ła­niach wo­jen­nych, mniej o woj­nie jako for­mie kul­tu­ry i spo­so­bie my­śle­nia, szcze­gól­nym ro­dza­ju wię­zi spo­łecz­nych, go­spo­dar­czych, ro­dzin­nych, o tę­sk­no­cie za woj­ną, po­trze­bie woj­ny i w ogó­le woj­nie tkwią­cej w lu­dziach, o wo­jen­nych ide­ałach, oby­cza­jach, ero­ty­ce, ety­kie­cie, pa­to­sie i ki­czu wo­jen­nym, woj­nie bę­dą­cej nie­po­wta­rzal­ną oka­zją do za­ła­twia­nia spraw oso­bi­stych.

Może ja­kiś mło­dy wil­czek, któ­ry wła­śnie skoń­czył stu­dia i roz­glą­da się po­żą­dli­wie, na czym by tu so­bie zęby po­ła­mać, wgry­zie się w te­mat woj­ny jako or­ga­nicz­nej czę­ści na­szej cy­wi­li­za­cji? Wy­snu­je od­kryw­cze, czy­li ba­nal­ne wnio­ski, ro­da­cy zmie­sza­ją go z bło­tem, za­sły­nie. Być może w któ­rymś mo­men­cie bę­dzie mu­siał wrzu­cić do jed­ne­go wor­ka po­twor­no­ści woj­ny i folk­lor Stu­dium Woj­sko­we­go Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go. – Oby­wa­te­lu ma­jo­rze, fama gło­si, że pi­sze pan pra­cę dok­tor­ską. – Tak, a na jaki te­mat? – Krok de­fi­la­do­wy na grun­tach pod­mo­kłych. – Po­wiedz­cie Fa­mie, że jest idio­tą.

* * *

Oj­ciec po woj­nie pra­co­wał na Ma­zu­rach, mon­to­wał i de­mon­to­wał sta­lo­we kon­struk­cje. Za któ­rymś ra­zem przy­je­chał do War­sza­wy w skó­rza­nej po­nie­miec­kiej kurt­ce z wiel­ką ilo­ścią kie­sze­ni, świet­nej do pra­cy w te­re­nie. Zo­sta­wił ją w domu, bo był li­piec, upa­ły, a wkrót­ce miał po­wró­cić. Dzie­sięć lat po jego śmier­ci od­kry­łem tę kurt­kę w sza­fie i za­ko­cha­łem się od pierw­sze­go wej­rze­nia. Do­kład­nie cze­goś ta­kie­go było mi po­trze­ba, abym uwie­rzył, że wy­glą­dam jak chło­piec z lasu na­za­jutrz po de­mo­bi­li­za­cji. Kurt­ka zno­szo­na, tu i tam prze­tar­cia, pla­my. Od ściół­ki, gli­ny w zie­mian­ce, może od krwi. Do­bit­nie da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że moje ży­cie to­czy się gdzie in­dziej, a w szko­le zna­la­złem się ab­so­lut­nym przy­pad­kiem, za­raz stąd pój­dę i nig­dy nie wró­cę. By­łem wte­dy za­fa­scy­no­wa­ny opo­wie­ścia­mi o Le­opol­dzie Li­sie-Kuli, któ­ry jako szes­na­sto­la­tek zo­stał za­stęp­cą ko­men­dan­ta okrę­gu Związ­ku Strze­lec­kie­go w Rze­szo­wie, dwa lata póź­niej pod­po­rucz­ni­kiem Pierw­szej Bry­ga­dy Le­gio­nów Pol­skich, okrył się chwa­łą pod Łow­czów­kiem i Krzy­wo­pło­ta­mi, a w tak zwa­nych wol­nych chwi­lach kuł do ma­tu­ry, bo do Le­gio­nów uciekł ze szkol­nej ławy. Zimą 1915 roku do­stał kil­ku­dnio­wy urlop i wprost z fron­tu, w po­lo­wym mun­du­rze, sta­nął przed gro­nem pe­da­go­gicz­nym sza­cow­ne­go ce­sar­sko-kró­lew­skie­go gim­na­zjum w Wa­do­wi­cach. Gro­no zda­ło eg­za­min, bo­wiem uchwa­li­ło jed­no­gło­śnie, że abi­tu­rient wy­star­cza­ją­co do­wiódł swej doj­rza­ło­ści, i wrę­czy­ło mu świa­dec­two ma­tu­ral­ne (ce­lu­ją­cy, ce­lu­ją­cy, ce­lu­ją­cy…) bez do­dat­ko­wych in­da­ga­cji. Nie­sły­cha­na hi­sto­ria. I jesz­cze dru­ga. Gdy w 1932 roku w Rze­szo­wie od­sła­nia­no po­mnik Lisa-Kuli, zje­cha­li się jego daw­ni to­wa­rzy­sze bro­ni. Po­pi­li so­bie, rzecz zro­zu­mia­ła. Któ­ryś prze­rwał pom­pa­tycz­ne prze­mó­wie­nie, śpie­wa­jąc Li­so­wi sznaps­ba­ry­to­nem le­gio­no­wą pio­sen­kę, może nie­zbyt sto­sow­ną („Już mu­ra­rze grób mu­ru­ją, ta­ra­ra, niech mnie w dupę po­ca­łu­ją. Ksiądz ka­pe­lan trzy­ma mowę, ta­ra­ra, a ja jemu sram na gło­wę. Liga Ko­biet wije wień­ce, ta­ra­ra.”), inny gło­śno się zwie­rzał, cóż to za uczu­cie być z po­mni­kiem na ty, gnieź­dzić się z nim w zie­mian­ce i bie­gać do la­try­ny pod ogniem Mo­ska­li; jesz­cze inny po­zdro­wił rzeź­bę unie­sio­nym kie­lisz­kiem i okrzy­kiem: Czo­łem Li­sie, two­je zdro­wie! Nikt nie wa­żył się ich upo­mnieć, puł­kow­ni­ków i ge­ne­ra­łów.

Nie wiem, czy stryj Ta­de­usz Lech­nic­ki uczest­ni­czył w tym świę­cie, ale bar­dzo praw­do­po­dob­ne, bo w cza­sie wiel­kiej woj­ny był bez­po­śred­nim pod­ko­mend­nym po­mni­ka i prze­żył z nim nie­jed­no, no i lu­bił ta­kie oka­zje. Był nie­prze­ści­gnio­nym wo­dzi­re­jem, świet­nie tań­czył ma­zu­ra, a gdy tań­czo­no we dwo­rze, wy­pro­wa­dzał ko­ro­wód oknem i wpro­wa­dzał drzwia­mi. Ileż było przy tym pi­sku, ile ra­do­ści! Pa­nie śpie­wa­ły: „Est-ce-que tu con­na­is co­lo­ne­la po­stać? Ah, com­me je vo­udra­is jego żoną zo­stać!”7. Na­wet kro­ni­ka fil­mo­wa Pol­skiej Agen­cji Te­le­gra­ficz­nej, jed­na z ostat­nich przed woj­ną, uwiecz­ni­ła tra­dy­cyj­ną po­goń za li­sem, w kil­ka­dzie­siąt koni, pod jego ko­men­dą.

Ta­de­usz Lech­nic­ki, ar­ty­le­rzy­sta, oko­ło 1915.

Za cza­sów wła­dzy lu­do­wej po­sąg Lisa Kuli znikł, po­zo­stał tyl­ko skwe­rek i po­wie­trze, zaś parę kro­ków da­lej wznie­sio­no mo­nu­ment, z ra­cji swej nie­ba­nal­nej rzeź­biar­skiej for­my na­tych­miast ochrzczo­ny Cipą Krucz­ko­wej (żona rze­szow­skie­go pierw­sze­go se­kre­ta­rza), czy­li Po­mnik Czy­nu Re­wo­lu­cyj­ne­go, no­wo­cze­sny w for­mie i słusz­ny w tre­ści; je­den z wie­lu, któ­re jak Pol­ska dłu­ga i sze­ro­ka sta­wia­no w PRL.

Ale cóż – ciem­ny lud, miast się do­war­to­ścio­wać, szy­dził bez­li­to­śnie z mo­nu­men­tów swej chwa­ły, na­da­jąc im mia­na, na ten przy­kład: Szu­bie­ni­ca (Olsz­tyn), Ma­czu­ga (Sie­dl­ce), po­mnik Ji­mie­go Hen­dri­xa (Dą­bro­wa Gór­ni­cza), Bol­ka i Lol­ka (Chełm), Nie­zna­nych Spraw­ców (War­sza­wa), Hy­drau­li­ków (So­sno­wiec) i wie­le in­nych8; re­gio­nal­ne okre­śle­nia po­mni­ków żoł­nie­rzy ra­dziec­kich uprzej­mie po­mi­jam. Gdy Pol­ska Rzecz­po­spo­li­ta Lu­do­wa prze­mi­nę­ła, ge­ne­ra­ła Świer­czew­skie­go zdo­bią­ce­go plac w Ko­sza­li­nie prze­ro­bio­no na An­der­sa, zaś rze­szow­skie­go Lisa zre­kon­stru­owa­no i po­now­nie od­sło­nię­to. Tym ra­zem nikt nie zmą­cił wznio­słej at­mos­fe­ry, ża­den z to­wa­rzy­szy bo­ha­te­ra już nie żył.

Kurt­ka nada­wa­ła się ide­al­nie na pa­ra­dy har­cer­skie. Tra­dy­cja no­sze­nia czę­ści nie­miec­kich mun­du­rów wy­wo­dzi­ła się jesz­cze z po­wsta­nia. W pierw­szych dniach sierp­nia padł woj­sko­wy ma­ga­zyn na Woli; zdo­bycz­ne blu­zy, czap­ki, buty, heł­my mia­ły wiel­kie po­wo­dze­nie, a hi­tle­row­ska pan­ter­ka sta­ła się sym­bo­licz­nym po­wstań­czym mun­du­rem. W pięć­dzie­sią­tym szó­stym, po re­ak­ty­wo­wa­niu Związ­ku Har­cer­stwa Pol­skie­go, oka­za­ło się, że jesz­cze tro­chę tych pan­te­rek w War­sza­wie po­zo­sta­ło. Na­tu­ral­nym pra­wem suk­ce­sji prze­ję­ła je mło­dzież, wy­róż­nia­ły się na pierw­szym zlo­cie cho­rą­gwia­nym, bu­dząc po­dziw i za­zdrość. W pięć­dzie­sią­tym siód­mym ktoś wy­my­ślił, żeby gru­pa har­ce­rzy prze­bra­nych za po­wstań­ców na po­cho­dzie pierw­szo­ma­jo­wym przed try­bu­ną ode­gra­ła scen­kę: strze­la­ni­na, pad­nij, ty­ra­lie­ra, rzu­ty gra­na­tem (oczy­wi­ście bez gra­na­tów), jezd­nia po­chla­pa­na czer­wo­ną pla­ka­tów­ką, zbie­ra­nie na no­sze ran­nych i po­le­głych. Po paru dniach w „Ży­ciu War­sza­wy” uka­zał się tekst pod ty­tu­łem Za­ba­wa w trup­ki. W na­szym huf­cu za­wrza­ło. Mó­wio­no, że ar­ty­kuł jest plu­ga­wy, ale nie bę­dzie­my re­ago­wać, bo „Ży­cie” na pew­no nie za­mie­ści. Może sam po­mysł in­sce­ni­za­cji nie był zbyt mą­dry i tro­chę za prze­pro­sze­niem ki­czo­wa­ty, więc nic się nie sta­ło, że go ośmie­szo­no. Ale dla wszyst­kich prze­cież było ja­sne, że sed­no spra­wy tkwi gdzie in­dziej. To­czy­ła się ostra wal­ka o ide­owe ob­li­cze har­cer­stwa. Czy­li o nas. Cho­dzi­ło o to, by jak naj­szyb­ciej po­zbyć się sta­rych in­struk­to­rów, a nam, mło­dym, obrzy­dzić akow­ską tra­dy­cję. Każ­dy pre­tekst był do­bry.

Po­wsta­niec wy­rzu­cił, mama pod­nio­sła i scho­wa­ła.

Czar­na Ósem­ka na bi­wa­ku.

Kil­ka lat w tam­tej at­mos­fe­rze wy­po­sa­ży­ło mnie na resz­tę ży­cia. Co praw­da krę­cę dzi­siaj gło­wą ze zdu­mie­nia, wspo­mi­na­jąc, jak w koń­cu lat pięć­dzie­sią­tych my, na­sto­lat­ki, śpie­wa­li­śmy przy ogni­sku, że każ­dy chło­pa­czek chce być ran­ny i nie bę­dzie­my strze­lać do księ­ży­ca, bo szko­da kul mar­no­wać. Ja te pio­sen­ki lu­bię do dzi­siaj, do­brze mi z nimi było. To dzię­ki har­cer­stwu uda­ło mi się prze­brnąć pa­skud­ne przed­ma­tu­ral­ne lata. Rzecz ja­sna, że sko­ro cho­dzi­łem do szko­ły w Śród­mie­ściu, do har­cer­stwa na­le­ża­łem na Mo­ko­to­wie. Przy na­szym li­ceum co praw­da dzia­ła­ła hi­sto­rycz­na czar­na ósem­ka, oj­ciec przed woj­ną do niej na­le­żał, za­cho­wa­ły się fo­to­gra­fie – ale tam, za chiń­skie­go boga…

No i do­ży­łem mody na tak zwa­ną tu­ry­sty­kę tem­po­ral­ną – fe­sty­ny ar­che­olo­gicz­ne, tur­nie­je ry­cer­skie, in­sce­ni­za­cje walk po­wstań­czych. Na jed­nej, że tak po­wiem, płasz­czyź­nie emo­cjo­nal­nej. W rocz­ni­cę sta­nu wo­jen­ne­go cho­dzi­li po War­sza­wie ro­ze­śmia­ni chłop­cy, prze­bra­ni za zo­mow­ców. Ze niby przy­bli­ża im to hi­sto­rię, te­raz już wie­dzą, jak to na­praw­dę było.

* * *

Za­le­d­wie kil­ka razy w ży­ciu czu­łem się do­brze w więk­szej ludz­kiej gro­ma­dzie. Pierw­szy raz w paź­dzier­ni­ku pięć­dzie­sią­te­go szó­ste­go roku, w hali na Ko­szy­kach, gdy sta­ną­łem przed sto­iskiem wa­rzyw­ni­czym. Prze­kup­ki nie było, tyl­ko w pry­zmie mar­chwi tkwił ka­wa­łek tek­tu­ry z na­pi­sem PRO­SZĘ NIE RU­SZAĆ, JE­STEM NA WIE­CU. Lu­dzie prze­cho­dzi­li, uśmie­cha­li się. Bar­dzo ża­ło­wa­łem, że nie mam apa­ra­tu fo­to­gra­ficz­ne­go.

Nie spo­sób też za­po­mnieć at­mos­fe­ry pierw­szej pa­pie­skiej piel­grzym­ki w czerw­cu sie­dem­dzie­sią­te­go dzie­wią­te­go.

Ale nig­dy nie by­łem tak szczę­śli­wy w tłu­mie, jak pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych i na po­cząt­ku sześć­dzie­sią­tych, w ko­lej­ne rocz­ni­ce wy­bu­chu po­wsta­nia, na Cmen­ta­rzu Woj­sko­wym na Po­wąz­kach. Lu­dzie uśmie­cha­li się, pa­da­li so­bie w ra­mio­na. Wy­mie­nia­li in­for­ma­cje: kto gdzie po­cho­wa­ny, kto ile sie­dział, kie­dy wy­szedł, kto za­gi­nął bez wie­ści, zwiał za gra­ni­cę, kogo zła­ma­li, kto się ze­świ­nił. Wie­lu przy­szło od­szu­kać swo­je mło­dzień­cze sym­pa­tie. Mo­dli­li się nad gro­ba­mi, tro­chę do Pana Boga, tro­chę do po­le­głych. Kwia­ty, zni­cze. Czu­ło się, że żywi i zmar­li two­rzą brat­ni krąg (har­ce­rze wie­dzą, co to zna­czy). Roz­ma­wia­no na głos, bez obaw, uży­wa­no pseu­do­ni­mów. Star­sze pa­nie i star­si pa­no­wie o wy­ra­zi­stych twa­rzach, kto wie, o czym mowa, ten wie, a kto nie wie, nic na to nie po­ra­dzę, w za­wa­diac­ko prze­krzy­wio­nych be­re­tach, prze­pa­sa­li swo­je co­dzien­ne okryj­bi­dy woj­sko­wy­mi rze­mie­nia­mi, a na rę­ka­wach mie­li bia­ło-czer­wo­ne opa­ski, nie­któ­re ory­gi­nal­ne, inne świe­żo uszy­te, z ko­twi­cą, li­te­ra­mi W.P i na­pi­sa­mi: Ki­liń­ski, Basz­ta, Pa­ra­sol, Wi­gry, Ży­wi­ciel. (Nie­daw­no na pla­cu In­wa­li­dów zo­ba­czy­łem re­stau­ra­cję „Ży­wi­ciel”. Zro­bi­ło mi się bar­dzo przy­kro). Przed­wo­jen­ni in­struk­to­rzy har­cer­scy, lu­dzie z ra­cji swych cha­rak­te­rów i ży­cio­ry­sów nie­bo­ga­ci, kom­bi­no­wa­li mun­du­ry jak mo­gli, nie­któ­rzy wło­ży­li za­chod­nie bat­tle­dres­sy z pół­ko­li­stą na­szyw­ką PO­LAND (ta­kie na­szyw­ki moż­na było ku­pić na No­wym Świe­cie, za­sta­na­wia­łem się, czy na­szyć so­bie na blu­zie, ale po na­my­śle zre­zy­gno­wa­łem), in­struk­tor­ską su­kien­ną li­lij­ką, krzy­żem z pod­kład­ką w tym sa­mym ko­lo­rze, hu­cul­ską kraj­ką i sznu­rem, któ­re­go ko­lor nie­ko­niecz­nie mó­wił o ak­tu­al­nie peł­nio­nej funk­cji. Bo cho­ciaż wszy­scy czu­li się w peł­ni har­ce­rza­mi, to nie wszy­scy byli do koń­ca prze­ko­na­ni, że Zwią­zek Har­cer­stwa Pol­skie­go na­praw­dę od­żył, więc trak­tu­jąc rzecz for­mal­nie, człon­ka­mi ZHP nie byli i pra­wa do mun­du­ru nie mie­li. Coś jak sta­ry Ma­ciasz­czyk z Chlap­ko­wic, któ­ry w rocz­ni­cę wy­zwo­le­nia zja­wił się w Urzę­dzie Gmi­ny z re­kla­ma­cją, że wszy­scy się cie­szą, a on ja­koś nie może, bo nie czu­je się tak cał­kiem  w y z w o l ó n y. (Opo­wia­dał o tym w ra­diu soł­tys Kier­dzio­łek, czy­li Je­rzy Ofier­ski, cała Pol­ska po­wta­rza­ła).

Ktoś star­szy od­zy­wa się pół­gło­sem: zo­bacz, ta pani to Na­ta­lia. „O Na­ta­lio, o Na­ta­lio, bez pa­mię­ci cię uwiel­bia nasz ba­ta­lion”. A tam, spójrz bar­dziej w lewo, druh Je­rzy Dar­giel. „Kie­dy dro­gą szła pie­cho­ta, to z uśmie­chem swym Do­ro­ta.” A tu, bli­żej, druh Mar­kow­ski, au­tor me­lo­dii do Mar­szu Mo­ko­to­wa. Sio­stra Ta­de­usza Za­wadz­kie­go, Zoś­ki z Ka­mie­ni na sza­niec, Koza. Ten w ele­ganc­kim mun­du­rze to Je­rzy Fiu­tow­ski, nasz ko­men­dant cho­rą­gwi. Stra­cił rękę w po­wsta­niu. (Kie­dyś na ko­ry­ta­rzu Głów­nej Kwa­te­ry usły­sza­łem roz­mo­wę dwóch in­struk­to­rek. – Nie przej­muj­cie się, to­wa­rzysz­ko. Nie bę­dzie nam ten ako­wiec bez ręki mó­wił, co mamy ro­bie). Tam­ten to Ka­zi­mierz Le­ski, Bradl, obok nie­go żona, wi­dzisz? Współ­twór­ca akow­skie­go wy­wia­du, jeź­dził do Fran­cji w mun­du­rze hi­tle­row­skie­go ge­ne­ra­ła, Nie­miasz­ki ob­wo­zi­ły go po nad­mor­skich for­tach Nor­man­dii, udzie­la­ły wszel­kich in­for­ma­cji. Co się nie uda­ło Niem­com, uda­ło się ube­kom, sie­dział w po­twor­nych wa­run­kach, tor­tu­ro­wa­li go, ale ube­kom się też nie uda­ło, bo gdy tyl­ko go wy­pu­ści­li, otwo­rzył prze­wód dok­tor­ski. Wi­dzisz tam­tą kru­chą sta­rusz­kę w płasz­czu na­rzu­co­nym na ra­mio­na? To mama Jan­ka Byt­na­ra, Ru­de­go. Nie, nie ta. Ta, to mama Ant­ka Roz­py­la­cza. Druh Alek­san­der Ka­miń­ski. A tam, a tam, o, o. Mo­głem się prze­ko­nać na wła­sne oczy, że ci lu­dzie z czwar­te­go wy­mia­ru są naj­zwy­czaj­niej­si w świe­cie, mi­jam ta­kich co­dzien­nie w skle­pie czy w tram­wa­ju. Pa­trza­łem, chło­ną­łem i tak już zo­sta­ło. Moje pry­wat­ne Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Nie­po­trzeb­ne mi au­dio, wi­deo, sztucz­ny właz do sztucz­ne­go ka­na­łu ani inne efek­ty spe­cjal­ne, zaś na agre­syw­ne po­sy­py­wa­nie tam­tych spraw cu­krem pu­drem z oka­zji ko­lej­nych rocz­nic albo i bez oka­zji czy wy­ko­rzy­sty­wa­nie ich w do­raź­nej grze po­li­tycz­nej usi­łu­ję nie re­ago­wać, choć cza­sem trud­no.

Oto peł­nię war­tę ho­no­ro­wą w har­cer­skiej ro­ga­tyw­ce, po­nie­miec­kiej kurt­ce, woj­sko­wy pas, fin­ka, bia­ło-czer­wo­na opa­ska. Za mną rzę­dy be­to­no­wych krzy­ży. Jed­ni mó­wią, że to po­le­gli w pierw­szej woj­nie świa­to­wej, inni, że w roku dwu­dzie­stym. Trud­no po­wie­dzieć, na krzy­żach nie ma ta­bli­czek z na­zwi­ska­mi i da­ta­mi śmier­ci. Po­dob­no po­zry­wa­li je zet­em­pow­cy, więc chy­ba cho­dzi o tych dru­gich, bo co by zet­em­pow­com szko­dzi­ła pierw­sza woj­na? Po re­ak­ty­wo­wa­niu ZHP po­zy­tyw­nie zwe­ry­fi­ko­wa­no wie­lu dzia­ła­czy Or­ga­ni­za­cji Har­cer­skiej Pol­ski Lu­do­wej z lat sta­li­now­skich. Nie jest więc wy­klu­czo­ne – my­ślę – że ci sami, któ­rzy kil­ka lat temu zry­wa­li ta­blicz­ki albo na­wet wy­my­śli­li całą ak­cję i nią kie­ro­wa­li, dzi­siaj roz­pro­wa­dza­ją war­ty. W głę­bi, za ła­nem krzy­ży, kwa­te­ra po­wstań­ców stycz­nio­wych, nie­co da­lej w bok drew­nia­na wiej­ska ka­plicz­ka spro­wa­dzo­na przed woj­ną z Wi­leńsz­czy­zny; naj­pierw by­łem prze­ko­na­ny że pod­ha­lań­ska, ale pani z tam­tych stron spro­sto­wa­ła po­mył­kę. Na­prze­ciw ma­syw­ny gro­bo­wiec Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go. La­tem 1920 roku kwa­te­ro­wał na pro­bo­stwie w Wy­szko­wie, ra­zem z Dzier­żyń­skim i pa­ro­ma in­ny­mi cze­kał aż Ar­mia Ra­dziec­ka zdo­bę­dzie War­sza­wę, by pro­kla­mo­wać Pol­ską Re­pu­bli­kę Rad i po­pro­sić o przy­łą­cze­nie do So­wie­tów. Ale gów­no im z tego wy­szło, mu­sie­li ucie­kać, po­rzu­ca­jąc na­wet cu­kier; parę dni póź­niej sło­dził nim her­ba­tę Ste­fan Że­rom­ski, au­tor lek­tur szkol­nych i za­ka­za­ne­go utwo­ru, w któ­rym to wy­ra­zi­ście opi­sał. Czy­ta­łem, zna­lazł się ktoś, kto mi pod­su­nął. Pro­chy Mar­chlew­skie­go prze­nie­sio­no do War­sza­wy po woj­nie. W mo­jej czy­tan­ce szkol­nej był o tym wiersz, nie pa­mię­tam au­to­ra, mogę je­dy­nie za­cy­to­wać pierw­sze li­nij­ki:

Nie na dar­mo, nie na dar­mo była wal­ka i pra­ca…

Ge­ne­rał Lu­cjan Że­li­gow­ski, któ­ry wy­grał bi­twę pod Ra­dzy­mi­nem, ni­we­cząc pla­ny Mar­chlew­skie­go, Dzier­żyń­skie­go i to­wa­rzy­szy, leży parę kro­ków stąd, w Alei Za­słu­żo­nych.

Da­lej sar­ko­fag Bo­le­sła­wa Bie­ru­ta, za nim rząd kwa­ter. Pod­czas oku­pa­cji cały cmen­tarz był Nur für Deut­sche; wy­spa gro­bów nie­miec­kich znaj­do­wa­ła się na za­chód od bra­my głów­nej. Po­la­cy mie­li wstęp na cmen­tarz tyl­ko za prze­pust­ka­mi (wy­da­wa­no je naj­bliż­szym krew­nym po­cho­wa­nych) i je­dy­nie w okre­ślo­nych go­dzi­nach, bocz­ną furt­ką, gdy aku­rat nie było hi­tle­row­skie­go po­grze­bu. Po woj­nie gro­by nie­miec­kie zli­kwi­do­wa­no, a przez pięć lat oku­pa­cji spo­ro ich się uskła­da­ło; szcząt­ki wy­wie­zio­no nie wia­do­mo do­kąd, co po­dob­no obu­rzy­ło dzia­ła­cza mło­dzie­żo­we­go z NRD, człon­ka ofi­cjal­nej de­le­ga­cji par­tyj­no-rzą­do­wej, kie­dy ko­rzy­sta­jąc z po­by­tu w War­sza­wie, chciał od­wie­dzić grób ta­tu­sia.

Za mo­ich cza­sów kwa­te­ry „Zoś­ki”, „Pa­ra­so­la”, „Mio­tły” i są­sied­nie mia­ły pro­ste żoł­nier­skie brzo­zo­we krzy­że, pięk­ne i nie­trwa­łe. Cza­sem ktoś wie­szał na nich chu­s­ty, przy­cze­piał tar­cze szkol­ne i her­by miast z har­cer­skich mun­dur­ków. Do­lin­ka Ka­tyń­ska, zwa­na też Doł­kiem Ka­tyń­skim, to był zwy­kły traw­nik, tro­chę niec­ko­wa­ty, gę­sto ob­sta­wio­ny zni­cza­mi. Mo­rze zni­czy, je­den ogrom­ny skład­ko­wy pło­mień. Gro­ma­dzi­li się tam lu­dzie, za­pa­la­li ko­lej­ne zni­cze i mil­cze­li, albo chó­rem od­ma­wia­li mo­dli­twy. Skąd wie­dzia­łem, że ten nie­ist­nie­ją­cy po­mnik upa­mięt­nia ofia­ry zbrod­ni ka­tyń­skiej, nie skle­cę. Od kie­dy tak na­zy­wa­no to miej­sce, nie wiem. Dla mnie od za­wsze, bo w roku pięć­dzie­sią­tym siód­mym na pew­no. Dra­ma­tycz­ne dzie­je sta­wia­nia i usu­wa­nia krzy­ża w tym miej­scu znam sła­bo, nie miesz­ka­łem już wte­dy w War­sza­wie.

Inny po­mnik, któ­ry w mo­ich har­cer­skich cza­sach był, choć go nie było, wszy­scy o nim wie­dzie­li, choć był ści­śle taj­ny, skła­da­no tu kwia­ty i mo­dlo­no się, choć peł­nił funk­cję śmiet­ni­ka – to kwa­te­ra Ł, zwa­na Łącz­ką, w po­łu­dnio­wo-wschod­nim rogu cmen­ta­rza. Jed­no z wie­lu miejsc w War­sza­wie, gdzie za­ko­py­wa­no (bo prze­cież nie grze­ba­no, nie cho­wa­no) zwło­ki lu­dzi za­mę­czo­nych na Mo­ko­to­wie, w In­for­ma­cji Woj­sko­wej, na 11 Li­sto­pa­da, w piw­ni­cach kontr­wy­wia­du na Krzy­wic­kie­go, na Cy­ry­la i Me­to­de­go. „Na miej­scu tym, nie przy­pad­kiem urzą­dzo­no kom­po­stow­nię, po­tem zwy­czaj­ny śmiet­nik, a wresz­cie w 1964 roku (…) za­go­spo­da­ro­wa­no prze­strzen­nie, wy­ty­czo­no nowe kwa­te­ry, alej­ki i w ten spo­sób wię­zien­na Łącz­ka znacz­nie już okro­jo­na sta­ła się czę­ścią dzi­siej­szej kwa­te­ry Ł”9. Na pla­nie cmen­ta­rza, wy­da­nym w 1971 roku pod pa­tro­na­tem Rady Ochro­ny Po­mni­ków Wal­ki i Mę­czeń­stwa, Łącz­kę ozna­czo­no jako kwa­te­rę wol­ną. Wmu­ro­wa­nie aktu erek­cyj­ne­go po­mni­ka na­stą­pi­ło je­sie­nią 1990 roku, uczy­nił to pre­mier Ta­de­usz Ma­zo­wiec­ki. Chwa­ła ów­cze­snej wła­dzy, że w ta­kiej la­wi­nie pro­ble­mów, jaka się wte­dy na nią zwa­li­ła, za jed­ną z pil­nych kwe­stii uzna­ła od­kła­ma­nie naj­waż­niej­szych fak­tów hi­sto­rycz­nych i po­kłon tym, któ­rym nie było dane do­cze­kać.

Co nie zna­czy, że uczy­nio­no wszyst­ko, co było do zro­bie­nia. Na Cmen­ta­rzu Woj­sko­wym wciąż brak po­mni­ka ofiar prze­wro­tu ma­jo­we­go w 1926 roku. Jak wia­do­mo, wów­czas jed­ni sta­nę­li za Mar­szał­kiem, inni za Pre­zy­den­tem, a byli tacy, któ­rzy ucie­kli przed wy­bo­rem w sa­mo­bój­stwo. Po­le­gło wów­czas 330-380 żoł­nie­rzy i cy­wi­lów, ran­nych 582, a może na­wet oko­ło ty­sią­ca, opra­co­wa­nia róż­nie po­da­ją. Po­mnik po­wi­nien być je­den, dla uczcze­nia wszyst­kich ofiar, tra­gi­zmu ich wy­bo­ru i wier­no­ści aż do koń­ca. Nie wznie­sio­no go wkrót­ce po prze­wro­cie. Pew­nie cze­ka­no, aż na­stro­je opad­ną. Moż­na to zro­zu­mieć, choć z tru­dem.

Gwał­tow­na dys­ku­sja wo­kół skut­ków prze­wro­tu ma­jo­we­go roz­go­rza­ła po dzie­się­ciu la­tach; de­to­na­to­rem był wiersz Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa Gał­czyń­skie­go:

(…) Chce pan na­pra­wić błę­dy sys­te­mu?

(skum­brie w to­ma­cie skum­brie w to­ma­cie)

Był tu już taki dzie­sięć lat temu.

(skum­brie w to­ma­cie pstrąg)

Tak­że szla­chet­ny Strze­lał. Nie wy­szło.

(skum­brie w to­ma­cie skum­brie w to­ma­cie)

Krew się po­la­ła, a po­tem wy­schło.

(skum­brie w to­ma­cie pstrąg)

(…) Skum­brie w to­ma­cie, skum­brie w to­ma­cie!

(skum­brie w to­ma­cie skum­brie w to­ma­cie)

Chcie­li­ście Pol­ski, no to ją ma­cie!

(skum­brie w to­ma­cie pstrąg)

(K.I. Gał­czyń­ski, Skum­brie w to­ma­cie)

Wkrót­ce wy­bu­chła woj­na, po­tem na­sta­ła PRL. Ale prze­cie już od lat dwu­dzie­stu mamy Rzecz­po­spo­li­tą Pol­ską. Sta­nę­ły po­mni­ki, za­wi­sły ta­bli­ce pa­miąt­ko­we i ta­blicz­ki z no­wy­mi albo przy­wró­co­ny­mi na­zwa­mi ulic, uka­za­ły się książ­ki upa­mięt­nia­ją­ce Le­gio­ny, Or­lę­ta Lwow­skie, woj­nę dwu­dzie­ste­go roku, wy­wóz­ki, Ka­tyń, rze­zie na Wo­ły­niu, po­wo­jen­ne kon­spi­ra­cje, zbrod­nie sta­li­now­skie. Wznie­sio­no po­mni­ki mę­żom sta­nu z lat dwu­dzie­stych, nie­któ­rzy na­wet mó­wią o po­mni­ko­ma­nii, choć to chy­ba na­tu­ral­na re­ak­cja na wol­ność po tak dłu­gim po­ście. Nie ma je­dy­nie po­mni­ka ofiar prze­wro­tu ma­jo­we­go. O ile mi wia­do­mo, nikt się nie upo­mniał. Moż­na do­mnie­my­wać, dla­cze­go: od­da­jąc cześć tam­tym lu­dziom, trze­ba by uznać, że przy­na­leż­ność do jed­nych lub dru­gich nie czy­ni jesz­cze z czło­wie­ka pa­trio­ty (albo sprze­daw­czy­ka). No, a ini­cja­to­rzy ta­kie­go mo­nu­men­tu ni­cze­go w sen­sie po­li­tycz­nym nie zy­ska­ją, na­to­miast mogą obe­rwać. Z róż­nych stron, naj­mniej spo­dzie­wa­nych.

Śro­do­wi­sko by­łych żoł­nie­rzy Pol­skich Sił Zbroj­nych na Za­cho­dzie przez wie­le lat czy­ni­ło sta­ra­nia o wy­zna­cze­nie kwa­te­ry i po­sta­wie­nie ko­lum­ba­rium dla swych po­le­głych i zmar­łych to­wa­rzy­szy bro­ni. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych uzy­ska­no zgo­dę Za­rzą­du Mia­sta Sto­łecz­ne­go War­sza­wy, ale sprze­ci­wił się, tak jest, Głów­ny Za­rząd Po­li­tycz­ny Woj­ska Pol­skie­go, po­wo­łu­jąc się na ni mniej, ni wię­cej tyl­ko roz­po­rzą­dze­nie Pre­zy­den­ta RP z 1933 roku (w myśl owe­go roz­po­rzą­dze­nia na pol­skim cmen­ta­rzu wo­jen­nym mogą le­żeć wy­łącz­nie żoł­nie­rze po­le­gli na pol­skiej zie­mi). Są py­ta­nia? Zresz­tą w 1964 roku cmen­ta­rzo­wi zmie­nio­no na­zwę i ad­mi­ni­stra­to­ra (od­tąd aż do lat dzie­więć­dzie­sią­tych ofi­cjal­nie był nie woj­sko­wy, lecz ko­mu­nal­ny, oczy­wi­ście war­sza­wia­cy da­lej mó­wi­li po swo­je­mu), więc GZP teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien mieć tu nic do po­wie­dze­nia.

Do­pie­ro w 1987 roku uzy­ska­no miej­sce i zgo­dę na urzą­dze­nie kwa­te­ry, a na­wet współ­pra­cę; woj­sko od­de­le­go­wa­ło do po­mo­cy jed­nost­kę bu­dow­la­ną. 19 mar­ca 1992 roku uro­czy­ście wmu­ro­wa­no pierw­sze urny w ko­lum­ba­rium10. I to mógł­by być ko­niec owej ha­nieb­nej hi­sto­rii. Choć nie jest. Jako że pań­stwo nie kwa­pi­ło się do par­ty­cy­po­wa­nia w kosz­tach, trze­ba było po­wo­łać fun­da­cję, by za­ape­lo­wa­ła do żoł­nie­rzy PSZ i ich ro­dzin na ca­łym świe­cie o na­by­wa­nie sym­bo­licz­nych ce­gie­łek i wy­ku­py­wa­nie miejsc w ko­lum­ba­rium. Ko­cha­ni ro­da­cy, je­śli chce­cie pie­lę­gno­wać tra­dy­cję i spo­czy­wać w oj­czy­stej zie­mi, to pie­lę­gnuj­cie, spo­czy­waj­cie, ale za swo­je.

Cmen­tarz Woj­sko­wy na Po­wąz­kach, „Dzia­dy” dzie­więt­na­ste­go i dwu­dzie­ste­go wie­ku. Moja naj­waż­niej­sza ścią­ga z hi­sto­rii naj­now­szej, ta­bli­ce po­glą­do­we, mój wzo­rzec me­tra. Gdy po po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym le­wo­brzeż­ną War­sza­wę ota­cza­no for­ta­mi, żeby nie mo­gła po­now­nie się zbun­to­wać, na Po­wąz­kach sta­nął gar­ni­zo­no­wy szpi­tal, obok przy­szpi­tal­ny cmen­tarz, jak­że in­a­czej. Ta­kie były po­cząt­ki jed­nej z naj­święt­szych pol­skich ne­kro­po­lii. Jesz­cze w la­tach pięć­dzie­sią­tych pod za­chod­nim mu­rem wi­dzia­łem ro­syj­skie żoł­nier­skie mo­gi­ły z dzie­więt­na­ste­go wie­ku, za­ro­śnię­te krza­ka­mi, za­pusz­czo­ne. Na za­chód od cmen­ta­rza cią­gnie się dziel­ni­ca Be­mo­wo, reszt­ki for­tów i za­ła­mu­ją­ca się w kil­ku miej­scach uli­ca Wro­cław­ska, przy niej blo­ki pra­cow­ni­ków Woj­sko­wej Aka­de­mii Tech­nicz­nej. W 2009 roku część Wro­cław­skiej chcia­no prze­mia­no­wać na uli­cę Żoł­nie­rzy Wy­klę­tych, czy­li par­ty­zan­tów, któ­rzy po 1945 roku wal­czy­li da­lej. „Ale py­ta­ny przez «Ga­ze­tę Sto­łecz­ną» ofi­cer re­zer­wy ma inne wy­tłu­ma­cze­nie: «Dziś żoł­nie­rze wy­klę­ci to ci, któ­rzy koń­czy­li ra­dziec­kie uczel­nie»”11.

Imie­ni­ny Po­wą­zek

sta­rych i no­wych, woj­sko­wych,

nie­trud­ny obo­wią­zek

świe­czek ste­ary­no­wych.

Leżą zim­ne ka­mie­nie,

sta­je­my co ka­wa­łek.

Świe­czek peł­ne kie­sze­nie,

dwa pu­deł­ka za­pa­łek…

(W. Dą­brow­ski, Por­tret tru­mien­ny)

No i do­ży­łem.

Oto slo­gan re­kla­mo­wy zna­nej księ­gar­ni w War­sza­wie: „Kup do­wol­ną książ­kę o po­wsta­niu, a do­sta­niesz bez­płat­nie opa­skę po­wstań­ca”12.

Są py­ta­nia?

„Wo­kół po­mni­ka Glo­ria Vic­tis po­wsta­je 1 sierp­nia spe­cjal­ny sek­tor dla VIP-ów od­dzie­lo­ny od resz­ty cmen­ta­rza ochron­ny­mi ba­rier­ka­mi. (…) Set­ki po­wstań­ców mu­szą stać z da­le­ka. Naj­bar­dziej po­szko­do­wa­ni są żoł­nie­rze słyn­ne­go ba­ta­lio­nu AK «Pa­ra­sol», któ­re­go kwa­te­ra są­sia­du­je z po­mni­kiem. – O godz. 17 nie mo­że­my być przy gro­bach bli­skich. Przy­cho­dzi­my więc o 15, po­tem je­ste­śmy grzecz­nie wy­pra­sza­ni. Daw­niej ta­kie rze­czy się nie zda­rza­ły – mówi Ma­ria Sty­puł­kow­ska-Cho­jec­ka, Kama z «Pa­ra­so­la». Z ko­lei żoł­nie­rze ba­ta­lio­nów AK «Mio­tła» i «Wi­gry» nie mogą zbli­żyć się do gro­bów ko­le­gów, bo alej­kę mię­dzy kwa­te­ra­mi za­sta­wia­ją plat­for­my te­le­wi­zyj­ne. (…) Nic jed­nak tak nie obu­rza po­wstań­ców jak roz­gry­wa­ją­ce się na cmen­ta­rzu awan­tu­ry. Po­li­ty­cy cią­gną za sobą swo­ich zwo­len­ni­ków i prze­ciw­ni­ków. W ubie­głym roku uro­czy­stość przy Glo­ria Vic­tis zmie­ni­ła się w wiec”13.

Za­cy­to­wa­łem frag­ment ar­ty­ku­łu, żeby nie mu­sieć opi­sy­wać tego łaj­dac­twa wła­sny­mi sło­wa­mi.

* * *

Po­nie­miec­ką kurt­kę no­si­łem przez całe li­ceum, stu­dia i jesz­cze tro­chę, aż prze­pro­wa­dzi­łem się do Za­ko­pa­ne­go, a tam­tej­sze śro­do­wi­sko w na­tu­ral­ny spo­sób wy­mu­si­ło na mnie inny ro­dzaj ubra­nio­we­go szpa­ner­stwa.

Sze­dłem Kru­pów­ka­mi, kie­dy za­cze­pił mnie star­szy pan w sta­ro­mod­nych pum­pach i za­ga­dał z pol­ska po nie­miec­ku, czy wiem, że to kurt­ka ofi­cer­ska, chęt­nie by ją od­ku­pił. Ni z tego, ni z owe­go do­sta­łem mał­pie­go ro­zu­mu i od­po­wie­dzia­łem, że nie sprze­dam, bo to pa­miąt­ka ro­dzin­na, oj­ciec był par­ty­zan­tem, za­bił wła­ści­cie­la, a zresz­tą do­brze mi się w niej cho­dzi. Wkrót­ce po­tem przyj­rza­łem się kurt­ce świe­żym okiem i od­kry­łem rzecz ba­nal­ną, że już od daw­na nie na­da­je się do no­sze­nia. Za­pew­ne ku­pi­ła­by ją fil­mo­wa re­kwi­zy­tor­nia, parę gro­szy z pew­no­ścią by się przy­da­ło, ale nie mia­łem po­ję­cia, jak to za­ła­twić. Mło­dzień­cza skłon­ność do żar­to­wa­nia też sta­wa­ła się co­raz bar­dziej ana­chro­nicz­na.

Kurt­ka w okre­sie schył­ko­wym.

* * *

W grud­niu 1990 roku cio­cia Te­re­nia przy­le­cia­ła z Lon­dy­nu jako czło­nek de­le­ga­cji wio­zą­cej in­sy­gnia wła­dzy pań­stwo­wej, by na Zam­ku Kró­lew­skim prze­ka­zać je uro­czy­ście pre­zy­den­to­wi Le­cho­wi Wa­łę­sie. Już at­mos­fe­ra w sa­mo­lo­cie wpra­wi­ła ją w do­bry hu­mor, któ­ry przez całe ży­cie po­ma­gał jej prze­trwać, ale też przy­spa­rzał kło­po­tów. Gdy inni człon­ko­wie de­le­ga­cji za­czę­li na­kła­dać bia­ło-czer­wo­ne opa­ski, przy­pi­nać mi­nia­tur­ki or­de­rów i dys­ku­to­wać, w ja­kiej ko­lej­no­ści mają wkra­czać do wyj­ścia dla VIP-ów, cio­cia ni­cze­go so­bie nie przy­pię­ła, po­szła do wyj­ścia dla zwy­kłych pa­sa­że­rów, więc ko­mi­tet po­wi­tal­ny na lot­ni­sku wrę­cza­ją­cy czci­god­nym we­te­ra­nom bu­kie­ty i wsa­dza­ją­cy ich do aut, o mało jej nie po­mi­nął i mu­sia­ła­by sma­ro­wać z Okę­cia na wła­sną rękę, a po­tem szu­kać ho­te­lu. Nie wiem zresz­tą, może to było nie za pierw­szym, lecz za dru­gim jej przy­lo­tem, w rocz­ni­cę po­wsta­nia, gdy ją od­zna­cza­li. – Bar­dzo pięk­na uro­czy­stość, je­stem wzru­szo­na, ale przy­kro mi, bo zu­peł­nie nie wi­dzę tu mło­dzie­ży, za to wie­lu urzęd­ni­ków, choć owszem, nie po­wiem, ele­ganc­cy – wy­zna­ła do ka­me­ry te­le­wi­zyj­nej. O żalu z po­wo­du bra­ku mło­dzie­ży po­szło, ele­gan­cję urzęd­ni­ków wy­cię­to.

By­łem z nią wte­dy je­den je­dy­ny raz na cmen­ta­rzu woj­sko­wym. Roz­glą­da­ła się z nie­do­wie­rza­niem, że jed­nak po tylu la­tach tu do­tar­ła. – O rany, ale jaja! – za­wo­ła­ła, naj­wy­raź­niej chcąc ukryć wzru­sze­nie. Przez jej dom w Lon­dy­nie prze­wi­nę­ła się masa lu­dzi z kra­ju, cio­cia po­ma­ga­ła im jak mo­gła, wspie­ra­ła pod­ziem­ną „So­li­dar­ność”, a przy oka­zji, by nie tra­cić kon­tak­tu z Oj­czy­zną, przy­swa­ja­ła mło­dzie­żo­wy slang, to był jej swe­go ro­dza­ju sno­bizm, choć w od­nie­sie­niu do cio­ci nie jest to naj­od­po­wied­niej­sze sło­wo. Wło­ży­ła po­wstań­czy be­ret z orzeł­kiem i gwiazd­ka­mi, sta­nę­ła w szy­ku, uśmiech­nę­ła się i po­ma­sze­ro­wa­ła obok sar­ko­fa­gów Bie­ru­ta i Mar­chlew­skie­go pod po­mnik Glo­ria Vic­tis. Sta­ną­łem z in­ny­mi na chod­ni­ku, w miej­scu, gdzie przed laty peł­ni­łem war­tę. Ufor­mo­wał się spo­ry po­chód, szły de­le­ga­cje. W jed­nej z nich Ta­de­usz Fi­szbach. – Co tu ro­bisz par­tyj­nia­ku, wy­no­cha stąd, tu nam ta­kich nie po­trze­ba, tu jest Pol­ska! – krzyk­nę­ła któ­raś z mo­ich są­sia­dek. Kla­ska­ły albo chrzą­ka­ły, w za­leż­no­ści od tego, kto wła­śnie prze­cho­dził. Ro­dzi­ła się nowa ob­rzę­do­wość mo­jej ne­kro­po­lii, jesz­cze nie­daw­no nie do po­my­śle­nia.

„Na po­wąz­kow­skim po­mni­ku, przy któ­rym od­by­wa­ją się ob­cho­dy rocz­ni­cy wy­bu­chu Po­wsta­nia War­szaw­skie­go, wid­nie­je na­pis «Glo­ria vic­tis», czy­li chwa­ła zwy­cię­żo­nym. W tym roku moż­na było od­nieść wra­że­nie, iż zwy­cię­że­ni wca­le nie są naj­waż­niej­si – włącz­nie z kom­ba­tan­ta­mi, któ­rych tra­dy­cyj­nie od­su­nię­to od po­stu­men­tu, gdy zja­wi­ła się tam de­le­ga­cja rzą­do­wa. Nie był to je­dy­ny za­smu­ca­ją­cy ob­ra­zek. Roz­po­czy­na­ją się uro­czy­sto­ści na tzw. Łącz­ce, w miej­scu, gdzie po­ta­jem­nie grze­ba­no ofia­ry re­pre­sji z lat 40. i 50. Prze­ma­wia mi­ni­ster Bar­to­szew­ski, któ­re­go oso­ba nie wszyst­kim zgro­ma­dzo­nym wo­kół się po­do­ba, sko­ro sły­chać pół­gło­sem wy­po­wia­da­ne opi­nie: «Nie­miec­ki zdraj­ca!». Kie­dy mi­ni­ster od­da­je hołd pa­trio­tom, roz­le­ga­ją się okrzy­ki nie­za­do­wo­le­nia, już te­raz gło­śniej­sze: «Kto ich po­mor­do­wał? Ube­cy Ży­dzi!». Uro­czy­stość koń­czy się w ci­szy, jak­by w ogól­nym za­wsty­dze­niu. Przy­glą­dam się jesz­cze z da­le­ka, jak dwie star­sze agre­syw­ne ko­bie­ty do­pa­dły so­li­dar­no­ścio­wą po­słan­kę Ewę To­ma­szew­ską i chcą ją roz­szar­pać. Jak­by za mało było po­li­ty­ki na cmen­ta­rzu, przy bra­mach usa­do­wi­li się emi­sa­riu­sze jed­ne­go z kan­dy­da­tów na se­na­to­ra z Blo­ku 2001, na­ma­wia­ją­cy prze­chod­niów do skła­da­nia pod­pi­sów.

Chwa­ła to wiel­kie sło­wo. Wy­star­czył­by przy­najm­niej sza­cu­nek dla zmar­łych bo­ha­te­rów”14.

Zja­wi­sko na­ra­sta, in­for­ma­cje po­dob­nej tre­ści po­ja­wia­ją się w pra­sie rok­rocz­nie. W 2008 roku jed­na z ga­zet po­szła jesz­cze da­lej i za­pro­po­no­wa­ła, żeby szcząt­ki Bie­ru­ta i Mar­chlew­skie­go prze­nieść z Alei Za­słu­żo­nych na mniej re­pre­zen­ta­cyj­ne miej­sca, choć­by w ob­rę­bie tego sa­me­go cmen­ta­rza. Ha. Przed laty, gdy mu­mię Sta­li­na wy­nie­sio­no z mau­zo­leum i po­cho­wa­no pod mu­rem krem­low­skim, re­ak­cją lu­dzi, tak za­pa­mię­ta­łem, było tro­chę zło­śli­wej sa­tys­fak­cji, tro­chę śmi­chów-chi­chów, ale przede wszyst­kim nie­smak, krę­ce­nie gło­wa­mi: jak­że tak moż­na. Jak­że to. Po­wta­rza­no, że ktoś wi­dział na­pis na sar­ko­fa­gu Bie­ru­ta: BO­LEK, SZY­KUJ SIĘ DO PRZE­PRO­WADZ­KI! Nie wiem, czy taki na­pis rze­czy­wi­ście był, bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że to po pro­stu je­den z wie­lu sar­ka­stycz­nych war­szaw­skich dow­ci­pów, ale na wła­sne oczy wi­dzia­łem w ubi­ka­cji Bi­blio­te­ki Uni­wer­sy­tec­kiej: PRZE­NIE­ŚLI KOST­KI KUL­TU JED­NOST­KI. Lu­dzi spra­wa nad­spo­dzie­wa­nie obe­szła, spo­ro się na ten te­mat mó­wi­ło, nie tyle ze wzglę­du na Sta­li­na, ile… no. Zbi­gniew Her­bert w wier­szu o po­tę­dze sma­ku ja­sno to wy­ło­żył. Krą­żył ka­wał, że na ży­cze­nie to­wa­rzy­szy ra­dziec­kich PZPR zmie­ni­ła sta­tut; do­tych­czas naj­wyż­szą karą było wy­rzu­ce­nie z par­tii, od dziś wy­rzu­ce­nie z gro­bu.

Może by tak pójść da­lej i zlu­stro­wać całą Ale­ję Za­słu­żo­nych, od ge­ne­ra­ła Ka­ro­la Świer­czew­skie­go do dy­ry­gen­ta Wa­le­ria­na Bier­dia­je­wa, od An­drze­ja Stru­ga do Wła­dy­sła­wa Go­muł­ki? Ten go­dzien, tam­ten nie­go­dzien. Co ro­bić z od­rzu­co­ny­mi – po­roz­sta­wiać po ką­tach, wy­ty­czyć Ale­ję By­łych Za­słu­żo­nych, w ogó­le zli­kwi­do­wać? (Ale­ja By­łych Za­słu­żo­nych to nie mój głu­pi dow­cip; wi­dzia­łem taki na­pis na cmen­ta­rzu w Le­gni­cy).

A gdy już uda się to prze­pro­wa­dzić w War­sza­wie, po­zo­sta­ną inne mia­sta. Przed kil­ko­ma laty oglą­da­łem cmen­tarz mau­zo­leum. Cen­tral­nie po­mnik ze sto­sow­nym na­pi­sem, po le­wej i pra­wej obe­li­ski upa­mięt­nia­ją­ce ofia­ry woj­ny, a po­śród nich, tuż koło po­mni­ka, w tra­wie, omsza­ła pły­ta. Me­ta­lo­we li­te­ry ode­rwa­no, lecz po­zo­stał ślad, sła­bo czy­tel­ny: BO­HA­TE­ROM W WAL­CE O SO­CJA­LIZM. Ktoś po­chla­pał ten ka­mień czer­wo­nym la­kie­rem.

Oczy­wi­ście, że nie wal­czy­li o so­cja­lizm, naj­praw­do­po­dob­niej nie zna­li tego sło­wa w pe­ere­low­skim zna­cze­niu, w pierw­szych la­tach po woj­nie mó­wi­ło się de­mo­kra­cja. Dziś so­cja­lizm ko­ja­rzy się po­wszech­nie z ko­mu­ni­zmem, na­wet ze sta­li­ni­zmem. Daw­ny, on­giś oczy­wi­sty, jed­no­znacz­ny sens zo­stał wy­ma­za­ny ze świa­do­mo­ści, je­śli nie li­czyć paru hob­by­stów.

Uka­za­ła się wła­śnie książ­ka Ada­ma Uziem­bły Nie­pod­le­głość so­cja­li­sty15, pró­ba przy­wró­ce­nia fun­da­men­tal­nej wie­dzy o tra­dy­cji pol­skie­go ru­chu so­cja­li­stycz­ne­go, któ­ry przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą wniósł ideę nie­pod­le­gło­ścio­wą. Ten ruch po­szedł w nie­pa­mięć. Za­rów­no PRL-owska pro­pa­gan­da, jak póź­niej­sze śro­do­wi­ska pra­wi­co­we nie były za­in­te­re­so­wa­ne, by tę pa­mięć przy­wró­cić. Nie ma się co łu­dzić, że jed­na książ­ka za­ła­twi pro­blem, ale nie­chże przy­najm­niej ktoś się zdzi­wi, że so­cja­li­ści to nie ko­mu­ni­ści, a już z pew­no­ścią nie utrwa­la­cze. War­to by wzno­wić mo­nu­men­tal­ne dzie­ło Li­dii i Ada­ma Cioł­ko­szów Za­rys dzie­jów so­cja­li­zmu pol­skie­go, wy­da­wa­ne w Lon­dy­nie w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, dziś prak­tycz­nie nie­do­stęp­ne. A to prze­cież wiel­ki szmat dzie­jów kul­tu­ry pol­skiej.

O ileż wię­cej tu wol­no­ści

niż dziad za Ba­to­re­go miał –

wol­no na wi­wat pa­lić z dział

i wol­no ko­ść­mi gry­wać w ko­ści,

gdy je nie­sie­my z le­śnej jamy

w god­niej­szy czy mniej god­ny grób,

gdy cię, hi­sto­rio, po­pra­wia­my

me­to­dą wie­lo­krot­nych prób.

(W. Dą­brow­ski, Por­tret tru­mien­ny)

Pol­skie ne­kro­po­lie dwu­dzie­ste­go wie­ku mogą za­in­spi­ro­wać pro­du­cen­tów gier kom­pu­te­ro­wych. Gra edu­ka­cyj­na: Mały lu­stra­tor. Z za­łą­czo­nej li­sty sław­nych Po­la­ków ułóż Ale­ję Za­słu­żo­nych AD 1938, 1948, 1956, 1968, 1989 i ak­tu­al­ną. Wer­sja dla za­awan­so­wa­nych: za­słu­że­ni z nada­nia pił­sud­czy­ków, en­de­ków, cha­de­ków, lu­do­wców, so­cja­li­stów, ko­mu­ni­stów. Po­sta­cie do prze­łknię­cia i nie do prze­łknię­cia dla prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych ozna­czyć kół­kiem lub krzy­ży­kiem. Za­twier­dzo­ne przez Mi­ni­ster­stwo Edu­ka­cji Na­ro­do­wej do użyt­ku szkol­ne­go jako ma­te­riał po­moc­ni­czy z hi­sto­rii naj­now­szej. Ja tu so­bie iro­ni­zu­ję, a to prze­cież nie­bez­piecz­ne; nie ma kon­cep­tu na tyle głu­pie­go, by nie zna­lazł zwo­len­ni­ków, już Jan Ko­cha­now­ski o tym pi­sał.

Po­dob­nie jak ru­iny za­ra­sta­ją tra­wą i chwa­sta­mi, spo­mię­dzy któ­rych strze­la­ją brzóz­ki, po­dob­nie jak w Be­ski­dzie Ni­skim w do­li­ny, z któ­rych wy­sie­dlo­no Łem­ków, scho­dzi z wier­chów las – naj­pierw ja­łow­ce, za nimi drze­wa i cała resz­ta – tak wo­jen­ne po­go­rze­li­ska i po­wstań­cze sym­bo­le za­ra­sta­ją ki­czem. Kicz to roz­pacz­li­we pra­gnie­nie szczę­ścia, wła­ści­we każ­de­mu czło­wie­ko­wi, wy­pra­wa do Ar­ka­dii na skró­ty, na prze­łaj, bez wzglę­du na re­alia, te­raz za­raz, wbrew wszyst­kie­mu. Kicz ob­ła­ska­wi na­wet woj­nę i po­wsta­nie, je­śli dać mu wię­cej cza­su. A sko­ro doj­rze­je i speł­ni swo­ją rolę, wnu­ki wy­szy­dzą go i bez­tro­sko od­rzu­cą, za­stę­pu­jąc nie­pa­mię­cią. Zwy­kła ko­lej rze­czy. Tak było po każ­dym ka­ta­kli­zmie.

Gdy się żyje kopę lat z okła­dem, moż­na spoj­rzeć wstecz i wy­raź­nie do­strzec eta­py owe­go pro­ce­su. Naj­pierw był hu­mor, bar­dziej lub mniej wy­szu­ka­ny, lu­dzie mu­sie­li od­re­ago­wać. – Chlaj li­ter! – po­zdra­wia­li się pi­ja­cy pierw­szych lat po­wo­jen­nych, a my, chło­pa­ki, po­wta­rza­li­śmy wier­szyk:

A w Ber­li­nie, w ma­ga­zy­nie,

sie­dzi Hi­tler na sprę­ży­nie.

A sprę­ży­na się wy­gię­ła

i Hi­tle­ra w nos pal­nę­ła.

Tuż po woj­nie cho­dzi­li jesz­cze po Bie­la­nach ko­lęd­ni­cy z gwiaz­dą i tu­ro­niem. Ów­cze­sny król He­rod miał to, co za­wsze: czer­wo­ny płaszcz, ko­ro­nę, ber­ło, ale żeby roz­we­se­lić pu­blicz­ność i zgar­nąć tro­chę wię­cej gro­sza, ma­lo­wał so­bie wę­glem cha­rak­te­ry­stycz­ny wą­sik, a swą od­wiecz­ną kwe­stię skan­do­wał, w zą­bek cze­sa­ny, cha­rak­te­ry­stycz­ną in­to­na­cją, z ręką unie­sio­ną w fa­szy­stow­skim po­zdro­wie­niu.

Oto je­stem świa­ta król.

Ty­siąc rzek i ty­siąc pól

Pod moim pa­no­wa­niem.

A gdy idę, lud pada,

Sto po­kło­nów mi skła­da.

Od świ­tu aż do zmro­ku

Idę we krwi po­to­ku.

Ja, pan świa­ta ca­łe­go,

Brzę­kiem mie­cza mo­je­go

Pod­bi­łem całe na­ro­dy.

Na tro­nie sia­dam

I wam za­po­wia­dam,

By­ście tu przy mnie byli

I roz­ka­zy moje peł­ni­li.

Pu­blicz­ność pę­ka­ła ze śmie­chu i biła bra­wo. Była za­sko­czo­na, choć prze­cież zna­ła tekst. Ci­chła, kie­dy He­rod roz­ka­zał wy­mor­do­wać wszyst­kie nie­mow­lę­ta w pań­stwie, zaś en­tu­zjazm się­gał szczy­tu w sce­nie fi­na­ło­wej, gdy dia­beł, kłu­jąc He­ro­da wi­dła­mi w ty­łek, wo­łał:

Ej, Hi­tle­rze, za twe zbyt­ki

idź do pie­kła, boś ty brzyd­ki!

Mi­li­cja wkrót­ce za­ka­za­ła ko­lę­do­wa­nia w ra­mach wal­ki z ban­dy­ty­zmem, bo­wiem nie­któ­rzy prze­bie­rań­cy ter­ro­ry­zo­wa­li lo­ka­to­rów, kra­dli z miesz­kań co się dało i spo­koj­nie wy­cho­dzi­li, gło­śno śpie­wa­jąc ko­lę­dy i krę­cąc gwiaz­dą, ura­do­wa­ni, że nikt nie roz­po­zna w nich ra­bu­siów.

Po Bie­la­nach cho­dzi­ła też ka­pe­la po­dwór­ko­wa. Bie­ga­łem za nią jak inne dzie­ci, chło­ną­łem jej nie­do­ści­gnio­ną ma­estrię, kształ­to­wa­ła moje po­czu­cie pięk­na. Za­padł we mnie ury­wek po­wstań­czej pio­sen­ki, ści­ska­ją­cej gar­dło wzru­sze­niem:

Pod czołg idzie z bu­tel­ką dziew­czy­na,

Szko­py walą w nią.

Jaka pięk­na jest moja dziew­czy­na,

więc uwiel­biam ją.

A ustecz­ka ma słod­sze od wina,

kie­dy spra­gnio­ne drżą,

jaka miła jest moja dziew­czy­na,

więc uwiel­biam ją.

Nig­dy już jej póź­niej nie spo­tka­łem. Może roz­pły­nę­ła się, jak tyle in­nych, może gdzieś żyje. Je­śli ją kie­dyś usły­szę, zro­bi mi się smut­no. Ulicz­na ka­pe­la za­ra­bia­ją­ca na kie­li­szek chle­ba i ka­pe­la prze­bra­nych apa­szy w te­le­wi­zyj­nym stu­diu za­trud­nio­na na umo­wę o dzie­ło tak róż­nią się od sie­bie, jak prze­ję­ty dzie­się­cio­let­ni An­toś róż­ni się od sta­re­go ko­nia, któ­ry wła­śnie zbie­ra się w so­bie, żeby to dzie­ło naj­wyż­szych ar­ty­stycz­nych lo­tów, pły­ną­ce z sa­mej głę­bi ser­ca, wy­ci­ska­ją­ce naj­praw­dziw­sze łzy, na­zwać szmi­rą.

Mu­sia­ło mi­nąć dwa­dzie­ścia lat i wy­ro­snąć nowe po­ko­le­nie, żeby kicz wo­jen­ny wszedł w kul­tu­rę ma­so­wą jak nóż w ma­sło. Ka­pi­tan Kloss (1965) i Czte­rej pan­cer­ni z psem Sza­ri­kiem (1966) za­wo­jo­wa­li ser­ca Po­la­ków, zwłasz­cza dzie­ci i mło­dzie­ży. Mi­ja­ją ustro­je i ge­ne­ra­cje, a uwiel­bie­nie trwa i za­pew­ne dłu­go jesz­cze po­trwa. Że­rom­ski się ze­sta­rzał, Wań­ko­wicz po­ra­sta mchem, prze­ce­nio­na Trę­do­wa­ta żółk­nie na wy­sta­wie, a Staw­ka więk­sza niż ży­cie i Czte­rej pan­cer­ni i pies biją ko­lej­ne re­kor­dy oglą­dal­no­ści.

Obu se­ria­lom za­rzu­ca­no nie­zgod­ność z praw­dą hi­sto­rycz­ną, a to prze­cież błąd lo­gicz­ny, po­mie­sza­nie po­jęć. To nie są fil­my hi­sto­rycz­ne, lecz przy­go­do­we w wo­jen­nej sce­no­gra­fii. Choć­by jed­na za­sad­ni­cza spra­wa – na praw­dzi­wej woj­nie co dnia giną żoł­nie­rze, może to spo­tkać każ­de­go w każ­dej chwi­li, lecz nie Klos­sa ani pan­cer­nych, sko­ro mają wy­stą­pić w na­stęp­nym od­cin­ku. Są bez­piecz­ni, choć tak nie­praw­do­po­dob­nie się na­ra­ża­ją. Ale wszyst­ko bę­dzie do­brze, bo ta­kie są pra­wa ga­tun­ku. Wy­obraź­my so­bie, jaka wy­bu­chła­by awan­tu­ra, gdy­by sce­na­rzy­sta uśmier­cił Gu­stli­ka albo gdy­by przy­cze­pił Sza­ri­ko­wi do ob­ro­ży ma­te­riał wy­bu­cho­wy i ka­zał pod­czoł­gać się pod nie­miec­ki czołg, by wy­sa­dzić go w po­wie­trze. Wy­klu­czo­ne. A prze­cież Ar­mia Ra­dziec­ka tre­so­wa­ła po to psy, na­wet wy­da­no o tym ksią­żecz­kę dla dzie­ci z ob­raz­ka­mi. Wy­po­ży­czy­łem w szkol­nej bi­blio­te­ce i prze­czy­ta­łem. Żeby wam za to, sza­now­ni wy­daw­cy, smród nogi po­wy­krę­cał. Nie­znisz­czal­ność głów­nych bo­ha­te­rów, oczy­wi­sta dla każ­de­go wi­dza, była wa­run­kiem po­wo­dze­nia Staw­ki więk­szej niż ży­cie i Czte­rech pan­cer­nych.

Gdy­by ktoś na­krę­cił, jak trzej musz­kie­te­ro­wie i d’Ar­ta­gnan przy­by­li do Pol­ski, by wspo­móc so­li­dar­no­ściow­ców w po­tycz­kach z zo­mow­ca­mi, i z okrzy­kiem Vive la So­li­da­ri­té! zmu­sza­ją do rej­te­ra­dy ba­ta­lion chłop­ców go­lę­dzi­now­skich, zdo­by­wa­jąc ar­mat­kę wod­ną i ko­lum­nę ra­dio­wo­zów, był­by to film hi­sto­rycz­ny w ta­kim sa­mym stop­niu co Kloss albo Pan­cer­ni i rów­nież mógł­by się bar­dzo po­do­bać.

Za mo­ich stu­denc­kich lat le­ciał w ki­nach wo­jen­ny film ame­ry­kań­ski, któ­re­go ak­cja dzia­ła się mię­dzy in­ny­mi w War­sza­wie. Ge­sta­po­wiec aresz­tu­je łącz­nicz­kę, ka­tu­je, dziew­czy­na osu­wa się na zie­mię, Nie­miec wi­dzi, że ją z roz­pę­du za­bił, jest prze­ra­żo­ny. Bie­rze bo­ha­ter­kę na ręce, pró­bu­je ra­to­wać, dziew­czy­nie opa­da gło­wa, oczy męt­nie­ją, spod be­re­tu wy­pły­wa ka­ska­da lśnią­cych zło­tych wło­sów, nie­wąt­pli­wie przed chwi­lą umy­tych naj­lep­szym szam­po­nem z od­żyw­ką. Ga­sną­ca kon­spi­ra­tor­ka uśmie­cha się, szep­ce, że nic nie po­wie, nie po­wie, nie po­wie, nie po. Sztyw­nie­je, ge­sta­pow­ca drę­czą wy­rzu­ty su­mie­nia, w tle so­lów­ka na skrzyp­cach. Oku­pa­cyj­na War­sza­wa po hol­ly­wódz­ku. Jesz­cze pięt­na­ście lat wcze­śniej by­ło­by wiel­kie zgor­sze­nie, o ile rzecz w ogó­le do­pusz­czo­no by do roz­po­wszech­nia­nia, co wy­da­je mi się nie­praw­do­po­dob­ne. W po­ło­wie lat sześć­dzie­sią­tych pu­blicz­ność wyła ze śmie­chu. Naj­bar­dziej, gdy zo­ba­czy­ła na ekra­nie zbli­że­nie zdu­mio­nej, a po chwi­li prze­ra­żo­nej i zroz­pa­czo­nej twa­rzy zbrod­nia­rza-wraż­liw­ca w szwab­skim mun­du­rze. Cie­ka­we, czy pan re­ży­ser o tym się do­wie­dział.

Dzi­siaj lu­dzie przy­pusz­czal­nie zie­wa­li­by z nu­dów, je­śli w ogó­le wy­bra­li­by się na taki film.