Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sanatorium pod klepsydrą

Sanatorium pod klepsydrą

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-161-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sanatorium pod klepsydrą

Druga, po Sklepach cynamonowych, książka Bruno Schulza, wydawana przez wydawnictwo MG w serii – wydania ilustrowane. Geniusz Schulza objawiał się zarówno w pisaniu, jak i w sztuce rysowania. Połączenie genialnego tekstu z niezwykłym rysunkiem nadaje publikacji szczególną wartość.

Sanatorium pod klepsydrą to cykl opowieści snutych przez Józefa [color=black]– [/color]alter ego pisarza [color=black]–[/color] który był też głównym bohaterem Sklepów... Teraz jednak Józef bywa dzieckiem, ale też młodzieńcem i dorosłym mężczyzną. Schulz kreuje świat pełen barw, dźwięków, zapachów, tworząc rozmaite wariacje na temat domu rodzinnego, sklepów w miasteczku, jego mieszkańców, przeżywanej przez nich pracy i świąt. Mistrzostwo Schulza polega na powiązaniu życia bohatera ze światem mitów [color=black]– [/color]antycznych, biblijnych, zakorzenionych w kulturze od zawsze. Rzeczywistość swobodnie miesza się ze światem fantazji. Przedmioty nabierają właściwości istot żywych, a zwierzęta uzyskują cechy ludzkie. Opoką trwałości świata jest dom rodzinny i sklep prowadzony przez ojca – postaci niezwykle ważnej dla Schulza.

Polecane książki

Pierwsza tak wyczerpująca publikacja o przystaniach polskich wód.Czytelnik znajdzie tu locję (oznakowanie, głębokości, współrzędne geograficzne, instrukcje nawigacyjne), a także informacje dotyczące: opłat, warunków postoju, dostępnych urządzeń i udogodnień, stacji paliw,  fachowców i sklepów żeglar...
Zbiór licznych przykładów potwierdzających nadprzyrodzoną interwencję Najświętszej Maryi Panny w rozmaitych sytuacjach życiowych wielu ludzi. Jest to pierwsza część przygotowywanego do wydania obszernego zbioru takich przykładów. Fragment: „We Vias w jednym z domów umieszczono dużą piękną statuę N. ...
  Drohobycz to nowy tom wierszy znanego w Polsce ukraińskiego poety Serhija Żadana. Jest to również miasto dobrze znane każdemu czytelnikowi w Polsce – to w nim urodził się Bruno Schulz. Autor tomu we wstępie tak oddaje aurę tego wyjątkowego miejsca: „Natomiast Drohobycz… Drohobycz to miasto, które ...
Autor niniejszej książki rozpatruje w sposób naukowy, opierając się zarówno na danych historycznych, jak i na tradycji, bardzo istotna dla Chrześcijaństwa w ogólności, a dla Kościoła Zachodniego, rzymskokatolickiego kwestię – czy święty Piotr rzeczywiście przebywał w Rzymie, tam działał, tam ewangel...
Angielka Joanna Brookes bezskutecznie usiłuje odnaleźć greckiego inżyniera Thea Patakisa, który jest ojcem jej syna. Gdy otrzymuje zlecenie, by napisać biografię króla Kalliakisa, ze zdumieniem odkrywa, że wnukiem Kalliakisa jest jej Theo. Jedzie na wyspę, licząc, że nie tylko wyko...
Jest to powiastka filozoficzna dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Opowiada o przebaczeniu, postrzeganiu samego siebie i szczęściu. W języku symbolicznym informuje jak znaleźć drogę do życiowego spełnienia i odzyskania utraconej radości życia....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bruno Schulz

sa­na­to­rium pod klep­sy­drą

Co­py­ri­ght wy­da­nia © 2013, wy­daw­nic­two MG

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie,

ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych,

od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie

w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we –

tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

Wy­daw­nic­two skła­da ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry im. Ada­ma Mic­kie­wi­cza w War­sza­wie za udo­stęp­nie­nie wy­ko­rzy­sta­nych w książ­ce ma­te­ria­łów ilu­stra­cyj­nych przed­sta­wia­ją­cych ry­sun­ki Bru­no Schul­za.

ISBN: 978-83-7779-161-5

Pro­jekt okład­ki, skład, ła­ma­nie: Zu­zan­na Ma­li­now­ska

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne: Mi­chał Bo­run

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Jó­ze­fi­nie Sze­liń­skiej

KSIĘGA

I

Na­zy­wam ją po pro­stu Księ­gą, bez żad­nych okre­śleń i epi­te­tów, i jest w tej abs­ty­nen­cji i ogra­ni­cze­niu bez­rad­ne wes­tchnie­nie, ci­cha ka­pi­tu­la­cja przed nie­ob­ję­to­ścią trans­cen­den­tu, gdyż żad­ne sło­wo, żad­na alu­zja nie po­tra­fi za­lśnić, za­pach­nieć, spły­nąć tym dresz­czem prze­stra­chu, prze­czu­ciem tej rze­czy bez na­zwy, któ­rej sam pierw­szy po­smak na koń­cu ję­zy­ka prze­kra­cza po­jem­ność na­sze­go za­chwy­tu. Cóż po­mógł­by pa­tos przy­miot­ni­ków i na­pu­szy­stość epi­te­tów wo­bec tej rze­czy bez mia­ry, wo­bec tej świet­no­ści bez ra­chu­by. Czy­tel­nik zresz­tą, czy­tel­nik praw­dzi­wy, na ja­kie­go li­czy ta po­wieść, zro­zu­mie i tak, gdy mu spoj­rzę głę­bo­ko w oczy i na dnie sa­mym za­lśnię tym bla­skiem. W tym krót­kim a moc­nym spoj­rze­niu, w prze­lot­nym ści­śnię­ciu ręki po­chwy­ci on, przej­mie, od­po­zna – i przy­mknie oczy z za­chwy­tu nad tą re­cep­cją głę­bo­ką. Bo czyż pod sto­łem, któ­ry nas dzie­li, nie trzy­ma­my się wszy­scy taj­nie za ręce?

Księ­ga… Gdzieś w za­ra­niu dzie­ciń­stwa, o pierw­szym świ­cie ży­cia ja­śniał ho­ry­zont od jej ła­god­ne­go świa­tła. Le­ża­ła peł­na chwa­ły na biur­ku ojca, a oj­ciec, po­grą­żo­ny w niej ci­cho, po­cie­rał po­śli­nio­nym pal­cem cier­pli­wie grzbiet tych od­bi­ja­nek, aż śle­py pa­pier za­czy­nał mglić się, męt­nieć, ma­ja­czyć bło­gim prze­czu­ciem i z na­gła złusz­czał się kła­ka­mi bi­bu­ły i od­sła­niał rą­bek pa­wio­oki i urzę­sio­ny, a wzrok scho­dził, mdle­jąc, w dzie­wi­czy świt bo­żych ko­lo­rów, w cu­dow­ną mo­krość naj­czyst­szych la­zu­rów.

O, to prze­tar­cie się biel­ma, o, ta in­wa­zja bla­sku, o, bło­ga wio­sno, o, oj­cze…

Cza­sem oj­ciec wsta­wał od Księ­gi i od­cho­dził. Wów­czas zo­sta­wa­łem z nią sam na sam i wiatr szedł przez jej stro­ni­ce, i ob­ra­zy wsta­wa­ły. I gdy tak wiatr ci­cho kart­ko­wał te ar­ku­sze, wy­wie­wa­jąc ko­lo­ry i fi­gu­ry, spły­wał dreszcz przez ko­lum­ny jej tek­stu, wy­pusz­cza­jąc spo­mię­dzy li­ter klu­cze ja­skó­łek i skow­ron­ków. Tak ula­ty­wa­ła, roz­sy­pu­jąc się, stro­ni­ca za stro­ni­cą i wsią­ka­ła ła­god­nie w kra­jo­braz, któ­ry sy­ci­ła barw­no­ścią. Cza­sa­mi spa­ła i wiatr roz­dmu­chi­wał ją ci­cho jak różę stu­list­ną, i otwie­ra­ła list­ki, pła­tek za płat­kiem, po­wie­ka za po­wie­ką, wszyst­kie śle­pe, ak­sa­mit­ne i uśpio­ne, kry­jąc w sed­nie swym na dnie la­zu­ro­wą źre­ni­cę, pawi rdzeń, krzy­czą­ce gniaz­do ko­li­brów.

To było bar­dzo daw­no. Mat­ki jesz­cze wów­czas nie było. Spę­dza­łem dni sam na sam z oj­cem w na­szym, wiel­kim wów­czas jak świat, po­ko­ju.

Pry­zma­tycz­ne krysz­tał­ki zwi­sa­ją­ce z lam­py na­peł­nia­ły po­kój roz­pro­szo­ny­mi ko­lo­ra­mi, roz­pry­ska­ną po wszyst­kich ką­tach tę­czą, i gdy lam­pa ob­ra­ca­ła się na swych łań­cu­chach, wę­dro­wał cały po­kój frag­men­ta­mi tę­czy, jak gdy­by sfe­ry sied­miu pla­net prze­su­wa­ły się, krę­cąc przez sie­bie. Lu­bi­łem sta­wać mię­dzy no­ga­mi ojca, obej­mu­jąc je z obu stron, jak ko­lum­ny. Cza­sa­mi pi­sał li­sty. Sie­dzia­łem na biur­ku i śle­dzi­łem z za­chwy­tem za­krę­ta­sy pod­pi­su, za­wi­łe i wi­ru­ją­ce jak tre­le ko­lo­ra­tu­ro­we­go śpie­wa­ka. W ta­pe­tach pącz­ko­wa­ły uśmie­chy, wy­klu­wa­ły się oczy, ko­zioł­ko­wa­ły fi­gle. Aby mnie uba­wić, oj­ciec wy­pusz­czał w tę­czo­wą prze­strzeń bań­ki my­dla­ne z dłu­giej słom­ki. Obi­ja­ły się o ścia­ny i pę­ka­ły, zo­sta­wia­jąc w po­wie­trzu swe ko­lo­ry.

Po­tem przy­szła mat­ka i wcze­sna ta, ja­sna idyl­la skoń­czy­ła się. Uwie­dzio­ny piesz­czo­ta­mi mat­ki za­po­mnia­łem o ojcu, ży­cie moje po­to­czy­ło się no­wym, od­mien­nym to­rem, bez świąt i bez cu­dów, i był­bym może na za­wsze za­po­mniał o Księ­dze, gdy­by nie ta noc i ten sen.

II

Obu­dzi­łem się raz w ciem­ny świt zi­mo­wy – pod zwa­ła­mi ciem­no­ści pa­li­ła się, głę­bo­ko w dole, po­nu­ra zo­rza – i ma­jąc jesz­cze pod po­wie­ka­mi mro­wie mgli­stych fi­gur i zna­ków, za­czą­łem ma­ja­czyć nie­ja­sno i za­wi­le, wśród udrę­ki i póź­ne­go żalu, o sta­rej, za­gi­nio­nej Księ­dze.

Nikt mnie nie ro­zu­miał i roz­draż­nio­ny tą tę­po­tą za­czą­łem na­tar­czy­wiej na­przy­krzać się i mo­le­sto­wać ro­dzi­ców w nie­cier­pli­wo­ści i go­rącz­ce.

Bosy i w ko­szu­li tyl­ko prze­rzu­ci­łem, drżąc z pod­nie­ce­nia, bi­blio­te­kę ojca i roz­cza­ro­wa­ny, gniew­ny opi­sy­wa­łem bez­rad­nie przed osłu­pia­łym au­dy­to­rium tę rzecz nie do opi­sa­nia, któ­rej żad­ne sło­wo, ża­den ob­raz, na­kre­ślo­ny drżą­cym i wy­dłu­żo­nym mym pal­cem, nie mógł do­rów­nać. Wy­czer­py­wa­łem się bez koń­ca w re­la­cjach peł­nych splą­ta­nia i sprzecz­no­ści i pła­ka­łem z bez­sil­nej roz­pa­czy.

Sta­li nade mną bez­rad­ni i zmie­sza­ni, wsty­dząc się swej bez­sil­no­ści. W głę­bi du­szy nie byli bez winy. Moja gwał­tow­ność, ton żą­da­nia nie­cier­pli­wy i pe­łen gnie­wu da­wał mi po­zór słusz­no­ści, prze­wa­gę do­brze uza­sad­nio­nej pre­ten­sji. Przy­bie­ga­li z róż­ny­mi książ­ka­mi i wci­ska­li mi je w ręce. Od­rzu­ca­łem je z obu­rze­niem.

Jed­ną z nich, gru­by i cięż­ki fo­liant, oj­ciec mój wciąż na nowo pod­su­wał mi z nie­śmia­łą za­chę­tą. Otwo­rzy­łem ją. Była to Bi­blia. Uj­rza­łem na jej kar­tach wiel­ką wę­drów­kę zwie­rząt, pły­ną­cą go­ściń­ca­mi, roz­ga­łę­zio­ną po­cho­da­mi po kra­ju da­le­kim, uj­rza­łem nie­bo w klu­czach całe i w ło­po­tach, ogrom­ną od­wró­co­ną pi­ra­mi­dę, któ­rej da­le­ki wierz­cho­łek do­ty­kał Arki.

Pod­nio­słem oczy na ojca, peł­ne wy­rzu­tu: – Ty wiesz, oj­cze – wo­ła­łem – ty wiesz do­brze, nie ukry­waj się, nie wy­krę­caj! Ta książ­ka cię zdra­dzi­ła. Dla­cze­go da­jesz mi ten ska­żo­ny apo­kryf, ty­sięcz­ną ko­pię, nie­udol­ny fal­sy­fi­kat? Gdzie po­dzia­łeś Księ­gę?

Oj­ciec od­wró­cił oczy.

III

Mi­nę­ły ty­go­dnie i wzbu­rze­nie moje opa­dło i uci­szy­ło się, ale ob­raz Księ­gi pło­nął da­lej w mej du­szy ja­snym pło­mie­niem, wiel­ki, sze­lesz­czą­cy Ko­deks, wzbu­rzo­na Bi­blia, przez któ­rej kar­ty szedł wiatr, plą­dru­jąc ją jak ogrom­ną, roz­sy­pu­ją­cą się różę.

Oj­ciec, wi­dząc mnie spo­koj­niej­szym, zbli­żył się raz ostroż­nie i rzekł to­nem ła­god­nej pro­po­zy­cji: – W grun­cie rze­czy ist­nie­ją tyl­ko książ­ki. Księ­ga jest mi­tem, w któ­ry wie­rzy­my w mło­do­ści, ale z bie­giem lat prze­sta­je się ją trak­to­wać po­waż­nie. – Mia­łem już wów­czas inne prze­ko­na­nie, wie­dzia­łem, że Księ­ga jest po­stu­la­tem, że jest za­da­niem. Czu­łem na bar­kach cię­żar wiel­kie­go po­słan­nic­twa. Nie od­po­wie­dzia­łem nic, pe­łen po­gar­dy i za­cie­kłej, po­nu­rej dumy.

W tym cza­sie bo­wiem by­łem już w po­sia­da­niu tego strzę­pu książ­ki, tych ża­ło­snych resz­tek, któ­re dziw­ny traf losu prze­my­cił w me ręce. Kry­łem skarb swój tro­skli­wie przed wszyst­ki­mi oczy­ma, bo­le­jąc nad głę­bo­kim upad­kiem tej księ­gi, dla któ­rej oka­le­cza­łych resz­tek nie zdo­łał­bym zjed­nać ni­czy­je­go zro­zu­mie­nia. Sta­ło się to tak.

Pew­ne­go dnia tej zimy za­sta­łem Ade­lę w trak­cie sprzą­ta­nia, ze szczot­ką w ręku, wspar­tą o pul­pit, na któ­rym le­żał po­dar­ty ja­kiś szpar­gał. Na­chy­li­łem się przez jej ra­mię, nie tyle z cie­ka­wo­ści, ile żeby zno­wu odu­rzyć się za­pa­chem jej cia­ła, któ­re­go mło­dy urok ob­ja­wił się był nie­daw­no obu­dzo­nym mym zmy­słom.

– Patrz – mó­wi­ła, zno­sząc bez pro­te­stu moje przy­tu­le­nie się – czy moż­li­we jest, żeby ko­muś wy­ro­sły wło­sy do zie­mi? Chcia­ła­bym mieć ta­kie.

Spoj­rza­łem na ry­ci­nę. Na du­żej kar­cie in fo­lio był tam wi­ze­ru­nek ko­bie­ty o kształ­tach ra­czej sil­nych i przy­sad­ko­wa­tych, o twa­rzy peł­nej ener­gii i do­świad­cze­nia. Z gło­wy tej damy spły­wał ogrom­ny ko­żuch wło­sów, sta­czał się cięż­ko z ple­ców i wlókł się koń­ca­mi gru­bych splo­tów po zie­mi. Był to ja­kiś nie­praw­do­po­dob­ny wy­bryk na­tu­ry, płaszcz fał­dzi­sty i ob­fi­ty, wy­prze­dzo­ny z ko­rzon­ków wło­sów, i trud­no było wy­obra­zić so­bie, żeby ten cię­żar nie spra­wiał do­tkli­we­go bólu i nie obez­wład­niał obar­czo­nej nim gło­wy. Ale wła­ści­ciel­ka tej wspa­nia­ło­ści zda­wa­ła się z dumą ją no­sić, a tekst wy­dru­ko­wa­ny obok tłu­sty­mi czcion­ka­mi gło­sił hi­sto­rię tego cudu i za­czy­nał się od słów: „Ja, Anna Csil­lag, uro­dzo­na w Kar­ło­wi­cach na Mo­ra­wach, mia­łam sła­by po­rost wło­sów…”.

Była to dłu­ga hi­sto­ria, po­dob­na w kon­struk­cji do hi­sto­rii Hio­ba. Anna Csil­lag z do­pu­stu bo­że­go do­tknię­ta była sła­bym po­ro­stem. Całe mia­stecz­ko li­to­wa­ło się nad tym upo­śle­dze­niem, któ­re wy­ba­cza­no jej ze wzglę­du na nie­na­gan­ny ży­wot, cho­ciaż nie mo­gło ono być cał­kiem nie­za­wi­nio­ne. I oto sta­ło się na sku­tek go­rą­cych mo­dłów, że zdję­ta była z jej gło­wy klą­twa, Anna Csil­lag do­stą­pi­ła ła­ski oświe­ce­nia, otrzy­ma­ła zna­ki i wska­zów­ki i spo­rzą­dzi­ła spe­cy­fik, lek cu­dow­ny, któ­ry jej gło­wie przy­wró­cił uro­dzaj­ność. Za­czę­ła po­ra­stać we wło­sy, i nie dość na tym, jej mąż, bra­cia, ku­zy­ni tak­że z dnia na dzień opil­śnia­li się tę­gim, czar­nym fu­trem za­ro­stu. Na dru­giej stro­nie po­ka­za­na była Anna Csil­lag w sześć ty­go­dni po ob­ja­wie­niu jej re­cep­ty, w oto­cze­niu swych bra­ci, szwa­grów i bra­tan­ków, mę­żów bro­da­tych po pas i wą­sa­tych, i z po­dzi­wem pa­trzy­ło się na ten praw­dzi­wy wy­buch nie­sfał­szo­wa­nej, niedź­wie­dziej mę­sko­ści. Anna Csil­lag uszczę­śli­wi­ła całe mia­stecz­ko, na któ­re spły­nę­ło praw­dzi­we bło­go­sła­wień­stwo w po­sta­ci fa­lu­ją­cych czu­pryn i grzyw ogrom­nych i któ­re­go miesz­kań­cy za­mia­ta­li zie­mię bro­da­mi jak mio­tły sze­ro­ki­mi. Anna Csil­lag sta­ła się apo­stoł­ką wło­cha­to­ści. Uszczę­śli­wiw­szy ro­dzin­ne mia­sto, za­pra­gnę­ła uszczę­śli­wić świat cały i pro­si­ła, za­chę­ca­ła, bła­ga­ła, aby przy­jąć dla zba­wie­nia swe­go ten dar boży, ten lek cu­dow­ny, któ­re­go sama jed­na zna­ła ta­jem­ni­cę.

Tę hi­sto­rię prze­czy­ta­łem przez ra­mię Ade­li i na­gle tknę­ła mnie myśl, od któ­rej ude­rze­nia sta­ną­łem cały w pło­mie­niach. Toż to była Księ­ga, jej ostat­nie stro­ni­ce, jej nie­urzę­do­wy do­da­tek, tyl­na ofi­cy­na peł­na od­pad­ków i ru­pie­ci! Frag­men­ty tę­czy za­krę­ci­ły się w wi­ru­ją­cych ta­pe­tach, wy­rwa­łem z rąk Ade­li szpar­gał i gło­sem od­ma­wia­ją­cym mi po­słu­szeń­stwa wy­zio­ną­łem: – Skąd wzię­łaś tę książ­kę?

– Głu­pi – rze­kła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi – prze­cież ona leży tu za­wsze i co dzień wy­dzie­ra­my z niej kart­ki na mię­so do ja­tek i na śnia­da­nie dla ojca…

IV

Po­bie­głem do mego po­ko­ju. Wzbu­rzo­ny do głę­bi, z pło­ną­cą twa­rzą, za­czą­łem wer­to­wać la­ta­ją­cy­mi rę­ka­mi kart­ki szpar­ga­łu. Nie­ste­ty, było ich za­le­d­wie kil­ka­na­ście. Ani jed­na stro­ni­ca wła­ści­we­go tek­stu, same tyl­ko ogło­sze­nia i anon­se. Za­raz po pro­roc­twach dłu­go­wło­sej Sy­bil­li na­stę­po­wa­ła kart­ka po­świę­co­na cu­dow­ne­mu le­ko­wi na wszyst­kie cho­ro­by i ułom­no­ści. Elsa – flu­id z ła­bę­dziem – na­zy­wał się ten bal­sam i dzia­łał cuda. Stro­ni­ca peł­na była świa­dectw uwie­rzy­tel­nio­nych, wzru­sza­ją­cych re­la­cji osób, na któ­rych cud się do­ko­nał.

Z Sied­mio­gro­du, ze Sła­wo­nii, z Bu­ko­wi­ny przy­cho­dzi­li ozdro­wień­cy peł­ni za­pa­łu, by przy­świad­czyć, go­rą­cym i wzru­szo­nym sło­wem opo­wie­dzieć swe dzie­je. Szli oban­da­żo­wa­ni i zgar­bie­ni, po­trzą­sa­jąc już nie­po­trzeb­nym szczu­dłem, od­rzu­ca­li pla­stry z oczu i opa­ski ze skro­fuł.

Po­przez te wę­drów­ki ka­lek wi­dzia­ło się da­le­kie i smut­ne mia­stecz­ka o bia­łym jak pa­pier nie­bie, stward­nia­łe od pro­zy i co­dzien­no­ści. Były to za­po­mnia­ne w głę­bi cza­su mia­sta, gdzie lu­dzie przy­wią­za­ni byli do swych ma­łych lo­sów, od któ­rych nie od­ry­wa­li się ani na chwi­lę. Szewc był do cna szew­cem, pach­niał skó­rą, miał twarz małą i zbie­dzo­ną, krót­ko­wzrocz­ne bla­de oczy nad bez­barw­nym, wę­szą­cym wą­sem i czuł się na wskroś szew­cem. I je­że­li nie bo­la­ły ich wrzo­dy, nie ła­ma­ły ko­ści, pu­chli­na nie kła­dła na bar­łóg, byli szczę­śli­wi bez­barw­nym, sza­rym szczę­ściem, pa­li­li tani ty­toń, żół­ty ty­toń ce­sar­sko-kró­lew­ski, lub ma­rzy­li tępo przed ko­lek­tu­rą lo­te­rii.

Koty prze­bie­ga­ły im dro­gę, to z le­wej, to z pra­wej stro­ny, śnił im się czar­ny pies i świerz­bia­ła ich ręka. Cza­sa­mi pi­sa­li li­sty z li­stow­ni­ków, na­le­pia­li tro­skli­wie mar­kę i po­wie­rza­li je z wa­ha­niem i peł­ni nie­uf­no­ści skrzyn­ce pocz­to­wej, w któ­rą ude­rza­li pię­ścią, jak gdy­by ją bu­dzi­li. I przez sny ich prze­la­ty­wa­ły po­tem bia­łe go­łę­bie z li­sta­mi w dziób­kach i zni­ka­ły w ob­ło­kach.

Na­stęp­ne stro­ni­ce wzno­si­ły się po­nad sfe­rę spraw co­dzien­nych w re­gio­ny czy­stej po­ezji. Były tam har­mo­nie, cy­try i har­fy, ongi in­stru­men­ty chó­rów aniel­skich, dziś dzię­ki po­stę­pom prze­my­słu udo­stęp­nio­ne po po­pu­lar­nych ce­nach pro­ste­mu czło­wie­ko­wi, bo­go­boj­ne­mu lu­do­wi dla po­krze­pie­nia serc i go­dzi­wej roz­ryw­ki.

Były tam ka­ta­ryn­ki, praw­dzi­we cuda tech­ni­ki, peł­ne ukry­tych we­wnątrz fle­tów, gar­dzio­łek i pisz­cza­łek, or­gan­ków tre­lu­ją­cych słod­ko jak gniaz­da szlo­cha­ją­cych sło­wi­ków, nie­oce­nio­ny skarb dla in­wa­li­dów, źró­dło lu­kra­tyw­nych do­cho­dów dla ka­lek i nie­zbęd­ne w ogó­le w każ­dym mu­zy­kal­nym domu. I wi­dzia­ło się te ka­ta­ryn­ki, pięk­nie ma­lo­wa­ne, wę­dru­ją­ce na ple­cach nie­po­kaź­nych sza­rych sta­rusz­ków, któ­rych twa­rze, wy­je­dzo­ne przez ży­cie, były jak­by za­snu­te pa­ję­czy­ną i cał­kiem nie­wy­raź­ne, twa­rze o łza­wią­cych, nie­ru­cho­mych oczach, któ­re z wol­na wy­cie­ka­ły, twa­rze wy­ja­ło­wio­ne z ży­cia, tak od­bar­wio­ne i nie­win­ne, jak kora drzew spę­ka­na od po­gód wszel­kich, i pach­ną­ce już tyl­ko desz­czem i nie­bem jak ona.

Daw­no za­po­mnie­li, jak się na­zy­wa­li i kim byli, i tak za­gu­bie­ni w so­bie szur­ga­li z ugię­ty­mi ko­la­na­mi drob­ny­mi, rów­ny­mi krocz­ka­mi w swych ogrom­nych, cięż­kich bu­tach po li­nii cał­kiem pro­stej i jed­no­staj­nej, wśród krę­tych i za­wi­łych dróg prze­chod­niów.

W bia­łe, bez­sło­necz­ne przed­po­łu­dnia, przed­po­łu­dnia sczer­stwia­łe od zim­na, po­grą­żo­ne w co­dzien­ne spra­wy dnia, wy­plą­ty­wa­li się nie­po­strze­że­nie z tłu­mu, sta­wia­li ka­ta­ryn­kę na krzy­żul­cach na zbie­gu ulic, pod żół­tą smu­gą nie­ba, prze­kre­ślo­ną dru­tem te­le­gra­ficz­nym, wśród lu­dzi śpie­szą­cych tępo z na­sta­wio­ny­mi koł­nie­rza­mi, i za­czy­na­li swą me­lo­dię, nie od po­cząt­ku, lecz w miej­scu, gdzie wczo­raj prze­rwa­li, i gra­li: „Da­isy, Da­isy, ty mi od­po­wiedź daj…”, pod­czas gdy z ko­mi­nów pu­szy­ły się bia­łe pió­ro­pu­sze pary. I rzecz dziw­na – ta me­lo­dia, za­le­d­wie roz­po­czę­ta, wska­ki­wa­ła za­raz w wol­ną lukę, w swo­je miej­sce w tej go­dzi­nie i w tym kra­jo­bra­zie, jak gdy­by od za­wsze na­le­ża­ła do tego dnia za­my­ślo­ne­go i zgu­bio­ne­go w so­bie sa­mym, a w takt jej bie­gły my­śli i sza­re tro­ski śpie­szą­cych.

I gdy po pew­nym cza­sie koń­czy­ła się dłu­gim, wy­cią­gnię­tym wi­zgo­tem, wy­pru­tym z trze­wi ka­ta­ryn­ki, któ­ra za­czy­na­ła z cał­kiem no­wej becz­ki – my­śli i tro­ski za­trzy­my­wa­ły się na chwi­lę, jak­by w tań­cu, by zmie­nić krok, a po­tem bez za­sta­no­wie­nia za­czy­na­ły krę­cić się w od­wrot­nym kie­run­ku w takt no­wej me­lo­dii, któ­ra wy­bie­ga­ła z fu­ja­rek ka­ta­ryn­ki: „Mał­go­rza­to, skar­bie mo­jej du­szy…”. I w tę­pym in­dy­fe­ren­ty­zmie tego przed­po­łu­dnia nikt nie za­uwa­żył na­wet, że sens świa­ta zmie­nił się do grun­tu, że biegł on już nie w takt „Da­isy, Da­isy…”, ale wprost prze­ciw­nie – „Mał­go­rza­to…”.

Ob­ra­ca­my znów kart­kę… Cóż to? Czy pada deszcz wio­sen­ny? Nie, to ćwier­ka­nie ptasz­ków sy­pie się jak sza­ry śrut na pa­ra­so­le, bo oto ofe­ru­je się tu praw­dzi­we ka­nar­ki har­ceń­skie, klat­ki peł­ne szczy­głów i szpa­ków, ko­szy­ki peł­ne śpie­wa­ków i ga­du­łów skrzy­dla­tych. Wrze­cio­no­wa­te i lek­kie, jak­by wy­pcha­ne watą, pod­ska­ku­ją­ce w drgaw­kach, zwrot­ne jak na gład­kich, kwi­lą­cych sworz­niach, roz­świer­go­ta­ne jak ku­kuł­ki ze­ga­rów – były one osło­dą sa­mot­no­ści, za­stę­po­wa­ły ka­wa­le­rom cie­pło ogni­ska ro­dzin­ne­go, wy­wa­bia­ły z naj­tward­szych serc bło­gość uczu­cia ma­cie­rzyń­skie­go, tyle mia­ły pi­sklę­ce­go i wzru­sza­ją­ce­go, i jesz­cze gdy ob­ra­ca­ło się nad nimi stro­ni­cę, po­sy­ła­ły za od­cho­dzą­cym złą­czo­ne swe, wa­bią­ce ćwier­ka­nie.

Ale w dal­szym cią­gu sta­czał się ten skrypt ża­ło­sny w co­raz głęb­szy upa­dek. Te­raz ze­szedł na bez­dro­ża wąt­pli­wej ja­kiejś szar­la­tań­skiej man­ty­ki. W dłu­gim płasz­czu, z uśmie­chem na wpół po­chło­nię­tym przez czar­ną bro­dę, któż to pre­zen­to­wał się do usług pu­blicz­no­ści? Pan Bo­sco z Me­dio­la­nu, swe­go zna­ku mistrz czar­nej ma­gii, i mó­wił dłu­go i nie­wy­raź­nie, de­mon­stru­jąc coś na koń­cach pal­ców, co nie czy­ni­ło rze­czy zro­zu­mial­szą. I choć w prze­ko­na­niu wła­snym do­cho­dził do za­dzi­wia­ją­cych kon­klu­zji, któ­re wa­żyć się zda­wał przez chwi­lę mię­dzy czu­ły­mi pal­ca­mi, za­nim ich lot­ny sens nie uszedł z pal­ców w po­wie­trze, i choć po­in­to­wał on sub­tel­ne prze­gu­by dia­lek­ty­ki ostrze­gaw­czym pod­nie­sie­niem brwi, przy­go­to­wu­ją­cym na rze­czy nie­zwy­kłe, nie ro­zu­mia­ło się go, a co gor­sza – nie pra­gnę­ło nic ro­zu­mieć i po­zo­sta­wia­ło się go z jego ge­sty­ku­la­cją, z przy­ci­szo­nym to­nem i całą ska­lą ciem­nych uśmie­chów, aże­by prze­kart­ko­wać szyb­ko ostat­nie, roz­pa­da­ją­ce się w strzę­py stro­ni­ce.

Na tych ostat­nich stro­ni­cach, któ­re w spo­sób wi­docz­ny po­pa­da­ły w ma­jacz­li­we bre­dze­nie, w jaw­ny bez­sens, ja­kiś dżen­tel­men ofia­ro­wy­wał swo­ją nie­za­wod­ną me­to­dę, jak stać się ener­gicz­nym i sta­now­czym w de­cy­zjach, i mó­wił wie­le o za­sa­dach i cha­rak­te­rze. Ale wy­star­czy­ło tyl­ko ob­ró­cić stro­ni­cę, aże­by być zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wa­nym w rze­czach sta­now­czo­ści i za­sad.

Tam drob­nym krocz­kiem wy­cho­dzi­ła spę­ta­na tre­nem suk­ni nie­ja­ka pani Mag­da Wang i oświad­cza­ła z wy­so­ko­ści ścią­gnię­te­go de­kol­tu, że kpi so­bie z mę­skiej sta­now­czo­ści i za­sad i że jej spe­cjal­no­ścią jest ła­mać naj­sil­niej­sze cha­rak­te­ry. (Tu ru­chem nóż­ki ukła­da­ła tren na zie­mi). W tym celu ist­nie­ją me­to­dy, cią­gnę­ła przez za­ci­śnię­te zęby, nie­za­wod­ne me­to­dy, nad któ­ry­mi nie chce się roz­wo­dzić, od­sy­ła­jąc do swych pa­mięt­ni­ków, za­ty­tu­ło­wa­nych „Z pur­pu­ro­wych dni” (Wy­daw­nic­two In­sty­tu­tu An­tro­po­zo­fii w Bu­da­pesz­cie), w któ­rych zło­ży­ła re­zul­ta­ty swych do­świad­czeń ko­lo­nial­nych w dzie­dzi­nie tre­su­ry lu­dzi (ten wy­raz z na­ci­skiem i iro­nicz­nym bły­skiem oczu). I rzecz dziw­na, ta opie­sza­le i bez­ce­re­mo­nial­nie mó­wią­ca dama zda­wa­ła się być pew­na apro­ba­ty tych, o któ­rych z ta­kim cy­ni­zmem mó­wi­ła, i wśród oso­bli­we­go za­wro­tu i mi­go­ta­nia czu­ło się, że kie­run­ki ozna­czeń mo­ral­nych prze­su­nę­ły się dziw­nie i że je­ste­śmy tu w in­nym kli­ma­cie, w któ­rym kom­pas uczuć dzia­ła na opak.

To było ostat­nie sło­wo Księ­gi, któ­re zo­sta­wia­ło smak dziw­ne­go oszo­ło­mie­nia, mie­sza­ni­nę gło­du i pod­nie­ce­nia w du­szy.

V

Na­chy­lo­ny nad tą Księ­gą, z twa­rzą pło­ną­cą jak tę­cza, go­rza­łem ci­cho od eks­ta­zy do eks­ta­zy. Za­to­pio­ny w czy­ta­niu za­po­mnia­łem o obie­dzie. Nie omy­li­ło mnie prze­czu­cie. Był to Au­ten­tyk, świę­ty ory­gi­nał, choć w tak głę­bo­kim po­ni­że­niu i de­gra­da­cji. I kie­dy póź­nym zmierz­chem, bło­go uśmiech­nię­ty, ukła­da­łem szpar­gał w naj­głęb­szej szu­fla­dzie, na­kry­wa­jąc go dla nie­po­zna­ki in­ny­mi książ­ka­mi – zda­wa­ło mi się, że to zo­rzę ukła­dam do snu w ko­mo­dzie, zo­rzę, któ­ra wciąż na nowo od sa­mej sie­bie się za­pa­la­ła i szła przez wszyst­kie pło­mie­nie i pur­pu­ry, i wra­ca­ła raz jesz­cze, i nie chcia­ła się skoń­czyć.

Jak­że zo­bo­jęt­nia­ły mi wszyst­kie książ­ki!

Bo zwy­kłe książ­ki są jak me­te­ory. Każ­da z nich ma jed­ną chwi­lę, mo­ment taki, kie­dy z krzy­kiem wzla­tu­je jak fe­niks, pło­nąc wszyst­ki­mi stro­ni­ca­mi. Dla tej jed­nej chwi­li, dla tego jed­ne­go mo­men­tu ko­cha­my je po­tem, choć już wów­czas są tyl­ko po­pio­łem. I z gorz­ką re­zy­gna­cją wę­dru­je­my nie­kie­dy póź­no przez te wy­sty­głe stro­ni­ce, prze­su­wa­jąc z drew­nia­nym kle­ko­tem, jak ró­ża­niec, mar­twe ich for­muł­ki.

Eg­ze­ge­ci Księ­gi twier­dzą, że wszyst­kie książ­ki dążą do Au­ten­ty­ku. Żyją one tyl­ko wy­po­ży­czo­nym ży­ciem, któ­re w mo­men­cie wzlo­tu wra­ca do swe­go sta­re­go źró­dła. Zna­czy to, że ksią­żek uby­wa, a Au­ten­tyk ro­śnie. Jed­na­ko­woż nie chce­my nu­żyć czy­tel­ni­ka wy­kła­dem Dok­try­ny. Chcie­li­by­śmy tyl­ko zwró­cić na jed­ną rzecz uwa­gę: Au­ten­tyk żyje i ro­śnie. Co z tego wy­ni­ka? Oto, gdy na­stęp­nym ra­zem otwo­rzy­my nasz szpar­gał, kto wie, gdzie bę­dzie już wów­czas Anna Csil­lag i jej wier­ni. Może uj­rzy­my ją, pąt­nicz­kę dłu­go­wło­są, za­mia­ta­ją­cą swym płasz­czem go­ściń­ce Mo­raw, wę­dru­ją­cą przez kraj da­le­ki, przez bia­łe mia­stecz­ka po­grą­żo­ne w co­dzien­no­ści i pro­zie i roz­da­ją­cą prób­ki bal­sa­mu Elsa-flu­id mię­dzy pro­stacz­ków bo­żych, tra­pio­nych wy­cie­kiem i świerz­bem. Ach, co zro­bią wów­czas po­czci­wi bro­da­cze mia­stecz­ka, unie­ru­cho­mie­ni przez ol­brzy­mie za­ro­sty, co zro­bi wier­na ta gmi­na, ska­za­na na pie­lę­gno­wa­nie i ad­mi­ni­stra­cję nad­mier­nych swych uro­dza­jów? Kto wie, czy nie ku­pią so­bie wszy­scy praw­dzi­wych ka­ta­ry­nek ze Szwar­cwal­du i nie po­dą­żą w świat za swą apo­stoł­ką, aże­by szu­kać jej po kra­ju, gra­jąc we wszyst­kich miej­scach „Da­isy, Da­isy”?

O, ody­se­jo bro­da­czy, błą­dzą­cych z ka­ta­ryn­ka­mi od mia­sta do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu swej mat­ki du­cho­wej! Kie­dyż znaj­dzie się rap­sod god­ny tej epo­pei? Bo ko­muż zo­sta­wi­li gród od­da­ny ich pie­czy, komu po­wie­rzy­li rząd dusz w mie­ście Anny Csil­lag? Czy nie mo­gli prze­wi­dzieć, że po­zba­wio­ne swej du­cho­wej eli­ty, swych pa­triar­chów wspa­nia­łych – mia­sto po­pad­nie w zwąt­pie­nie i od­szcze­pień­stwo i otwo­rzy swe bra­my – komu? – ach, cy­nicz­nej i prze­wrot­nej Mag­dzie Wang (Wy­daw­nic­two In­sty­tu­tu An­tro­po­zo­ficz­ne­go w Bu­da­pesz­cie), któ­ra za­ło­ży w nim szko­łę tre­su­ry i ła­ma­nia cha­rak­te­rów?

Ale po­wróć­my do na­szych piel­grzy­mów.

Któż nie zna tej sta­rej gwar­dii, tych Cym­brów wę­drow­nych, głę­bo­kich bru­ne­tów o po­tęż­nych na po­zór cia­łach zro­bio­nych z tkan­ki bez tę­ży­zny i so­ków? Cała ich siła, cała moc we­szła w uwło­sie­nie. An­tro­po­lo­go­wie gło­wią się od daw­na nad tą oso­bli­wą rasą, odzia­ną za­wsze w czar­ne ubra­nia, w gru­be, srebr­ne łań­cu­chy na brzu­chach, z pal­ca­mi w po­tęż­nych, mo­sięż­nych sy­gne­tach.

Lu­bię ich, tych na prze­mian Ka­sprów i Bal­ta­za­rów, ich głę­bo­ką po­wa­gę, ich fu­ne­brycz­ną de­ko­ra­tyw­ność, te wspa­nia­łe oka­zy mę­skie z pięk­ny­mi ocza­mi, o tłu­stym po­ły­sku pa­lo­nej kawy, lu­bię ten szla­chet­ny brak ży­wot­no­ści w cia­łach wy­bu­ja­łych i gąb­cza­stych, mor­bi­dez­zę wy­ga­sa­ją­cych ro­dów, ich sa­pią­cy od­dech z po­tęż­nych pier­si i na­wet ten za­pach wa­le­ria­ny, jaki roz­ta­cza­ją ich bro­dy.

Jak Anio­ło­wie Ob­li­cza, sta­ją cza­sem nie­spo­dzia­nie w drzwiach na­szych kuch­ni, ogrom­ni i sa­pią­cy, i pręd­ko zmę­cze­ni – ocie­ra­ją pot ze zro­szo­ne­go czo­ła, prze­wra­ca­jąc nie­bie­ski­mi biał­ka­mi oczu, i w tym mo­men­cie za­po­mi­na­ją swe po­sel­stwo i zdzi­wie­ni, szu­ka­jąc wy­bie­gu, pre­tek­stu dla swe­go przy­by­cia – wy­cią­ga­ją dłoń po jał­muż­nę.

Wra­ca­my do Au­ten­ty­ku. Ależ nie opusz­cza­li­śmy go nig­dy. I tu wska­zu­je­my na dziw­ną ce­chę szpar­ga­łu, już te­raz ja­sną czy­tel­ni­ko­wi: że roz­wi­ja się on pod­czas czy­ta­nia, że ma gra­ni­ce ze wszech stron otwar­te dla wszyst­kich fluk­tu­acji i prze­pły­wów.

Te­raz na przy­kład już nikt nie ofe­ru­je tam szczy­głów har­ceń­skich, bo z ka­ta­ry­nek tych bru­ne­tów, z prze­ła­mań i za­gięć me­lo­dii wy­fru­wa­ją w nie­re­gu­lar­nych od­stę­pach te pie­rza­ste mio­teł­ki i ry­nek za­sy­pa­ny jest nimi jak ko­lo­ro­wy­mi czcion­ka­mi. Ach, co za roz­mno­że­nie mi­go­tli­we i peł­ne szcze­bio­tu… Do­ko­ła wszyst­kich cy­pli, drąż­ków i cho­rą­gie­wek two­rzą się praw­dzi­we ko­lo­ro­we za­to­ry, trze­po­ty i wal­ki o miej­sce. I wy­star­czy wy­sta­wić przez okno pa­łąk la­ski, aże­by ob­le­pio­ny trze­po­cą­cym i cięż­kim gro­nem wcią­gnąć go z po­wro­tem do izby.

Zbli­ża­my się te­raz w na­szym opo­wia­da­niu szyb­ki­mi kro­ka­mi do tej wspa­nia­łej i ka­ta­stro­ficz­nej epo­ki, któ­ra w bio­gra­fii na­szej nosi na­zwę „epo­ki ge­nial­nej”.

Da­rem­nie prze­czy­li­by­śmy, że czu­je­my już te­raz to ści­śnię­cie ser­ca, ten bło­gi nie­po­kój, świę­tą tre­mę, jaka po­prze­dza rze­czy osta­tecz­ne. Wkrót­ce za­brak­nie nam w ty­glach ko­lo­rów, a w du­szy bla­sku, aby po­ło­żyć naj­wyż­sze ak­cen­ty, na­kre­ślić naj­świe­tlist­sze i już trans­cen­den­tal­ne kon­tu­ry w tym ma­lo­wi­dle.

Cóż to jest epo­ka ge­nial­na i kie­dy to było? Tu zmu­sze­ni je­ste­śmy stać się na chwi­lę cał­kiem ezo­te­rycz­ni, jak pan Bo­sco z Me­dio­la­nu, i zni­żyć nasz głos do wni­kli­we­go szep­tu. Mu­si­my po­in­to­wać na­sze wy­wo­dy wie­lo­znacz­ny­mi uśmie­cha­mi i jak szczyp­tę soli roz­cie­rać w ko­niusz­kach pal­ców de­li­kat­ną ma­te­rię im­pon­de­ra­bi­liów. Nie na­sza wina, je­że­li cza­sa­mi bę­dzie­my mie­li wy­gląd tych sprze­daw­ców nie­wi­dzial­nych tka­nin, de­mon­stru­ją­cych w wy­szu­ka­nych ge­stach oszu­kań­czy swój to­war.

Czy więc epo­ka ge­nial­na zda­rzy­ła się, czy nie zda­rzy­ła? Trud­no od­po­wie­dzieć. I tak, i nie. Bo są rze­czy, któ­re się cał­kiem, do koń­ca, nie mogą zda­rzyć. Są za wiel­kie, aże­by się zmie­ścić w zda­rze­niu, i za wspa­nia­łe. Pró­bu­ją one tyl­ko się zda­rzyć, pró­bu­ją grun­tu rze­czy­wi­sto­ści, czy je unie­sie. I wnet się co­fa­ją, bo­jąc się utra­cić swą in­te­gral­ność w ułom­no­ści re­ali­za­cji. A je­śli nad­ła­ma­ły swój ka­pi­tał, po­gu­bi­ły to i owo w tych pró­bach in­kar­na­cji, to wnet, za­zdro­sne, od­bie­ra­ją swą wła­sność, od­wo­łu­ją ją z po­wro­tem, re­in­te­gru­ją się i po­tem w bio­gra­fii na­szej zo­sta­ją te bia­łe pla­my, won­ne styg­ma­ty, te po­gu­bio­ne srebr­ne śla­dy bo­sych nóg aniel­skich, roz­sia­ne ogrom­ny­mi kro­ka­mi po na­szych dniach i no­cach, pod­czas gdy ta peł­nia chwa­ły przy­bie­ra i uzu­peł­nia się nie­ustan­nie i kul­mi­nu­je nad nami, prze­kra­cza­jąc w trium­fie za­chwyt po za­chwy­cie.

A jed­nak w pew­nym sen­sie mie­ści się ona cała i in­te­gral­na w każ­dej ze swych ułom­nych i frag­men­ta­rycz­nych in­kar­na­cji. Za­cho­dzi tu zja­wi­sko re­pre­zen­ta­cji i za­stęp­cze­go bytu. Ja­kieś zda­rze­nie może być co do swej pro­we­nien­cji i swo­ich wła­snych środ­ków małe i ubo­gie, a jed­nak zbli­żo­ne do oka może otwie­rać w swo­im wnę­trzu nie­skoń­czo­ną i pro­mien­ną per­spek­ty­wę dzię­ki temu, że wyż­szy byt usi­łu­je w nim się wy­ra­zić i gwał­tow­nie w nim błysz­czy.

Tak tedy bę­dzie­my zbie­ra­li te alu­zje, te ziem­skie przy­bli­że­nia, te sta­cje i eta­py po dro­gach na­sze­go ży­cia, jak ułam­ki po­tłu­czo­ne­go zwier­cia­dła. Bę­dzie­my zbie­ra­li po ka­wał­ku to, co jest jed­no i nie­po­dziel­ne – na­szą wiel­ką epo­kę, ge­nial­ną epo­kę na­sze­go ży­cia.

Mo­że­śmy ją w di­mi­nu­cyj­nym za­pę­dzie, ster­ro­ry­zo­wa­ni nie-ob­ję­to­ścią trans­cen­den­tu – zbyt ogra­ni­czy­li, za­kwe­stio­no­wa­li i za­chwia­li. Gdyż mimo wszyst­kich za­strze­żeń: ona była.

Ona była i nic nam nie za­bie­rze tej pew­no­ści, tego świe­tla­ne­go sma­ku, któ­ry mamy jesz­cze na ję­zy­ku, tego zim­ne­go ognia na pod­nie­bie­niu, tego wes­tchnie­nia sze­ro­kie­go jak nie­bo i świe­że­go jak haust czy­stej ul­tra­ma­ry­ny.

Czy przy­go­to­wa­li­śmy w pew­nej mie­rze czy­tel­ni­ka do rze­czy, któ­re na­stą­pią, czy mo­że­my za­ry­zy­ko­wać po­dróż w epo­kę ge­nial­ną?

Na­sza tre­ma udzie­li­ła się czy­tel­ni­ko­wi. Czu­je­my jego zde­ner­wo­wa­nie. Mimo po­zo­rów oży­wie­nia i nam jest cięż­ko na ser­cu i peł­ni je­ste­śmy trwo­gi.

W imię boże tedy – wsia­da­my i od­jazd!

GENIALNA EPOKA

I

Zwy­kle fak­ty usze­re­go­wa­ne są w cza­sie, na­ni­za­ne na jego ciąg jak na nit­kę. Tam mają one swo­je an­te­ce­den­sy i swo­je kon­se­kwen­cje, któ­re tło­czą się cia­sno, na­stę­pu­ją so­bie na pię­ty bez prze­rwy i bez luki. Ma to swo­je zna­cze­nie i dla nar­ra­cji, któ­rej du­szą jest cią­głość i suk­ce­sja.

Cóż jed­nak zro­bić ze zda­rze­nia­mi, któ­re nie mają swe­go wła­sne­go miej­sca w cza­sie, ze zda­rze­nia­mi, któ­re przy­szły za póź­no, gdy już cały czas był roz­da­ny, roz­dzie­lo­ny, ro­ze­bra­ny, i te­raz zo­sta­ły nie­ja­ko na lo­dzie, nie­za­sze­re­go­wa­ne, za­wie­szo­ne w po­wie­trzu, bez­dom­ne i błęd­ne?

Czyż­by czas był za cia­sny dla wszyst­kich zda­rzeń? Czy może się zda­rzyć, aby już wszyst­kie miej­sca w cza­sie były wy­prze­da­ne? Za­tro­ska­ni bie­gnie­my wzdłuż tego ca­łe­go po­cią­gu zda­rzeń, przy­go­to­wu­jąc się już do jaz­dy.

Na mi­łość bo­ską, czyż­by nie ist­niał tu pew­ne­go ro­dza­ju ażio­taż bi­le­tów na czas?… Pa­nie kon­duk­to­rze!

Tyl­ko spo­koj­nie! Bez zby­tecz­nej pa­ni­ki, za­ła­twia­my to po ci­chu we wła­snym za­kre­sie dzia­ła­nia.

Czy czy­tel­nik sły­szał coś o rów­no­le­głych pa­smach cza­su w cza­sie dwu­to­ro­wym? Tak, ist­nie­ją ta­kie bocz­ne od­no­gi cza­su, tro­chę nie­le­gal­ne co praw­da i pro­ble­ma­tycz­ne, ale gdy się wie­zie taką kon­tra­ban­dę jak my, ta­kie nad­licz­bo­we zda­rze­nie nie do za­sze­re­go­wa­nia – nie moż­na być za­nad­to wy­bred­nym. Spró­buj­my tedy od­ga­łę­zić w któ­rymś punk­cie hi­sto­rii taką bocz­ną od­no­gę, śle­py tor, aże­by ze­pchnąć nań te nie­le­gal­ne dzie­je. Tyl­ko bez oba­wy. Sta­nie się to nie­po­strze­że­nie, czy­tel­nik nie do­zna żad­ne­go wstrzą­su. Kto wie – może, gdy o tym mó­wi­my, już nie­czy­sta ma­ni­pu­la­cja jest poza nami i je­dzie­my już śle­pym to­rem.

II

Moja mat­ka przy­bie­gła prze­ra­żo­na i ob­ję­ła mój krzyk ra­mio­na­mi, chcąc go na­kryć jak po­żar i stłu­mić w fał­dach swej mi­ło­ści. Za­mknę­ła mi usta usta­mi i krzy­cza­ła wraz ze mną.

Ale od­trą­ci­łem ją i wska­zu­jąc na słup ogni­sty, na zło­tą bel­kę, któ­ra tkwi­ła uko­śnie w po­wie­trzu, jak za­dra, i nie dała się ze­pchnąć – peł­na bla­sku i krą­żą­cych w niej py­łów – krzy­cza­łem: – Wy­drzyj ją, wy­rwij!

Piec na­in­dy­czył się wiel­kim ko­lo­ro­wym bo­ho­ma­zem, na­ma­lo­wa­nym na jego czo­le, na­biegł krwią cały i zda­wa­ło się, że z kon­wul­sji tych żył, ścię­gien i ca­łej tej na­pęcz­nia­łej do pęk­nię­cia ana­to­mii wy­zwo­li się ja­skra­wym, ko­gu­cim wrza­skiem.

Sta­łem roz­krzy­żo­wa­ny w na­tchnie­niu i wy­cią­gnię­ty­mi, wy­dłu­żo­ny­mi pal­ca­mi po­ka­zy­wa­łem, po­ka­zy­wa­łem w gnie­wie, w prze­ję­ciu sro­gim, wy­prę­żo­ny jak dro­go­wskaz i drżą­cy w eks­ta­zie.

Moja ręka pro­wa­dzi­ła mnie, obca i bla­da, wlo­kła mnie za sobą, ze­sztyw­nia­ła, wo­sko­wa ręka, jak wiel­kie wo­tyw­ne dło­nie, jak dłoń aniel­ska wznie­sio­na do przy­się­gi.

Było pod ko­niec zimy. Dni sta­ły w ka­łu­żach i w ża­rach i mia­ły pod­nie­bie­nie peł­ne ognia i pie­przu. Lśnią­ce noże kra­ja­ły miod­ną mia­zgę dnia na srebr­ne ski­by, na pry­zmy peł­ne w prze­kro­ju ko­lo­rów i ko­rzen­nych pi­kan­te­rii. Ale cy­fer­blat po­łu­dnia gro­ma­dził na szczu­płej prze­strze­ni cały blask tych dni i wska­zy­wał wszyst­kie go­dzi­ny pa­ła­ją­ce i peł­ne ognia.

O tej go­dzi­nie, nie mo­gąc po­mie­ścić żaru, złusz­czał się dzień ar­ku­sza­mi srebr­nej bla­chy, chrzęsz­czą­cą cyn­fo­lią, i war­stwa za war­stwą od­sła­niał swój rdzeń z li­te­go bla­sku. I jak­by nie dość było jesz­cze tego, dy­mi­ły ko­mi­ny, kłę­bi­ły się lśnią­cą parą i każ­da chwi­la wy­bu­cha­ła wiel­kim wzlo­tem anio­łów, bu­rzą skrzy­deł, któ­re nie­bo wchła­nia­ło nie­sy­te, wciąż otwar­te dla no­wych wy­bu­chów. Jego ja­sne blan­ki eks­plo­do­wa­ły bia­ły­mi pió­ro­pu­sza­mi, da­le­kie for­ta­li­cje roz­wi­ja­ły się w ci­che wa­chla­rze spię­trzo­nych wy­bu­chów – pod lśnią­cą ka­no­na­dą nie­wi­dzial­nej ar­ty­le­rii.

Okno po­ko­ju, peł­ne po brze­gi nie­ba, wzbie­ra­ło tymi wzlo­ta­mi bez koń­ca i prze­le­wa­ło się fi­ran­ka­mi, któ­re całe w pło­mie­niach, dy­miąc w ogniu, spły­wa­ły zło­ty­mi cie­nia­mi i drga­niem słoi po­wietrz­nych. Na dy­wa­nie le­żał uko­śny, pa­ła­ją­cy czwo­ro­bok, fa­lu­jąc bla­skiem, i nie mógł ode­rwać się od pod­ło­gi. Ten słup ogni­sty wzbu­rzał mnie do głę­bi. Sta­łem urze­czo­ny, na roz­kra­czo­nych no­gach, i oszcze­ki­wa­łem go zmie­nio­nym gło­sem, ob­cy­mi, twar­dy­mi prze­kleń­stwa­mi.

Na pro­gu, w sie­ni, sta­li skon­ster­no­wa­ni, prze­stra­sze­ni, za­ła­mu­jąc ręce: krew­ni, są­sie­dzi, wy­stro­jo­ne ciot­ki. Pod­cho­dzi­li na pal­cach i od­cho­dzi­li, za­glą­da­li przez drzwi, peł­ni cie­ka­wo­ści. A ja krzy­cza­łem.

– Wi­dzi­cie – krzy­cza­łem do mat­ki, do bra­ta – za­wsze mó­wi­łem wam, że wszyst­ko jest za­ta­mo­wa­ne, za­mu­ro­wa­ne nudą, nie­wy­zwo­lo­ne! A te­raz pa­trz­cie, co za wy­lew, co za roz­kwit wszyst­kie­go, co za bło­gość!…

I pła­ka­łem ze szczę­ścia i z bez­sil­no­ści.

– Obudź­cie się – wo­ła­łem – po­śpiesz­cie mi z po­mo­cą! Czy mogę sam je­den po­do­łać temu za­le­wo­wi, czy mogę ogar­nąć ten po­top? Jak mam, sam je­den, od­po­wie­dzieć na mi­lion olśnie­wa­ją­cych py­tań, któ­ry­mi Bóg mnie za­le­wa?

A gdy mil­cze­li, wo­ła­łem w gnie­wie: – Śpiesz­cie się, na­bie­raj­cie peł­ne wia­dra tej ob­fi­to­ści, gro­madź­cie za­pa­sy!

Ale nikt mnie nie mógł wy­rę­czyć, sta­li bez­rad­ni i oglą­da­li się za sie­bie, co­fa­li za ple­cy są­sia­dów.

Wte­dy zro­zu­mia­łem, co mam czy­nić, i pe­łen za­pa­łu za­czą­łem z szaf wy­cią­gać sta­re fo­lia­ły, wy­pi­sa­ne i roz­sy­pu­ją­ce się księ­gi han­dlo­we ojca i rzu­ca­łem je na pod­ło­gę pod ten słup ogni­sty, któ­ry le­żał na po­wie­trzu i pa­łał. Nie moż­na mi było na­star­czyć pa­pie­ru. Brat i mat­ka przy­bie­ga­li wciąż z no­wy­mi na­rę­cza­mi sta­rych ga­zet i dzien­ni­ków i rzu­ca­li je sto­sa­mi na zie­mię. A ja sie­dzia­łem wśród tych pa­pie­rów, ośle­pio­ny bla­skiem, z ocza­mi peł­ny­mi eks­plo­zji, ra­kiet i ko­lo­rów, i ry­so­wa­łem. Ry­so­wa­łem w po­śpie­chu, w pa­ni­ce, na po­przek, na ukos, po­przez za­dru­ko­wa­ne i za­pi­sa­ne stro­ni­ce. Moje ko­lo­ro­we ołów­ki la­ta­ły w na­tchnie­niu przez ko­lum­ny nie­czy­tel­nych tek­stów, bie­gły w ge­nial­nych gry­zmo­łach, w kar­ko­łom­nych zyg­za­kach zwęź­la­jąc się rap­tow­nie w ana­gra­my wi­zji, w re­bu­sy świe­tli­stych ob­ja­wień, i znów roz­wią­zu­jąc się w pu­ste i śle­pe bły­ska­wi­ce, szu­ka­jąc tro­pu na­tchnie­nia.

O, te ry­sun­ki świe­tli­ste, wy­ra­sta­ją­ce jak pod obcą ręką, o, te przej­rzy­ste ko­lo­ry i cie­nie! Jak­że czę­sto jesz­cze dziś znaj­du­ję je w snach, po tylu la­tach, na dnie sta­rych szu­flad, lśnią­ce i świe­że jak po­ra­nek – wil­got­ne jesz­cze pierw­szą rosą dnia: fi­gu­ry, kra­jo­bra­zy, twa­rze!

O, te błę­ki­ty mro­żą­ce od­dech za­tch­nie­niem stra­chu, o, te zie­le­nie zie­leń­sze od zdzi­wie­nia, o, te pre­lu­dia i świer­go­ty ko­lo­rów do­pie­ro prze­czu­tych, do­pie­ro pró­bu­ją­cych się na­zwać!

Dla­cze­go roz­trwo­ni­łem je wów­czas w bez­tro­sce nad­mia­ru z tą nie­po­ję­tą lek­ko­myśl­no­ścią? Po­zwa­la­łem są­sia­dom prze­rzu­cać i plą­dro­wać te sto­sy ry­sun­ków. Za­bie­ra­li całe ich pli­ki. Do ja­kich do­mów nie za­wę­dro­wa­ły, na ja­kich śmiet­ni­kach nie wa­łę­sa­ły się wów­czas! Ade­la wy­ta­pe­to­wa­ła nimi kuch­nię, że sta­ła się ja­sna i ko­lo­ro­wa, jak gdy­by w nocy spadł śnieg za oknem.

Było to ry­so­wa­nie peł­ne okru­cień­stwa, za­sa­dzek i na­pa­ści. Gdy tak sie­dzia­łem na­pię­ty jak łuk, nie­ru­cho­my i cza­tu­ją­cy, a w słoń­cu do­oko­ła mnie pło­nę­ły ja­skra­wo pa­pie­ry – wy­star­czy­ło, aby ry­su­nek, przy­gwoż­dżo­ny mym ołów­kiem, uczy­nił naj­lżej­szy ruch do uciecz­ki. Wów­czas ręka moja, cała w drgaw­kach no­wych od­ru­chów i im­pul­sów, rzu­ca­ła się nań z wście­kło­ścią jak kot, i już obca, zdzi­cza­ła, dra­pież­na, w bły­ska­wicz­nych uką­sze­niach za­gry­za­ła dzi­wo­lą­ga, któ­ry chciał się jej wy­mknąć spod ołów­ka. I do­pie­ro wte­dy od­luź­nia­ła się od pa­pie­ru, gdy mar­twe już i nie­ru­cho­me zwło­ki roz­kła­da­ły, jak w ziel­ni­ku, swą ko­lo­ro­wą i fan­ta­stycz­ną ana­to­mię na ze­szy­cie.

Było to mor­der­cze po­lo­wa­nie, wal­ka na śmierć i ży­cie. Któż mógł od­róż­nić w niej ata­ku­ją­ce­go od ata­ko­wa­ne­go w tym kłęb­ku par­ska­ją­cym wście­kło­ścią, w tym splą­ta­niu peł­nym pi­sku i prze­ra­że­nia! By­wa­ło, że ręka moja dwa i trzy razy rzu­ca­ła się do sko­ku, aże­by gdzieś na czwar­tym lub pią­tym ar­ku­szu do­się­gnąć ofia­ry. Nie­raz krzy­cza­ła z bólu i prze­ra­że­nia w klesz­czach i szczyp­cach tych dzi­wo­two­rów, wi­ją­cych się pod mym skal­pe­lem.

Z go­dzi­ny na go­dzi­nę co­raz tłum­niej na­pły­wa­ły wi­zje, tło­czy­ły się, two­rzy­ły za­to­ry, aż pew­ne­go dnia wszyst­kie dro­gi i ścież­ki za­ro­iły się i spły­nę­ły po­cho­da­mi i kraj cały roz­ga­łę­ził się wę­drów­ka­mi, roz­biegł się cią­gną­cy­mi de­fi­la­da­mi – nie­skoń­czo­ny­mi piel­grzym­ka­mi be­stii i zwie­rząt.

Jak za dni No­ego pły­nę­ły te ko­lo­ro­we po­cho­dy, te rze­ki sier­ści i grzyw, te fa­lu­ją­ce grzbie­ty i ogo­ny, te łby po­ta­ku­ją­ce bez koń­ca w takt stą­pa­nia.

Mój po­kój był gra­ni­cą i ro­gat­ką. Tu za­trzy­my­wa­ły się, tło­czy­ły, be­cząc bła­gal­nie. Krę­ci­ły się, drep­ta­ły w miej­scu trwoż­nie i dzi­ko – gar­ba­te i ro­ga­te je­ste­stwa, za­szy­te we wszyst­kie ko­stiu­my i zbro­je zoo­lo­gii i prze­stra­szo­ne same sobą, spło­szo­ne wła­sną ma­ska­ra­dą, pa­trzy­ły trwoż­ny­mi i zdzi­wio­ny­mi ocza­mi przez otwo­ry swych skór wło­cha­tych i mu­cza­ły ża­ło­śnie, jak­by za­kne­blo­wa­ne pod swy­mi ma­ska­mi.

Czy cze­ka­ły, że­bym je na­zwał, roz­wią­zał ich za­gad­kę, któ­rej nie ro­zu­mia­ły? Czy py­ta­ły mnie o swe imię, aże­by w nie wejść i wy­peł­nić je swo­ją isto­tą? Przy­cho­dzi­ły dziw­ne masz­ka­ry, two­ry-py­ta­nia, two­ry-pro­po­zy­cje, i mu­sia­łem krzy­czeć i od­pę­dzać je rę­ka­mi.

Wy­co­fy­wa­ły się ty­łem, po­chy­la­jąc gło­wę i pa­trząc spode łba, i gu­bi­ły się same w so­bie, wra­ca­ły, roz­wią­zu­jąc się w bez­i­mien­ny cha­os, w ru­pie­ciar­nię form. Ile grzbie­tów po­zio­mych i gar­ba­tych prze­szło wów­czas pod moją ręką, ile łbów prze­su­nę­ło się pod nią z ak­sa­mit­ną piesz­czo­tą!

Zro­zu­mia­łem wów­czas, dla­cze­go zwie­rzę­ta mają rogi. Było to – to nie­zro­zu­mia­łe, któ­re nie mo­gło po­mie­ścić się w ich ży­ciu, ka­prys dzi­ki i na­tręt­ny, nie­ro­zum­ny i śle­py upór. Ja­kaś idée fixe wy­ro­sła poza gra­ni­ce ich isto­ty, wy­żej po­nad gło­wę, i wy­nu­rzo­na na­gle w świa­tło, za­sty­gła w ma­te­rię do­ty­kal­ną i twar­dą. Tam przy­bie­ra­ła kształt dzi­ki, nie­obli­czal­ny i nie­wia­ry­god­ny, za­krę­co­na w fan­ta­stycz­ną ara­be­skę, nie­wi­docz­ną dla ich oczu a prze­ra­ża­ją­cą, w nie­zna­ną cy­frę, pod któ­rej gro­zą żyły. Po­ją­łem, dla­cze­go te zwie­rzę­ta skłon­ne były do pa­ni­ki nie­ro­zum­nej i dzi­kiej, do spło­szo­ne­go sza­łu: wcią­gnię­te w swój obłęd nie mo­gły się wy­plą­tać z gma­twa­ni­ny tych ro­gów, spo­mię­dzy któ­rych – po­chy­la­jąc gło­wę – pa­trzy­ły smut­no i dzi­ko, jak­by szu­ka­jąc przej­ścia mię­dzy ich ga­łę­zia­mi. Te ro­ga­te zwie­rzę­ta da­le­kie były od wy­zwo­le­nia i no­si­ły ze smut­kiem i re­zy­gna­cją styg­mat swe­go błę­du na gło­wie.

Ale jesz­cze dal­sze od świa­tła były koty. Ich do­sko­na­łość za­trwa­ża­ła. Za­mknię­te w pre­cy­zji i aku­rat­no­ści swych ciał, nie zna­ły błę­du ani od­chy­le­nia. Na chwi­lę scho­dzi­ły w głąb, na dno swej isto­ty, i wte­dy nie­ru­cho­mia­ły w swym mięk­kim fu­trze, po­waż­nia­ły groź­nie i uro­czy­ście, a oczy ich za­okrą­gla­ły się jak księ­ży­ce, chło­nąc wzrok w swe leje ogni­ste. Ale po chwi­li już, wy­rzu­co­ne na brzeg, na po­wierzch­nię, zie­wa­ły swą ni­co­ścią, roz­cza­ro­wa­ne i bez złu­dzeń.