Anegdoty niepoświęcone
- Wydawca:
- Wydawnictwo M
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7595-526-2
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- anegdot
- anegdoty
- historycznie
- których
- niedopuszczalne
- niepoświęcone
- powagi
- przykład
- stosowny
- swoje
- uznany
- zawsze
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Anegdoty niepoświęcone”
Uznany za stosowny humor religijny ma swoje stałe, ale i historycznie zmienne miary. Są tematy i obrzędy, których włączanie do dowcipów uważane jest, choć nie zawsze było, za niedopuszczalne. Są i takie prawdy i zasady, które nie tracą swej powagi, chociaż obrastają żartami, jak na przykład niebo i piekło z ich lokatorami, przykazania i praktyki pobożne, cnoty i grzechy. Nadto dzień powszedni każdej społeczności, także kościelnej, przynosi sporo komicznych sytuacji. Sprzyja to powstawaniu dykteryjek i anegdot. Ich bohaterami są często duchowni. W ich bowiem postępowaniu świat sakralny kontrastuje z ludzkimi przywarami i śmiesznostkami wyraźniej niż u pozostałych chrześcijan.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Kracik
Strona redakcyjna
Redaktor prowadzący:
Piotr Słabek
Łamanie:
Edycja
Korekta:
Dariusz Godoś
© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2012
ISBN 978-83-7595-526-2
Wydawnictwo M
ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków
tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75
e-mail:mwydawnictwo@mwydawnictwo.pl
www.mwydawnictwo.pl
www.ksiegarniakatolicka.pl
Publikację elektroniczną przygotował
Wstęp
Wstęp
Prokop z Cezarei, doradca dowódcy wojsk Justyniana
Wielkiego, był także dziejopisem tego cesarza. Jego panowanie przedstawił
w typowym dla swej funkcji, czyli panegirycznym stylu. Władca ten, dobry i
mądry, broni wiary, troszczy się o poddanych, wznosi akwedukty, odbudowuje
zniszczoną przez trzęsienie ziemi świątynię Hagia Sofia.
Ale Prokop, który wiedział więcej niż wolno mu było
napisać, tworzył po kryjomu drugą wersję tej samej historii. Znalazły się
w niej mniej bezecne działania cesarza, jego żony i dworskich dostojników.
Swój tajny utwór nazwał Anegdota, to znaczy
„rzeczy nie wydane”. Zaginione to dziełko z 562 r. odnaleziono i wydano w
wieku XVII. Wersja polska, zatytułowana Historia sekretna, ukazała się w 1969 roku.
I tak oto rozdwojonej duszy Prokopa (w wieku XX pod
reżimową cenzurą różnych dyktatur egzystowało mnóstwo istot
prokopopodobnych) zawdzięczamy nazwę krótkiej opowieści o zdarzeniu czy
powiedzeniu, jakie przypisano nieoficjalnie wybitnej postaci historycznej.
Nie w poważnym zapisie źródłowym, lecz w przekazie żartobliwym.
Wprowadzanie sławnych person w krainę humoru
wystawiało tę niekontrolowaną przez biografów anegdotyczną tkankę ich
żywotów na swobodne uzupełnienia, przeróbki czy przenoszenie na inne
osobistości. Ich ranga wzmaga krotochwilną puentę opowiastki.
Bowiem „jednym z najważniejszych elementów większości
śmieszących nas kawałów i anegdot jest owo nagłe obrócenie wniwecz
naszego oczekiwania” — pisał sam Immanuel Kant. Co już dwa wieki wcześniej
zauważył autor
Dworzanina polskiego (1566), Łukasz Górnicki:
„A we wszytkiej trefności żadna rzecz trefniejsza nie jest jako kto onego
słucha, inną rzecz usłyszał niż ta, której z myślą swą czekał”.
Platon uważał, że „bez poznania śmieszności nie można
realnie rozumieć powagi, a w konsekwencji nie osiąga się pełnego
poznania, jeśli nie wychwyci się kontrastu obydwóch elementów”. Bowiem
żart i powaga są rodzeństwem. W XX w. podobnie sądził Hugo Rahner: „Nie
tylko powaga umie sięgnąć do rdzenia istoty, o wiele łatwiej i częściej
sięgają aż do głębi żart, radość, dowcip, poczucie humoru”.
Powiedzą niektórzy, „że nie można żartować z religii.
A jednak tak. Także w Kościele istnieje wiele sytuacji, z których można
się śmiać. Wystarczy, że zachowuje się umiar” — wyznaje Alessandro
Pronzato.
Brakowało i brakuje tego umiaru w każdej epoce
szydercom, którzy pomiatając cudzą religią, nie okazują się szerzycielami
radości ani apostołami własnej wiary, lecz uwłaczającymi i jej zasadom
gruboskórnymi ponurakami. Było ich wielu zarówno wśród pogan, jak i
chrześcijan pierwszych wieków, gdy wyśmiewali wzajem cudze świętości.
Było ich także mnóstwo w epoce reformacji i kontrreformacji, czego
świadectwem są niezliczone polemiki, satyry, karykatury i kazania, jakie
pozostały po katolikach i protestantach tego czasu. Inwektywy, drwiny i
obelgi — międzywyznaniowe, międzyreligijne czy ateistyczne — są żałosną
namiastką komizmu, gdy ten służy krzewieniu pogardy.
Jednocześnie poszczególne wspólnoty religijne od
wieków tolerują, a nawet akceptują niektóre rodzaje komizmu dotykającego
bogów, Boga, niektórych prawd swej wiary. Nie każdy żart tego rodzaju jest
bluźnierstwem czy atakiem wrogim religii. Granica stosowności i jej braku
zależy od typu wrażliwości wyznawców, a ta w ciągu wieków ulegała zmianom,
jakich nie można utożsamiać z temperaturą religijności.
Od późnego średniowiecza poprzez renesans i barok w
inscenizacjach, parodiach czy pieśniach traktujących o wydarzeniach z
Biblii pojawiają się i takie żartobliwe wątki, jakie w dzisiejszym
odczuciu przekraczałyby granice dopuszczalności, czasem aż po
bluźnierstwo, za jakie ongiś nie uchodziły.
Sfera obrzędów religijnych, sprawowanych w rocznym
cyklu kalendarzowym, miała także nie tylko zróżnicowaną aurę emocjonalną,
z pulsującym rytmem powagi i radości, ale i z ludycznymi przystawkami
żartów i zabawnych wątków, jakie do dziś rozbrzmiewają choćby w
pastorałkach. Święta Rodzina czy św. Piotr nie przestają być czczeni
religijnie, choć występują w tylu dowcipach. Dopuszczalny w katolicyzmie
stopień przeplatania religijności i komizmu obcy jest kulturowej tradycji
prawosławia.
Dzień powszedni każdej instytucji i społeczności,
także religijnej i kościelnej, kreuje sporo komicznych postaci i sytuacji.
Sprzyja to powstawaniu kawałów i anegdot, których bohaterami są przeważnie
duchowni jako ludzie, w których działaniu świat sakralny zderza się z
ludzkimi przywarami i śmiesznostkami. Komiczne tematy pojawiające się na
styku takich dwu sfer są „od wieków eksploatowane zarówno w samym
środowisku duchownych, jak i wokół niego, wśród pomocników, obserwatorów
czy wreszcie samych wiernych” (Kazimierz Żygulski). Jest to komizm
łagodny i życzliwy lub antyklerykalny i agresywny, naznaczony
stereotypami i uprzedzeniami.
Kontrast między ideałem człowieka religijnego i jego
realizacją przez wiernych tworzy następne żyzne poletko uprawne
żartobliwości, w tym i anegdot niepoświęconych.
I. Z górnych pięter kościelnych
I. Z górnych pięter kościelnych
Święty Albert Wielki, dominikanin i biskup Ratyzbony
żyjący w XIII w., był filozofem i teologiem. Pewnemu księciu, który
chełpił się, że ufundował wiele klasztorów i kościołów, powiedział, że
nawet gdyby ktoś między Kolonią a Rzymem przy każdym słupie milowym
zbudował katedrę ze złota, a z każdej z tych świątyń płynęły śpiewy i
modlitwy aż do dnia Sądu Ostatecznego, to więcej od takiego fundatora
czyni ten, kto pomaga bliźniemu w jego niedoli.
Tak przypomniał ewangeliczną logikę celów, priorytetów
i motywów chrześcijańskiej hojności odczytanych według miary, jakiej
Chrystus obiecał użyć w końcowym rozliczeniu ludzkich biografii —
„wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” (Mt 25,40). A wszystkim przyszłym ofiarodawcom na cele religijne zostawił pod rozwagę swą pochwałę ubogiej wdowy, której grosz wrzucony do świątynnej skarbony ma w Jego oczach większą wartość moralną niż wielkie sumy
wkładane tam przez bogatych z tego, co im zbywało (Mk 12,43).
Uśmiech tej wdowy niechże nam towarzyszy w dalszej
lekturze.
Św. Bernard z Clairvaux, wpływowy opat cystersów zwany
przez współczesnych mu (XII w.) kolumną Kościoła, był zwolennikiem
ograniczania kościelnych okazałości. Pisał: „Kapłanie, co w sanktuarium
robi złoto? Sam bowiem widok tych kosztownych próżności pobudza ludzi
bardziej do dawania datków niż do modlitwy. I tak bogactwa pociągają za
sobą bogactwa, i tak pieniądz przynosi pieniądz. Nie wiem bowiem, jak to
się dzieje, że gdziekolwiek widzi się więcej skarbów, tam szczodrzej płyną
ofiary. Oczy poją się relikwiami oprawnymi w złoto, a sakiewki otwierają się. Wystawia się na pokaz bardzo piękny
obraz jakiegoś świętego; biegną ludzie i całują, wzywa się ich do
składania darów. I bardziej podziwiają piękno, niż czczą świętość. Ściany
kościoła błyszczą złotem, a biedacy w nim gołym ciałem. Kościół kamienie
przyobleka złotem, a synów swych porzuca nagich. Bogacza oko syci się tym,
co biedakom zabrane”.
A gdzież w tych ironicznych pouczeniach Alberta czy
Bernarda jaśniejsza nuta humoru towarzysząca zwykle anegdocie? Znaleźć ją
można choćby w łatwej do przewidzenia reakcji nieproszonych obrońców
eklezjalnej wystawności, sakralizowanych precjozów, niepohamowanej
pomnikomanii. Otóż gdyby przytoczone opinie świętych mężów powtórzył jako
własne współczesny śmiertelnik, zostałby przez wspomnianych rzeczników
zasiedziałości posiekany w plasterki i ugotowany we wrzątku ich oburzenia.
Przed takim samym losem chroni Doktorów Kościoła aureola, a ich wypowiedzi
są wyrazem wielkich cnót. Słuszność uzależniona nie od racji, lecz od
statusu i rangi tego, kto ją głosi!
W