Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Apetyt na miłość

Apetyt na miłość

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-440-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Apetyt na miłość

Rosie święcie wierzy w to, że szczęście można znaleźć na dnie miski do wyrabiania ciasta. Jednak nigdy nie spodziewała się, że ona, przeciętna dziewczyna z prowincjonalnego East Liberty w stanie Ohio, zostanie przyjęta do najbardziej prestiżowej na świecie szkoły gastronomicznej dla nastolatków, prowadzonej w Paryżu przez celebrytę i szefa kuchni Denisa Laurenta.
Gotowanie fascynuje także Henry’ego Yi, który praktycznie wychował się w restauracji swojego ojca w Chicago. Inaczej jednak niż w przypadku Rosie, szkoła Laurenta była wręcz pewnikiem na jego ścieżce kariery.
W Paryżu para nastolatków szybko nawiązuje znajomość, ale szkoła to nie tylko ptysie i crêpes. Nawał obowiązków, nacisk ze strony rodziny i zazdrość o Rosie, która coraz bardziej zaprzyjaźnia się z bardzo atrakcyjnym cukiernikiem Bodie’em, sprawiają, że Henry zachowuje się na tyle arogancko, że odsuwa od siebie wymarzoną dziewczynę.
Desperacko starając się udowodnić swoją wartość, Rosie i Henry gotują, jak nigdy przedtem, podczas gdy między nimi cały czas iskrzy. Kiedy oboje docierają do przełomowego momentu, zaczynają wątpić, czy aby na pewno nadają się na szefów kuchni…

Polecane książki

Poradnik do gry strategicznej „Halo Wars” zawiera m.in.: opis jednostek, misji, przedstawienie filozofii gry i opis kampanii. Halo Wars - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Misja 01 – Baza Alfa (Kampania)Jednostki piechoty (Przymierze)Sterowanie (Podstawy)Poj...
"Domino" to dramat sugestii i niedopowiedzeń, gwałtownych zmian nastrojów od złudnej nadziei po czarną rozpacz. To dialog ludzi naznaczonych - nałogowego hazardzisty i człowieka wykonującego wyroki na zlecenie. To równocześnie dialog syna z ojcem i ofiary z katem, który może okazać się wybawicie...
W tym śpiewniku z chwytami gitarowymi znajdziesz bogaty wybór tradycyjnych i współczesnych pieśni i piosenek religijnych, śpiewanych w kościołach oraz na pielgrzymkowych szlakach....
Wszystko co się w życiu dzieje, Można ująć w pewne ramy, Kochanka się z żony śmieje, Bo je różnią kilogramy.   A wyraźna jest różnica, Bo choć waga wszystko zmieści, Ale zwykle kochanica, Lżejsza kilo jest trzydzieści.   Weźmy męża i kochanka, Choć wygląda to na kpiny, Lecz różnicy widzi fanka, Zwyk...
Literaturoznawcza refleksja nad zagadnieniem pracy nie jest ani pierwsza, ani ostatnia w dziejach humanistyki uniwersyteckiej. Wciąż na nowo podejmowane są próby określenia kondycji homo sapiens z perspektywy homo faber. Rzecz w tym, by przełamywać stereotypy w postrzeganiu znaczenia pracy oraz dema...
Powieść historyczna z intrygującą fabułą osadzoną w połowie XVII wieku. Niedziela, 7 lipca 1647 roku. Na ulicach Neapolu trwa rebelia. Słychać wrzaski, krew zalewa miasto. Fortunato Petrelli, ceniony dziennikarz Wiadomości Neapolitańskich, na bieżąco opisuje to, co się dzieje, dając szczegóło...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stephanie Kate Strohm

Tytuł oryginału: Love à la ModePrzekład: Krzysztof ObłuckiRedaktor prowadzący: Joanna LiszewskaRedakcja: Anna HakowskaKorekta: Marta KrzemińskaOpracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Norbert WencelOpracowanie graficzne i skład: SYLABUS Piotr KrzemińskiJacket art and design by Andrew Brozyna
Copyright © 2018 Stephanie Kate StrohmAll rights reserved. Published by Hyperion, an imprint of Disney Book Group. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording, or by any information storage and retrieval system, without written permission from the publisher.Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2019All rights reservedWydanie IISBN 978-83-8154-440-5Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Al. Jerozolimskie 94, 00-807 Warszawa
tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51
e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Maksowi.Nie ma w zasadzie nikogo innego, z kim chciałabym jeść.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Henry

Dziewczyna siedząca po drugiej stronie przejścia wpatrywała się w niego.

W pierwszej chwili Henry pomyślał, że to przypadek. Może po prostu patrzyła w jego stronę, bo jej wzrok pobłądził, a może Henry tylko to sobie wyobraził. Ale to nie był przypadek i on niczego sobie nie wyobraził. Zdecydowanie się w niego wgapiała. Cóż, możliwe, że w niego nie do końca odpowiadało prawdzie, niemniej stanowczo blisko niego. Utkwiła wzrok w okolicach jego dłoni, w których trzymał najświeższe wydanie magazynu „Lucky Peach”. To było dziwne.

Nie zwróciła na niego uwagi, gdy wszedł do samolotu. Już tam siedziała, co było zrozumiałe, bo Henry zjawił się jako jeden z czwórki ostatnich pasażerów zajmujących miejsca. Uznał, że minioreosy i cynamonowe herbatniki świetnie nadadzą się jako przekąska, dlatego zawrócił do kiosku, żeby je kupić, i niewiele brakowało, a spóźniłby się na lot.

Wpadła Henry’emu w oko nie dlatego, że była ładna – choć rzeczywiście była. W pierwszej chwili zobaczył jedynie dziewczynę mniej więcej w swoim wieku, siedzącą po drugiej stronie przejścia, ale kiedy spojrzał ponownie, zwrócił uwagę na jej szaleńczo duże piwne oczy i gruby warkocz w kolorze toffi, spoczywający na jej ramieniu. Był to dokładnie taki sam kolor, jaki miało masło orzechowe o smaku toffi, które kupił kiedyś w markecie Wicker Park Farmers i nie znalazł go już nigdy więcej. Zwrócił na nią uwagę, bo zwyczajnie siedziała. Spokojnie. Cierpliwie. Jakby na coś czekała. Nie bawiła się telefonem, iPodem ani nie kartkowała magazynu, jak prawie wszyscy, których mijał. Ona po prostu siedziała. I teraz nadal siedziała, tyle że wpatrywała się w niego, a raczej – no cóż – w miejsce blisko niego.

Henry próbował odsunąć się jak najdalej od ludzi siedzących w jego rzędzie. Wprawdzie z tego powodu stewardessa zdążyła już dwa razy uderzyć go w łokieć, ale posiniaczony łokieć to nic w porównaniu z tym, co działo się obok niego na miejscach 22A oraz 22B.

– Jesteśmy w podróży poślubnej – oznajmili 22A i 22B z dumą.

Pani 22B podsunęła Henry’emu pod nos pierścionek z gigantycznym brylantem. Zaraz potem wszczęli procedurę niemal dosłownego stopienia się w jedno, chichotali, całowali się, a Henry czuł się jak piąte koło u wozu.

Kurczę. Osiem godzin to długi lot niezależnie od okoliczności, ale utknięcie obok 22A i 22B to czyste okrucieństwo losu i coś całkiem niezwykłego. Nie był to najdłuższy lot, jaki Henry odbywał – leciał kiedyś z rodziną na wakacje na Hawaje, i to także była koszmarna podróż. Jego młodsza siostra Alice wygrała „Półmetek do Hawajów” i nie przestawała się chwalić, że za podanie poprawnego czasu lotu dokładnie w połowie drogi dostała w nagrodę torbę orzechów makadamia w czekoladzie. Nie poczęstowała go nawet jednym i ostatecznie zostawiła je na tylnym siedzeniu wynajętego samochodu, gdzie zmieniły się w gigantyczną stopioną czekoladową breję. Mama je wyrzuciła. W czasie powrotnego lotu do Chicago, kiedy Henry zasnął w samolocie, Alice narysowała mu na ramionach fioletowe zwierzaki z zoo. Flamastrem.

Jednak teraz przez osiem godzin lotu najprawdopodobniej nic mu nie groziło. A potem będzie już w Paryżu. Paryż. Henry nadal nie mógł uwierzyć, że naprawdę leci do Paryża. I to nie na wakacje, ale żeby się tam uczyć. Tam mieszkać. Tam gotować. Przez następne dziewięć miesięcy nie będzie tylko kolejnym przypadkowym uczniem przedmaturalnej klasy z Chicago. Będzie szefem kuchni-stażystą w École Denis Laurent, na najbardziej prestiżowym na świecie kursie gotowania dla uczniów. Kiedy o tym myślał, wydawało mu się, że to miejsce nie może istnieć naprawdę. Ale ono istniało i on właśnie tam jechał. Nie mógł się doczekać, kiedy zamiast brązowego ryżu i bulgogi, przyrządzanych w restauracji rodziców, zajmie się wołowiną po burgundzku i beszamelem. Nie żeby było coś złego w bulgogi – dojrzał już po prostu do czegoś innego.

Henry’emu nie brakowało dyżurów przy kasie przez cały weekend, każdy weekend, ale tęsknił już za kuchnią. W najwcześniejszych wspomnieniach siedział na blacie i machał nogami. Spróbuj – mówił tata, a Henry otwierał buzię przed widelcem z solidnym kęsem parującego boczku wieprzowego albo cierpkim kawałkiem marynowanej marchewki, albo słonawej, na wpół surowej krewetki. To ojciec nauczył go jeść, a potem gotować. Bo trzeba wiedzieć, jak jeść, zanim posiądzie się wiedzę o gotowaniu.

Ojciec był pierwszą osobą, której Henry powiedział o kursie w Paryżu, kiedy odkrył, że szef kuchni Laurent zgodził się przyjmować co roku dwudziestu uczniów do szkoły gotowania w stolicy Francji, gdzie mieli mieszkać i się uczyć. Podekscytowany Henry wszedł na stronę internetową, a serce waliło mu jak młot, jakby znalazł na ulicy los na loterię. I do pewnego stopnia tak było. Na stronie znalazł mnóstwo nazwisk znamienitych osób, które ukończyły ten kurs, także tych szczycących się nominacjami do nagrody Jamesa Bearda. Prezentowano tam też zdjęcia z Food & Wine Classic w Aspen i mających świetne recenzje restauracji, których nazwy Henry dobrze znał, a w których trzeba rezerwować stolik z rocznym wyprzedzeniem. To miejsca, o których marzył i które dałby radę poprowadzić, bo ukończenie kursu w École gwarantowało możliwość odbycia stażu w każdej kuchni, o jakiej by pomyślał, i zapewniało pozycję w przyszłości. Henry nadal czuł dłoń ojca na ramieniu i niemal prąd elektryczny, który przebiegał między nimi, kiedy razem oglądali tamtą stronę internetową.

Ojciec uwielbiał szefa kuchni, Denisa Laurenta. Może nawet bardziej niż Henry.

– Jedyna osoba z Food Network, która nadal gotuje – mówił z dumą, jakby szef Laurent był jego drugim synem.

Henry i ojciec bardzo często oglądali Food Network. Mama nie miała do tego cierpliwości.

– Ostatnia rzecz, jaką chciałabym oglądać, to inni ludzie, którzy coś gotują – mawiała i z niedowierzaniem kręciła głową. – Nie dość się codziennie na to napatrzymy?

Mama lubiła programy o przestępczości. Henry zaś nie rozumiał, jakim cudem oglądanie poćwiartowanych zwłok, upchniętych potem w pudłach, może być bardziej odprężające niż obserwowanie szefa kuchni blanszującego na parze cebulę w przestronnej kuchni na francuskiej farmie. Czasami Henry miał wrażenie, że nie wie bardzo wielu rzeczy o mamie.

Wiesz, wcale nie musisz tam jechać. Tak właśnie powiedziała. Na te słowa zdecydowała się, gdy Henry usiłował uścisnąć Alice – na co niechętnie mu pozwalała – a cała rodzina stała przy odprawie na lotnisku O’Hare i żegnała się z nim. Jakby Henry miał zamiar zawrócić i wsiąść z powrotem do samochodu. Jakby to nie było wszystkim, czego chciał kiedykolwiek.

Szybko wycofała się z tego, mówiąc, że nawet jeśli pojedzie, to po prostu będzie bardzo dobrze wyglądało w podaniu o przyjęcie na wyższą uczelnię. Że on wcale nie musi zostać szefem kuchni. Nie chciała, żeby Henry dał się uwięzić w restauracji na resztę życia – to jej słowa, nie jego. Henry nie rozumiał, jak ktoś, kto świadomie wyszedł za mąż za szefa kuchni, mógł mieć tak niejasne pojęcie o prowadzeniu restauracji, ale – jak lubiła powtarzać mama – człowiek nie rządził restauracją, to restauracja nim rządziła. Mama chciała, żeby Henry robił coś, cokolwiek, co nie miało nic wspólnego z siekaniem warzyw. Henry był święcie przekonany, że wolałaby, żeby utylizował toksyczne odpady – zakładając oczywiście, że najpierw ukończyłby odpowiednie czteroletnie studia. I najlepiej by było, gdyby nosił przy tym garnitur.

To nie był pierwszy raz, kiedy się pokłócili z tego powodu, i na pewno nie ostatni. Wiedział, że to będzie się powtarzało, niczym refren w ohydnym kawałku na wiolonczelę, który Alice ćwiczyła w nieskończoność. Czego byłoby trzeba, żeby mamę przekonać? École nie wystarczała. Etat w restauracji Alinea? Nagroda Jamesa Bearda? Własny program w Food Network? Książki kucharskie z jego portretem na okładkach albo narzędzie kuchenne z jego nazwiskiem i restauracja na lotnisku O’Hare? Cokolwiek to było, on tego dokona. A wtedy ona przejrzy na oczy.

Henry przewrócił stronę w magazynie, a dziewczyna zachłysnęła się powietrzem na tyle głośno, że usłyszał ją mimo buczenia silników i mlaszczących odgłosów wydawanych przez 22A i 22B. Zerknął w jej stronę i ich spojrzenia się spotkały. Dziewczyna się zarumieniła i jej policzki nabrały dokładnie takiego samego koloru, jakie miały ostatnie już w tym sezonie maliny, które kupił z farmy Micka Kluga na targu w niedzielę przed wylotem. Dlaczego wszystko, co dotyczyło tej dziewczyny, kojarzyło mu się z jedzeniem? Na pewno kupił za mało przekąsek do samolotu.

– Przepraszam – powiedziała, choć mówiła tak cicho, że bardziej przypominało to szept. – O rety, przepraszam.

Henry stłumił śmiech, jaki wywołało w nim to „o rety”. Nie umiał sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszał, jak ktoś powiedział „o rety”.

– Wszystko w porządku – odparł.

– Nie. Wcale nie jest. O rety.

– Serio. Nie ma się czym przejmować.

– Czytałam ci przez ramię i to było niegrzeczne, i paskudne, prawdopodobnie, i absolutnie nie powinnam tego robić. Naprawdę przepraszam.

– Nie ma o czym mówić. Słowo. Przestań przepraszać.

– Przepraszam – powiedziała ponownie. – To znaczy nie przepraszam. Przepraszam. Och! Przepraszanie za to, że się przeprosiło przypomina węża zjadającego własny ogon. Nie da się tego skończyć. To językowe ruchome piaski.

Popatrzyli na siebie wzajemnie, a Henry’ego ponownie uderzył wygląd jej oczu – dokładnie koloru temperowanej czekolady. Idealnie temperowanej czekolady. I znowu skojarzenia z jedzeniem? Co z nim było nie tak? Musiał być głodny. Zbyt głodny. Sięgnął do otwartej torebki z minioreosami, znajdującej się w kieszeni oparcia, nabrał ich garść i wepchnął je sobie do ust.

Błąd. Zaczął żuć zawzięcie, ale najwyraźniej nie da się zapanować nad ciastkami. Dziewczyna pomyślała pewnie, że jest wariatem. Dlaczego nie mógł połknąć tych oreosów? Jak to się stało, że było ich tak dużo? Henry gryzł w panice i nie odrywał wzroku od dziewczyny. Co powinien teraz zrobić? Powinien ją poczęstować. Prawda? Oczywiście. To było jedyne uprzejme rozwiązanie. W przeciwnym razie wyszedłby na gbura.

Henry wyciągnął nad przejściem rękę z torebką. Uśmiechnął się i w tej chwili zdał sobie sprawę, że jego zęby są pooblepiane okruchami, dlatego szybko zamknął usta. Zerkał na dziewczynę niczym chomik z wypełnionymi policzkami i w życiu nie czuł się tak głupio. Ale chyba nie do końca pogrążył się w jej oczach, bo oto ona sięgnęła ostrożnie do torebki i wyjęła z niej dokładnie trzy miniciastka. Jak każdy normalny człowiek.

W końcu Henry’emu udało się przełknąć to, co miał w ustach, i zaczął desperacko szukać w myślach nowego tematu do rozmowy. Wcisnął torebkę w kieszeń na oparciu – były spore szanse, że całkiem niedługo znowu po nią sięgnie – i spojrzał w dół na magazyn. Jego magazyn! To było coś, o czym mogliby pogadać.

– O! – I aż zagwizdał. – To jest dopiero ciasto. Też bym się zachłysnął powietrzem.

Henry nigdy wcześniej nie widział, żeby ktoś dosłownie się rozpromienił, a to właśnie zrobiła dziewczyna. I teraz to on się gapił. Co powinien natychmiast przerwać. Dlatego ponownie spuścił wzrok na magazyn. To rzeczywiście było ekstraciasto. Trzy warstwy biszkoptu przełożone dżemem i lukrem – nie, nie lukrem, cytrynowym sernikiem, jak zaznaczono w podpisie – i udekorowane polewą z marynowanych truskawek i paskiem czegoś, co wyglądało na okruchy herbatników. Boki pozostały odkryte, żeby było widać smakowite warstwy.

– To… to Christina Tosi, prawda? – zapytała dziewczyna nieśmiało. – Odsłonięte boki ciasta. To jest znak rozpoznawczy. I mleczne okruchy na górze. Widziałam je w książce kucharskiej Mamofuku Milk Bar.

Henry przyjrzał się uważniej – miała rację. To nie były herbatniki.

– Mleczne okruchy? – zapytał, usiłując wyobrazić sobie, co to może być.

– Są zrobione z mleka w proszku i białej czekolady. Naprawdę dobre. Tyle że nie powinno się ich jeść samych, jak mi się wydaje, i najczęściej są do czegoś dodawane, ale tak świetnie smakują, że zawsze odkładam ich trochę i zjadam potem. Jaki ma smak to ciasto?

– Truskawkowo-cytrynowy. – Henry ponownie się w nią wpatrywał. Nigdy wcześniej nie widział twarzy, która tak by wyglądała, kiedy rozmawiało się o wypiekach cukierniczych. Nawet u ojca, kiedy mówił o drożdżówkach cynamonowych w restauracji Ann Sather.

– O… Truskawkowo-cytrynowy. Brzmi nieźle. Tego ciasta nie ma w książce kucharskiej. Upiekłam jedynie szarlotkę i rzecz jasna, tort urodzinowy. Co roku piekę tort na urodziny Owena. Mojego brata – wyjaśniła. – Chociaż… – Zagryzła wargę w roztargnieniu. – Nie bardzo wiem, co on zrobi w tym roku. Ma urodziny w listopadzie. Może mama upiecze mu ciasto konfetti. Wiesz, takie z proszku. Ja też tak robiłam. Zanim dowiedziałam się o Christinie Tosi.

Znowu zagryzała wargę. Henry nie miał pojęcia, że gryzienie wargi może być aż tak rozpraszające.

– Weź sobie – wymamrotał.

– Co? – zapytała.

– Ten magazyn. Możesz wziąć mój magazyn. – Henry ochoczo podał go jej przez przejście. Zbyt wyrywnie.

– Och, nie, nie mogłabym…

– Proszę…

– Nie, nie mogę…

– Weź go. – Pomachał przed nią gazetą.

Nagle to, żeby wzięła od niego magazyn, stało się niesłychanie, niewiarygodnie ważne.

– Weź go. Proszę, weź.

– Ja… ja… Jak skończysz go czytać – powiedziała stanowczym tonem. – To „Lucky Peach”, prawda? Nigdy wcześniej nie widziałam papierowego egzemplarza. Czytam go w necie.

Henry skinął głową i położył magazyn z powrotem na stoliku przed sobą. Zastanawiał się, jak miałby go czytać, wiedząc, że ona będzie czytała po nim. A jeśli poplami kartki swoim potem? A jeśli na wcześniejszych stronach już były plamy z czekolady? Może ślinił się nad tym magazynem? Kto wie, jakie straszliwe ślady zostawił na czyściutkich stronach. Czy można było czytać magazyn w obciachowy sposób? Prawdopodobnie tak. A on najpewniej robił to przez cały czas.

– Przepraszam… ale mam tylko jedno pytanie.

Henry podniósł wzrok. Dziewczyna uśmiechała się do niego ujmująco. Henry odwzajemnił uśmiech, bez wątpienia w żałosny sposób. Dlaczego wszystko, co robił, było żałosne?

– Zapytam tylko o jedną rzecz, zanim będziesz mógł czytać dalej. Przepraszam. To znaczy nie przepraszam. – Odchrząknęła i pokręciła głową. – Jestem po prostu ciekawa. Czy jest tam napisane, że ona używa łopatki do rozprowadzenia lukru na górze ciasta? Firmy Ateco? W jakim rozmiarze?

I właśnie w tym momencie Henry zaczął się martwić, że mógł się zakochać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rosie

Rosie nie mogła sobie przypomnieć sytuacji, kiedy rozmawiała z nieznajomym chłopakiem. Wszystkich chłopców ze swojej klasy znała od przedszkola albo jeszcze wcześniej. Oczywiście nie było tak, że East Liberty to na tyle małe miasteczko, że rozpoznawała każdego, kto ją mijał w alejce w supermarkecie, niemniej w ten czy inny sposób miała kontakt z bardzo wieloma mieszkańcami. Rosie nie była w stanie czegoś załatwić, wyskoczyć dokądkolwiek albo nawet iść do skrzynki pocztowej przed domem, żeby się nie natknąć na kogoś, kto zatrzymałby ją i zapytał „Jak się miewa mama?” lub „Kiedy w końcu ten twój brat przestanie grać w piłkę nożną i przejdzie do drużyny futbolu amerykańskiego?”. Którego z braci to dotyczyło, nie miało znaczenia. Wszyscy byli przekonani, że każdy z czterech braci Rosie był brakującym elementem, który zagwarantuje drużynie z East Liberty od dawna oczekiwane zwycięstwo w mistrzostwach. Nawet Owen, choć zanim pójdzie do liceum, musi upłynąć wiele lat.

Może dlatego była taka zdenerwowana, kiedy rozmawiała z tym chłopakiem. Może dlatego tak często przepraszała. I zbyt często powtarzała „o rety”, zupełnie jak jej babcia. Rosie nigdy nie denerwowała się w czasie rozmowy z chłopakami w szkole, nawet kiedy Brad Gill zaprosił ją na zjazd absolwentów, w końcu był o rok starszy. Ale znała go dobrze, bo grał w piłkę nożną z Cole’em i Rickym, jej starszymi braćmi, i w rozmowie z nim nie było nic szczególnie ekscytującego czy peszącego. Chłopcy w szkole stali się wyżsi, niż byli w przedszkolu, to pewne, części z nich urosły mięśnie, których zdecydowanie im brakowało, kiedy mieli po pięć lat. A poza tym? Byli zupełnie tacy sami.

Ale ten chłopak ją zaskakiwał. Oczywiście magazyn „Lucky Peach” intrygował, ale Rosie zafascynowała się nim. Był takim ciachem, że z trudem przychodziło jej patrzenie na niego bezpośrednio. Przyłapywała się jednak na zerkaniu na najbardziej przypadkowe szczegóły, jak linia krótko ostrzyżonych ciemnych włosów na karku, gdy pochylił głowę, żeby czytać. I obrys jego przedramion, kiedy podwinął rękawy. I jego długie, zwężające się na końcach palce, poznaczone bliznami po dawno wygojonych oparzeniach i budzących grozę skaleczeniach. Prawdę powiedziawszy, jej dłonie wyglądały bardzo podobnie.

Jego ręce. Magazyn. Puls jej przyśpieszył, dziwne uczucie lepkiego gorąca rozeszło się od skroni do szyi, bo nagle wstrząsnął nią domysł, że ten chłopak niemal na pewno jechał do Paryża, do École szefa kuchni Laurenta. Nie mogło być inaczej, prawda? Podobne ręce widywała jedynie u facetów, którzy pracowali w restauracji Cracker Barrel z jej mamą. To były typowe ręce kucharza.

Mężczyzna siedzący obok Rosie zmienił pozycję, gdy dziecko śpiące mu w ramionach zaczęło się wiercić. Maluch o jasnych włosach i pucołowatych, różowych policzkach ślinił się obficie na kołnierzyk koszuli ojca. Serce Rosie ścisnęło się na myśl o Owenie, najmłodszym bracie. Większość jej najwcześniejszych wspomnień łączyła się z nim jako niemowlakiem. Była zafascynowana tą pulchną, różową istotką, która śliniła się w nieskończoność. Bardzo podobnie do tego malca.

Zajmując fotele obok Rosie, rodzice chłopczyka wielokrotnie ją przepraszali. Torby z pieluchami i butelki ze smoczkami zostały upchnięte w każdym możliwym miejscu.

– Jesteś na nas skazana! – zaćwierkała młoda matka, podczas gdy ojciec oznajmił formalnie:

– Gratulacje. Oficjalnie przegrałaś w loterii samolotowej. Czeka cię międzynarodowy lot z jedenastomiesięcznym niemowlęciem.

Rosie machnęła tylko ręką w odpowiedzi. Bardzo długo opiekowała się dzieckiem, dlatego teraz była pewna, że ten maluch nie zrobi niczego, co by jej przeszkadzało. Szczerze mówiąc, była zadowolona, że ma miejsce obok niego, bo odwracał jej uwagę.

Zanim rodzina z dzieckiem zjawiła się w samolocie, Rosie siedziała w fotelu niemal sparaliżowana. Nie dlatego, że bała się katastrofy samolotowej – w każdym razie niespecjalnie – lecz dlatego, że nie wiedziała, co się wydarzy, jakie to wrażenie, gdy samolot wzbije się do góry, jak będzie się czuła, pędząc tysiące metrów na ziemią. To właśnie niewiedza zawsze budziła w niej największy strach. I dlatego Rosie uwielbiała robić wypieki. Pieczenie nie miało przed nią tajemnic. Jeśli postępowało się zgodnie z przepisem, otrzymywało się dokładnie to, czego się oczekiwało. Szarlotka nigdy niespodziewanie nie zamieniała się w połowie pieczenia w cytrynową tartę. A może niewiedza sprawiła też, że żołądek zacisnął się jej w supeł z niepokoju w czasie pięciogodzinnej jazdy samochodem na lotnisko w Chicago. Bo co tak naprawdę wiedziała o Francji? Poza kulinariami? Przerażająco mało. Może dlatego przeżywała tak trudne chwile, gdy usiłowała sobie wyobrazić, uwierzyć, że to rzeczywiście się działo, że naprawdę za kilka godzin będzie już mieszkała w obcym kraju. Kiedy w duchu próbowała zobaczyć się w Paryżu, nic innego nie przychodziło jej do głowy poza obrazem samej siebie idącej wybrukowaną uliczką, w berecie na głowie, choć Rosie była pewna, że nie miała niczego, co choćby z kształtu przypominało to nakrycie głowy.

Zabawne, ale od kiedy sięgała pamięcią, rozpaczliwie chciała wyrwać się z East Liberty. Desperacko marzyła o znalezieniu się gdzieś, gdzie wszystko było inne, gdzieś, gdzie ludzie nie znaliby jej na wylot. Albo nie wydawałoby im się, że dobrze ją znają.

Kiedy naprawdę nadeszła pora wyjazdu, było jej znacznie trudniej, niż się tego spodziewała. Wydawało się jej, że popędzi jak na skrzydłach na terminal lotniska i rzuci się od razu w wir przygody, która pachniała jak masło i cukier. Ale nigdzie nie pędziła jak na skrzydłach. Uściskała Cole’a, potem Ricky’ego, potem Reeda, potem Owena, a potem pożegnała się z mamą, cały czas tłumiąc nieprzyjemne pieczenie oczu i ucisk w gardle. Żadnych łez. Nie tego dnia. Rosie nie chciała niczego więcej.

Kiedy mama po raz pierwszy wspomniała o École, Rosie leżała akurat na brzuchu na łóżku i oglądała na YouTube stare nagrania z pierwszego programu telewizyjnego szefa kuchni Laurenta, Laurent du Jour. Mama zapukała do drzwi jej pokoju, a kiedy weszła, Rosie nawet nie podniosła wzroku i nie spojrzała na nią aż do chwili, gdy mama rzuciła obok niej plik papierów i oświadczyła:

– Szef kuchni Laurent.

Mama wiedziała wszystko o obsesji Rosie na punkcie Laurenta. No dobrze, Rosie nie nazwałaby tego obsesją – choć wszyscy inni tak mówili. Miała wszystkie jego książki kucharskie, czytała jego blog z nabożnym skupieniem i widziała wszystkie jego programy – zarówno te, które teraz nadawano, jak i starsze, które mogła znaleźć w necie. No więc może miała niewielką obsesję na jego tle. Co tak naprawdę nie miało sensu, bo on nie był cukiernikiem, a taki właśnie zawód marzył się Rosie. Niemniej było w nim coś, sposób, w jaki od niechcenia rzucał dowcipami w kuchni, równie łatwo, jak obracał naleśniki, coś, co sprawiało, że Rosie czuła się bezpiecznie i ciepło, jakby siedziała z nim przy jednym stole i miała zamiar zjeść idealnie upieczonego kurczaka albo sałatkę liońską. Jednak sam pomysł, że mogłaby naprawdę znaleźć się z nim w jednej kuchni, był dla niej czymś niewyobrażalnym.

Rosie od razu przeczytała formularz zgłoszeniowy i to sześć razy z rzędu, a mama siedziała obok niej i podekscytowana, ściskała jej dłoń. Gdy Rosie rano się obudziła, przeczytała go ponownie. I kiedy wróciła ze szkoły. I każdego wieczora przed zaśnięciem. Przeczytała go tak wiele razy, że nauczyła się go na pamięć. Zapamiętała wszystkie odpowiedzi z teorii. Mogłaby teraz wziąć udział w jakimś teleturnieju z tego tematu, mogłaby wyrecytować formularz w formie dramatycznego monologu. Ale nie złożyła papierów. Przez całe tygodnie zwlekała z wysyłką.

Rosie toczyła ze sobą walkę wewnętrzną, bo czuła się bardziej cukiernikiem niż szefem kuchni. Zakładała, że prawdopodobnie nie będą zainteresowani kimś, kto na pierwszym miejscu stawia wypieki, ponieważ program kursu obejmował gotowanie jako takie. Niemniej Rosie też gotowała, cały czas, ale to, że chciała w przyszłości zostać cukiernikiem, nie oznaczało, że nie chciała nauczyć się sztuki gotowania od szefa kuchni Laurenta w Paryżu.

Perspektywa przebywania tak daleko od domu przerażała ją i przejmowała dreszczem emocji. Ale przynajmniej coś czuła.

Chybiasz celu w stu procentach, jeśli nie zaryzykujesz.

Jako pierwszy powiedział to Wayne Gretzky. Ale Cole powtarzał to bez przerwy. I tata też tak mówił. A potem Rosie słyszała to w głosie taty, gdy siedziała przed komputerem w ciemnym pokoju i wpatrywała się w kwestionariusz na dzień przed ostatecznym terminem jego wysłania. No i Rosie wiedziała, że w czasie szesnastoletniego pobytu na tej planecie ryzykowała bardzo rzadko. I wtedy pomyślała o mamie, która znalazła ten kwestionariusz, wydrukowała go, prawdopodobnie mając nadzieję, że Rosie zacznie robić coś poza przesiadywaniem w pokoju, czytaniem książek kucharskich i oglądaniem starych programów kulinarnych na YouTube. Zresztą Rosie też chciała robić coś więcej. Miała wrażenie, że jej palce żyją własnym życiem, kiedy wpisywała do formularza odpowiedzi, które od miesięcy znała na pamięć, a potem wcisnęła „Wyślij”.

Maluch poruszył się przez sen, sprowadzając Rosie z powrotem na ziemię. Rozczapierzył palce niczym mała różowa rozgwiazda, otworzył na chwilę oczy, popatrzył na nią, a potem znowu je zamknął i mocno zacisnął.

Rosie przeżywała katusze, gdy wyobrażała sobie własne życie pozbawione obecności braci. Jak to jest? Nie być „jednym z dzieciaków Radeke’ów” albo „córką Radeke’ów” i stać się jedynie Rosie? Nauczyciele w École nie będą jej nazywali siostrą Cole’a albo siostrą Ricky’ego. Będą mówili do niej po prostu Rosie. Taka sytuacja była dla niej wielką niewiadomą. Rosie zaskoczyło, że była tym mniej podekscytowana, niż się spodziewała. Czuła się za to bardziej zawieszona w próżni.

Żeby odzyskać dobry nastrój, zamknęła oczy i zaczęła myśleć o maśle, w taki sposób, w jaki większość ludzi myśli o idyllicznych tropikach, żeby się odprężyć. Jej najbardziej ulubioną rzeczą na świecie było kręcenie masła z cukrem, obserwowanie, jak te dwa oddzielne składniki się łączą i tworzą coś nowego. Potrafiła zobaczyć to oczami wyobraźni i znowu była w domowej kuchni, patrzyła na żółtawy kolor masła, starą drewnianą łyżkę i pękniętą brązową miskę. Masło miało w sobie magię. To był punkt wyjściowy do upieczenia ciasteczek, ciast, babeczek i wszelkich pyszności.

– Skończony.

Rosie była tak bardzo zaprzątnięta myślami, że przestała wpatrywać się w chłopaka i nieźle zaskoczył ją jego widok, gdy wyciągał ku niej nad przejściem rękę z magazynem.

– Mam na imię Rosie – wymamrotała.

– A ja Henry. – Uśmiechnął się.

– Ha – wypowiedziała to słowo, choć powinna się roześmiać.

– Oszczędź mi śmiechu z litości.

– To nie był śmiech z litości. To było po prostu… dziwne.

Po prostu dziwne?! Co za kuriozalne wyrażenie. Ona była po prostu dziwna.

– Czy nadal… hm… go chcesz? – Opuścił nieznacznie magazyn w dłoni.

– Tak, poproszę. – Wzięła magazyn i położyła ostrożnie na rozkładanym stoliku.

W tej samej chwili zgasło światło, pogrążając kabinę w łagodnym półmroku, co Rosie uznała za sygnał do spania.

– Kurczę – wymamrotał Henry pod nosem. – Myślę, że możesz sobie zapalić światło.

Rosie wcisnęła guzik z ikonką żarówki, znajdujący się nad jej głową. Snop światła, który śmiało mógłby służyć za flarę na autostradzie, spłynął na jej fotel. Zażenowana tym, natychmiast je zgasiła.

– Jest w porządku – powiedziała szybko. Miała wrażenie, że trzymanie zapalonego światła byłby czymś niegrzecznym, nawet jeśli siedząca obok niej rodzina spała od chwili, gdy ogłoszono komunikat o osiągnięciu wysokości przelotowej.

– To światło jest tu z jakiegoś powodu. To twoje światło. Możesz je włączyć.

– Prawdopodobnie lepiej zrobię, jak się prześpię – odpowiedziała Rosie, mając nadzieję, że Henry nie usłyszał niechęci w jej głosie. – Proszę – dodała. Podniosła magazyn ze stolika. – Możesz go wziąć z powrotem.

– Nie. W ogóle się tym nie przejmuj. – Nacisnął guzik i odchylił do tyłu oparcie fotela. Przeciągnął się, niemal dotykając ramionami guzika służącego do przywołania stewardessy. – Zatrzymaj go. Już cały przeczytałem.

– Nie mogę go wziąć. – Rosie stanowczo pokręciła głową.

– To prezent. Od jednego pasażera z dwudziestego drugiego rzędu dla innego pasażera z tego rzędu.

– Nie mogę brać od ciebie prezentów. Nie znam cię.

– Oczywiście, że znasz. Jestem Henry.

Uśmiechnął się, a Rosie czuła, że się rozpływa – podobnie jak wtedy, gdy przerzucała błyszczące strony nowej książki kucharskiej, ale znacznie przyjemniej. Chłopak wyglądał jeszcze ładniej, kiedy się uśmiechał, i w tym momencie zrobiłaby wszystko, żeby nie przestawał się do niej uśmiechać.

– I tak ci go oddam – powiedziała Rosie, ale mimo wszystko wetknęła magazyn w kieszeń na oparciu fotela. – Jak tylko przeczytam. Jutro rano. Albo kiedy zapalą światło. Przeczytam i ci go zwrócę.

– O rany, Boże Narodzenie to musi być u ciebie w domu niezły odlot. Czy Świętego Mikołaja też tak czołgasz?

– Święty Mikołaj nie istnieje.

– NIE. – Henry katapultował oparcie fotela do pionu, szczęka mu opadła, wyglądał jakby poczuł się zdradzony. – ŚWIĘTY MIKOŁAJ NIE ISTNIEJE?

– Ciiii – upomniała go Rosie, ale zobaczyła, że chłopak ponownie się uśmiecha. Nie umiała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz uśmiechała się tak często w tak krótkim czasie. – Obudzisz dziecko.

– Tak, ten mały rzeczywiście wygląda, jakby się budził.

Rosie spojrzała na współpasażerów. Ojciec i maluch spali jak zabici, mając taki sam wyraz twarzy i otwarte usta.

– I kto bardziej zdenerwowałby małego? Ja, budząc go? Czy ty, mówiąc mu, że Święty Mikołaj nie istnieje?

– Nie wydaje mi się, żeby mógł to zrozumieć.

– Jeśli jego pierwsze słowa zabrzmią: „Święty Mikołaj nie istnieje”, to naprawdę powinnaś się poczuć okropnie.

– Idę spać – oznajmiła Rosie. Sięgnęła w dół po małą poduszkę, obleczoną w powłoczkę o przedziwnej fakturze, polarowy koc i przepaskę na oczy, które wyjęła z plastikowej torby. – A rano przeczytam twój magazyn i ci go oddam.

– Oddasz, no jasne! – Henry wsunął sobie poduszkę pod głowę. – A jak mnie znajdziesz? Co, jeśli zniknę na ulicach Paryża i nigdy więcej mnie nie zobaczysz? To trochę psuje twoje plany dotyczące magazynu, prawda?

– Hej, Henry – odpowiedziała Rosie. – Myślę, że będę umiała cię odnaleźć. Jadę do tego samego miejsca, co ty.

ROZDZIAŁ TRZECI

Henry

– Co? – zapytał Henry.

– Do École.

Henry’emu odjęło mowę.

– Kurs szefa kuchni Laurenta – wyjaśniła Rosie.

Henry zdecydowanie powinien coś powiedzieć. Zareagować. To była jak najbardziej odpowiednia chwila, żeby się odezwać.

– To znaczy… to znaczy, wydaje mi się, że tam właśnie jedziesz – dodała z wahaniem w głosie.

Oczywiście, że ona też tam jechała. To jasne jak słońce. Powinien się tego domyślić ze sposobu, w jaki patrzyła na ciasto, z tego, że wiedziała, co to szpatułka Ateco, ze śladu po niedawnym oparzeniu na wewnętrznej stronie prawego kciuka, z faktu, że nie było nic dziwnego w tym, że dwoje uczniów jechało na ten sam kurs – to prawda, niezbyt znany poza środowiskiem – i znalazło się w tym samym samolocie, startującym z trzeciego co do wielkości lotniska w Stanach.

– No cóż, Rosie – powiedział Henry tym samym tonem głosu.

– No cóż, Henry. – Został nagrodzony nieśmiałym uśmiechem.

– Cieszę się, że to słyszę.

– Ja też – powiedziała Rosie.

Henry zobaczył, że mrugnęła powiekami, potem zrobiła to drugi raz, powoli. Takie preludium przed zaśnięciem.

Henry miał do niej milion pytań. Chciał na przykład wiedzieć, z której części Chicago pochodziła. Dlaczego zdecydowała się wziąć udział w kursie? Kiedy zakochała się w jedzeniu? Ale wspaniałe było jedno, Henry wiedział, że ma czas. Nie musiał zadawać jej teraz żadnych pytań. Mógł pozwolić jej spokojnie zasnąć. Powinien pozwolić jej spać. I zdecydowanie powinien powiedzieć: „Hej, być może zakochałem się w tobie. Z powodu ciasta”. Nie, nie tak trzeba było postąpić. Tylko wariat powiedziałby coś takiego. A Henry stanowczo nie chciał wyjść na wariata. Zarówno w ogóle, jak i w określonych sytuacjach.

Henry nie pamiętał, kiedy zasnął – co było głupią myślą, bo przecież nikt nie pamięta, kiedy zasypia – ale to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, kiedy zamrugały światła w samolocie i stało się jasno, co gwałtownie go obudziło. Policzek miał mokry. Poza tym Henry z niezadowoleniem stwierdził, że musiał się solidnie ślinić, bo poduszka i podgłówek oparcia były mokre. Zerknął szybko na Rosie, która na szczęście nadal spała. Otarł ręką policzek, usiłując go osuszyć, a potem jednym ruchem wsunął mokrą poduszkę pod fotel.

Henry usłyszał najpierw potok francuskich słów, których nie zrozumiał. A potem ogłoszono po angielsku, że będą lądowali w Paryżu za pół godziny. Wyciągnął szyję i zobaczył stewardessy pchające wózek. Miał nadzieję, że ze śniadaniem i czymś do picia. W suchych ustach czuł kwaśny smak. Prawdopodobnie dlatego, że śliniąc się w czasie snu, stracił sporo płynów z organizmu.

Wziął kartonowe pudełko, które podała mu stewardessa, otworzył je i znalazł w środku plastikowy pojemniczek z wodą, jogurt i spłaszczonego croissanta. Naprawdę ekscytujący zestaw na pierwszy posiłek we Francji. Oderwał jeden koniec croissanta i wsunął do ust. Nie było to zbyt smaczne, ale nie było też złe. W końcu kiedy tyle masła wtłoczy się w kilka centymetrów kwadratowych ciasta, wynik musi być zadowalający.

Henry żałował, że państwo 22A i 22B nie podnieśli osłon na oknach, bo wtedy mógłby zobaczyć lądowanie w Paryżu, ale nic z tego, bo pan 22A chrapał głośno z głową opartą o osłonę. Gdyby tych dwoje nie było tak irytujących, można by było pomyśleć, kiedy spali przytuleni do siebie, że w zasadzie są sympatyczni.

Henry obrócił się i zobaczył Rosie mrugającą powiekami. Przepaskę na oczy wsunęła na czoło, a spod niej wystawały naelektryzowane kosmyki włosów.

– Chyba ominęło cię śniadanie. Chcesz trochę? – Henry wyciągnął w jej stronę rękę z kawałkiem croissanta, odgryzioną końcówką zwróconą w jej stronę. Musiał się jeszcze dużo nauczyć.

– Nie, dziękuję. – Rosie pokręciła głową, a potem spojrzała na croissanta. – Popatrz na listkowanie. Praktycznie nie istnieje.

– Listkowanie? Dla kogoś, kto spał jeszcze pół minuty temu, to skomplikowane słowo, które robi wrażenie.

– Spójrz. – Rosie wychyliła się nad przejściem, opierając łokieć na podłokietniku. – Widzisz, że to wygląda, jakby tam były warstwy? Ale ciasto jest zakalcowate i zgniecione.

– Aha.

– To właśnie listkowanie. Dzięki niemu croissanty są puszyste. Warstwy powinny być wyraźnie widoczne, oddzielne i nigdy zakalcowate. Powinno być znacznie więcej tych warstw niż tutaj. I dlatego można powiedzieć, że to niezbyt dobry croissant.

– Och. – Henry odgryzł następny kawałek, przeżuł go i połknął.

Bardzo dobry czy nie, Henry był głodny.

– Listkowanie. Już się uczę. A przecież kurs się nawet jeszcze nie zaczął.

– Ciasta niespecjalnie cię kręcą, co?

– Nie mam problemu z jedzeniem ciast…

– Tylko wolałbyś ich nie piec – skończyła za niego Rosie.

– Właśnie. W odróżnieniu od ciebie, jak się domyślam.

– Chyba masz rację. Lubię gotować, ale wypieki są dla mnie… wszystkim.

Rosie spojrzała na przejście. Po stewardessach nie było śladu.

– Chcesz mój jogurt? – zapytał Henry.

– Jasne – powiedziała Rosie, wahając się tylko przez sekundę, zanim się odezwała.

Henry podał jej pudełko, w którym był jogurt i łyżeczka.

– Dużo wiesz o croissantach – powiedział.

– Raz sama je upiekłam – powiedziała Rosie, wyjmując łyżeczkę z plastikowego opakowania.

Henry zdał sobie sprawę, że wpatrywał się w jej usta, gdy wkładała do nich łyżeczkę z jogurtem, dlatego szybko przeniósł spojrzenie na jej oczy.

– Nie było warto. Zajęło mi cały dzień, a rodzina orzekła, że wolą rogaliki „Pillsbury” ze sklepu.

– Kurczę. – Henry się skrzywił. – Jakbym słyszał swoją młodszą siostrę. Uważa, że wszystko, co gotuję, jest dziwaczne. Nie chce nawet próbować.

Rosie się roześmiała i odłożyła łyżeczkę do pojemnika po jogurcie.

– W przypadku ciast jest niemal stuprocentowa gwarancja, że wszyscy będą chcieli spróbować. W połowie przypadków i tak usłyszę, że nie powinnam sobie tym zawracać głowy, że wszystko, co upiekę, smakuje jak z proszku, ale przynajmniej kosztują. Trudno się oprzeć masłu, cukrowi i mące.

– Myślę, że to narodowe motto Francuzów.

– W takim razie chyba jadę do odpowiedniego miejsca.

Stewardessa ogłosiła, że podchodzą do lądowania. Henry dokończył croissanta i zauważył, że Rosie wykonywała jej polecenia z gorliwością, jakby się bała, że potem ktoś ją z nich przeegzaminuje. Oparcie podniesione. Stolik zamknięty. Spojrzenie wbite przed siebie. I dłonie zaciśnięte na podłokietnikach, jakby niezbyt dobrze czuła się w samolocie. Henry chciał sięgnąć ponad przejściem i wziąć ją za rękę, ale wydało mu się to śmiałym posunięciem, jak na kogoś, kto spał w nocy znacznie krócej niż normalnie. Zresztą nie był pewny, czy udałoby mu się odciągnąć jej palce od podłokietnika. Bo wyglądało na to, że całkiem mocno je zacisnęła.

Samolot usiadł na ziemi z bardzo niewielkim wstrząsem, rozległ się szmer podziwu dla pilota. Henry wyciągnął telefon i wyłączył tryb samolotowy – miał tylko jedną wiadomość z Verizonu, informującą go, jak astronomiczne były opłaty za wysyłanie i odbieranie esemesów. Przeszukał kieszeń na oparciu fotela na wypadek, gdyby o czymś zapomniał, ale nie znalazł tam niczego poza pustym opakowaniem po herbatnikach. I to by było na tyle. Zapiął suwak bluzy z kapturem, jakby dzięki temu stał się bardziej gotowy do wyjścia.

Henry zerknął w bok i zobaczył, jak Rosie pochyla się nad telefonem i uśmiecha do siebie.

– Żałosne – wymamrotała. – Zwykle nie gadam do siebie, słowo – powiedziała, kiedy zauważyła, że Henry na nią patrzył. – Chodzi o… popatrz na to.

Wyciągnęła nad przejściem rękę z telefonem, a Henry wychylił się trochę, żeby popatrzeć na wyświetlacz. Było to kilka wiadomości przesłanych przez Skype’a:

Ricky

Hej, Rosie, widziałaś moją bluzę?

Ricky

Tę szarą

Ricky

Ciemnoszarą

Ricky

Z kapturem?

Ricky

Tę, w której byłem na Twoim pożegnaniu

Ricky

Nieważne, jest w samochodzie Brady’ego

Ricky

A może wiesz, gdzie są moje adidasy?

Ricky

Te szare

– Kim jest Ricky? – zapytał niby od niechcenia, jakby żołądek nie zacisnął mu się z zazdrości.

– To mój brat – odpowiedziała, a Henry poczuł, jak żołądek mu się rozkurcza. – Kocham go, ale jest zupełnie bezradny. Ricky wszystko gubi, ale i tak nikt nie jest na niego zły. W zeszłym roku zapodział puchar po zakończeniu zawodów stanowych i nie miał przez to żadnych nieprzyjemności. Puchar odnalazł się dwa tygodnie później w ubikacji, a trener powiedział: „Wszystko dobre, co się dobrze kończy” i tyle. – Rosie przewróciła oczami, kiedy Henry się roześmiał. – Jest o rok starszy ode mnie, ale można by pomyśleć, że to jeszcze dzieciak. Owen, prawdziwy dzieciak, zapamiętał, że lecę samolotem. – Ponownie pokazała mu wyświetlacz telefonu.

Owen

Jesteś już za stara, żeby dostać przypinkę w kształcie skrzydeł?

TAK CZY NIE

– On też nigdy wcześniej nie leciał samolotem – powiedziała Rosie, wzruszając ramionami. – Zasypał mnie pytaniami o samoloty.

– To był twój pierwszy lot? – spytał Henry.

– Aha – odpowiedziała, lekko się rumieniąc. – Chyba jesteśmy rodziną, która woli przemieszczać się samochodem.

– No to musimy mu załatwić tę przypinkę.

Zgasła sygnalizacja „zapiąć pasy”. Henry od razu zerwał się z miejsca i rozprostowywał ciało, które przez wiele godzin było ścieśnione na fotelu. Chwycił plecak i zarzucił go sobie na ramiona. I co z tego, że miał przed sobą dwadzieścia jeden rzędów? Był gotów do wyjścia. Z Rosie. I miał zamiar załatwić jej te skrzydełka.

– Henry. – Ona również już stała. Na jej fotelu leżał sfatygowany granatowy plecak z wyhaftowanym z przodu inicjałem CJR. Rosie okazała się niższa niż myślał. Jej oczy znajdowały się na wysokości jego brody. – Nie dostaniemy przypinki. One są tylko dla dzieci. Małych dzieci.

– Albo dla kogoś, kto się czuje dzieckiem – dowodził. – Wystarczy powiedzieć, że to dla dziecka! – Henry wskazał na malucha trzymanego na rękach przez mężczyznę siedzącego obok Rosie.

– Nie zasunę dzieciakowi przypinki.

W tej samej chwili malec postanowił opluć ramię ojca. Henry skrzywił się ze współczuciem.

– Ten mały nawet nie wie, co to przypinka. Najpewniej próbowałby ją zjeść! Serio, uchronimy go przed niebezpiecznym zakrztuszeniem.

– Jestem za stara na plastikowe skrzydełka, Henry – powiedziała Rosie i stanęła w przejściu, bo kolejka ludzi do drzwi samolotu w końcu się ruszyła.

Do Paryża i wszystkiego, co to oznaczało.

Henry odczekał, aż dotarli na przód samolotu i podszedł do stewardessy w granatowej garsonce i kolorowej apaszce.

– Przepraszam panią – zagadnął ją.

– Chyba się nie odważysz – wymamrotała Rosie.

– Moja przyjaciółka zakończyła właśnie sukcesem pierwsze spotkanie z awiacją. – Wskazał z dumą na Rosie.

A Rosie robiła wrażenie, jakby chciała się schować w kurtce i zniknąć.

– Gratuluję – odpowiedziała stewardessa ciepłym głosem.

– Dzięki – powiedziała Rosie znacznie mniej ciepło.

– Dlatego mieliśmy nadzieję, że mogłaby dostać przypinkę, żeby podkreślić wyjątkowość tego wyczynu.

– One są dla dzieci…

– Mówiłam ci, Henry…

– Niemniej to wygląda na naprawdę wielki dzień. – Stewardessa puściła do nich oko i wyjęła przypinkę z kieszeni.

– Bawcie się dobrze w Paryżu. Oboje.

– To było strasznie żenujące – powiedziała Rosie, gdy szli rękawem, ale śmiała się przy tym.

– To wcale nie było żenujące. Co najwyżej trochę krępujące – odpowiedział Henry. – I chyba jesteś zadowolona, że ją masz, prawda?

– Może.

Henry pomyślał, że jej uśmiech oznaczał więcej niż tylko „może”. A kiedy spojrzała w dół na plastikowe skrzydła trzymane w ręce, poczuł, jak coś w nim drgnęło.

– No weź. – Już na lotnisku Henry stanął trochę z boku, żeby przepuścić tłum ludzi wychodzących z samolotu. – Przypnij ją.

– To głupie. – Rosie zawahała się i obracała skrzydełka w palcach.

– Aha – zgodził się z nią. – Głupie.

Napotkał wzrokiem spojrzenie oczu koloru czekolady i dostrzegł w nich wesołe iskierki. Przypięła skrzydełka do kaptura. Henry zasalutował jej, a ona się roześmiała.

– No to wreszcie coś – powiedziała.

– Co?

– Początek.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Rosie

Rosie dotknęła skrzydełek przypiętych do kurtki, jakby w jakiś sposób mogły zapewnić jej bezpieczeństwo. Były jak mały plastikowy aniołek, który wisiał na lusterku w samochodzie babci, zanim mama powiedziała, że babcia nie powinna już prowadzić samochodu. Cole jeździł później tym samochodem do szkoły w Akron, ale Rosie była prawie pewna, że aniołek nie wisiał już na wstecznym lusterku.

Pokładanie wiary w kawałek plastiku wydawało się głupie. Ale Rosie raz po raz sięgała do plastikowych skrzydełek i ukradkiem pukała w nie palcami. Zerknęła na Henry’ego, który szedł przez terminal pewnym krokiem. Był szalony. To zamieszanie z przypinką graniczyło z żenadą. Ale cieszyła się, że ją ma. Może szaleństwo nie było czymś najgorszym. Na pewno było lepsze od przytłoczenia, które Rosie właśnie czuła. Gdyby nie poznała Henry’ego, pewnie zwymiotowałaby z nerwów na samym środku lotniska Charles’a de Gaulle’a. Przedstawiciel kursu powiedział Rosie i jej mamie, że ktoś z École będzie czekał na lotnisku na nią i innych uczniów przylatujących tego dnia – ale lotnisko okazało się ogromne z mnóstwem miejsc, w których można się było zgubić.

– No chodź. – Henry poszedł w lewo, jakby dobrze wiedział, dokąd zmierza, przeciskał się przez tłum meandrami, plecak miał nonszalancko założony na jednym ramieniu.

Rosie z trudem dotrzymywała mu kroku, ale bardzo uważała, żeby nie stracić z oczu ciemnych włosów i czarnego kaptura.

– Bagaże – powiedział.

– Co?

– Bagaże – powtórzył. – Musimy odebrać bagaże. Prawda?

– Prawda – zgodziła się z nim Rosie.

To oczywiste. Ale nie umiała skupić myśli, bo rozpraszał ją gwar głosów mówiących po francusku, stukot damskich obcasów na posadzce, należących do kobiet zmierzających przed siebie, ciągnących niewielkie walizki na kółkach i nonszalancko poprawiających elegancie apaszki na szyjach. Byli tam również inni Amerykanie, najczęściej ubrani w dresy, i azjatyccy turyści rozmawiający w językach, których Rosie nie potrafiła zidentyfikować, i grupa hałaśliwych Brytyjczyków, którzy pokrzykiwali: „Uważaj, kochana!”, gdy przypadkiem na nich wpadła, zapatrzona na plakat przy kiosku z napojami, na którym zamiast „Diet Coke” było napisane „Cola Light”.

To był drobiazg – naprawdę błahostka – zwykła reklama, niemal identyczna jak te, które widywała w Stanach. Poza tą różnicą, tą niewielką różnicą, która oznaczała, że Rosie znalazła się w obcym kraju. Potrzebowała całego zapasu silnej woli, żeby nie zostawić Henry’ego i nie pobiec do sklepu, by zanurkować między batony, studiować ich opakowania, przejrzeć napoje gazowane w wielkiej lodówce albo przekonać się, czyje zdjęcia są na okładkach tutejszych magazynów.

– Co? – zapytał Henry, bo Rosie na tyle zwolniła przed sklepem, że to zauważył. – Francuskie słodycze! – krzyknął wesoło i zaraz za nią wszedł do środka.

Skąd mógł wiedzieć, o czym myślała? Przebierał teraz w batonach ułożonych w pobliżu kasy i chwycił ich całą garść. Opakowania zaszeleściły, gdy usiłował je unieść.

– Rosie! Popatrz tylko na to!

– To kit kat – powiedziała, trochę rozczarowana, że francuskie słodycze wyglądają całkiem tak samo.

– To kit kat chunky – odpowiedział, jakby to robiło jakąś różnicę.

Patrzyła, jak układał czekoladowe łakocie przy kasie. Kit kat, lion, bounty z kokosami na opakowaniu i mnóstwo innych rzeczy z czerwono-białym logo Kinder. Kinder. Czy to po niemiecku? Jak kinderbal?

– Którego zjesz najpierw? – zapytała Rosie, kiedy wyszli ze sklepu, a Henry niósł wypchaną torbę.

– Oboje spróbujemy liona. Bo ma najlepsze opakowanie.

Henry rozpakował baton, przełamał go na pół i jej podał. Odgryzła kawałek.

– Jest taki słodki! – Rosie zakryła usta dłonią i mówiła, żując.

– Uważasz, że jest za słodki? Myślałem, że uwielbiasz słodycze.

– Nie jem za dużo słodyczy. Lubię wypieki.

– No cóż, ja lubię to.

Henry dokończył batona. Zaproponowała mu niezjedzony przez siebie kawałek, a on włożył go sobie do ust.

– Smakuje jak twix.

– Z ryżowymi chrupkami.

– Na tym polega chrupkość. – Henry pokiwał głową, a Rosie poczuła się zadowolona z jego aprobaty. – Miłe.

Henry wyrzucił opakowanie do kosza na śmieci, a potem weszli na schody ruchome i zjechali niżej, zgodnie z pomocną strzałką wskazującą miejsce odbioru bagażu. Rosie ostrożnie zeskoczyła z ostatniego stopnia – nigdy nie ufała ruchomym schodom – i od razu spostrzegła kobietę trzymającą podkładkę pod papier, stojącą obok azjatyckiej nastolatki, która siedziała na gigantycznej walizce. Rosie rozpoznałaby z odległości miliona kilometrów logo widniejące na podkładce, którą trzymała kobieta.

– Spójrz. – Rosie pociągnęła Henry’ego za rękaw i pokazała kierunek ręką, jak dziecko na stanowym festynie, które właśnie dostrzegło stoisko z pieczonymi kasztanami. – Ona jest z École.

– No to chyba do niej podejdziemy.

Henry poprawił plecak i ruszył ku kobiecie. Rosie szła tuż za nim, a serce waliło jej w piersi jak młotem.

– Bonjour – powiedziała kobieta.

Rosie wpadła na moment w panikę, bo przyszło jej do głowy, że może źle zrozumiała to, co napisano na stronie internetowej. Była święcie przekonana, że wymagano jedynie znajomości języka angielskiego, ale może coś źle przeczytała i cały kurs odbywał się po francusku.

– Kogo my tu mamy?

– Henry Yi i Rosie…

– Radeke – dokończyła odruchowo Rosie, czując ulgę, gdy usłyszała angielski.

– Radeke. Racja. Rosie Radeke i Henry Yi meldują się na służbie. Nasi chicagowscy przyjezdni. – Kobieta wykreśliła coś na liście.

Teraz, kiedy Rosie lepiej się jej przyjrzała, okazało się, że była młodsza, niż się jej wydawało. Może właśnie zrobiła maturę. Ciemne włosy nosiła krótko przycięte, dzięki czemu widać było proste perłowe kolczyki i idealnie związaną na karku apaszkę. Tak wiele Francuzek nosiło apaszki! Czyżby Rosie nie dostała wiadomości na ten temat? Jedyna apaszka, jaką ze sobą zabrała, miała wyhaftowane na złoto i niebiesko „Uniwersytet Akroński” i „Nasi górą” – prezent na ostatnie Boże Narodzenie od Cole’a, który został przyjęty na tę uczelnię przy pierwszym podejściu – i była zdecydowanie bardziej praktyczna niż modna.

– Chicago? – dziewczyna siedząca na walizce odezwała się po raz pierwszy. W ręku trzymała mały tekturowy kubeczek z kawą i nosiła ciemne okulary, mimo że znajdowali się pod dachem, co wydawało się trochę dziwne, choć fluorescencyjne światło w hali bagażu było dość ostre.

– Jestem z Bucktown. Znasz Chicago? – zapytał Henry.

– Ani trochę. Chicagowska pizza i hot dogi?

– Jesteś świetnie zorientowana.

– Nazywam się Yumi. – Pomachała ręką do Rosie i Henry’ego. – Z Tokio.

– To musiał być długi lot. – Henry aż zagwizdał.

– Nie masz pojęcia. Gdyby rodzice wystarczająco mnie kochali, leciałabym bezpośrednio, to jest dwanaście godzin i czterdzieści pięć minut. Ale ponieważ tak nie jest, to były dwadzieścia dwie godziny i trzydzieści jeden minut. Dzięki, mamo i tato. – Yumi upiła łyk kawy i się skrzywiła. – To była największa kawa, jaką tu mają – narzekała. – Dalibyście wiarę w takie merde? Moje Barbie piją większą kawę.

– Nie jest ważna ilość, ale jakość – powiedziała kobieta z podkładką pod papier.

– Jasne. Założę się, że powtarza to pani wszystkim baristom – mruknęła Yumi. – Wylądowałam o piątej czterdzieści pięć tego ranka. Madame Besson i ja miałyśmy dużo czasu, żeby się lepiej poznać.

– Och, tak, moje maniery. Wybaczcie. – Kobieta wygładziła apaszkę, która i tak była nieskazitelnie ułożona. – Jestem madame Besson. Pracuję w administracji École.

– Bardzo dużo dowiedziałam się o fascynującym świecie administracji – powiedziała Yumi. – Cieszę się, że miałam czas na bliższe poznanie się z madame B, to było naprawdę wyjątkowe doświadczenie.

– Tak, tak. – Madame Besson nie wyglądała na szczególnie zadowoloną. – Jak tylko odbierzecie bagaże, a uczniowie z Nowego Jorku wrócą z les toilettes, będziemy mogli jechać do szkoły.

– A skoro mowa o les toilettes… – Henry rzucił plecak obok nóg Rosie. – Sam chętnie tam pójdę.

– Z której dzielnicy Chicago pochodzisz? – Yumi zapytała Rosie, kiedy Henry odszedł. – Nie to, żebym miała jakiekolwiek pojęcie o tym mieście, ale śmiało, opowiadaj.

– Nie jestem z Chicago. Pochodzę z Ohio. Z East Liberty w Ohio – odpowiedziała Rosie, choć nikt spoza hrabstwa Maumee w życiu nie słyszał tej nazwy.

– Z East Liberty, co? – Yumi przesunęła ciemne okulary na czubek głowy. – A dużo macie takich miast w Ohio?

– Więcej niż potrzeba. Uwierz mi.

– No i bardzo dobrze. – Yumi upiła kolejny łyk kawy. – Moja mama jest Amerykanką. Tata jest Japończykiem. Ale sama byłam tylko w Kalifornii. Jeszcze wiele rzeczy muszę zobaczyć w tym kraju.

– Może powinnaś odwiedzić East Liberty. Wiesz, o Ohio mówią: „Tak wiele do zobaczenia”.

– Naprawdę? – zapytała Yumi sceptycznie. – Naprawdę tak mówią?

– Hm. Nie. Nie do końca. To motto stanu.

– Brzmi jak kiepska reklama.

– A co powiesz na: „Ohio: to dopiero miejsce” – zaproponowała Rosie.

– Cudne. – Yumi uśmiechnęła się, a Rosie odpowiedziała jej uśmiechem.

– Hej, Yumi. – Wysoki, szczupły, czarny chłopak o krótko ostrzyżonych włosach przysiadł na walizce obok Yumi. Kolana sterczały mu tak, jakby siedział na krześle dla lalek. – Masz jeszcze te kit katy z zieloną herbatą?

Znowu kit katy? Może były francuskie. Rosie usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o tych słodyczach.

– Nie – odpowiedziała Yumi. – Zjadłeś wszystkie. A to miał być mój zapas na cały semestr.

– Umieram z głodu – jęknął chłopak, obejmując się za brzuch teatralnym gestem.

W odpowiedzi Rosie głośno zaburczało w brzuchu.

– Wygląda na to, że nie tylko ja – drażnił się z nią, ale Rosie to nie przeszkadzało. Wyraźnie tylko sobie żartował, a nie kpił z niej.

– Chyba powinnam się skusić na beznadziejnego samolotowego croissanta – odezwała się cierpko. – Jestem Rosie.

– Marquis. – Wyciągnął do niej rękę na powitanie. – Wypieki podawane w samolotach są nie do przyjęcia.