Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Bandyci Rodriguez

Bandyci Rodriguez

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62948-96-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bandyci Rodriguez

 

Łukasz Gołębiewski. Autor min. bestsellerowej „Xenna, moja miłość” i „Gdzie jest czytelnik?” znów w wielkim stylu.

Bandyci Rodriguez” to utopia porównywana do „W drodze” Jacka Kerouaca oraz „Bonnie i Clyde” Arthura Penna. Lata dziewięćdziesiąte. Brudne ulice Meksyku. W miejscu gdzie rządzi bezprawie, nędza i alkohol para bliźniaków Rosita i Ricardo okradają banki, mordują i uciekają. Wychowywani bez ojca i matki, dzieci ulicy. Chcą umrzeć z pieśnią na ustach. Walczą o lepsze życie, wolne i bez przymusu. Ta historia jest niczym korrida, pieśń o bohaterach żyjących poza prawem, występnych, ale przepełnionych namiętnością.

 

Najlepsza książką Gołębiewskiego od czasu „Xenny”. Mrożące krew w żyłach opisy sprawią, że nie oderwiecie się od tej książki nawet na minutę.

Polecane książki

Poradnik do gry Soldier of Fortune zawiera kompletny opis przejścia gry. Solucja owa została bogato zilustrowana i poprzedzona rozdziałem, zawierającym charakterystykę dostępnej broni i wyposażenia dodatkowego. Soldier of Fortune - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje j...
Poradnik do Car Mechanic Simulator 2015 to kompletny przewodnik pozwalający odkryć wszystkie tajniki pracy mechanika samochodowego w najnowszej odsłonie popularnego symulatora. W poradniku znajdziecie szereg porad związanych z wykonywaniem remontów poszczególnych, wybranych elementów samochodu, zaró...
Szczegółowe i obszerne streszczenie, dokładna analiza, charakterystyka bohaterów, ważne pojęcia niezbędne przy omawianiu lektury, przykładowe zagadnienia, testy sprawdzające z kluczem, krzyżówki. Doskonała pomoc w przygotowaniu do lekcji, testów sprawdzających, prac klasowych i matury.  ...
Per aspera ad astra to podręcznik dla cudzoziemców na poziomie zaawansowanym (C1) z ćwiczeniami rozwijającymi i doskonalącymi sprawność czytania oraz strategie pracy z tekstem. Stanowi on kontynuację pracy Kto czyta - nie błądzi (2007). Podobnie jak część pierwsza składa się z ośmiu jednostek, w...
Lena Kajzer, świeżo upieczona absolwentka studiów licencjackich, zaczyna właśnie nowy rozdział w życiu. Zmiana miejsca, staż w dużej firmie, pokój wynajęty w mieszkaniu przyjaciółki w niewielkiej miejscowości Głębia – wszystko to ma pomóc jej oderwać się od przeszłości. Przypadek sprawia, że nowe...
Choć może się wydawać, że bycie czarownicą wiąże się z odprawianiem skomplikowanych rytuałów i przygotowywaniem wymyślnych mikstur, tak naprawdę sekret tkwi gdzie indziej. Oto książka skierowana do wszystkich kobiet, które chciałyby wprowadzić szczyptę magii do swojej codzienności, ale nie do końca ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Łukasz Gołębiewski

© Co­py­ri­ght by Łu­kasz Go­łę­biew­ski, 2013

© Co­py­ri­ght by Ji­ra­fa Roja, 2013

Re­dak­cja: Han­na Ku­kwa

Ła­ma­nie: Tat­su  tat­su@tat­su.pl

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Her­man

Zdję­cie na okład­ce: fo­to­lia.com

Mapa: Ewa Sa­ba­ła

ISBN 978-83-62948-96-3

www.ji­ra­fa­ro­ja.pl

Wy­da­nie I 

War­sza­wa 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Czło­wiek jest je­dy­ną isto­tą, któ­ra ko­pu­lu­je twa­rzą w twarz, pa­trząc na swo­je­go part­ne­ra. (…) Męż­czy­zna może więc w oczach ko­bie­ty zo­ba­czyć roz­kosz lub prze­strach, mi­łość lub lęk; ludz­ka jaźń od­sła­nia się wte­dy do koń­ca. Spo­sób ko­pu­lo­wa­nia ozna­cza po­ja­wie­nie się czło­wie­ka jako isto­ty psy­chicz­nej, przej­ście od zwie­rzę­co­ści do czło­wie­czeń­stwa. Na­wet mał­py ko­pu­lu­ją „ty­ła­mi”

Rol­lo MayMi­łość i wola

Zbrod­nia jest cno­tą ubo­gich

Car­los Fu­en­tes Wola i for­tu­na

1.

So­bo­ta, 12 paź­dzier­ni­ka 1996,przed po­łu­dniem, Tu­xte­pec

Nie znam uczu­cia li­to­ści. Nie dla ludz­kich śmie­ci. Czę­sto czu­ję wstręt, po­gar­dę, cza­sem gniew, cza­sa­mi pra­gnę ze­msty.

Ten sku­lo­ny pod ka­lo­ry­fe­rem by­dlak, któ­ry te­raz trzę­sie się jak ga­la­re­ta i wy­ba­łu­sza na mnie czer­wo­ne jak u kró­li­ka gały, jesz­cze nie­daw­no zgry­wał choj­ra­ka. Tacy oni są, od­waż­ni w gru­pie, a jak przy­cho­dzi co do cze­go, to mają mo­kro w ga­ciach i na­wet nie pró­bu­ją się bro­nić. Li­czą, że sko­wy­tem zmięk­czą ser­ce. Nie moje. Nie je­stem czu­ły na roz­pacz­li­we bła­ga­nia. Od­wrot­nie, brzy­dzą mnie i nu­dzą. A ten mnie brzy­dzi szcze­gól­nie. Ob­ra­ził mi sio­strę, po­tem uciekł jak tchórz, a te­raz jak skoń­czo­ny du­reń dał się zwa­bić w pu­łap­kę.

Dur­nie nie za­słu­gu­ją na li­tość.

– Pe­dro, spójrz na mnie i słu­chaj uważ­nie, a może cze­goś się jesz­cze na­uczysz. Je­steś go­rzej niż wszą, je­steś hijo de la chin­ga, wiesz, co to zna­czy? Two­ja mat­ka ob­cią­ga­ła dru­ta naj­gor­szym śmier­dzie­lom, a ty je­steś bę­kar­tem jed­ne­go z nich. Zga­dza się, Pe­dro?

Z ust ciek­nie mu śli­na, a po ciem­nych po­licz­kach po­marsz­czo­nych jak wy­schnię­te wi­no­gro­na – łzy. Nic nie po­wie, nie krzyk­nie, może co naj­wy­żej się za­pluć, bo nar­ko­tyk spa­ra­li­żo­wał mu krtań. Nie po­trze­bu­ję jego gło­su, chcę tyl­ko wy­mie­rzyć karę.

Ten gnój na pod­ło­dze to Pe­dro Xi­me­nez, drob­ny han­dlarz crac­kiem, co to opła­ca się gang­ste­rom i po­li­cjan­tom, za­opa­tru­je się w to­war w tien­di­tas, w skle­pi­kach, ni­czym sprze­daw­ca wa­rzyw, i żyje w cią­głym stra­chu o uciu­ła­nych kil­ka­na­ście ty­się­cy do­lców. Lubi jed­nak zgry­wać bo­ha­te­ra. Pa­ni­sko w swo­jej wsi. Ma­fio­so w pla­sti­ko­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, któ­ry pew­nie na­wet nie wie, jak prze­ła­do­wać Ka­łasz­ni­ko­wa. Przy­je­chał na moje za­pro­sze­nie z La Ven­ta, to ka­wa­łek dro­gi. Pa­zer­ny głu­piec, je­chał trzy go­dzi­ny, żeby te­raz trosz­kę so­bie po­cier­pieć. Nie lu­bię fra­je­rów, a zwłasz­cza fra­je­rów, któ­rzy ob­ra­ża­ją moją sio­strę, bo nor­mal­nie nie zwra­cam na nich uwa­gi, po­wie­trza wy­star­cza dla wszyst­kich. Ten pro­sił się jed­nak o uwa­gę, chciał pry­wat­ne­go spek­ta­klu, to go ma. Pro­ste. Dłu­go nie cze­kał. Le­d­wie przed­wczo­raj za­cze­pił Ro­si­tę w Car­de­nas, je­chał knur z ban­dą na­ćpa­nych wiej­skich cwa­nia­ków i krzy­czał na dziew­czy­ny, wy­sta­wia­jąc obrzy­dli­wą czer­wo­ną gębę z ob­dra­pa­ne­go ka­brio­le­tu, taki to ma­cho z nie­go. Oni wszy­scy są ma­cho na od­le­głość, z sa­mo­cho­du i wśród ko­le­gów, a gdy im przy­sta­wisz lufę do ust, sra­ją pod sie­bie. Pod­je­chał bli­sko i klep­nął ją w ty­łek jak dziw­kę, my­ślał, że może kle­pać Ro­si­tę Ro­dri­gu­ez bez­kar­nie, ale po­my­lił się bar­dzo. Nie może, i bę­dzie ża­ło­wał, że to zro­bił. Rosa na miej­scu od­strze­li­ła­by skur­wie­lo­wi jaja, ale jak zo­ba­czył, że wy­cią­ga re­wol­wer, do­ci­snął gaz i zwiał wznie­ca­jąc tu­man ku­rzu. Tchórz my­ślał, że mu uszło pła­zem, że było, mi­nę­ło, nic się nie sta­ło, że to był ko­lej­ny świet­ny żart. Nie taki świet­ny. W mia­stecz­ku do­brze go zna­li i wca­le nie ko­cha­li. Spy­ta­łem pierw­sze­go świad­ka, wła­ści­cie­la baru przy Ave­ni­da San Juan, i już wie­dzia­łem wszyst­ko o czer­wo­no­skó­rym play­boyu, synu chin­gi, Pe­dro Xi­me­ne­zie. A po­tem wy­star­czy­ło po­słać mu ty­siąc peso wraz z kar­tecz­ką, z ad­re­sem tego ho­te­lu w Tu­xte­pec – przy­le­ciał tu jak mu­cha do gów­na, my­śląc, że ma no­we­go klien­ta na swój brud­ny to­war. A tu nie­spo­dzian­ka, my nie bie­rze­my, nie sprze­da­je­my i nie ku­pu­je­my, przy­kra spra­wa, zy­sku nie bę­dzie. Ale może bo­leć. Tyle zro­zu­miał od razu, bo chłop po­bladł na wi­dok mo­jej pięk­nej sio­strzycz­ki, kie­dy go­dzi­nę temu wszedł do po­ko­ju w tych swo­ich ża­ło­snych mo­ka­sy­nach z pod­krę­co­ny­mi no­ska­mi, de­ka­ty­zo­wa­nych dżin­sach i czer­wo­nej roz­cheł­sta­nej ko­szu­li w sty­lu bu­cho­nes.

– Je­steś, Pe­dro, śmie­ciem, ale nic ci nie zro­bię, wyj­dziesz stąd, tak jak wsze­dłeś, tyl­ko mu­sisz naj­pierw prze­pro­sić moją sio­strę. Taka drob­nost­ka, któ­rą chy­ba je­steś jej wi­nien – mó­wię do nie­go ci­cho i pra­wie uprzej­mie. A jemu tyl­ko śli­na z ust ście­ka na pod­ło­gę.

Eks­cy­tu­je mnie spo­kój Ro­si­ty. Leży na łóż­ku i kart­ku­je fol­der tu­ry­stycz­ny, któ­ry ktoś tu przed nami zo­sta­wił. Na­wet nie pa­trzy na za­plu­ty, spo­co­ny, brud­ny pysk In­dia­ni­na. Nie ro­zu­miem, jak ten śmieć mógł być tak głu­pi, żeby ją za­cze­pić. Brak in­stynk­tu. I sa­mo­kry­ty­cy­zmu też. A Rosa roz­kosz­nie się prze­cią­ga.

We mnie spo­ko­ju nie ma. Nig­dy. Mu­szę dzia­łać, bez­czyn­ność to dla mnie śmierć.

– Oj Pe­dro, nie roz­cza­ro­wuj mnie. To chy­ba ko­rzyst­ny dla cie­bie układ? Mó­wisz prze­pra­szam i ha­sta lu­ego, nikt nie bę­dzie ży­wił do cie­bie ura­zy. Zo­sta­nie ci wy­ba­czo­ne, zwłasz­cza że przy­je­cha­łeś tu do nas sam, z wła­snej woli. Do­ce­niam trud. Ale nie lu­bię zwle­kać, więc ra­dzę, po­spiesz się, bo go­tów je­stem po­my­śleć, że nie trak­tu­jesz mo­jej sio­stry z na­le­ży­tym re­spek­tem. A może tak wła­śnie jest, co? Może wciąż uwa­żasz, że to ulicz­na dziw­ka? Może my­ślisz, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, że nie mu­sisz za nic prze­pra­szać? Ro­bię się zły, Pe­dro, kie­dy mil­czysz. Wiesz, co ro­bię, jak je­stem zły? Wiesz co? Kur­wa, za­raz się prze­ko­nasz.

Prze­szklo­ne roz­bie­ga­ne czar­ne oczy i char­kot. To nie są prze­pro­si­ny. A mnie Pe­dro już bar­dzo nu­dzi.

– Za­po­mnia­łeś ję­zy­ka, Pe­dro? Sko­ro za­po­mnia­łeś, to pew­nie nie jest ci on już po­trzeb­ny.

Przy­go­to­wa­łem się na ten mały te­atrzyk, show, spe­cjal­nie dla mo­jej Ro­si­ty. Pe­dro Xi­me­nez w roli gwiaz­dy. Ob­cę­gi ko­wal­skie w roli re­kwi­zy­tu. Ja w dru­go­pla­no­wej roli opraw­cy.

– Nasz mały Pe­dro prze­pro­si czy za­śpie­wa? – py­tam szep­tem i po­ka­zu­ję mu no­wiut­kie, ku­pio­ne wczo­raj w skle­pie że­la­znym szczyp­ce do cię­cia prę­tów. Mają dłu­gie po­ma­rań­czo­we rącz­ki, a na koń­cu ru­cho­me czar­ne ostrze, twar­de i moc­ne. On plu­je i dy­go­ce, pró­bu­je coś wy­beł­ko­tać, za­sło­nić się rę­ko­ma, ale na­wet nie ma siły za­ci­snąć dło­ni, bez­wol­ny i sła­by jak szma­cia­na lal­ka. – Bied­ny brzyd­ki Pe­dro nie­mo­wa. Za­szczał de­ka­ty­zo­wa­ne dżin­sy.

Wpy­cham mu na­rzę­dzie do gar­dła, a on tyl­ko wy­trzesz­cza oczy, bo na­wet zę­bów nie jest w sta­nie za­ci­snąć, roz­sze­rzam szczę­kę i chwy­tam w klesz­cze obrzy­dli­wy ró­żo­wy ję­zor. Klik i już po wszyst­kim. Pe­dro za­le­wa się krwią i mdle­je.

Dur­nie nie za­słu­gu­ją na li­tość. Dur­ni trze­ba ka­rać, żeby na­bie­ra­li wię­cej roz­sąd­ku.

– Mu­si­my kie­dyś znów po­je­chać na pla­żę Escon­di­da, są tam te­raz chat­ki do wy­na­ję­cia – Ro­si­ta od­ry­wa się od fol­de­ru, ma naj­pięk­niej­szy na świe­cie uśmiech i ni­cze­go nie po­tra­fię jej od­mó­wić.

– Oczy­wi­ście sio­strzycz­ko, po­je­dzie­my tam choć­by i w przy­szłym ty­go­dniu – z wdzięcz­no­ścią się uśmie­cha.

Ze­mdla­łe­go i cuch­ną­ce­go mo­czem Pe­dro cią­gnę do ka­bi­ny prysz­ni­co­wej, otwie­ram zim­ną wodę, niech się tro­chę od­świe­ży i ocu­ci. Ucię­ty ję­zyk wrzu­cam do ki­bla i spusz­czam wodę.

– Chodź Muxo – wo­łam kot­kę, któ­ra wła­śnie ze­szła z fo­te­la i ob­wą­chu­je nie­wiel­ką pla­mę krwi na wy­kła­dzi­nie. – To nie­do­bre, chodź, do­sta­niesz cia­stecz­ko.

Muxo to moja ra­dość, moja mi­łość, mój raj. Wtu­lam twarz w jej pach­ną­ce gwiaz­da­mi fu­ter­ko. Drob­na, z czar­nym ak­sa­mit­nym no­skiem i dłu­gi­mi wi­bry­sa­mi, je­den nie­pa­rzy­sty za­baw­nie za­krę­ca jej się nad brwią, ma cie­ka­we świa­ta, pięk­ne oczy, źre­ni­ce jak ob­sy­dian i tę­czów­ki jak ja­de­it, per­fek­cyj­ne po­łą­cze­nie barw. Pło­we pu­cha­te fu­ter­ko, na każ­dej łap­ce bia­łe skar­pet­ki i ta­kie śmiesz­ne wło­ski wo­kół pa­zur­ków. Czar­ny ogon jest roz­ło­ży­sty jak u wie­wiór­ki. Moja pięk­na dziew­czyn­ka. Nig­dy się nie roz­sta­je­my.

Wkła­dam Muxo do wy­ście­lo­nej mię­ciut­kim po­sła­niem klat­ki. Czas na nas. Ro­si­ta od­kła­da fol­de­ry, po­pra­wia bia­łą bluz­kę, któ­ra sek­sow­nie opi­na się na tych pier­siach twar­dych i gład­kich jak mar­mur. Kil­ko­ma szyb­ki­mi ru­cha­mi za­pla­ta war­kocz, szmin­ku­je usta. Do to­reb­ki wsu­wa Col­ta Py­thon 357, broń, któ­rą mo­gła­by na wy­lot prze­strze­lić ścia­nę, za­baw­ka w sam raz dla mło­dej damy. Ga­si­my świa­tło, pod prysz­ni­cem po­zo­sta­wiam le­cą­cą wodę. Prze­krę­cam klucz, opusz­cza­my po­kój nu­mer 20 ho­te­lu Mi­ra­dor.

***

W Ri­car­dzie naj­bar­dziej ce­nię jego po­czu­cie hu­mo­ru. Uwiel­biam ob­ser­wo­wać, jak z tru­dem opa­no­wu­je roz­sa­dza­ją­ce go emo­cje. Jest wul­ka­nem, ale nig­dy nie wpa­da w pa­ni­kę. Na moim bra­cisz­ku za­wsze mogę po­le­gać i znam go le­piej niż samą sie­bie. Do­brze jest mieć bliź­nia­ka.

Scho­dzi­my do ma­łe­go zim­ne­go holu tego ob­skur­ne­go ho­te­lu. On idzie przo­dem, sprę­ży­stym kro­kiem, mę­ski, do­brze zbu­do­wa­ny, zde­cy­do­wa­ny. W holu kli­ma­ty­za­cja usta­wio­na na máxi­mo, ko­ścio­trup by tu za­marzł, ale ge­ko­no­wi, któ­ry śpi na ścia­nie, naj­wy­raź­niej nic nie prze­szka­dza. Muxo, kot­ka Ri­car­da, na punk­cie któ­rej ma fio­ła, miau­czy nie­spo­koj­nie w klat­ce. Uro­dzi­ła się na jego rę­kach i wy­kar­mił ją, po­da­jąc jej do pyszcz­ka przez strzy­kaw­kę mle­ko dla nie­mow­ląt. Nig­dzie się bez niej nie ru­sza, po kie­sze­niach nosi ko­cie cia­stecz­ka, a ja na wszyst­kich ciu­chach mam ko­cie kła­ki. Jest jed­nak coś uro­cze­go w tym jego przy­wią­za­niu do zwie­rza­ka, trak­tu­je ją tak, jak­by była jego dziec­kiem.

– Bu­enos días se­ñor Ro­dri­gu­ez – sta­ry ka­rzeł­ko­wa­ty por­tier z bro­daw­ką na no­sie szcze­rzy po­żół­kłe od ty­to­niu zęby. – Jak się pań­stwu spa­ło?

– Do­sko­na­le – od­po­wia­da z uśmie­chem mój bra­ci­szek, pod­krę­ca wąsy i wrę­cza por­tie­ro­wi klucz, od­li­cza bank­no­ty, czte­ry­sta peso, po chwi­li do­da­je jesz­cze pięć­dzie­siąt. – Tro­chę na­bru­dzi­li­śmy w po­ko­ju, zna­czą­co pusz­cza do star­ca oko, pro­szę prze­ka­zać to ode mnie sprzą­tacz­ce, gdy już opo­rzą­dzi po­kój.

– Sí se­ñor – ka­rzeł znów szcze­rzy żół­te zęby i bie­gnie otwo­rzyć przed nami drzwi.

Na ze­wnątrz ośle­pia słoń­ce i ude­rza w nas fala wil­got­ne­go cie­pła. Próg ho­te­lu Mi­ra­dor to jak­by wro­ta do in­ne­go świa­ta. Wkła­dam szyb­ko oku­la­ry z fil­trem flu­ore­scen­cyj­nym, prze­cie­ram oczy, bo zmia­na na­tę­że­nia świa­tła jest bo­le­sna. Auto zo­sta­wi­li­śmy pod be­to­no­wym da­chem, w na­le­żą­cym do ho­te­lu bok­sie, mdli mnie od za­pa­chu gril­lo­wa­ne­go na uli­cy mię­sa, że też sprze­daw­ca tor­til­li mu­siał usta­wić się pod sa­mym wej­ściem do ga­ra­ży. Oby­dwo­je nie jemy mię­sa, bo mię­so śmier­dzi tru­pem. Zja­da­nie tru­pów to naj­lep­szy spo­sób, żeby sa­me­mu stać się tru­pem.

Na­sze auto ob­sia­dły oczy­wi­ście brud­ne dzie­cia­ki, nie mo­gło być in­a­czej. Od ty­go­dnia, od­kąd mamy zło­te­go mer­ce­de­sa, wszę­dzie to samo. Bu­dzi­my nie­zdro­wą sen­sa­cję, naj­wyż­szy czas po­zbyć się go i prze­siąść w coś mniej eks­tra­wa­ganc­kie­go. Oczy­wi­ście mer­ce­des był po­my­słem Ri­car­da, w po­przed­ni pią­tek skradł go we Flo­res, w Gwa­te­ma­li, ja­kie­muś mi­ni­stro­wi. Spor­to­wa li­mu­zy­na, do­pie­ro co we­szła na ry­nek, cał­kiem faj­na za­baw­ka, tyl­ko zbyt­nio rzu­ca­my się w oczy. Mi­ni­ster pew­nie do­stał go jako ła­pów­kę od któ­re­goś ze współ­pra­cu­ją­cych z es­ta­bli­sh­men­tem kar­te­li nar­ko­ty­ko­wych, wóz na­wet nie miał nu­me­ru re­je­stra­cyj­ne­go. Praw­do­po­dob­nie nig­dzie nie za­re­je­stro­wa­ny, nie­opo­dat­ko­wa­ny, nie­ubez­pie­czo­ny, szu­kaj wia­tru w polu. Ale kto szu­ka, ten w koń­cu znaj­du­je. Zde­cy­do­wa­nie czas naj­wyż­szy by się go po­zbyć.

Ri­car­do jest jak dziec­ko, te­raz za­kradł się i za­sko­czył brud­ne­go chło­pa­ka, któ­ry wlazł na ma­skę. Trzy­ma go wła­śnie za koł­nierz i przy­sta­wia mu do gło­wy lufę Ma­gnum 44. Mój bra­ci­szek uwiel­bia przed­sta­wie­nia. Chło­pak wy­ba­łu­sza prze­ra­żo­ne oczy i bła­ga o li­tość, wi­dzę, że jego ko­le­ga po­si­kał się ze stra­chu i stoi jak spa­ra­li­żo­wa­ny w żół­tej ka­łu­ży mo­czu. Resz­ta szcze­nia­ków ucie­kła. Ri­car­do robi groź­ną minę, od­su­wa chłop­cu pi­sto­let od gło­wy.

– Tym ra­zem do­sta­niesz tyl­ko na­ucz­kę, strze­lę w ko­la­no – mówi mu i ce­lu­je. Chło­pak nie­mal mdle­je ze stra­chu, a Ri­car­do wy­bu­cha śmie­chem, na­ci­ska ję­zy­czek spu­stu i pi­sto­let try­ska chło­pa­ko­wi w ko­la­no stru­mie­niem wody. Uwiel­biam po­czu­cie hu­mo­ru i ga­dże­ty mo­je­go bra­ta.

– Leć do domu sy­nek, strach ma wiel­kie oczy – śmie­je się do prze­ra­żo­ne­go chłop­ca i szar­manc­ko otwie­ra przede mną drzwi po stro­nie kie­row­cy. Sam sa­do­wi się obok, na­sta­wia kli­ma­ty­za­cję i włą­cza od­twa­rzacz CD, „Soy de ti”, śpie­wa­ją nasi za­pra­wie­ni w bo­jach krew­nia­cy z Si­na­loa. Los Ro­dri­gu­ez, nie­zła z nas ban­da. Głasz­czę czu­le bra­cisz­ka po jego twar­dych krót­kich wło­sach i z pi­skiem opon od­pa­lam mer­ca.

2.

So­bo­ta, 12 paź­dzier­ni­ka 1996,w samo po­łu­dnie, Tu­xte­pec

In­de­pen­den­cia. Mała za­tło­czo­na ulicz­ka, masa skle­pów, ba­rów i źle za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Z tru­dem zna­leź­li­śmy miej­sce, żeby się wci­snąć po­mię­dzy sta­re­go ca­dil­la­ca a pic­ku­pa za­ła­do­wa­ne­go skrzyn­ka­mi z cuch­ną­cą na słoń­cu ce­bu­lą, nie­ca­łe sto me­trów od nie­du­że­go od­dzia­łu Ban­co Az­te­ca, In­sti­tu­ción De Ban­ca Mul­ti­ple. Ro­si­ta chwi­lę po­pra­wia ma­ki­jaż i wło­sy, wy­glą­da pięk­nie. Ca­łu­je mnie w usta, uśmie­cha się i wy­cho­dzi, idzie dum­nie wy­pro­sto­wa­na, spodnie z de­li­kat­nej czar­nej skó­ry pod­kre­śla­ją jej nie­ska­zi­tel­ną fi­gu­rę. Zo­sta­ję z Muxo, bo kot­ka nie prze­pa­da za strze­la­niem, poza tym czas na to­a­le­tę. Mru­czy ra­do­śnie, gdy wyj­mu­ję ją z klat­ki, i przy­ty­ka do mo­jej twa­rzy wil­got­ny no­sek. De­li­kat­nie roz­cze­su­ję jej pu­cha­te fu­ter­ko.

Lu­dzie cza­sem py­ta­ją mnie, dla­cze­go kot, a nie pies?, z psem po­dró­żo­wać ła­twiej, koty przy­wią­zu­ją się do miej­sca. Nie lu­bię psów, nie mają ho­no­ru, na­mol­nie do­pra­sza­ją się uwa­gi, jak po­rzu­co­ne dzie­ci roz­pacz­li­wie do­ma­ga­ją się mi­ło­ści. To praw­da, koty lu­bią sta­łe miej­sce, ci­szę, spo­kój, lu­bią prze­sy­piać dłu­gie go­dzi­ny w cie­ple, ale Muxo nie zna tych przy­jem­no­ści, za­wsze jest przy mnie, za­wsze w ru­chu. I ak­cep­tu­je to w peł­ni. Tak jak ja, ma in­stynk­tow­ną po­trze­bę nie­za­leż­no­ści, prze­strze­ni. A jed­no­cze­śnie po­tra­fi się przy­wią­zać, pra­gnie bli­sko­ści i od­wza­jem­nia ją cie­płem, oka­zu­je mi­łość na swój nie­śmia­ły spo­sób. Ro­zu­mie­my się do­sko­na­le, sam je­stem nie­śmia­ły.

– Wiesz, że je­steś naj­ład­niej­szą kot­ką świa­ta? – py­tam i pa­trzę w te nie­zwy­kłe ja­de­ito­we tę­czów­ki, któ­re z bli­ska wy­glą­da­ją jak abs­trak­cyj­ne wi­tra­że, a ona mru­czy po­ta­ku­ją­co. Wie o tym do­brze, po­wta­rzam jej to każ­de­go dnia. Na dło­ni po­da­ję jej garść ło­so­sio­wych cia­ste­czek. Los Ro­dri­gu­ez śpie­wa­ją kor­ri­dę „El ran­che­ro que te besa”, śpie­wa­ją, że śmierć jest pew­na, ży­cie nie.

***

– Za­mknij drzwi i wy­wieś kar­tecz­kę „Prze­rwa w pra­cy” –mó­wię ły­se­mu gru­ba­so­wi w mun­du­rze straż­ni­ka ban­ku. – A po­tem po­łóż swo­ją pu­kaw­kę na pod­ło­dze i grzecz­nie ustaw się pod ścia­ną, to może nie od­strze­lę ci gło­wy. Lufę Py­tho­na wci­skam mu z ca­łej siły w tłu­stą mał­żo­wi­nę uszną. Ten kolt to jed­na z dwóch ro­dzin­nych pa­mią­tek, ja­kie zo­sta­ły po dziad­ku Pan­kra­cym. Pan­kra­cy Ro­dri­gu­ez nie­na­wi­dził dwóch rze­czy – swo­je­go imie­nia i wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Ko­chał wol­ność, boks, pre­rię i mu­stan­gi. Po­wie­si­li go je­sie­nią 1960 roku, w dniu, w któ­rym Mu­ham­mad Ali sto­czył pierw­szą za­wo­do­wą wal­kę bok­ser­ską. Mój wiel­ki srebr­ny Py­thon z ośmio­ca­lo­wą lufą to praw­dzi­we ar­cy­dzie­ło, je­den z pierw­szych, ja­kie wy­pro­du­ko­wa­no w tym mo­de­lu. Dzia­dzio lu­bił ta­kie cac­ka. Dru­gą pa­miąt­ką po nim jest Smith & We­sson ka­li­ber 44 z lufą 8 3/8 cala, ulu­bio­na pu­kaw­ka Ri­car­da. Oby­dwa z 1955 roku. Oby­dwa wciąż nie­za­wod­ne.

Straż­nik grzecz­nie robi to, o co go pro­szę. Lu­bię zmu­szać męż­czyzn do ule­gło­ści, ale ten to nie męż­czy­zna a sta­ra fajt­ła­pa. Strach w oczach, pot na czo­le, tłu­sta dupa i roz­le­wa­ją­cy się brzuch. Pew­nie nie­wie­le mu zo­sta­ło do eme­ry­tu­ry, może kie­dyś był po­li­cjan­tem, ale obe­rwał i go zwol­ni­li, ci ochro­nia­rze zwy­kle wcze­śniej pra­co­wa­li w po­li­cji, gdy wy­co­fu­je się prze­stra­szo­ny pod ścia­nę, wi­dzę, że wy­raź­nie uty­ka.

Nie­wiel­ki od­dział ban­ku jest pu­sty. Tak jak prze­wi­dzie­li­śmy. W tym par­nym upa­le nikt w po­łu­dnie nie robi nic po­nad to, co ko­niecz­ne. Urzęd­ni­cy sie­dzą w kli­ma­ty­zo­wa­nych po­ko­jach, ro­bot­ni­cy opier­da­la­ją się gdzieś w cie­niu drzew, pi­ja­cy, kur­wy i po­li­cjan­ci od­sy­pia­ją noc, tyl­ko han­dla­rze mają prze­je­ba­ne, kry­ją się pod mar­ny­mi pa­ra­so­la­mi i w ku­rzu uli­cy na­wo­łu­ją do swo­ich kra­mi­ków i gar­kuch­ni.

Zim­ne bia­łe wnę­trze wy­ło­żo­ne ta­ni­mi płyt­ka­mi, któ­re imi­tu­ją mar­mur, kli­ma­ty­za­cja oczy­wi­ście jak wszę­dzie – na ma­xi­mo, jak w kost­ni­cy. Ce­lu­ję w ka­sje­ra, któ­ry z pod­nie­sio­ny­mi wy­so­ko w górę rę­ko­ma wy­trzesz­cza oczy. Dło­nie mu drżą, ale nie bar­dzo. Ład­ny mło­dy chło­pak, pew­nie to jego pierw­sza pra­ca, ciem­no­skó­ry, w bia­łej ko­szu­li, z czar­ną pla­kiet­ką na pier­si, pod­cho­dzę bli­żej i od­czy­tu­ję na­pi­sa­ne tam imię.

– Nie bój się Lo­uis, ma­mu­sia nie zro­bi ci krzyw­dy, jak bę­dziesz grzecz­nym chłop­cem. Masz taką przy­jem­ną de­li­kat­ną bu­zię, na pew­no po­do­basz się dziew­czy­nom, co Lo­uis? – prze­czą­co kiwa gło­wą. – Może nie umiesz się do nich za­brać? Nie mia­łeś jesz­cze dziew­czy­ny, Lo­uis?

– Nie, pro­szę pani – chło­piec z wdzię­kiem spusz­cza gę­ste ciem­ne rzę­sy, pod­nie­ca mnie jego nie­win­ność.

– Mu­sisz się bar­dziej sta­rać, tro­chę śmia­ło­ści i zo­ba­czysz, że będą efek­ty. Wstań te­raz grzecz­nie, po­dejdź do pan­cer­nej sza­fy, tak, wła­śnie tej, któ­ra stoi wprost za tobą, nie mu­sisz się roz­glą­dać, masz ro­bić to, co ci mó­wię, otwórz sza­fę i włóż tyle pa­czek z bank­no­ta­mi, ile zmie­ści się do mo­je­go ple­ca­ka. Za­cze­kaj, chłop­cze, naj­pierw weź ple­cak – po­da­ję mu wiel­ki ple­cak tu­ry­stycz­ny Al­pi­nu­sa, moc­ny, czar­no-żół­ty, wczo­raj go wy­pa­trzy­łam, ma po­jem­ność czter­dzie­stu pię­ciu li­trów, a waży nie­speł­na pół­to­ra ki­lo­gra­ma. – Jesz­cze do­łóż do bocz­nych kie­sze­ni – mó­wię chłop­cu, bo ple­cak tak uszy­to, żeby po­mie­ścił jak naj­wię­cej roz­ma­itych dro­bia­zgów. A ob­wi­nię­te ban­de­ro­lą bank­no­ty to prze­cież dro­biaż­dżek. Lo­uis spraw­nie się uwi­ja.

Pa­trzę na straż­ni­ka, ale ten ni­cze­go nie kom­bi­nu­je, stoi ze spusz­czo­na gło­wą i wi­dać, że ma­rzy tyl­ko o tym, żeby wró­cić do domu na ko­la­cję. Nie zro­bi nic, pra­gnie tyl­ko, że­bym jak naj­szyb­ciej wy­szła. A mi się prze­cież nig­dzie nie spie­szy.

– Już wszyst­ko, pro­szę pani. Wło­ży­łem wszyst­ko, co było w sza­fie. Sześć­set ty­się­cy peso.

– To do­łóż jesz­cze to, co masz w ka­sie.

– Tak, pro­szę pani.

– Mo­ne­ty zo­staw, może ktoś bę­dzie po­trze­bo­wał drob­nych – śmie­ję się i na­rzu­cam na ra­mio­na cięż­ki już te­raz ple­cak. – Tyl­ko żad­ne­go alar­mu za­nim nie do­li­czysz do ty­sią­ca. Po­że­gnaj grzecz­nie ma­mu­się.

– Do­wi­dze­nia Se­ño­ra.

– Opo­wiedz dziew­czy­nom o na­pa­dzie na bank, zo­ba­czysz, ja­kie bę­dziesz miał bra­nie.

Chło­pak mil­czy, wzru­szam ra­mio­na­mi i wy­cho­dzę z łu­pem. Już w drzwiach sły­szę dzwo­nek alar­mu, idio­ta nie od­cze­kał ty­sią­ca se­kund, mło­dość jest nie­cier­pli­wa.

Od­wra­cam się i wi­dzę jego wy­stra­szo­ne oczy. Wie, że po­peł­nił błąd, wie, że za nie­go za­pła­ci, za­stygł jak spa­ra­li­żo­wa­ny, tyl­ko war­gi mu drżą. Cze­kam, aż z tru­dem prze­łknie śli­nę i strze­lam mu w sam śro­dek czo­ła, po­tęż­ny po­cisk roz­ry­wa czasz­kę nie­mal na dwie czę­ści. Żal chło­pa­ka, ale ta­kie są re­gu­ły gry. Miał szan­sę prze­żyć i stać się bo­ha­te­rem kil­ku pry­wa­tek. Pew­nie chciał wię­cej, ro­zu­miem go. Zgi­nął i bę­dzie bo­ha­te­rem ga­zet, a może na­wet te­le­wi­zji. Za ja­kiś czas być może wmu­ru­ją ta­bli­cę pa­miąt­ko­wą. Śmierć jest pew­na, ży­cie nie. Mło­dy Lo­uis prze­szedł wła­śnie do hi­sto­rii, a nie każ­de­mu dana jest taka szan­sa. Więk­szość umie­ra bez ja­kiej­kol­wiek tre­ści. Pa­trzę na spo­co­ne­go straż­ni­ka, ale ten trzy­ma roz­dy­go­ta­ne ręce w gó­rze i krę­ci bła­gal­nie gło­wą. Pusz­czam do nie­go oko. Prze­ży­jesz dziad­ku.

Na ze­wnątrz par­no i go­rą­co, a słoń­ce razi. Wkła­dam flu­ore­scen­cyj­ne oku­la­ry.

***

– Pójdź Muxo na swój ko­cyk – de­li­kat­nie ukła­dam kot­kę w klat­ce, gdzie ma swo­je za­ba­wecz­ki. Jej wy­cze­sa­ne fu­ter­ko wspa­nia­le lśni w słoń­cu. – Po­łóż się ko­cha­na, te­raz bę­dzie szyb­ka jaz­da.

Ro­si­ta idzie dum­nie wy­pro­sto­wa­na w na­szą stro­nę. Wo­kół wej­ścia do ban­ku zbie­ra się ge­sty­ku­lu­ją­cy, wzbu­rzo­ny tłum, od stro­ny Bo­ule­vard Be­ni­to Ju­arez sły­chać już ryk sy­ren po­li­cyj­nych. Ro­si­ta nie przy­spie­sza kro­ku, uwiel­biam jej spo­kój.