Strona główna » Obyczajowe i romanse » Baśnie i inne utwory prozą

Baśnie i inne utwory prozą

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03382-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Baśnie i inne utwory prozą

Bolesław Leśmian wypowiadał się w wielu rodzajach literackich. Znakomity poeta i eseista był także twórcą różnych rodzajów prozy. Prezentuje je trzeci tom Dzieł wszystkich.

Zebrane utwory zostały napisane we wczesnym, niesłychanie płodnym okresie jego twórczości, przed wydaniem Łąki (1920), od której zaczyna się czas powstawania jego najwybitniejszych dzieł poetyckich.

Pomieszczone są tu przede wszystkim baśnie, które – trzeba to powiedzieć wyraźnie – noszą w sobie cechy jego wielkiego pióra: Przygody Sindbada Żeglarza, Klechdy sezamowe, Klechdy polskie. Prezentujemy także małe utwory prozatorskie, „rozsypane” po czasopisamach, powstałe jeszcze przed napisaniem tomu Łąka. Są to m.in.: Jaś uzdrowiony, Legendy tęsknoty czy Satyr i Nimfa.

Dopełnienie tomu stanowi Leśmianowski przekład Opowieści nadzwyczajnych Edgara Allana Poe. Leśmian dokonał przekładu za pośrednictwem XIX-wiecznego tłumaczenia francuskiego, którego autorem był Charles Baudelaire. Wartość tego przekładu, a ściślej mówiąc – adaptacji, polega nie tylko na oddaniu niesamowitej atmosfery utworów Poego. Przekład może także stanowić materiał do studium porównawczego, na stosunkowo obfitym materiale, zasad słownictwa Leśmiana w prozie artystycznej i jego poezji.

Polecane książki

Właściwie nie ma człowieka, który byłby naprawdę zadowolony ze swojej pracy. Potwierdzają to oficjalne statystyki – ponad 85% osób czynnych zawodowo chciałoby zmienić miejsce pracy!Autorzy książki – Volker Kitz i Manuel Tusch – zbadali dokładnie, co unieszczęśliwia pracowników. Doszli do zadziwiając...
Z podatkowego punktu widzenia, w międzynarodowej grupie kapitałowej podlegającej różnym jurysdykcjom podatkowym, a tym samym odmiennym obciążeniom podatkowym, dokonuje się transakcji, między poszczególnymi jednostkami, które ukierunkowane są na przerzucanie dochodów (kosztów) tak, aby zmniejszyć (zo...
We wrześniu 2009 roku wskutek nagłego zatrzymania akcji serca 24-letnia córka bardzo znanego włoskiego dziennikarza, autora światowego bestselleru Tajemnice Jana Pawła II, zapada w głęboką śpiączkę. Ta straszna tragedia staje się jednak początkiem niewyobrażalnych pozytywnych wydarzeń.Za sprawą nieś...
Nikt nie powinien odkryć, co połączyło ją z najważniejszymi osobami w państwie Kiedy Greer Galloway ma piętnaście lat, spotyka Asha, który kradnie jej pierwszy pocałunek i rozkochuje ją w sobie na długi czas. Kilka lat później poznaje Embry’ego, który zostaje jej pierwszym kochankiem. Wkrótce jeden ...
Książka Zbigniewa Spyry jest jedną z nielicznych na polskim rynku publikacji podejmujących problematykę relacji międzyorganizacyjnych w kanale dystry­bucji w sposób tak kompleksowy i udokumentowany. Dla lepszego zrozumienia poruszanej problematyki Autor trafnie dobiera przykłady oraz umiejętnie wyko...
Realia, w których rozgrywa się akcja mojej społeczno — obyczajowo i po części autobiograficznej powieści poznałem w ciągu wieloletniej pracy w kombinatach rolnych czasu PRL-u. Nie wszystkie opisane historie i zdarzenia, osoby i imiona są wymyśloną fikcją literacką. Pisałem o niespełnionych marzeniac...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bolesław Leśmian

Opracowanie graficzne

Piotr Gidlewski

Na stronie przytytułowej zdjęcie z Archiwum Państwowego w Lublinie

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Jadwiga Piller, Magdalena Pabich

Księgarnia internetowawww.piw.pl

© Copyright by Jacek Trznadel, 2012

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2012

ISBN 978-83-06-03382-3

Skład wersji elektronicznejTomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

PRZYGODA WSTĘPNA

Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi, umierając, zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca – do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten – trafił. Nieraz, przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał niegdyś mego pradziada!

Po śmierci rodziców zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem, Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Co dzień niemal układał wiersze i odczytywał je potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je starannie przepłukiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem ludzkim, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przy tym, że gardło go wcale nie boli i że nie ma przeto potrzeby płukania gardła lekarstwem.

Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał.

Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro. Z tymi przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie, pisał swe wiersze.

Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze.

Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie po nieludzkich trudach i mękach ułożył wiersz następujący:

Morze – to nie rzeka, a ptak – to nie krowa!

Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!

Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!

Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!

Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,

Za stolikiem – morze, za morzem – Bóg wie co!

Napisawszy ten wiersz, wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:

– Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze to nie rzeka, a ptak – to nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem – morze, za morzem – Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje? Dlatego też napisałem: za morzem – Bóg wie co.

Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z tajemniczym lekarstwem, ażeby przepłukać gardło, nadwyrężone głośnym odczytaniem świeżo napisanego wiersza. Trudno uwierzyć, ile błędów gramatycznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w tak krótkim wierszyku! Zamiast rzeka, pisał żega, zamiast ptak, pisał bdag. Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać swego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł, że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć, wszakże powtórnie wiersz przeglądając, zaczął każde słowo o błąd podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że wreszcie, poprawiwszy bdaga na bdacha, zasnął snem nagłym, smacznym i pokrzepiającym.

Spał, kiwając się bezwolnie nad składanym stolikiem i co chwila pochrapując, bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.

Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnymi wstęgami rozszumiałych pian, zerwała się burza.

Wuj Tarabuk spał.

Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i wrzucił je do morza.

Wuj Tarabuk spał.

Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty znalazły się na dnie morskim wśród dziwacznych ryb i potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie papiery do morza. Były to – niestety! – wszystkie wiersze wuja Tarabuka, które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły i ociężałe od wypitej wody, poszły na dno w ślad za kałamarzem i piórem.

Morze, poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka, wzburzyło się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się nareszcie zbudził.

Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów, zaczął płakać i wrzeszczeć, i wyrywać włosy z głowy.

Płacząc, wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając pęki bujnych włosów, pobiegł z powrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką rękopisy swoje z głębiny morskiej powyławiać.

Odtąd wuj Tarabuk co dzień z wędką nad morze chadzał, lecz nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!

Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna ryba, zwana Diabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem, olbrzymią paszczą i strasznymi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Diabeł Morski, ujrzawszy rękopisy, zbliżył się do nich i zaczął uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów machnął gniewnie ogonem i zawołał:

– Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy! Na domiar złego w każdym słowie dwa do trzech błędów się ukrywa. Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który co dzień nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz ze srebrnym kałamarzem i złotym piórem! Może przestanie wreszcie tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca Sindbada i mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego kałamarza i złotego pióra, aby napisać list do Sindbada. Poproszę mojej dobrej znajomej Ryby Latającej, żeby ten list Sindbadowi wręczyła.

Diabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis, którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta, i zaczął szybko złotym piórem pisać na pustej stronie.

Wiem o tym wszystkim, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy otrzymałem list od Diabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się, że działo się właśnie tak, a nie inaczej.

Siedziałem w oknie otwartym i patrzyłem przez okno w niebiosy, na których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami.

Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważniej wpatrywać się w księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili ujrzałem w powietrzu Rybę Latającą.

Jej skrzydła, podobne do ogromnych skrzeli, srebrzyły się w księżycu. Poruszała nimi powoli i z trudem. Nie była snadź przyzwyczajona do lotu nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu.

Leciała jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem, jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając dech, utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru. Leciała wprost ku mnie.

Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła z powrotem i wkrótce znikła mi z oczu.

Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i starannie, lecz z okropnymi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka. Poznałem od razu charakter jego pisma i nie chcąc odczytywać nudnego i głupiego wiersza, odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego stronę.

Na drugiej stronie, u góry, olbrzymimi literami czernił się napis:

Wielmożny Sindbad

w Bagdadzie

Niżej, pod tym napisem, znajdował się list do mnie, treści następującej:

Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!

Choć się burza zerwała i fala się kładzie

Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i ciszę,

Ja – mimo burz i wichrów – list do ciebie piszę.

Nazywają mnie ludzie Diabłem Morskim, ale

Choć jestem Morskim – Diabłem nie czuję się wcale.

Przeciwnie – jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,

Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.

Nie sądź mnie po pozorach ani po wyglądzie,

Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz – na lądzie,

Ja połykam je żywcem, ty – po usmażeniu.

Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,

Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,

Z tą różnicą, że nie mam tak jak ty, kucharza.

Ja wolę ryby z morza, ty – ryby z patelni,

Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu – dzielni.

Mimo to nikt cię Diabłem dotąd nie przezywa,

A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!

Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko

Nie męczy mnie, nie boli tak, jak to przezwisko!

Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,

By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!

Przysięgam ci, że diabłem nie jestem i wolę

Pływać w morzu niż w ogniu piekielnym lub smole.

Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.

Piszę ten list z powodu, iż wicher – włóczęga,

Który na brzegu przygód byle jakich szuka,

Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,

Słynny srebrny kałamarz, tudzież złote pióro.

Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,

I pod wodą papiery widząc niespodzianie,

Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,

A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.

Przeczytałem – i dotąd od gniewu i zgrozy

Trzęsę się, bo doprawdy, w życiu po raz pierwszy

Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!

Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!

Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie,

Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa

Więcej ma w sobie sensu, niźli jego głowa!

Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem,

Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?

Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,

Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?

Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja –

Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?

Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?

Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.

Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie,

I Królewna stęskniona, co z urody słynie,

I skarby, i przepychy, i dziwy, i czary!

Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,

Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki,

I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki –

Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!

Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!

Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,

Kochający cię szczerze – twój druh –

Diabeł Morski

Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, ażeby Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i słuszne, i ponętne. Od dawna mi się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragnąłem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany w świetle księżyca, oczarował mnie przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku księżycowym i tak mnie upajało, żem poczuł w końcu zawrót głowy. Każda litera wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bez wątpienia list ten był zaklęty, a treść jego mimo dobrodusznych pozorów – była naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mnie do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją odpowiedź.

Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła z powrotem do morza.

Całą noc przesiedziałem przy oknie w głębokiej zadumie.

Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych rękopisów.

Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:

– Dzieńdo…

Miało to znaczyć: dzień dobry. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowitych i niedokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę.

– Dzień dobry – odrzekłem – jakże się spało tej nocy wujowi?

– Jaknaj… – odpowiedział wuj Tarabuk.

Miało to znaczyć: jak najgorzej, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.

– Muszę się z wujem pożegnać! – rzekłem głosem stanowczym. – Dziś w nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma co przeciw temu?

– Nie – odpowiedział wuj.

Nie – było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie rękopisów wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.

Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.

– Wuju! – zawołałem. – Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza wszystkie swoje rękopisy!

Wuj Tarabuk ucałował mnie w czoło i rzekł głosem złamanym:

– Weso…

Miało to znaczyć: wesołej podróży!

Po czym wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak kroczył w stronę morza, potrząsając wędką.

Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest miastem portowym i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie strony świata.

W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane. Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę powierzchnię białymi skrzydłami.

Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność.

Nade mną – niebo, pode mną – morze, przede mną – dal nieznana i niezbadana.

Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczytać. Czytałem go, upajając się każdym słowem, i tak przy tym wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:

– Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz rękami?

– List Diabła Morskiego – odrzekłem ze szczerością i prostotą.

– Co? – spytał znowu zdziwiony kapitan. – Zdaje mi się, żem nie dosłyszał twej odpowiedzi?

– List Diabła Morskiego – powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością i z jeszcze większą prostotą.

PRZYGODA PIERWSZA

Kapitan, posłyszawszy moją odpowiedź, rzekł, przyglądając mi się uważnie:

– Mówili mi nieraz moi marynarze, że Diabły Morskie umieją czytać i pisać. Nie wierzyłem dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak przekonywam się naocznie, iż twierdzenia moich marynarzy były prawdziwe. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi pozwolił ten list przeczytać, o ile ma się rozumieć, nie zawiera on jakichś tajemnic osobistych.

– Chętnie zaspokoję twą ciekawość, kapitanie – odrzekłem, podając mu list – list ten przyniosła mi w pysku Ryba Latająca, gdym siedział przy otwartym oknie mego pałacu.

Kapitan przeczytał list i zawołał jednego z najstarszych marynarzy.

– Mam w ręku list Diabła Morskiego – rzekł do marynarza. – Ponieważ jesteś doświadczony, więc powiedz, czy obecność takiego listu na okręcie przynosi szczęście czy też nieszczęście?

– Nieszczęście – odparł stary marynarz głosem poważnym i ponurym.

– Cóż tedy mam uczynić z tym listem? – spytał kapitan.

– Wrzuć co prędzej do morza! – powiedział marynarz.

– Sindbadzie! – zawołał kapitan. – Musisz się zgodzić na to, że cię pozbawię tego listu.

– Zgadzam się na to, kapitanie! – odrzekłem natychmiast. – Miałbym przez całe życie wyrzuty sumienia, gdybym był nieświadomym sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.

Kapitan wrzucił list do morza. List, zamiast płynąć po wodzie, zaczął się kurczyć, prężyć, przeskakiwać z fali na falę, aż wreszcie sam się złożył w dwoje, potem w troje, potem w czworo i nagle zaszumiał, zaszeleścił, zamienił się w pianę morską i rozpłynął się w nic na powierzchni fali. Marynarz spojrzał spode łba na mnie i rzekł ponuro:

– Gdybyś ten list zachował przy sobie, zginąłbyś po kilku godzinach podróży wraz z całą załogą. Teraz, po wrzuceniu listu do morza, czekają cię przygody, nieszczęścia, niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Bardzo mi się nie podoba, że otrzymujesz listy od Diabła Morskiego, ale przypuszczam, że jesteś niedoświadczony i nie znasz się na Diabłach Morskich ani na ich listach.

Nic nie odpowiedziałem marynarzowi, tylko spojrzałem na kapitana, czekając, co powie. Czułem bowiem, że marynarz spogląda na mnie podejrzliwie i posądza mnie o jakieś tajemnicze konszachty z Diabłem Morskiem. Kapitan też to spostrzegł i rzekł do marynarza:

– Nie patrz tak podejrzliwie na tego młodzieńca, gdyż ręczę ci za jego niewinność. Gdyby miał jakieś złe zamiary, ukrywałby przed nami list Diabła Morskiego; tymczasem wyznał mi sam z zupełną szczerością i prostotą, że czyta list Diabła Morskiego i powtórzył to wyznanie dwa razy z rzędu.

Uspokojony słowami kapitana, marynarz się oddalił, lecz całej załodze opowiedział natychmiast o tym, co się stało. Toteż wszyscy, prócz kapitana, zaczęli się boczyć na mnie i unikać mego towarzystwa.

Z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić ani nawet przelotnej rozmowy nawiązać. Nawet obiad spożyłem osobno, nie zaś przy stole ogólnym, ponieważ załoga zażądała zupełnego usunięcia mej osoby od zebrań wspólnych. Słyszałem tylko gwar i śmiechy przy stole, lecz nie miałem prawa zasiąść do tego stołu.

Kapitan wytłumaczył mi, iż musiał ustąpić żądaniu załogi, aby nie drażnić marynarzy.

Samotny więc stałem w kącie pokładu i patrzyłem na morze, które wzbierało szafirową falą, spienioną na grzbiecie. Fala była wysoka, lecz obszerna. Okręt kołysał się na niej powoli, to wbiegając na jej grzbiet sprężony, to zsuwając się z tego grzbietu w dół, aby się znów na następną falę przedostać.

Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach fal. Pogoda była cudowna. Wiatr, który wzdymał nasze żagle, ustawał. Nadchodziła powoli, nieznana mi dotąd, nieruchoma, drętwa Cisza Morska.

Fale się co chwila zmniejszały, powierzchnia morza wygładzała się coraz bardziej.

Stałem wciąż na pokładzie i upajałem się pogodą.

Nagle posłyszałem niespokojny ruch całej załogi.

Obejrzałem się za siebie.

Tłum marynarzy roił się na pokładzie, mrucząc i ponuro spoglądając w czyste, pogodne niebiosy. Znać było po nich trwogę i niepokój.

Nie mogłem zrozumieć, skąd ta trwoga i ten niepokój. Wszakże niebo było czyste – bez chmury, bez skazy. Pogoda utrwaliła się na długo. Żadna burza nie groziła naszemu okrętowi.

Upajałem się słońcem i ciszą, ze zdziwieniem patrząc na zatrwożonych widokiem pogodnego nieba marynarzy. Kapitan stał pośród nich i z taką samą trwogą, przyglądając się niebiosom, coś mówił czy też wydawał jakieś rozkazy.

Stałem na końcu pokładu i nie mogłem dosłyszeć głosu kapitana. Zaciekawiony jednak ogólnym zgiełkiem i niepokojem, zbliżyłem się nieco, aby pochwycić słowa kapitana.

– Nie spodziewałem się takich przeszkód i takiej przewłoki – mówił kapitan – miałem nadzieję, a nawet pewność, że los będzie sprzyjał okrętowi. Tymczasem musimy się pogodzić z nieszczęściem, które na nas spada. Nieszczęście to jest zbyt widoczne, aby można było o nim wątpić. Wicher co chwila ustaje, powierzchnia morza wygładza się z niezwykłym pośpiechem, fala za falą znika i zamiera. W powietrzu zaczyna dzwonić straszna, groźna, przeraźliwa i gniewna Cisza Morska. Jeszcze chwila – a wszelki powiew zamrze, żagle znieruchomieją i zamiast się wzdymać, zwisną bezsilnie. Okręt zatrzyma się, jak skamieniały, w tej martwocie i w tym bezruchu. Będziemy zmuszeni stać w miejscu dopóty, dopóki wiatr lada jaki nie przyjdzie nam z pomocą. Wolę burzę niż tę Ciszę Morską. Z burzą można walczyć, z ciszą walka jest niemożliwa.

Zrozumiałem teraz, że pogoda i cisza, którą się tak upajałem, jest groźnym dla okrętu wypadkiem. I rzeczywiście, wiatr z każdą chwilą bezsilniał, a żagle wzdymały się coraz słabiej, niechętniej i niedołężniej.

Dalszy ciąg rozmowy pomiędzy kapitanem a marynarzami napełnił mnie przerażeniem. Stary ów bowiem marynarz, który list Diabła Morskiego kazał wrzucić do morza, rzekł głosem ponurym, wskazując mnie palcem i zwracając się wprost do kapitana:

– Ten nieznajomy jest przyczyną naszego nieszczęścia. Nie podoba mi się bardzo jego korespondencja z Diabłem Morskim. Gdybym był kapitanem, kazałbym go wrzucić do morza wraz z listem Diabła Morskiego. Obecność tego człowieka na okręcie może być przyczyną tysiąca nieszczęść i przypadków.

Dreszcz przeszył mnie od stóp do głowy. Czułem, że blednę, i z przerażeniem spojrzałem w głębinę morską, która z porady starego marynarza mogła za chwilę stać się moim grobem. Z biciem serca jąłem nasłuchiwać odpowiedzi kapitana, od której życie moje zawisło.

Kapitan zmarszczył brwi, zamyślił się głęboko i milczał. Milczał tak długo, że milczenie jego stawało się dla mnie tak samo groźne, jak Cisza Morska dla okrętu. Im dłużej milczał, tym większy niepokój mnie ogarniał. Zataiłem dech, natężyłem słuch – i czekałem. Zdawało mi się, że na czas jego milczenia przestałem istnieć.

Wreszcie kapitan rzekł po długim namyśle i po jeszcze dłuższym milczeniu:

– Nie masz słuszności, mój stary i wierny marynarzu. Młodzieniec ten nie jest ani złym człowiekiem, ani przebiegłym czarnoksiężnikiem na usługach Diabła Morskiego. Otrzymał ów list przypadkowo, a ponieważ list był do niego adresowany, więc odebrał go i zachował przy sobie, nie domyślając się nawet niebezpiecznych wpływów tego listu. Wyraz twarzy tego młodzieńca, jego zachowanie się, dźwięk głosu, a przede wszystkim szczerość i prostota – aż nadto świadczą o jego szlachetności. Nie tylko nie wrzucę go do morza, lecz zabraniam całej załodze urażać go lub czynić mu cokolwiek złego.

Odpowiedź kapitana przywróciła mi spokój. Odetchnąłem swobodniej. Byłem uratowany. Przeklinałem w duchu Diabła Morskiego, który przysyłką tego listu naraził mnie na samym wstępie podróży na nieprzychylność marynarzy i na możliwość utonięcia w głębinie morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobroć kapitana, wrzucono by mnie niechybnie do morza. Miał słuszność stary marynarz, że za przyczyną listu diabelskiego czyhają na mnie niebezpieczeństwa i przygody.

Uspokojony odpowiedzią kapitana, usunąłem się znów na koniec okrętu i spojrzałem na morze. Cisza Morska wzrastała, olbrzymiała, napełniając powietrze coraz większą martwotą. Okręt płynął jeszcze, ale coraz zwalniał biegu.

Nagle usłyszałem gromadny i radosny krzyk marynarzy: – Wyspa! Wyspa!

Spojrzałem przed siebie i rzeczywiście zobaczyłem w pobliżu zieleniejącą na powierzchni morza małą wysepkę.

Okręt, ostatnim wysiłkiem żagli pchnięty, zbliżył się do wysepki i zatrzymał się nagle bez ruchu. Nie było nadziei na to, aby popłynął dalej. Cisza Morska znieruchomiła go zupełnie.

Musieliśmy więc stać w miejscu i czekać, aż wiatr jakikolwiek nadejdzie.

Część załogi, znudzona bezczynnym wyczekiwaniem wiatru na pokładzie, postanowiła przedostać się na wyspę, aby tam spędzić czas wyczekiwania.

Kilkunastu marynarzy wysiadło natychmiast i zaroiło się na wyspie.

Wysiadłem i ja za ich przykładem, aby zwiedzić wyspę. Po raz pierwszy bowiem w życiu widziałem wyspę na morzu.

Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy, czy też pukania, podobne do bicia serca.

Ponieważ marynarze trzymali się z dala ode mnie, więc samotny błądziłem po wyspie. Zaszedłem na sam jej koniec i stanąłem na brzegu.

Wyspa była pokryta dziwacznymi wodorostami i krzewami. Niektóre krzewy były tak gęste i wysokie, że z łatwością mogłem się w nich ukryć. Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale, a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawo-złotym płomieniem, w którym się kędzierzawiły ruchliwe kłęby burego dymu.

Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.

Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.

Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy posiadają grunt krwisty.

Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.

Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono lub pieczono.

I rzeczywiście zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.

Po chwili zauważyłem, że pod wpływem żarów ogniska cała wyspa zaczyna kurczyć się, poruszać i chwiać się w swoich posadach.

Przyłożyłem znów ucho do ziemi i dosłyszałem szybsze i gwałtowniejsze uderzenia zagadkowego serca, podobne tym razem do niespokojnych uderzeń młota o kielnię.

Grunt zakołysał się pode mną i usłyszałem nagle głos kapitana, stojącego na przodzie okrętu:

– Co tchu opuścić wyspę! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba! Cielsko jego pogrąża się w morzu! Utoniecie wszyscy!

Na ten okrzyk kapitana marynarze w okamgnieniu przedostali się z domniemanej wyspy na okręt. Nagły i niespodziany wicher powiał od północy. Żagle się wzdęły i okręt począł szybko odpływać.

Ponieważ byłem na samym końcu olbrzymiego cielska, pokrytego wodorostami, więc nie zdążyłem wraz z tłumem marynarzy dobiec do okrętu.

Kilka razy krzyknąłem, wołając o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Może wicher zagłuszył dźwięki mego głosu, a może marynarze chcieli się mnie pozbyć i udawali, że wołań mych nie słyszą.

Kapitana zaś nie było już na pokładzie. Zszedł zapewne do kajuty. Okręt odpływał tak szybko, że po chwili widniał mym oczom jak łódź drobna, mnóstwem żagli białych nadmiernieoskrzydlona. Zostałem sam na rozedrganym i kołyszącym się cielsku wieloryba.

Znikąd ratunku, znikąd pomocy!

Ognisko wciąż się jeszcze żarzyło i powiewało coraz to innym jęzorem błękitnawo-złotego płomienia.

Byłem na tyle przytomny, żem podbiegł do ogniska, aby zadeptać i zagasić jego żary, które parzyły boleśnie drgające cielsko wieloryba, zmuszając go do zanurzenia się w bezdeni morskiej wraz ze mną, jedynym mieszkańcem tej potwornej wyspy!

Było już wszakże za późno! Wieloryb zaczął się pogrążać w morzu. Pogrążał się z wolna. Pierwsza fala wpadła na jego grzbiet i zagasiła ognisko.

Zbolałe i sparzone cielsko wieloryba odetchnęło z rozkoszą pod moimi stopami, czując ochłodę w miejscu, gdzie przed chwilą żarzyło się okrutne i nieznośne ognisko.

Wieloryb wciąż się pogrążał. Woda dochodziła mi do kostek, a potem kolejno sięgnęła pasa i ramion… Już tylko głowa sterczała mi nad powierzchnią morza. Zrozumiałem, że za chwilę czeka mnie śmierć w głębinie morskiej. Straciłem przytomność, ale wnet ją odzyskałem.

Błyskawicznie przemknęła mi przez głowę, sterczącą jeszcze ponad wodą, myśl pochwycenia dłonią jednej z belek, zostawionych przez marynarzy na grzbiecie wieloryba.

Belki te pływały bezładnie, unosząc się na wezbranych falach i uderzając się wzajem o siebie.

Obojgiem dłoni uczepiłem się kurczowo największej belki – i w tej chwili uczułem, że cielsko wieloryba usunęło mi się spod nóg i pogrążyło się w głębinie morza.

Zawisnąłem nad otchłanią wodną, ściskając rękami belkę, która mnie trzymała na powierzchni, ratując od zatonięcia.

Coraz większy i potężniejszy wicher dął od północy, miotając mną po morzu, jak źdźbłem lichej słomy. Uderzał we mnie raz po razie i wyszarpywał mi z dłoni belkę. Trzymałem ją wszakże tak mocno, że najsroższa burza nie potrafiłaby z rąk mi jej wytrącić.

Wicher gnał mnie w stronę południa. Fale to wznosiły się ku górze, to opadały pode mną. Wznosiłem się i opadałem wraz z falami. Płynąłem za wichrem, nie wiedząc, dokąd mnie niesie.

Płynąłem tak dzień cały, żadnych brzegów, żadnych lądów nie widząc przed sobą. Nic – tylko morze i morze, bez końca, bez kresu, bez granic.

Nastała noc. Pociemniało morze, pociemniała naokół woda, w której przebywałem, niesiony wichrem ślepym i bezrozumnym. Zamiast morza – widziałem teraz ciemność bez końca, bez kresu, bez granic. Zdawało mi się, że nie woda, lecz ciemność wzbiera pode mną, pieni się, szumi, ogarnia mnie i unosi nie wiadomo dokąd.

Bałem się, że wicher rzuci mną o skałę lub rafę podwodną i zmiażdży mnie po ciemku, zanim zdołam zrozumieć, co się ze mną stało.

Z rozpaczą i przerażeniem wyczekiwałem świtu. Dusza moja i oczy spragnione były jednego choćby promienia słońca, który swym brzaskiem nieśmiałym dzień zapowiada.

Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym promieniu, o tym brzasku, o tym poranku, który zaświta w niebiosach i rozwidni ciemność dokolną.

Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.

Zaświtał nieśmiało, bladym, zielono-złotym promieniem na szarym, zimnym obłoku.

Morze z lekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że mogły widzieć to, na co patrzyły. Otucha wstąpiła mi do serca.

Ścisnąłem mocniej belkę – jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę mego smutku i mej podróży. Wicher nie ustawał i gnał mnie wciąż w stronę południa.

Słońce ukazało spoza obłoku swój rąbek złoty, a potem pół tarczy, aż wreszcie cała tarcza słoneczna zazłociła się na niebie.

Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały z dala przed sobą brzegi wyspy nieznanej, pokryte zielenią drzew olbrzymich.

Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.

Uczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi, które są cząstką matki ziemi, mojej rodzicielki. Wicher gnał mnie właśnie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej zieleni.

Zbliżałem się do wyspy z szybkością niemal błyskawiczną.

Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdym wyspę zobaczył, a już dosięgałem jej brzegów. Po chwili belka jednym końcem uderzyła o brzeg wyspy. Chwyciłem dłonią za krzew, który ponad brzegiem zwisał, i wypełzłem z morza na wyspę.

Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą.

Ucałowawszy tę ziemię, wstałem, aby się rozejrzeć dokoła.

Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni.

Jedne biegły, powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma pełnymi zdziwienia.

I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei.

Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.

Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się uda znaleźć kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić.

Uszedłszy sporo kroków, postrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty siedziało kilkunastu ludzi, bogato ubranych.

Zauważyli mnie od razu i wybiegli z groty, aby mnie zatrzymać.

– Stój! – zawołał jeden z tych ludzi – skąd idziesz i dokąd?

– Idę wprost z morza – odrzekłem – zaś dokąd idę – nie wiem.

– Jesteś zapewne cudzoziemcem?

– Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą śmierci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie – opowiem wam, co się ze mną działo.

– Opowiedz! – zawołali wszyscy chórem. – Lubimy pasjami wszelkie opowiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej minut pięć. Teraz jest godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i pięć minut czasu.

– Wystarczy mi to najzupełniej! – odrzekłem i zacząłem im opowiadać po kolei wszystko, com przeżył od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali uważnie, dziwiąc się moim przygodom.

Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mnie do groty i podali mi suty posiłek.

Jeden z nich zwrócił się do mnie z tymi słowami:

– Jesteśmy masztalerzami króla Miraża, który jest królem tej wyspy oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej wyspie wraz z tysiącem koni królewskich. Gdybyś o dzień jeden się spóźnił, już byś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro świt, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu.

– Punkt trzecia! – zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając pierwszemu.

– Mamy tylko pięć minut czasu – rzekł pierwszy i, zwracając się do mnie, ciągnął dalej. – O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na brzeg wyspy Koń Morski i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce, pląsy i skoki. Konie królewskie przyglądają się tym harcom, pląsom i skokom i mimo woli zaczynają je naśladować, nabierając cudownych ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz Koń Morski, po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze konie, aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym uchodzi z powrotem do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż natychmiast wszyscy tam idziemy.

Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi.

Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie płoszyć.

Czekaliśmy niedługo. Koń Morski wynurzył się z wody i wesoło wyskoczył na brzeg.

Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń maści zielonej, jak fala morska. Miał zielone ślepie, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.

Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i poskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.

Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się weń wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy. Ustawiły się szeregiem – jeden obok drugiego – i zachowując linię szeregu, zaczęły harcować, pląsać i poskakiwać, przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich.

Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.

Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić – lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem nagłym.

Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach.

Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenocowaliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta.

Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdyśmy się zbliżali do murów miasta, masztalerze królewscy przystanęli nagle i jeden z nich tak do mnie przemówił:

– Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że groziło ci z naszej strony niebezpieczeństwo. Z rozkazu bowiem króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego, ktokolwiek ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie królewskie uczą się pląsów od Konia Morskiego. Dostęp do tego miejsca jest wzbroniony pod karą śmierci. Nikomu, prócz nas, nie wolno tam stopy swojej postawić. A i my tylko raz na rok mamy prawo jednodniowego pobytu na owym brzegu. Król Miraż w ścisłej tajemnicy zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wpływ na ruchy koni królewskich. Każdy z poddanych podziwia te ruchy taneczne, lecz nikt nie wie, że są one naśladowaniem pląsów Konia Morskiego, i nikt się nie domyśla, że w głębinie fal, u pobrzeża tej wyspy kryje się dziwny, zielonogrzywy i zielonooki zwierz, zwany Koniem Morskim. Traf i przypadek zawieruszył cię na brzegi tej wyspy. W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zasztyletowania ciebie, jako nieproszonego gościa i widza tajemnicy królewskiej. Lecz wzruszyło nas twoje opowiadanie i postąpiliśmy wbrew rozkazowi króla Miraża. Darowaliśmy ci życie, którego powinniśmy byli ciebie pozbawić. Czeka nas śmierć za naruszenie rozkazu królewskiego. Toteż z kolei prosimy cię o zachowanie tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie mów o tym, co się stało. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty zaś zatrzymaj się pod jego murami. Stój cierpliwie i czekaj, aż się oddalimy. Wówczas dopiero wejdź do miasta, jako samotny wędrownik. Gdybyś nas kiedykolwiek spotkał na ulicy, udawaj, że nas nie znasz i nie witaj nas ukłonem.

– Możecie być pewni, że spełnię waszą prośbę i że tajemnicę zachowam! – odrzekłem głosem wzruszonym i uściskałem po kolei ich dłonie silne i szerokie.

Odeszli wówczas spokojnie, pędząc przed siebie konie, które wciąż poruszały się tanecznie, opętane wspomnieniem i czarem Konia Morskiego.

Stałem w miejscu cierpliwie dopóty, dopóki nie znikli mi z oczu.

Upewniwszy się, że są już dość daleko, wszedłem do miasta, jako wędrownik samotny.

Widok tego miasta napełnił mnie podziwem! Bruki, cegły domów, dachy, okna – wszystko było zielone, koloru fali morskiej. Zdawało mi się, że przez szkło zielone na świat spoglądam.

Mijając ulicę za ulicą, wyszedłem na plac olbrzymi. Na placu tym zastałem tłumy ludzi. Zmieszałem się z tłumem i poprzez plecy mrowiących się ludzi spojrzałem na środek placu.

Na środku placu stał tron złoty. Na tronie siedział sam król Miraż w zielonej szacie i z zieloną buławą w ręku.

Zwróciłem się do jednego z moich sąsiadów i spytałem się, co oznacza to całe zbiegowisko dookoła tronu królewskiego.

– Jesteś zapewne cudzoziemcem – odpowiedział sąsiad – nie wiesz więc o tym, że dziś jest dzień imienin króla Miraża. W dniu tym król Miraż postanowił córkę swoją, piękną Piruzę, dać za żonę temu, kto rozwiąże jego tajemniczą zagadkę. Co rok w dniu imienin króla odbywa się ta sama uroczystość, lecz nikt dotąd zagadki rozwiązać nie potrafił. Patrz uważnie! Zaraz zjawi się piękna Piruza, aby siąść obok króla i czekać na rozwiązanie zagadki. Pała ona od dawna żądzą zamążpójścia i ma urazę do tych wszystkich rycerzy, którzy zagadki odgadnąć nie mogą. Straciła nadzieję, aby ktokolwiek kiedykolwiek i jakkolwiek zagadkę królewską rozwiązał. Toteż zazwyczaj z pogardą spogląda na tłumy, rojące się dookoła tronu.

Sąsiad mój zamilkł, a ja znowu spojrzałem na plac.

W tej chwili właśnie obok tronu złotego ustawiono drugi – srebrny, i piękna Piruza zbliżyła się do srebrnego tronu. Z pogardą spojrzała na tłumy i siadła na tronie. Pogarda jej była tak wielka, że zawstydzeni rycerze spuścili oczy. Żaden z nich nie był pewien bystrości swego rozumu, chociaż każdy miał szczery zamiar rozwiązania zagadki i zawładnięcia ręką pięknej królewny.

Król Miraż wstał z tronu i, spojrzawszy po obecnych, rzekł głosem donośnym:

– Zwyczajem dorocznym wobec wszystkich moich poddanych wygłaszam swoją zagadkę. Kto ją odgadnie, ten posiędzie rękę mej córki, pięknej Piruzy – oraz pół mego królestwa. Mam nadzieję, iż w tym roku znajdzie się rycerz domyślny, który zagadkę rozwiąże, gdyż dotąd przez długie lata nikt mi nie dał trafnej odpowiedzi. Słuszna więc, iż córka moja jest już zniecierpliwiona niedomyślnością moich poddanych. Z trzech pytań składa się zagadka tajemnicza. Na trzy więc pytania – trzech żądam odpowiedzi.

Pierwsze pytanie:

Jaka pogoda pomimo pogody

Zwiastuje klęski, nieszczęścia i szkody?

Drugie pytanie:

Co to za tancerz, który pląsa po to,

By pożreć innych, gdy tańczą z ochotą?

Trzecie pytanie:

Kto listy pisze wpośród fal powodzi

I będąc diabłem, z piekła nie pochodzi?

Oto są trzy pytania. Czekam teraz na odpowiedzi. Poddani moi! Wysilcie swój umysł, natężcie uwagę, skupcie wszystkie moce swego rozumu, aby zagadkę odgadnąć. Czyż was nie martwi niecierpliwość pięknej Piruzy? Czyż i tym razem sprawicie jej zawód? Czyż chcecie, aby się zestarzała, czekając daremnie na skuteczne wysiłki waszych rozumów? Nie mogę ułatwić wam waszego zadania – mogę tylko dać znak moją dłonią królewską, wy zaś – na ten znak – zamyślcie się, wszyscy naraz i każdy z osobna!

Król dał znak dłonią – i wszyscy się zamyślili. Widać było, jak wysilają swój rozum, natężają uwagę i skupiają pilnie myśli rozproszone.

Uderzali się palcem w czoło, marszczyli brwi, przymykali oczy, roztwierali na oścież nieme od zdziwienia gęby, pocili się i bledli z nadmiernego wysiłku – lecz wszystko nadaremnie! Nikt nie przerwał ciszy ogólnej, nikt nie mógł rozwiązać zagadki!

Piękna Piruza niecierpliwie uderzała nóżką o ziemię, pogardliwie wzruszała ramionami i gniewnie zagryzała wargi purpurowe.

Serce zabiło mi mocniej w piersi. Czułem bowiem, że za chwilę mogę posiąść piękną Piruzę i pół królestwa! Odpowiedzi na trzy pytania królewskie były mi aż nadto wiadome, dzięki przygodom, które mnie w podróży spotkały. Dość mi było wypowiedzieć je głośno przed królem, aby zdobyć rękę pięknej Piruzy i zawładnąć połową królestwa!

Przedarłem się przez tłum i zbliżyłem się śmiało do tronu.

Spojrzenia wszystkich obecnych zwróciły się ku mnie. Spojrzał na mnie król i spojrzała piękna Piruza. Nastało milczenie, pełne wyczekiwania. Skłoniłem się i przerwałem to milczenie.

– Królu – rzekłem – odgadłem twoją zagadkę! Mogę ci odpowiedzieć na trzy twoje pytania!

– Odpowiedz – rzekł król.

Piękna Piruza uśmiechnęła się, ja zaś mówiłem dalej:

– Pierwsze pytanie: Jaka pogoda pomimo pogody, zwiastuje klęski, nieszczęścia i szkody? – Cisza Morska.

– Zgadłeś – rzekł król.

Piękna Piruza spoważniała, ja zaś mówiłem dalej:

– Drugie pytanie: Co to za tancerz, który pląsa po to, by pożreć innych, gdy tańczą z ochotą? – Koń Morski.

– Zgadłeś – powtórzył król.

Piękna Piruza spojrzała na mnie z zachwytem i wdzięcznością, ja zaś mówiłem dalej:

– Trzecie pytanie: Kto listy pisze wpośród fal powodzi, i będąc diabłem, z piekła nie pochodzi? – Diabeł Morski.

– Zgadłeś – powtórzył znów król.

Piękna Piruza wyciągnęła ku mnie obydwie dłonie i szepnęła:

– Nareszcie!

– Jak ci na imię? – spytał król.

– Sindbad – odrzekłem.

– Sindbadzie! – zawołał król. – Jesteś najmędrszym ze wszystkich ludzi na świecie! Błogosławię los za to, że cię przeznaczył na męża mej córki! Rozwiązałeś zagadkę, czego nikt dotąd nie potrafił. Ułożyłem ją sam, gdyż układanie zagadek jest najulubieńszym moim zajęciem. Lecz łatwiej o wiele zagadkę ułożyć, aniżeli odgadnąć. Pójdziesz natychmiast razem z nami do pałacu. Piękna Piruza musi bowiem przyjrzeć się swemu przyszłemu mężowi. Oboje więc będziecie spędzali czas na pogadankach. Dzień dzisiejszy przeznaczam na to, abyście mogli poznać się bliżej nawzajem. Dzień jutrzejszy przeznaczam na to, abyście zdążyli przyzwyczaić się do siebie. Zaś pojutrze huczne wam sprawię wesele!

To rzekłszy, król Miraż poszedł naprzód w stronę pałacu. Ja i Piruza podążyliśmy w ślad za nim, otoczeni tłumem dworzan i rycerzy, którzy mi się przyglądali z podziwem i zazdrością.

Gdym wchodził do pałacu, orkiestra królewska, umieszczona na jednym z tarasów, zagrała na moją cześć marsza.

Król Miraż wprowadził mnie i Piruzę do głównej sali swego pałacu, ustawił własnoręcznie dwa krzesła – jedno naprzeciw drugiego – i rzekł do nas głosem ojcowskim, pełnym wzruszenia i powagi:

– Siądźcie oboje, jedno naprzeciwko drugiego. Patrzcie sobie prosto w oczy i zawiążcie rozmowę szczerą i poufną. W ten sposób poznacie przed ślubem swe dusze i charaktery, aby się po ślubie nie zdziwić i nie zatrwożyć różnicą tych dusz i odmiennością tych charakterów. Nie będę wam przeszkadzał w rozmowie i zostawię was sam na sam, by swoją obecnością nie krępować waszych młodzieńczych wyznań.

Król wyszedł. Zostaliśmy sam na sam. Usiedliśmy natychmiast naprzeciwko siebie, lecz żadne z nas nie wiedziało na razie, co ma rzeci jakprzerwaćuciążliwei przykremilczenie.Przerwałaje pierwsza Piruza.

– Hindbadzie – rzekła nieśmiało – ojciec kupił mi wczoraj naszyjnik perłowy, w którym mi jest bardzo do twarzy.

– Cieszy mnie niezmiernie ta wiadomość – odrzekłem też nieśmiało – ale muszę zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad.

– Hindbadzie – rzekła znowu Piruza, nie słysząc mojej uwagi – ciekawa jestem, czy lubisz kwiaty, bo ja bardzo lubię.

– Lubię kwiaty – odparłem – lecz po raz wtóry muszę zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad.

– Hindbadzie! – zawołała niepoprawna Piruza. – Czy wiesz o tym, że w pobliżu naszej wyspy znajduje się inna wyspa, która nazywa się Kassel? Na wyspie tej przebywa potwór Degial. Ukrywa się on przed okiem ludzkim i, sam niewidzialny, widzi wszystkich i wszystko dokoła. Nienawidzi ludzi, roślin i zwierząt – kocha tylko muzykę i napełnia powietrze wyspy nieustannym brzmieniem gongów, podobnym do mosiężnego brzmienia wielkich i potężnych dzwonów. Brzmienie to oszałamia ludzi, zwierzęta, a nawet rośliny i odbiera im przytomność. Jeden z marynarzy, który tę wyspę zwiedził, opowiadał mi, że zastał tam ostatnią nieprzytomną różę i ostatniego zemdlonego ptaka. Zresztą żadne żywe stworzenie istnieć na tej wyspie nie może. Jest pusta, smutna, pokryta skałami i zasłuchana w nieustanne brzmienia gongów. Nie wolno jej odwiedzać gromadnie, tylko samotnie, a i wówczas trzeba zawiesić na szyi amulet, który strzeże przed napaścią złego Degiala. Marynarz, o którym ci mówiłam, podarował mi jeden taki amulet. Schowałam go do szkatułki, aby zeń skorzystać i odwiedzić wyspę Kassel, gdy wyjdę za mąż i stanę się samodzielną. Dotąd bowiem ojciec wzbraniał mi stanowczo tej niebezpiecznej wycieczki.

Opowiadanie Piruzy rozciekawiło mnie niezmiernie. Uczułem nieodpartą żądzę natychmiastowego zwiedzenia tej dziwacznej wyspy.

– Piruzo! – zawołałem. – Czy udzieliłabyś mi tego amuletu, abym mógł zwiedzić wyspę Degiala?

– Owszem – odrzekła Piruza – chętnie ci go udzielę, ale chyba nie zechcesz odbywać tej podróży przed ślubem? Po ślubie wybierzemy się tam po kolei, najpierw ty, a potem ja, gdyż jak ci to już tłumaczyłam, nie wolno odwiedzać tej wyspy razem, lecz osobno.

– Nie! – zawołałem gwałtownie. – Nie chcę ani dnia jednego czekać na oglądanie tych cudów! Zwłoka byłaby dla mnie nie do zniesienia! Nie mógłbym ani spać, ani pokarmów przyjmować. Dzień dzisiejszy, zgodnie z życzeniem króla, spędzę do końca razem z tobą, droga Piruzo, lecz dzień jutrzejszy, wbrew życzeniom króla, poświęcę na zwiedzenie wyspy Degiala. Wrócę akurat pojutrze na nasz ślub i będę ci mógł przed ślubem opowiedzieć, com na owej wyspie zobaczył.

– Nie mam nic przeciwko temu – odrzekła Piruza. – Sama od dawna pragnę tę wyspę zwiedzić, więc aż do głębi rozumiem twoje pragnienie. Musisz jednak z królem uprzednio o tym pomówić i uprosić go o pozwolenia odbycia tej wycieczki.

Na te słowa król Miraż wszedł właśnie do sali, spojrzał na nas po ojcowsku i rzekł:

– Jakże się klei wasza rozmowa? Czyście już poznali się nawzajem i czy się wam podobają wasze dusze i charaktery? Jest to bowiem niezbędny warunek szczęścia i zgody małżeńskiej.

– Ojcze! – zawołała Piruza. – Zdaje mi się, żeśmy się poznali dostatecznie. Podoba mi się niezmiernie tkliwa dusza i dzielny charakter mego przyszłego męża. Podoba mi się nawet i to, że chce mnie jutro na dzień cały opuścić, aby zwiedzić wyspę strasznego Degiala. Pragnie jednak przedtem uzyskać twoje pozwolenie.

– Jak to? – spytał król, brwi z lekka przymarszczywszy. – Przeznaczyłem dzień jutrzejszy na to, abyście się przyzwyczaili nawzajem do siebie; ty zaś, młodzieńcze niecierpliwy, chcesz ten dzień spędzić na wyspie Degiala, aby zaspokoić swą ciekawość i żądzę oglądania cudów?

Ukląkłem na jedno kolano i rzekłem głosem stanowczym:

– Moim zdaniem, królu miłościwy, w dniu dzisiejszym zdążyliśmy nie tylko poznać swe charaktery, lecz i przyzwyczaić się do siebie nawzajem. Dlatego też wolę dzień jutrzejszy poświęcić na oglądanie cudów na wyspie Degiala, abym potem w czasie naszego wesela mógł się pochełpić przed gronem dworzan i rycerzy, żem widział cuda, których widok nie każdemu jest dostępny. Jestem pewien, że rycerze i dworzanie skierują na naszym weselu rozmowę ku owej wyspie, ażeby postawić mnie w położeniu człowieka, który nie może się wtrącić do rozmowy, ponieważ nie zna się na tych cudach i wyspy tej nie oglądał.

Król się zamyślił i wreszcie rzekł udobruchany:

– Pokochałem cię tak bardzo, że niczego ci odmówić nie potrafię. Daję ci więc swoje królewskie pozwolenie na tę niebezpieczną wycieczkę. Nie zapomnij tylko zawiesić na szyi amuletu, który cię uchroni od wszelkich przypadków. Rozkażę jednemu z moich rycerzy, aby jutro skoro świt zaprowadził cię na brzeg morza i wskazał drogę do czarodziejskiej wyspy. Jedź i wracaj do nas jak najprędzej, drogi mój Hindbadzie!

– Dziękuję ci, królu, z całego serca za ustąpienie moim prośbom – rzekłem, powstając z kolan. – Muszę jednak zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad. Dziwi mnie, że ty i twoja córka tak stale i tak jednako przekręcacie moje imię.

– Niech cię to nie dziwi, drogi Hindbadzie! – odpowiedział król. – Przekręcanie imion i nazwisk jest jedyną rodzinną wadą moją i mojej córki. Przekręcamy zawsze jednakowo i pod tym względem nigdy się nie mylimy. Nie zwracaj na to uwagi ani się urażaj. Cóż bowiem znaczy imię? Czy nazwiemy cię tak, czy owak, zawsze będziesz zarówno bliski naszemu sercu!

Król mnie uścisnął i ucałował w czoło. Piruza tymczasem przyniosła amulet i własnoręcznie zawiesiła mi go na szyi.

Nadszedł wieczór. Zapadła noc. Odprowadzono mnie do komnaty, przeznaczonej dla mnie na nocleg. Zasnąłem smacznie, zmęczony natłokiem wypadków i wrażeń.

Skoro świt, zbudziłem się rzeźwy i wypoczęty.

Pode drzwiami mej komnaty czekał już na mnie rycerz, aby mnie odprowadzić na brzeg morza i wskazać drogę do wyspy czarodziejskiej.

W towarzystwie rycerza pośpieszyłem na brzeg morski, gdzie czekała już na mnie łódź o dwóch wiosłach. Rycerz wskazał mi na morzu punkt czarny i zalecił, abym łódź skierował wprost ku owemu punktowi, który był wyspą, oddaleniem zmniejszoną.

Wesoło wskoczyłem do łodzi i popłynąłem.

Po sześciogodzinnym wiosłowaniu zbliżyłem się do wyspy na taką odległość, żem mógł już dosłyszeć dziwne, mosiężne brzmienie dalekich gongów.

Począłem szybciej wiosłować i wkrótce dobiłem do brzegu tajemniczej wyspy.

Wyskoczyłem na brzeg i wyciągnąłem łódź na ląd do połowy, aby jej morze nie uniosło.

Pobiegłem przed siebie, w głąb wyspy, ciekawie rozglądając się dokoła.

Wyspa była pusta. Nic, prócz skał i kamieni. Dźwięki niewidzialnych gongów rozlegały się wciąż w rozedrganym, rozhuczanym powietrzu. Rozlegały się coraz głośniej, coraz potężniej. Widocznie Degial, spostrzegłszy moją obecność na wyspie, wydobywał z gongów dźwięki coraz potężniejsze, aby mnie oszołomić. Uszy moje napełniły się takim hukiem i brzmieniem, żem o mało nie stracił przytomności. Zrobiłem jednak wysiłek woli, aby jej nie stracić, i szedłem śmiało dalej.

Przypomniały mi się nagle słowa Piruzy o Degialu: „Ukrywa się on przed okiem ludzkim i sam niewidzialny, widzi wszystkich i wszystko dokoła”.

Ledwom przypomniał te słowa, a uczułem natychmiast na sobie straszny, przenikliwy wzrok niewidzialnego ducha.

„Widzi mnie!” – pomyślałem.

Widział mnie na pewno. Czułem, jak się od stóp do głów odbijam w jego potwornej źrenicy. Czułem, jak mi się przygląda, jak mnie bada, jak śledzi moje kroki i każdy wyraz mej twarzy.

„Jeśli mnie widzisz, uderz mocniej w gongi!” – pomyślałem niespodzianie.

W tej chwili rozległ się przeraźliwy, mosiężny wrzask gongów. Zbladłem z przerażenia, lecz jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl, że Degial widzi moją bladość. Pośpiesznie zakryłem dłońmi twarz pobladłą. Lecz natychmiast przyszło mi do głowy, że Degial widzi i to, jak dłońmi twarz zakryłem. Opuściłem więc dłonie bezsilnie.

Myśl, że jestem dla niego widzialny, choć sam go nie widzę, napełniła mnie i przerażeniem, i gniewem. Gniew mój był tak wielki, że usunął przerażenie.

Powodzenie dnia wczorajszego wbiło mnie w taką dumę i zarozumiałość, żem uważał siebie od wczoraj za człowieka niezwykłego i potężnego, któremu nikt, nawet Degial, dorównać nie zdoła. Tymczasem uczułem się małym i bezsilnym wobec niewidzialnego ducha.

Poczucie małości i niemocy wprawiło mnie we wściekłość!

Zacisnąłem pięści, tupnąłem nogą o ziemię i zawołałem:

– Zjaw się lub przemów do mnie, ty – niewidzialny!

Wśród grzmienia gongów rozległ się głos Degiala:

– Nie zjawię się, bo nie znoszę wzroku ludzkiego! Chcę na wieki dla ciebie pozostać niewidzialnym! Wolę przemówić, abyś słyszał me słowa, nie widząc mej twarzy. Znieważyłeś mnie, zaciskając pięści i tupiąc nogą o ziemię. Zemszczę się na tobie za moją zniewagę! Jesteś mały i bezsilny wobec mojej potęgi. Mógłbym cię zabić jednym poruszeniem moich brwi, gdyby cię nie bronił amulet. Potrafię jednak inną zemstę wykonać. Uważasz się za człowieka niezwykłego i potężnego. Wydaje ci się, że na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby ci równy i do ciebie podobny. Ukaram twą dumę i zarozumiałość. Za pomocą jednego skinienia mej dłoni stworzę człowieka, jak dwie krople wody podobnego do ciebie.

– Stwórz! – zawołałem gniewnie i znowu tupnąłem nogą o ziemię.

W tym miejscu, gdziem nogą o ziemię uderzył, zjawił się nagle, jak spod ziemi, człowiek tak do mnie podobny, żem z przerażenia o krok się cofnął przed moim sobowtórem. Miał moją twarz i oczy, i wzrost, i nawet ubranie. Stał nieruchomy i zamyślony. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie ani mi się ukłonić.

A i ja stałem bez ruchu, zdjęty przerażeniem.

Obojętność mego sobowtóra zaczęła mnie niecierpliwić, więc wreszcie szepnąłem nieśmiało:

– To – ja! Czy mnie nie widzisz?

– Widzę, ale mało mnie twoja obecność obchodzi – odpowiedział sobowtór.

– Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz? – spytałem lękliwie.

– Nazywam się Hindbad – odpowiedział sobowtór moim własnym głosem.

– Hindbad? – zawołałem ze śmiechem, wzgardliwie wzruszając ramionami. – Przecież jest to moje własne imię, zepsute, przekręcone i skoślawione przez króla Miraża.

– Więc cóż z tego? – rzekł sobowtór. – Wolę nosić imię, które sam król raczył przekręcić i skoślawić, niż to, które ty nosisz – nieznany cudzoziemcze.

– Nieznany? – zawołałem z gniewem. – Mylisz się, nazywając mnie nieznanym. Nie wiesz chyba o tym, że jutro będę królem, władcą połowy potężnego królestwa!

– Nie ty, lecz ja będę jutro królem i władcą połowy potężnego królestwa – odpowiedział spokojnie Hindbad.

Zaśmiałem się i rzekłem drwiąco:

– Do widzenia, mój drogi Hindbadzie! Śpieszno mi w drogę powrotną, gdyż nie mogę się spóźnić na mój ślub z piękną Piruzą, córką króla Miraża. Nie mam czasu na pogadanki z tobą.

Odwróciłem się i poszedłem w kierunku brzegu – do miejsca, gdziem łódź zostawił.

Hindbad poszedł w ślad za mną.

Ujrzawszy łódź z dala, przynagliłem kroku i wskoczyłem do łodzi. Hindbad wskoczył w ślad za mną.

Obecność jego w łodzi napełniła mnie niepokojem. Czułem wstręt niepokonany do tego tworu, który powstał na czarnoksięskie skinienie niewidzialnego Degiala. Ogarnęły mnie złe przeczucia.

Odbiłem łódź od brzegu i, gdy wypłynęła na otwarte morze, postanowiłem wrzucić Hindbada do morza i pozbyć się w ten sposób jego tajemniczej i natrętnej obecności.

Lecz Hindbad odgadnął moje zamiary.

– Chcesz mnie wrzucić do morza? – spytał z uśmiechem.

– Chcę! – odrzekłem i wyciągnąłem dłonie, aby go pochwycić.

Hindbad spojrzał na mnie tak dziwnie, że dłonie mi opadły i zdrętwiały. Nie mogłem nimi poruszyć.

– Nie rozumiem, dlaczego chcesz się koniecznie pozbyć mej osoby? – zauważył Hindbad, udając zdziwienie. – Przecież jestem ci równy. Powinieneś mnie czcić i kochać, jak siebie samego. Mam twój głos, twoje oczy, twoją twarz i nawet twoje ubranie. Jestem tak samo, jak ty, odważny i mądry. Musisz mi przyznać, iż zasługuję na to, aby się stać mężem pięknej Piruzy, zięciem króla Miraża i władcą połowy królestwa.

Nic nie odpowiedziałem Hindbadowi.

Ponieważ ręce moje, dotknięte drętwotą, odzyskały władzę, więc chwyciłem za wiosła i jąłem wiosłować.

Płynęliśmy dalej w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem drwiąco i uważnie. Hindbad był tak dalece do mnie podobny, iż zdawało mi się chwilami, że widzę własne odbicie w lustrze. Nie on sam, lecz jego podobieństwo przerażało mnie i budziło obawy, szczególniej teraz, gdym czuł pod sobą tajemniczą głębinę morską, a w pobliżu – nikogo, prócz tej wrogiej, choć podobnej do mnie postaci Hindbada.

Siedział naprzeciwko, zaglądał mi w oczy i milczał. Milczenie jego zaczęło mnie niecierpliwić i złościć.

– Czemu milczysz? – spytałem.

– A ty – czemu milczysz? – spytał z kolei Hindbad.

– Milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! – odrzekłem.

– I ja milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! – odparł tak samo dumnie Hindbad.

– Czy myślisz, mój panie Hindbadzie, że jestem przewoźnikiem na twoich usługach i że całą drogę będę sam wiosłował?

– Możemy wiosłować na przemian, mój panie Sindbadzie – odpowiedział Hindbad i odebrał mi z rąk obydwa wiosła.

Wiosłował niedbale i od niechcenia. Mimo to łódź sunęła szybko, jakby gnana siłą niewidzialną. Strachem mnie przejął ten dziwny bieg łodzi, lecz nie chciałem okazać strachu przed Hindbadem. Udałem, żem nie zauważył nawet, iż łódź płynie szybciej, niż płynąć powinna, gdyż Hindbad prawie wcale wiosłami nie poruszał.

Patrzył mi w oczy i milczał, i coraz bardziej znieruchamiał wiosła. Przestał wreszcie zupełnie wiosłować, lecz łódź mimo to płynęła z błyskawiczną szybkością, gnana niewątpliwie siłą niewidzialną.

W milczeniu dobiliśmy do brzegów wyspy króla Miraża.

Wyskoczyłem na brzeg. Hindbad wyskoczył w ślad za mną.

Teraz dopiero zauważyłem, żem na wyspie Degiala spędził cały dzień i noc następną i żem powrócił do państwa króla Miraża akurat w dzień mego ślubu, który dziś właśnie miał się odbyć. Był poranek.

Udałem się wprost drogą do pałacu, aby powitać jak najprędzej stęsknioną mnie Piruzę i oczarowanego moją mądrością króla. Szedłem z pośpiechem. Z tym samym pośpiechem szedł w ślad za mną Hindbad.

Gdyśmy się do pałacu zbliżali, uczułem nagle, że nogi drętwieją pode mną i że przebieram niemi bezskutecznie, nie poruszając się z miejsca, jak to czasem we śnie się zdarza, gdy się biegnie pozornie, a jednocześnie w miejscu się stoi pomimo wysiłków.

Nadaremnie mocowałem się ze sobą, nadaremnie przebierałem nogami, chcąc zbliżyć się do pałacu. Zdrętwiałe moje nogi poruszały się wprawdzie, ale wciąż na jednym miejscu. Bez wątpienia – byłem zaklęty.

Tymczasem Hindbad mnie wyprzedził i sam, beze mnie wszedł do pałacu.

Bezsilny i przerażony czekałem, aż nogi moje pozbędą się dziwnego zdrętwienia. Po chwili – zaklęcie pierzchło, zdrętwienie minęło. Mogłem iść swobodnie. Pobiegłem więc do pałacu i udałem się wprost do komnaty królewskiej. Zastałem Hindbada w objęciach króla Miraża, który ze łzami w oczach dziękował mu za szybki powrót, biorąc oczywiście Hindbada za mnie.

Piruza stała obok i z radością przyglądała się Hindbadowi.

– Drogi Hindbadzie! – mówił król. – Niepokoił mnie bardzo twój długi pobyt na wyspie Degiala. Bałem się, że zginiesz i nigdy cię już nie zobaczę!

– Ja zaś byłam pewna twej mądrości i twego męstwa! – szepnęła dumnie Piruza. – Twierdziłam bez ustanku, że Hindbad zginąć nie może!

– Miałaś słuszność – odpowiedział Hindbad. – Jestem zbyt mężny i zbyt mądry, ażebym mógł zginąć w walce nawet z tak potężnym duchem, jak Degial.

Słyszałem tę rozmowę, bom właśnie wpadł do komnaty i stałem w pobliżu. Zawrzałem gniewem, serce zakołatało mi w piersi, zrobiłem krok naprzód i zawołałem:

– Królu Miłościwy! Czyż nie widzisz swej własnej pomyłki?

Król spojrzał na mnie. Spojrzała jednocześnie Piruza. Zdziwił się król. Zdziwiła się jednocześnie Piruza. Ujrzeli bowiem w komnacie dwóch ludzi, tak podobnych do siebie, jak dwie krople wody.

– Co to znaczy? – zawołał król. – Skąd takie podobieństwo? W głowie mi się miesza! Zamiast jednego, widzę na własne oczy dwóch przyszłych moich zięciów, z których wszakże jeden tylko może być prawdziwy!

– A ja widzę dwóch moich przyszłych mężów! – szepnęła zrozpaczona i przerażona Piruza. – Któregoż z nich mam dzisiaj poślubić?

– Mnie! – rzekł Hindbad spokojnie.

– Milcz, podły kłamco! – zawołałem z oburzeniem. – Nie ty, lecz ja jestem narzeczonym Piruzy! Królu Miłościwy, strzeż się tego potwora i nie daj się opętać jego podobieństwem do mnie! Stworzył go umyślnie Degial, aby się zemścić na mnie za to, żem go obraził na jego własnej wyspie. Jest to twór sztuczny i czarnoksięski, którego Piruza poślubiać nie powinna! Od chwili swych narodzin na krok mnie nie odstępuje, towarzyszy mi wszędzie. Przed samym pałacem zdrętwił mi nogi, abym nie mógł ciebie i Piruzy uprzedzić o tym, co się stało!

Król się zamyślił, potarł dłonią zamyślone czoło i rzekł wreszcie do mnie w zamyśleniu:

– Jak ci na imię?

– Sindbad – odrzekłem.

– A ty, jak się nazywasz? – ciągnął dalej król, zwracając się do Hindbada.

– Hindbad – odparł mój sobowtór.

– O ile pamięć mnie nie myli – mój przyszły zięć nazywał się właśnie Hindbad – zawyrokował król, znowu pocierając czoło.

– O, tak! Hindbad mu było na imię! – potwierdziła radośnie Piruza.

– Królu! Piruzo! – wołałem zrozpaczony. – Zawsze mi było na imię Sindbad, lecz wyście to imię nieustannie przekręcali i koślawili! Przypomnijcie sobie, ile razy was poprawiałem? Ile razy prosiłem, abyście nie nazywali mnie Hindbadem, lecz Sindbadem!

– To prawda, że ja i Piruza mamy zwyczaj przekręcania imion i nazwisk – odpowiedział król. – Nigdy jednak nie pamiętamy, jak zostały przekręcone, i zawsze imię przekręcone uważamy za prawdziwe, a prawdziwe za przekręcone. I tym razem nie odstąpimy od swego zwyczaju. Zdaniem naszym młodzieniec, na mego zięcia i na męża Piruzy przeznaczony, nazywał się Hindbad.

Hindbad krokiem triumfującym zbliżył się do króla i rzekł, z pogardą wskazując mnie palcem:

– Bardzo mi przykro, Królu Miłościwy, że jestem tak podobny do tego podejrzanego cudzoziemca. Zaręczam ci jednak, że nie łączy nas nic, prócz przypadkowego podobieństwa. Ja bowiem należę do ludzi uczciwych i szlachetnych, ten zaś cudzoziemiec jest nikczemnym złodziejem! Skradł mi amulet, który dostałem na drogę od pięknej Piruzy. Możesz, królu, naocznie przekonać się o prawdzie moich słów, spojrzawszy na szyję tego cudzoziemca, gdyż zawiesił sobie skradziony amulet na szyi, zapominając o tym, iż w ten sposób zdradza jawnie popełnioną kradzież.

Król i Piruza spojrzeli na moją szyję i zawołali z oburzeniem:

– A złodziej! A łotr! A zbrodniarz! A bezczelnik! Nawet nie postarał się o to, aby przed wzrokiem ludzkim ukryć przedmiot skradziony!

– Sprawiedliwości! – jęknąłem. – Jestem niewinny! Nigdy dłonie moje nie pokalały się kradzieżą! Piruzo, droga Piruzo! Czyż nie przypominasz sobie, żeś własnoręcznie zawiesiła mi na szyi amulet, aby mnie uchronić od napaści Degiala! Nie uchroniłaś mnie jednak od jego zemsty okropnej! Duch niewidzialny mści się na mnie i zadaje mi męczarnie nie do zniesienia! Piruzo! Do ciebie zwracam się o pomoc, o ratunek! Ty jedna możesz mnie zbawić! Spójrz na mnie uważnie, a samo serce szepnie ci, kim jestem! Serce się nie omyli! Zabije, zatrzepocze się w piersi i rozpozna prawdę od kłamstwa, odróżni Sindbada od Hindbada i odsłoni nareszcie twym oczom, kto jest twym przyszłym mężem, a kto – niegodnym ciebie oszustem!

– Spójrz, Piruzo, spójrz! – zawołał król Miraż. – Spójrz na jednego, potem na drugiego, a potem na obydwóch jednocześnie. Rządź się sercem i wskaż mi tego, którego serce twoje wybierze.

Piruza spojrzała najpierw na mnie, potem na Hindbada, potem jednocześnie na nas obydwóch i wreszcie szepnęła nieśmiało:

– Serce mi wskazuje obydwóch i żadnego z nich nie wyróżnia. Obydwaj są zarówno mili, zarówno piękni i zarówno wymowni. A tak są do siebie podobni, że właściwie wszystko mi jedno, który z nich mężem moim zostanie. Ufam bowiem jednemu i drugiemu i żadnego z nich, dotychczas przynajmniej, nie podejrzewam ani o kradzież, ani o oszustwo. Toteż myślę, iż najlepiej zrobię, jeśli to nieporozumienie w inny zgoła sposób rozstrzygnę. Istnieje w moim kraju obyczaj, że narzeczony w dzień ślubu podarek dla swej narzeczonej przynosi. Nie wątpię, iż obydwaj ci młodzieńcy zaopatrzyli się w podarki ślubne, aby mi niespodziankę sprawić. Otóż wybieram na męża tego, który mi podarek piękniejszy i niespodziankę milszą przygotował.

Piruza zamilkła, a ja struchlałem. Wypadki dnia wczorajszego, grzmienia gongów niewidzialnych, rozmowa z Degialem, nagłe narodziny Hindbada – wszystko to razem tak przytłoczyło i rozproszyło moje myśli, żem zapomniał zupełnie o zaopatrzeniu się w podarek ślubny.

Zawstydzony, spuściłem oczy i milczałem.

– Gdzie masz swój podarek? – spytał drwiąco Hindbad.

– Nie mam żadnego – szepnąłem głosem złamanym.

Piruza ze wstrętem i oburzeniem odwróciła się do mnie plecami.

Hindbad podbiegł ku niej, wyjął z kieszeni księgę w złotej oprawie i podał mówiąc:

– Oto jest mój podarek.

Piruza z uśmiechem radości przyjęła księgę złotą, a Hindbad mówił dalej:

– Nie jest to księga zwykła. Przeciwnie – jest to księga niezwykła. Dziwna, najdziwniejsza ze wszystkich ksiąg na świecie. Zapewne ci wiadomo, piękna Piruzo, że z powodu nieustannego brzmienia gongów żadna roślina, żaden zwierz, żaden człowiek nie mógł istnieć na wyspie Degiala. Wszystko tam powoli zamarło. Lecz potężny Degial zamienił w malowidła – oszołomione dźwiękami gongów rośliny, zwierzęta i mieszkańców tej wyspy. Z tych malowideł duch niewidzialny ułożył księgę i przechowywał ją w szczelinie skalnej, jako pamiątkę kwitnącego niegdyś życia i wesela. A wszystko tu żyje i śpiewa, i porusza się w tej książce – tylko w zmniejszeniu. Zobaczysz tu zmniejszone drzewa, zmniejszonych ludzi i zmniejszone zwierzęta. Pomimo zmniejszenia – życie w tej księdze płynie tak, jak niegdyś płynęło na wyspie. Za zimą idzie wiosna, za wiosną – lato, za latem jesień. Mieszkańcy tej księgi sieją i orzą, i budują nowe pałace, i wyprawiają huczne wesela, i śmieją się, i płaczą, i grzebią swych umarłych, i witają swych nowo narodzonych. Musiałem walczyć z Degialem, aby mu tę księgę odebrać. Walka była straszna i niebezpieczna. Chętnie jednak naraziłem swe życie, byleby tylko przynieść ci w podarku ślubnym tę księgę. Zajrzyj do niej, a zobaczysz, że jest cudowna.

Piruza otworzyła księgę i krzyknęła ze zdziwienia i radości.

Na kartach cudownej księgi barwiły się malowidła żywe, zupełnie żywe. Wiosna właśnie nastała, wiosna buchnęła wonią i słońcem z kart tajemniczej księgi. Zmniejszeni ludzi wychodzili ze zmniejszonych pałaców na zmniejszone ulice. Biegli po ulicach na zmniejszone łąki i na zmniejszonych łąkach zrywali zmniejszone kwiaty.

Piruza zbliżyła do księgi swoje różowe uszko i posłyszała wyraźnie daleki głos zmniejszonych ludzi. Wszyscy chórem wołali: „Wiosna, wiosna!”. I słychać było śpiew i ćwierkanie zmniejszonych ptaków, które siedziały na zmniejszonych drzewach.

Piruza z zachwytem oglądała księgę, aż wreszcie spytała Hindbada:

– Czy mogę sięgnąć dłonią w głąb tych malowideł, aby wyjąć stamtąd jednego z tych zmniejszonych ludzi i przyjrzeć mu się z bliska?

– Możesz – odpowiedział Hindbad – uczyń to jednak ostrożnie, aby nie zdruzgotać pałaców, nie połamać drzew i nie sparzyć ręki o to małe słonko, które tam świeci na ich zmniejszonym niebie.

Piruza ostrożnie sięgnęła dłonią w głąb malowidła, wyjęła stamtąd jednego zmniejszonego człowieka i postawiła go sobie na dłoni.

Był tak mały, jak szpilka. Dumnie i hardo chodził po dłoni Piruzy.

– Kto jesteś? Jak się nazywasz? – spytała Piruza.

– Nazywam się Omar Czwarty, zwany Wielkim, albo też Wspaniałym – odpowiedział człowieczek. – Jestem królem w swej ojczyźnie. Trzymaj mnie ostrożnie na dłoni i nie upuść czasem na podłogę, bo mógłbym się zabić na miejscu i w ojczyźnie mojej nastałoby straszne bezkrólewie! Wyznam ci szczerze, iż nie lubię tych waszych zwiększonych ptaków, zwiększonych pałaców i zwiększonych ludzi. Wolę żyć w zmniejszeniu, które bardzo dobrze wpływa na moje zdrowie i na moją wesołość. Prócz tego muszę zauważyć, że zbyt długo trzymasz mnie na dłoni i odbierasz mi czas drogocenny, który poświęcam zazwyczaj zawiłym sprawom mego państwa. Pozwól mi więc na pożegnanie złożyć ci na twej własnej dłoni mój ukłon królewski i przenieś mnie z powrotem na łono mej ojczyzny.

Człowieczek się skłonił – i Piruza włożyła go z powrotem do wnętrza malowidła.

Wnet go otoczył kołem tłum zmniejszonych ludzi, witając radośnie powrót swego króla, którego zbyt długi pobyt poza granicami kraju mógł bardzo źle wpłynąć na losy państwa.

Piruza zamknęła księgę i zawołała:

– Słów mi brak, Hindbadzie, aby ci podziękować za tak cudowną niespodziankę! Nie marzyłam nawet o tak czarownym podarku! Ciebie wybieram na męża! Widzę teraz, że jesteś szlachetny i mądry. Nie wątpię o tym, że ty właśnie jesteś owym młodzieńcem, który odgadł zagadkę królewską. Zaś tamten cudzoziemiec – jest nikczemnym złodziejem i oszustem!

– Królu! Piruzo! – zawołałem. – Błagam was o jedno: każcie Hindbadowi powtórzyć treść tej zagadki, aby zbadać i sprawdzić, czyli ją słyszał i czy był obecny na placu wówczas, gdy król ją sam przed tłumem wygłosił.

– Dość tych badań i sprawdzań! – rzekła gniewnie Piruza. – Badania te i sprawdzania obrażają dumę mego przyszłego męża. Wierzę Hindbadowi i kocham Hindbada. Nie zniosę dłużej obecności w naszym pałacu tego nikczemnego cudzoziemca! I, zwróciwszy się do mnie, Piruza tupnęła nogą o ziemię i zawołała:

– Precz z mych oczu!

– Precz z mych oczu! – zawołał król w ślad za Piruzą.

– Precz z mych oczu! – zawołał Hindbad w ślad za królem.

Nie chcąc się narażać na nowe zniewagi i obelgi, odwróciłem się i wyszedłem.

Na ulicy ochłonąłem z gniewu i oburzenia, lecz na ich miejsce przyszedł żal i rozpacz bez granic!