Strona główna » Obyczajowe i romanse » Belweder gryzie w rękę

Belweder gryzie w rękę

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0477-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Belweder gryzie w rękę

Książka opowiada o losach mieszkańców peryferyjnej dzielnicy wielkiego miasta. Rodziny, bezdzietni, dzieci i starcy, bezrobotni i emeryci żyją w domkach z ogródkami często pamiętającymi początki XX wieku. Mają swoje małe marzenia i plany, radości i smutki. W ich zwyczajne na pozór życie wkrada się zmiana. Wypadek, który ma miejsce na jednej z dzielnicowych ulic w pewien sposób dotyka wszystkich, powoduje, że ich losy toczą się już inaczej. Czy sprawił to Belweder, kudłaty kundel, mieszkaniec jednego z podwórzy? A może to w nich samych wykiełkowała myśl o zmianie dotychczasowego życia i rzuceniu się w nieznane? W świętość, grzech, pijaństwo, rozpustę, radość, kontemplację i śmierć? Po wielu latach widzimy tę społeczność oczami jednego z uczestników zdarzeń, który z odległej perspektywy pragnie dociec sensu minionych dni.

Polecane książki

"Przed wami ostateczna decyzja dotyczącą wspólnego życia? Jeśli tak, to ten poradnik jest właśnie dla Was. Przygotowania do ślubu to radość, śmiech i niekończące się pocałunki... Niekoniecznie. Czasami jest to płacz, targające człowiekiem dylematy moralne i emocjonalne oraz kłótnie na każdym kroku...
Krótkie opowiadanie dotyczy niewidomego starca o imieniu Marco-Facino Cane, zwanego „ojcem Canet”, który twierdzi, że jest potomkiem czternastowiecznego kondotiera o tym samym nazwisku. Bohater noweli zarabia grą na klarnecie. Narrator spotyka Facino Cane na pewnym weselu. Jego zainteresowanie wzbud...
Marek Cichocki ma niezwykły słuch historyczny i ogromną erudycję filozoficzną. Dzisiejsze zawirowania wokół politycznej jedności Europy traktuje nie jako etap ostatecznego zjednoczenia kontynentu – nie jako naiwnie pojmowaną heglowską syntezę – ale jako kolejny epizod w nieustannej rywalizacji międz...
Hammurabi to jedno z niewielu imion, wywodzących się ze starożytnej Babilonii, które rozpoznawane jest dzisiaj przez miliony ludzi, pomimo że człowiek, który je nosił, żył trzydzieści osiem wieków temu. Sławę zagwarantował mu słynny kodeks praw, wykuty na ponaddwumetrowej kamiennej steli, stojącej o...
Książka w sposób systemowy omawia klasyczną instytucję zakazu reformationis in peius w postępowaniu karnym. W opracowaniu omówiono m.in.: rozszerzenie granic orzekania na niekorzyść oskarżonego w przypadku uchybień uwzględnianych z urzędu, zakres kontroli sądu odwoławczego po 1 lipca 20...
Poradnik do niezwykłe popularnej gry The Sims będącej symulacją życia rodzinnego, pozwalającą na kierowanie losami naszych bohaterów na setki różnych sposobów, zarówno w życiu codziennym jak i w karierze zawodowej. The Sims - Kobiece Spojrzenie - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tema...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wojciech Chmielewski

Projekt ‌graficzny: ‌Janusz ‌Barecki

Opieka edytorska: ‌Agnieszka Dziewulska

Korekta: ‌Bogusława Jędrasik

Copyright © ‌by Wojciech Chmielewski

Copyright © by Wydawnictwo ‌Iskry, Warszawa ‌2017

Podczas pisania ‌książki ‌autor ‌korzystał

ze stypendium artystycznego ‌m.st. ‌Warszawy.

ISBN 978-83-244-0477-3

Wydawnictwo Iskry

al. ‌Wyzwolenia 18

00-570 ‌Warszawa

tel. 22 827 94 15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji ‌elektronicznej

Spis ‌rzeczy

CZĘŚĆ I

Jesteś ‌tu ‌i teraz

Justyna

Oko

Koloseum

Wszędzie ‌pełno krwi

To było w ‌telewizji

Kurczak luzowany

Kuchnia nocą

CZĘŚĆ II

Nie ‌wrzeszcz, głupia babo! ‌

Kratki

Sobota

Mycie okien

Syf z nich ‌spłynął

Joga ‌na kocyku

U ‌grobu księdza Jerzego

Garden party

Ola ‌i ‌Jurek

Trapista

Opuszczona brama

Randki

Proboszcz i wikary

W ‌królestwie Nobadii

Zimowy gin

Piercing

Belweder ‌liże rękę

EPILOG

Byłam jedną ‌z was

Przypisy

„Wszyscy wiedzą, co to ‌jest ‌nieszczęście. Ono ‌czyni człowieka ‌bezbronnym”.

ALBERT CAMUS

CZĘŚĆ IJesteś ‌tu i teraz

Kupcy ‌rzymscy przybyli nad wybrzeże ‌Bałtyku. Zaraz po wschodzie słońca ‌ustawili ‌półkole z wozów ‌i rozłożyli kramy. Na polanę ‌powoli zaczęli schodzić się ‌tutejsi. Był to ‌lud rosły, o jasnych ‌włosach; przychodzili w płóciennych ubraniach, ‌ze skórzanymi torbami ‌przewieszonymi przez ramię, kobiety ‌w zapaskach, zaraz za mężczyznami. ‌W tobołkach przynieśli ‌przedmiot ‌pożądania ‌przybyłych Rzymian – ‌znaleziony przez siebie jantar.

Rufio ‌Paulus, najgrubszy ‌z kupców, wypatrzył dziewczynę wśród ‌tłumu ‌okupującego wozy ze świecidełkami, z naczyniami ‌i grecką ‌złotą biżuterią. Oglądał, kalkulował. ‌Pomyślał, że będzie ‌dobrze służyła w domu, obsługiwała ‌jego ‌dwóch ‌najmłodszych synów, którzy mają ‌siedem i dziewięć ‌lat, a i dom wysprząta. Zapatrzył ‌się ‌na nią. Gruby, jasny ‌warkocz, ‌duże ‌piersi kolebały ‌się ‌pod ściągniętą w pasie ‌koszulą. Rufio pomyślał ‌o nocach błąkania ‌się między zabudowaniami swego ‌majątku, kiedy upał nie pozwalał mu spać, a żona od dawna leżała zmorzona snem. Wtedy odwiedzi dziewczynę.

Podszedł do grupki przybyłych i wskazał ją uniesioną władczo ręką. Wyjął z sakiewki kilka złotych monet. Opiekunowi dziewczyny, pewnie ojcu, chciwie zaświeciły się oczy. Wyciągnął dłoń po pieniądze, a jednocześnie popchnął dziewczynę w kierunku Rufia Paulusa.

Naraz z tłumu przecisnął się jakiś młokos. W dłoniach trzymał zawiniątko, zerwał szmatkę i oczom kupca ukazała się ogromna głowa jantaru. Chłopak podał ją kupcowi i chwycił za rękę dziewczynę. Pociągnął. Ta spłoszona, schowała się za swego wybawcę.

Obudził się zlany potem. Popatrzył na zegarek. Trzecia czterdzieści pięć. Na dworze już jasno.

– Kurwa, co za sen! Z podstawówki!

Serce waliło jak młotem. Obok pochrapywała żona. Próbował zasnąć na nowo, ale po chwili zdecydował się pójść do toalety. W drodze powrotnej zajrzał do dziewczynek, przykrył Olę. Położył się i zapadł w letarg; młodzieniec uratował dziewczynę przed niewolą, będzie mieszkać w jego chacie i rodzić jego dzieci; wreszcie zasnął.

* * *

Budzi się pierwsza w całym domu. Schodzi na dół i włącza czajnik elektryczny. Robi kawę rozpuszczalną dla siebie i męża. Synowie wciąż śpią, musi obudzić Bartusia i ubrać go do przedszkola, Hubert i Alek sami pójdą do szkoły, dzisiaj na późniejszą godzinę.

Zabiera kubek z kawą do łazienki i po raz pierwszy spogląda na swoją piękną twarz. A może tylko kiedyś była piękna? Pełne usta, duże, ciemne oczy, to wszystko jeszcze było, błyszczało teraz w świetle poranka. Zdjęła koszulę nocną i popatrzyła na piersi. Całkiem białe, sutki kasztanowe, wydatne brodawki. Wykarmiła trzech chłopaków.

Wszedł mąż. Odruchowo się zasłoniła, potem szybko założyła szlafrok. Mężczyzna długo się odlewał, zaczął myć zęby. Pociągnęła łyk.

– Masz kawę w kuchni.

W sypialni otworzyła szafę. Będzie dziś znowu na mnie patrzył, co mam mu pokazać, może trochę od góry. Stanik z fiszbinami. Po chwili wybrała bluzkę z dekoltem, do tego obcisłe dżinsy, jeszcze balerinki wyszywane czarnymi dżetami. Tak będzie najlepiej, choć mąż żartuje, że się odmładza. Ale tamten będzie patrzył, najpierw na przystanku, potem w autobusie. Pieściło ją to spojrzenie młodszego mężczyzny, schlebiało jej. Tak samo jak ona, odprowadzał dzieci. Dwie córeczki do szkoły. Kłaniał się. Odpowiadała, zachowując kamienną twarz. Teraz pokrywa ją fluidem, znaczną ilość wciera pod oczami, maluje usta na karminowy kolor, oczy pociąga błękitnym tuszem.

Bartuś budzi się, powoli zaczyna się ubierać. Trzaśnięcie drzwiami. Mąż wyszedł do pracy. Kobieta pomaga chłopcu zakładać skarpetki, potem nasypuje mu płatków i patrzy, jak zjada. Czy tamten będzie dzisiaj na nią patrzył? Gładził wzrokiem jej szyję i piersi?

Bierze torebkę ze stolika, sprawdza, czy jest portfel. Bartuś wybiega pierwszy, ale wraca i bierze matkę za rękę. Chłodno. Nakazuje chłopcu chwilę poczekać, zawraca i zaraz wychodzi z dwoma polarami. Jej jest koloru biało-niebieskiego. Teraz idą w stronę przystanku autobusowego.

* * *

Ksiądz Robert po szóstej na klęczniku. O siódmej odprawia mszę, potem na ósmą do szkoły. Przewraca karty brewiarza, odmawia psalm:

Od łona matki występnie zeszli na bezdroża,

Głosiciele kłamstwa zbłądzili od urodzenia.

Trucizna ich podobna jest do jadu węża,

Do jadu głuchej żmii, co zamyka uszy,

Aby nie słyszeć głosu zaklinaczy,

Głosu czarownika, który biegle zaklina.

Boże, połam kły w ich paszczy,

Strzaskaj zęby lwiątek, Panie.

Niechaj zanikną jak rozlane wody,

niech zwiędną jak trawa na drodze.

Niech znikną jak rozlazły ślimak,

Jak płód poroniony, co nie widział słońca[1].

Kończy modlitwę i zniechęcony kieruje się w stronę małej kuchni, gdzie ma zamiar zrobić kawę. Wchodząc, boleśnie uderza się łokciem o futrynę, nieznośny prąd przechodzi przez rękę, ksiądz wzdryga się i rozmasowuje bolące miejsce. Powstrzymuje przekleństwo. Kawa nie smakuje, za gorąca, dolewa mleka, za słaba. Rozgląda się bezradnie po swym mieszkanku na plebanii. Niedawno się tu wprowadził, poustawiał meble, trochę książek, pianino, na którym kiedyś grał. A ksiądz proboszcz do niego: „Niech ksiądz zrobi dyskotekę dla młodzieży”. Dyskotekę! Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu, połam kły w ich paszczy. Zakłada buty.

* * *

Kac nie daje spać, tak mniej więcej od piątej. Przewraca się w wilgotnej pościeli, wstaje, pije wodę. Znowu pod kołdrę. A rano ma jechać. Dobrze, że przy Żołnierskiej nigdy nie stoją. Będzie miał z pół promila, no, może trochę mniej. Ale niewiele mniej, niewiele, tego jest pewien. Głowa puchnie od głupich myśli. Sięga ręką w bok i wyczuwa pośladki Moniki. Zaczyna je gładzić, za pół godziny pobudka. Delikatnie przewraca kobietę na plecy, ona mruczy przez sen. Oczy ma wciąż zamknięte. Kładzie się na niej i niemal od razu wślizguje do suchej pochwy. Teraz kobieta krzyczy, ale on zaczyna ją całować. Porusza się miarowo, kończy szybko. Żona budzi się na dobre.

– Jakoś już nie mogłem…

Monika wstaje i zrzuca nocną koszulę. Poranne słońce oświetla każdy zakamarek jej ciała. Naga idzie do łazienki, lekko się zatacza.

On myśli już o czymś innym, musi jechać na drugi koniec miasta, zaczyna kombinować. Na obiad pójdzie do pierogarni w Alejach, bo do domu nie zdąży, po południu jeszcze jedno ważne spotkanie. Dopiero wieczorem wróci do Moniki.

Z łazienki słyszy szum prysznica, w kuchni łyka dwa panadole i popija wodą. Może trochę przejdzie, zresztą po seksie czuje się już znacznie lepiej. Zaczyna smażyć jajka, jedno dla niej, dwa dla siebie. Do rondelka z wodą wkłada parówki.

* * *

Stuknięcie drzwi. Żona wyszła do pracy. Czeka na budzik, jest brzęczenie telefonu, wyłącza, wstaje. Ola i Julka śpią w swoich pokojach, obudzi je dopiero za pół godziny. Myje zęby i myśli o śnie z Rzymianami nad Bałtykiem, coś takiego musiało być kiedyś w szkole, trzyma się człowieka, wychodzi, nie wiadomo skąd i po co. Właśnie, po co? Ogromna bryła jantaru.

Po schodach na dół, w kuchni włącza czajnik. Potem nastawia muzykę, niech będzie dziś coś, co doda energii, może Springsteen; dobrze, Springsteen. Tylko nie za głośno. Robi kawę, pije pierwsze, drobne łyki.

Siedzi w pokoju wśród swoich płyt i książek. Zakręcić tym, wyrwać się. Uciec stąd. Po życiu z żoną i córkami może być tylko gorzej. Nic lepszego nie widzi przed sobą, zresztą, czy mu tu źle? Kocha ich wszystkich. Kocha.

Kot wskoczył mu na kolana.

– Zaraz idziemy, będziemy budzić dziewczynki – przemawia do zwierzęcia i głaszcze szarą, prążkowaną sierść.

Julka uśmiecha się, gdy przejeżdża po jej policzku kocim ogonkiem, otwiera oczy i wyciąga ręce, od razu chce pogłaskać zwierzaka. Z Olą idzie trudniej. Zakrywa się kołdrą, nie chce wstawać. W końcu kładzie jej kota na klatce piersiowej, a ten nieruchawy kastrat jak gdyby nigdy nic siedzi tam. Odgania bydlaka i razem śmieją się, dziecko idzie do łazienki.

Znowu na dole. Robi śniadanie. Płatki truskawkowe dla Oli, orzechowe dla Julci. Dziewczynki są już ubrane, starsza przegląda książkę, wkłada do tornistra.

Patrzy, całuję w główkę, jedną, drugą. Słońce ogarnia je jasną plamą. Pomyśleć, że kiedyś skręcał sobie pętlę na szyję. Wyłącza muzykę, przeleciało osiem kawałków, ostatni Brilliant Disguise. Do kociej miski ładuje suchy pokarm, to na cały dzień. Dopija kawę, śniadanie zje później. Za piętnaście minut autobus, jeszcze dojść do przystanku. „Zamykam dom”, trzeba sobie każdego dnia powiedzieć: „Zamykam dom”. Przekręca klucz.

* * *

Msza święta kończy się. Ksiądz Robert błogosławi garstkę wiernych przybyłych rano do kościoła. W zakrystii Piotrek pomaga mu się przebrać i zmyka, bo jeszcze musi wstąpić do domu przed lekcjami. Spotkają się na katechezie.

Śniadania nie zjem, za mało czasu. Będzie coś na dużej przerwie, kupię sobie drożdżówkę w sklepiku. Muszę na chwilę usiąść tu, pod mahoniowym krucyfiksem. Zbawiciel jest wyrzeźbiony z kości słoniowej, misterna robota, piękny. Kiedy nikt nie widzi, patrzę na Niego i mówię coś albo nic nie mówię. Siadam, zostało dwadzieścia minut do pierwszego dzwonka, muszę trochę posiedzieć. Sam nie wiem, czemu. Panie Boże, tylko Ty wiesz dlaczego. A wstąp, człowieku, do zakonu kontemplacyjnego, wolno ci to zrobić, będziesz miał samotność, tylko Bóg i ty, nic więcej, rzuć w cholerę tę parafię, a nie będziesz musiał znosić utyskiwań rodziców, wymagań księdza proboszcza, dowcipów, esemesów, Internetu, parafialnego festynu i kolędy. Zdecyduj się wreszcie, ksiądz proboszcz żadnych obiekcji nie będzie robił, to dobry człowiek, na pewno wystawi pozytywną opinię. Bóg i ty, a wokół pustelni dzika przyroda, są jeszcze takie miejsca w kraju, zawsze zresztą można wyjechać dalej, do Afryki, przecież widziałeś film o trapistach w Algierii, pragnienie męczeństwa, czy ono jest też tu, pod krucyfiksem? Pejzaż pustyni, porwanie i mord, za nic, za to, że chcieli żyć w samotności, tylko z Bogiem. Świetny film. Piasek i skały, ale dzieciom nie pokażę, nie zrozumieją, wyśmieją. Męczeństwo, ksiądz Jerzy, przed nim tylu innych. Święty Wojciech. Minąłem się z powołaniem, myśli.

Robert wychodzi przed kościół. Duży trawnik, przykościelny parking starannie wyłożony betonową kostką w kolorze szarym. Inwestycja zeszłoroczna, wreszcie wierni mogą parkować. Mija bramę i przechodzi przez ulicę. W tej właśnie chwili poranne słońce wychynęło zza chmury i rozświetliło pejzaż. Początek dnia w mieście. Męczeństwa nie ma. Ulotniło się wraz z porannymi oparami. Sutanna łagodnie się układa, choć ksiądz Robert robi duże kroki, pierwsza sutanna wciąż mu służy. Szkoła po drugiej stronie ulicy, przed wejściem dzieci wysiadają z samochodów i biegną.

* * *

Belweder wysunął kudłaty łeb z budy. Wyskoczył, bo słońce tak już grzało, że można było położyć się na chodniku przed domem. Ruda sierść zalśniła przez chwilę, ale stała się na powrót matowa, kiedy wielki Belweder zerwał się na dźwięk otwieranych drzwi. Mężczyzna ubrany w sweter wciśnięty za pasek, sztruksy i gumowe trepy na bosych stopach energicznie zamknął drzwi, na psa nie popatrzył. Z parcianą siatką szybko podszedł do furtki.

Józek właściwie zawsze kupował to samo. Chleb baltonowski, papierosy, biały ser na wagę, czasem pomidory, ćwiartkę na poranny rozruch. Kiedy brały go deliry i rozmawiał z drzewami, a miał jeszcze pieniądze, to i pół litra z rana się zdarzało na ukojenie. Ale dzisiaj nie był taki dzień. Spokojnie, bardzo spokojnie, bo i pogoda szykowała się dobra, dużo słońca chyba, więc powoli, to znaczy bez pośpiechu.

Zapakował wszystko do siatki, po wyjściu ze sklepu zajarał. Wtedy trafił się Mundek. W jego oczach zobaczył to co zawsze. Patrzył Mundek, potem podszedł, zagadał. Co było robić, Józef dał mu pieniądze na wino i czekał przed sklepem.

W chaszczach koło pustostanu, który niedawno płonął, pociągali po łyku. Czuć było jeszcze spalenizną. Mundzio golił ostro.

– Nie spiesz się tak, kurwa twoja – łagodnie strofował go Józek.

Zapalili. Napój miał smak brzoskwiniowy, leciutko przechodził przez gardło. Mundek dopił ostatni łyk i oblizał się ze smakiem. Butelkę cisnął w trawę.

– Bezzwrotna – zapewnił.

Belweder czeka przy furtce. Duży, silny pies. Widzi wracającego pana i merda ogonem. Skudlona ruda sierść z jaśniejszymi plamami. Czarne oczy. Przestraszone.

Mężczyzna przechodzi przez podwórko i głośno zamyka drzwi domu.

* * *

Na Żołnierskiej korek, mógł się tego spodziewać, a jednak pojechał tędy. Przeklina w duchu, otwiera okno, zapala pierwszego papierosa. Znowu została w domu, może wreszcie zajmie się szukaniem roboty, bo, kurwa, niedługo zwariuje od tego siedzenia i oglądania seriali, Majka i Julka, potem Brzydula, Na Wspólnej, Serca Dwa, Brook i przyjaciele, pieprzą mi się te tytuły, jeszcze teleturniej, jeden, drugi, i dzień jej mija.

Splunął przez oko. Sznur samochodów posunął się nieznacznie. W radiu piosenka, następna piosenka, nie w jego stylu, reklama, wkurwiony dotyka przycisk automatycznego wyboru. Może coś wskoczy. Wskakuje Zdrowaś Mario, klnie, znowu naciska. Mogłaby, naprawdę mogłaby już zadbać o swoją robotę, uruchomiłem wszystkie znajomości, ale nigdzie jej nie chcą albo ona nie chce. A co się w tym kraju z cenami dzieje, z rynkiem pracy? Ile jeszcze będę wszystko ciągnął? Żeby przynajmniej dzieciaki były, rozumiem, ona w domu przy dzieciach, ja w robocie. Z drugiej strony przecież nie pójdzie do budy z kebabem. Zresztą tam też jej nie zechcą, bo wszystko obsadzone chłopakami z Egiptu.

Wyrzuca niedopałek, jedzie. Skrzyżowanie z Marsa. Od lat nic się nie zmieniło i nic się nie zmieni. Dlatego, kiedy będą mieli dzieci, a może dziś rano coś, uśmiecha się na myśl o takiej możliwości, może rzeczywiście coś, wciska sprzęgło, to będę powtarzał im, jak tylko dorosną, dzieci kochane, spieprzajcie z tego kraju, tata wam to mówi, bo tu jest złodziej na złodzieju, doróbcie się czegoś w obcych, zachodnich krajach, nauczcie języka, zawodu, a potem możecie tu wrócić do matki, do mnie albo i nie. Pokupować sobie domy. Wasz wybór.

Największy problem to ja mam z Moniką. Jak będą dzieci, pewne sprawy same się rozwiążą, tak zawsze jest. Kasa raczej będzie, na szczęście nietrudno tu jeszcze o kręcenie pewnych tematów, bo żyć trzeba. Pieniądze zawsze miałem i będę miał. No to może dzisiaj coś mi wpadnie, szkoda, że na kacu się pocznie, ale co tam, kaca już nie ma, a nadzieja zawsze pozostaje. Jak Monika będzie w ciąży, to i ja się zmienię, i ona się zmieni.

* * *

W autobusie tłok, ale ona ma to za nic, bo on na nią znowu popatrzy. Tak popatrzy, jak chciała, dokładnie tak. Dzisiaj rano przed lustrem, a potem kiedy zakładała majtki. Bartuś grzecznie siedzi jej na kolanach, a ona ogrzeje się w spojrzeniu tamtego. Już dawno nie myśli o tym, że on przecież ma żonę i dwie córeczki. Ostry zakręt. Zaraz uda, że nie widzi jego spojrzenia, nauczyła się tej sztuki już kilka tygodni temu, kiedy zauważyła, że rzucane mu odwzajemnione spojrzenia powodują, że odwraca wzrok, nie chce, nie może przedłużać chwili. Codziennie pławi się w jego wzroku, który wydaje się nieograniczony przez czas potrzebny do przejechania dwóch przystanków. Delikatnie prostuje wtedy plecy, lekko odwraca głowę i pokazuje mu półprofil, niby patrząc się w okno. Nie widzi za nim nic.

Pierwszy przystanek. Tu powinien wsiąść. Są tylko dzieci z wielkimi plecakami. Harmider, to się musi uspokoić. Czuje lekki ścisk w żołądku, delikatny dreszcz trochę niżej, jeszcze niżej. Potem niewielki zwiastun bólu, pewnie jutro dostanie okresu, czy on może wiedzieć, że w tym wieku ona jeszcze ma menstruację, czy on wie, że może kochać się z mężem, ale kiedy tamten zasypia, ona chce i może jeszcze, i jeszcze. A Bartuś to była taka niespodzianka, miała już czterdzieści cztery lata, ale się zdziwili. Urodził się zdrowy chłopak.

Na przystanku dostrzega zamieszanie, ludzie zbili się w gromadki. Niektórzy stoją na ulicy. Widzi go przy parkanie, pochyla się, tam chyba dziecko leży. Resztę zasłaniają ludzie, coś się stało. Wypadek? Autobus rusza.

Kierowca ostro hamuje przed przejściem dla pieszych. Niewyrobiony, gówniarz jakiś, teraz takich przyjmują, bez doświadczenia. Dzieci kładą się jedne na drugie, gniotą się, śmiechy i piski, mają trochę rozrywki przed szkołą.

– Hamujemy – mówi Bartuś i przesyła jej promienny uśmiech.

Dobre dziecko, mądre, właściwie nie sprawia problemów, najbardziej pogodny z trzech braci. Z Alkiem były największe kłopoty, ale i sił mieli więcej, poradzili sobie świetnie, a jeszcze dom budowali, użerali się z robotnikami, kłócili się z nimi niemal codziennie, a przy okazji ze sobą. Jedno oskarżało drugie. Minęło. Przyszły inne miesiące, lata. Poczęli nowe życie. Cieszyli się prawie tak bardzo jak za pierwszym razem. Urodził się trzeci syn! Była jeszcze w połogu, a Mariusz kupił jej koronkową bieliznę w kolorze bordo. Do dzisiaj ją zakłada, kochają się, stanik i stringi stały się sekretnym kodem wejścia do krainy nieskrępowanej, małżeńskiej miłości.

A jednak ostatnie kilka miesięcy było inne. W samotności dotykała się, myśląc o tamtym, tak od niechcenia, zdarzyło się raz i drugi, taka przyjemność, zwłaszcza kiedy mąż wyjeżdżał z kolegami na ryby, a ona zostawała w domu z trójką dzieci.

Autobus trzęsie, kolejny ostry zakręt. Szkoda, że dzisiaj go nie ma, ale przecież jutro wsiądzie razem z dziećmi. Coś się widocznie stało, może nawet coś złego.

Ulica Gustawa. Otwierają się drzwi. Syczą. Wysiada tu większość pasażerów, ona z Bartusiem idzie do pobliskiego przedszkola, dzisiaj nie ma przyjemności, ale jutro na pewno popatrzy na moje pośladki, na talię, na sposób, w jaki się poruszam, na mnie, do następnego spotkania. Jak on ma na imię?

* * *

Kretyn maszeruje osiedlową uliczką i ciekawie zagląda do mijanych ogródków. Podnosi głowę, patrzy prosto w poranne słońce. Bez przerwy mówi coś do siebie. Nie zamykają się usta szesnastoletniego chłopaka. A to sroka sfrunie z drzewa, a to przed dom wyjdzie właściciel, płot jest krzywy, śmieci niewywiezione, a to samochód wyjeżdża z posesji. Wszystko tak samo zajmujące, każdy widok wart osobnego komentarza, klepie słowo za słowem, zdanie za zdaniem, choć dla przypadkiem je słyszących nie mają żadnego sensu.

Szeroko otwiera buzię, dziwi się, mówi do siebie i do wszystkich. Codziennie tędy chodzi, od lat już kilku, upodobał sobie jedną trasę. Odczytuje na głos nazwy uliczek: Piwna, Madziarów, Magenta, Szatkowników, Zecerska, Markietanki. I żadnej z nich nie zapamięta.

– Idź sobie, Jureczku, idź. Tylko wracaj za godzinkę – jak co rano słyszy słowa matki.

Słowa matki jak śniadanie i jak zapach świeżo powleczonej pościeli, i widok z okna pokoju wciąż na te same dwie sosny, na przystrzyżony trawnik i tuję przy furtce, i jak droga wyłożona betonową kostką, kolory czerwony i zielony. Jureczek zamyka furtkę. Od razu zapomina o wszystkim, co działo się tego ranka, bo przed nim nowy, fascynujący świat.

Idzie i podnosi głowę, kręci nią na wszystkie strony, uśmiecha się. W kącikach ust pojawia się ślina.

Na jednej z działek mężczyzna oczyszcza rynnę za pomocą szczotki na teleskopowym drążku. Wolno obraca ją w dłoniach, ręce wysoko uniesione, z góry spadają zgniłe liście, gałązki, sosnowe igły.

– Ale długa tyczka! – zagaduje faceta Juruś.

Zza domu wypada szary sznaucer miniaturka i obszczekuje przygłupa. Ale jego pielgrzymka trwa nadal. Od parkanu do parkanu, tu wyrosła kępa trawy, tu zostawiono worki pełne śmieci, leży plastikowa butelka po pepsi. Na poboczu stoi czerwony samochód, którego przedtem nie było. Dalej, za żywopłotem toczy się rozmowa. Dolatują zdania do Jurka:

– Jeszcze tam pod lasem z brzeżka ciągnikiem dokończywał, ale pies ich zwracał, mają swoją robotę.

Inny głos:

– To nie był nikt obcy przecież, ten tego, musieli doskonale wiedzieć i teraz szukaj kurna beczki z ropą. Dobrego dnia przyszli, bo wtedy deszcz tak padał. Byli tamój pewnie nieraz.

Wszystko było cudowne. Świeciło słońce, a drogę, którą teraz szedł, wysypano małymi kamykami. Chrzęściły pod stopami, jaki miły dźwięk, więc szedł jak najwolniej. I jeszcze wolniej. Stanął Jurek, a zza kolejnego płotu dobiegło go warczenie psa.

Belweder stał przy parkanie i z wściekłością patrzył na chłopaka. Zaszczekał, a potem rzucił się przednimi łapami na ogrodzenie i zaczął ujadać. Ruda sierść zjeżona, spieniony pysk. Na ułamek sekundy wzrok psa spotkał się ze wzrokiem chłopaka. Jurek posmutniał, zabełkotał coś do siebie po cichu. Znał Belwedera i codziennie trochę się go bał.

– Paderewskiego – czyta na głos nazwę ulicy.

Justyna

Mam na imię Justyna i pracuję w telewizji. Cudowne jest to, że utrzymałam swoją pracę po urodzeniu drugiej córki. Konkurencja była bardzo ostra, szefowie się zmieniali. A jednak przekonałam ich moją pracowitością, zdecydowaniem i trafnymi decyzjami programowymi. Właśnie tak było. Ciągnę dalej, choć łatwo niej jest, zwłaszcza że mąż nie zarabia zbyt wiele. Właściwie nie zarabia nic, bo według mnie nie można nazwać zarobkami wpływających od czasu do czasu honorariów za artykuły w rozmaitych pismach. Raz mu wezmą, innym razem odmówią, raz dobrze zapłacą, innym razem oszukają. Niestety, jako scenarzysta w serialu się nie załapał, może jest za słaby. A ja? Laska jestem, tak uważam i będę dalej tak uważała, myślała tak o sobie, bo dbam nie tylko o swoją rodzinę, ale i o ciało. Chodzę na jogę dwa razy w tygodniu, na basenie każdorazowo przepływam dwadzieścia długości, tylko ubrać się nie mogę, tak jak chcę, bo za mało razem zarabiamy. Trochę żałuję, że kupiliśmy tu dom, bo dojazd do pracy mam fatalny. Muszę zaparkować pod dworcem, a tam może już nie być miejsca, i dalej kolejką, dobrze, że klimatyzowana. Dzieciaki? No, super, wyjątkowe. Starsza nauczyła się czytać, nie wiadomo kiedy, sama, młodsza naśladuje starszą, no i mamę. Ale pachnie, co tak kwitnie o tej porze? Nawet w samochodzie, z samego rana. Niemożliwe, chyba za wcześnie na bez? Kiedyś chciałam się całować pod bzem, po kinie z takim jednym. Specjalnie stanęłam pod krzakiem, wysoki był, wybujały, zapach odurzający, facet jednak nic, sztywniak zupełny, coś tam zaczął opowiadać, potem chciał już iść. Szkoda. To mogło być miłe wspomnienie z młodości. Najmłodsza już nie jestem, ale za to w niezłej formie. Trener jogi patrzy na mnie wyraźnie inaczej niż na inne, a młodsze też są w grupie. Dużą rolę odgrywają tu regularne posiłki białkowe, które jem pięć razy dziennie. Zawsze przygotowuję warzywa z kurczakiem w specjalnych plastikowych pojemnikach, dwa posiłki muszę zjeść w pracy, po treningu kolejny. I dużo, dużo wody. Woda zawsze, przede wszystkim wysoko mineralizowana, czyli zawierająca powyżej tysiąca pięciuset rozpuszczonych składników mineralnych. Na przykład: „Muszynianka”, „Piwniczanka”, „Kinga pienińska”, to są moje wody. Piję je właściwie bez przerwy, zaraz muszę się napić. Kiedyś w pociągu miałam scenkę, dziewczynką byłam, na platformie wyjął fiuta i pokazywał, ja siedziałam, i on myślał, że się przestraszę. Wyprężony kutas, wyrazu twarzy faceta nie pamiętam. Wstałam i zaczęłam iść w jego stronę, od razu dał do tyłu. Zboczeńców kastrowałabym chemicznie, bez litości. Ekshibicjonistów też. Premier obiecywał, ale w końcu też dał do tyłu.

Jest miejsce do parkowania! Wysiadam z samochodu, wyglądam tak: włosy blond, dzisiaj sportowo związane w „koński ogon”, bluzka z niewielkim dekoltem, kremowa, podkreślająca talię. Piersi również wyraźnie się rysują. Spódniczka nad kolana, muszę podkreślać wszystko, co jeszcze nie uległo czasowi, a nogi mam zgrabne, bez śladu popękanych naczynek zwiastujących późniejsze problemy z żylakami. Na samym dole czółenka z kremowej skóry. Mamy piękny maj. Teczkę z laptopem przewieszam przez ramię i z torebką w ręku oraz drugą torbą, gdzie są schowane pojemniki zjedzeniem na cały dzień, idę na peron. Jakie to szczęście, że kolejka jest klimatyzowana! Nie znoszę ludzkiego odoru.

Na peronie widzę kilka znajomych twarzy. Jest kobieta, której brakuje fragmentu wargi. Wygląda jak pies. Szybko odwracam wzrok. Nie mogę patrzeć na ludzkie nieszczęścia, nie słucham o morderstwach, porwaniach, chorobach genetycznych niszczących dzieci w kołysce, nie potrafię współczuć, a ekscytacja tym jest obrzydliwa. Nawet teraz w kiosku na peronie widzę pierwsze strony porannych gazet: zamordowana dziewczynka, uduszona babcia, ofiary wybuchu wulkanu, facet bez nóg, wczoraj wyrzucony z pociągu. Cholera, po co ja to wszystko czytam, muszę sobie kupić sok pomidorowy, stuprocentowy. Potrząsam butelką i odkręcam zieloną nakrętkę, odskakuje z lekkim trzaskiem, co oznacza, że produkt jest świeży. Mały łyk. Bardzo dobry sok. Dziewczyna z kiosku jest umalowana, paznokcie również, długie, wypielęgnowane, a jednak na jej twarzy zmęczenie, nieświeżość jakaś. I to nie od dzisiaj. Zawsze kiedy tylko tu zaglądam, ona tak właśnie wygląda. Może zażywa narkotyki na dyskotekach albo dojeżdża do pracy z bardzo daleka i nigdy nie może się wyspać, jak ta dziewczyna z opowiadania Czechowa, cholera, po co mi się to przypomniało, chyba przez to, że niepotrzebnie przeczytałam nagłówki. Ona udusiła niemowlę, nie, dosyć tego, mogłaby już wjeżdżać kolejka, zresztą jedzie, widać, jak zawsze powoli, jak dla mnie, a myślę, że i dla większości ludzi stojących na peronie o wiele za wolno. Zakręcam soczek.

Miejsca siedzącego o tej porze i na tej stacji nie ma, ale staję sobie przy pionowej poręczy, torebkę mam przewieszoną na przedramieniu, a torbę z jedzeniem stawiam na ziemi, tuż przy stopach. Ładne mam stopy, mężowi bardzo się podobają, nawet szaleje za nimi. Lubi je masować, lizać, czasem ssie mi palce, zwłaszcza kiedy mam polakierowane paznokcie. Wtedy bardzo się podnieca, długo się kochamy. Wszystko gra. Jeszcze dwadzieścia minut i zacznę pracę. Buteleczkę z sokiem wkładam do torebki i wyjmuję książkę, opowiadania mojej ukochanej Alice Munro, dla mnie po prostu wzór niezależnej kobiety, do tego piszącej znakomicie, choć momentami opisującej sytuacje znajome mi z Czechowa. Może coś przeczytam. Kanadyjka, opisy jej kraju zapierają dech, naprawdę.

Kobieta nie powinna być jak deska, za ciało powinno się złapać. Smalec jest dobry ze skraweczkami. Mama się będzie dziwiła, że większe zakupy musimy robić, będzie się dziwiła, co się dzieje. Teraz jest sprawa i druga taka sama. Tak, słyszę cię. Ona swoje, swoje, ale dlaczego taka cena jest. Właśnie o to mi chodzi. W Halinowie też tyle zapłaciła za cukierki takie. Słyszysz mnie jeszcze trochę czy już nie da rady? Ale wróćmy do pierwszej podstawowej sprawy. Co? Słyszysz mnie jeszcze? Słucham? Co? Co? No mówię, że to tak jak na niemieckim statku Gustloff czy jakoś tak. Wiesz, tam były kobiety i dzieci, ale statek w ramach prawa wojennego był do zatopienia. Nie miał oznaczeń, krzyży żadnych, na pokładzie była artyleria przeciwlotnicza, więc inne jednostki mogły go zatopić. Mnóstwo ludzi zginęło, tysiące, wyobrażasz sobie? Inna sprawa, że ja czytałem wspomnienia żołnierza Armii Czerwonej i tam on wyznaje, że skoro Niemcy palili wsie i mordowali, wieszali, tak jak u nas, to oni potem z zemsty robili to samo. Dziwisz się? A teraz nam chcą wmówić, jaka u nich była opozycja, a ten Stauffenberg, co na Hitlera zamach zrobił, to myślisz, że on za Polakami był? W opozycji się znalazł, bo zaczęli w dupę dostawać i wszystko. No jak to, co? U mnie? Po staremu. Powolutku. Odwodnienie na podwórku robię, rury musiałem wkopać, poucinać najpierw, ale słyszysz mnie teraz? Zaraz mi się urwie, bo wjedziemy, no wjedziemy do tunelu. I nie będziemy się słyszeć. Już, już… Słyszysz mnie?

Z Munro nici przez tego osła. Cholera, człowiek do pracy jedzie, jeszcze chce trochę kultury złapać, choćby te kilka stron, to mu taki baran wyskoczy. Podwórko odwadnia! I ja muszę o tym widzieć, cała kolejka musi. Nie ma odwrotu, przecież nie będę jeździła samochodem, bo w drodze powrotnej wpadnę w dwugodzinny korek. Boże, co za kretyn… Ale o Gustloffie mówił, oglądał, w zeszłym tygodniu był u nas ten film. Nawet na kolegium stanął, bo komuś z zarządu wydawało się, że temat jest za bardzo drażliwy, gdyż pokazuje jedynie cierpienia Niemców. Wtedy nie wytrzymałam, cierpienie to doświadczenie uniwersalne, tak, uniwersalne, czyli ponadnarodowe, poza tym film opowiada ciekawą historię, zainteresuje wielu. I co? Nie miałam racji? Ten tu też oglądał i jeszcze o tym mówi. Mój zawodowy sukces. Jeden z wielu zresztą. Teraz muszę zadbać o Alice Munro, na pewno musimy wyemitować film biograficzny o niej, kupimy od Kanadyjczyków, nie sądzę, żeby dużo chcieli, to dla nich promocja, ale moją ambicją jest zrobienie wywiadu dla naszej stacji z tą najwybitniejszą dziś żyjącą pisarką. Trzeba przekonać Piotra, co nie będzie łatwe, ale dam radę. Dałabym radę o wiele więcej, gdybym nie wyhamowała na małżeństwie i dzieciach. Gdyby nie rodzina, byłabym dzisiaj na zupełnie innym stanowisku, to pewne. Na stanowisku Piotra. Nie żałuję, niczego nie żałuję, mam tylko pretensję do Grzegorza, że nie ma stałej pracy, przesiaduje w domu i wciąż próbuje sobie coś udowodnić. Tylko nie bardzo wiadomo co. Czy zresztą można się dziwić? Chłopak z małego mazowieckiego miasteczka, przyjechał na studia polonistyczne, które ukończył nad wyraz dobrze, a zaraz po uczelni załapał się do dużej redakcji i kilka lat nieźle tam zarabiał. Pisał, redagował, niemal codziennie zamieszczano jego recenzje dotyczące popkultury: film, premiery na DVD, najnowsze komiksy, takie tam. Niestety, ten biznes się kończy, wszystko przechodzi do Sieci, zwolnienia, Grzegorz zajął się dziewczynkami, bo moja praca była zbyt absorbująca.

Za oknem leniwie przesuwa się pejzaż. Więzienie otoczone jest topolami. Drzewa rosną bardzo blisko muru, to podejrzane. Po niektórych zostały połupane pnie. Na jednej z wieżyczek widać siedzącego strażnika, karabin oparty o nogi. Wysoki mur złożony z betonowych prostokątów oddziela grupę budynków od świata. Dalej zachwaszczone łąki i ogródki działkowe z rozpadającymi się ruderami, klozety, wanny, lodówki. Jeszcze kolejowy śmietnik: zardzewiałe wagony, barakowozy, zmurszałe budynki służące nie wiadomo do czego. Tylko pracujący na kolei wiedzą, po co tu jeszcze stoją. Stawiane za cara. Co ciekawe, w tym chaosie stały teraz postaci, które benzynowymi kosiarkami ścinały trawę porastającą to wszystko. Widocznie takie były przepisy: wokół bałagan, ale trawa musi być ścięta, bo tak postanowił prezes.

Już sama nie wiem, dlaczego tak mało myślę o matce i ojcu. Robotnik z Huty Warszawa, umarł pięć lat temu, nie, teraz już będzie sześć. Cholera, ale ten czas pędzi. Chodził do Stanisława Kostki, potem w domu opowiadał o księdzu Jerzym. Matka się bała: „Uważaj, Maciuś, uważaj”, ale twarz miała rozpłomienioną, gorejące oczy, wpatrywała się w ojca jak w święty obraz, kiedy wracał z mszy za ojczyznę. Matka wnosi półmisek z młodymi kartoflami z masłem i koperkiem. Do tego zsiadłe mleko. Pycha! Jaka szkoda, że Grzesiek tego nie lubi. A raz tata dostał w mordę od ubeków za to, że nosił znaczek w klapie. To było już po śmierci Popiełuszki. Przekazywali sobie tatę z rąk do rąk, bili po twarzy. O tym zdarzeniu opowiedziała mi matka znacznie później, a wtedy, kiedy przed wyjściem do przedszkola zobaczyłam posiniaczoną twarz ojca i zaczęłam płakać, zostałam poinstruowana, że tata przewrócił się na ulicy. Matkę muszę odwiedzić, może w przyszłym tygodniu, posprzątać trochę. „Mama don’t go, daddy come home…” Przyczepiło się i nie odczepi, teraz będzie się przypominać przez cały dzień. To będzie mój powerplay. Stacja Warszawa Stadion.

Oko

Parkuje na trawniku w pobliżu hurtowni. Wyrudziała trawa, parkan z betonu, pod nim rosną chwasty, karłowate drzewa owocowe, pewnie kiedyś był tu sad. Wiocha była, teraz Mokotów przemysłowy. Wszystko przysypane pyłem, który w tym mieście jest wszędzie, chrzęści między zębami i nikt nie wie, skąd się bierze. Umówiony jest Marek za godzinę, ale nie ma co robić, a na komórkę tamten jest nieosiągalny. Wyłączył i nic go nie obchodzi.

Nie wie Marek, czy do spotkania w ogóle dojdzie i czy zdoła opylić te afgańskie dywany oraz bele jedwabiu z Państwa Środka. Słucha radia, pali kolejnego papierosa, chociaż Monika mówi, że powinien ograniczyć, że to wpływa ujemnie na potencję. Na to nie ma co narzekać, niech lepiej martwi się o stan swojej macicy. Żeby dzieciak był wreszcie, żebyśmy zaczęli żyć inaczej. Bo dla kogo niby te wszystkie interesy, kalkulacje, kręcenie pewnych tematów. Mnie już to męczy, nudzi, nie czuję przyjemności, takiej jak kiedyś, gdy robiłem pierwsze poważne pieniądze. A ona też już wszystko ma, niczego więcej nie potrzeba. Chata jest, samochody też, odłożone jest. W zeszłym roku byli w Egipcie, dwa lata temu w Turcji. Tylko żal mu było patrzeć, jak rodzice z dzieciakami bawili się w hotelowym basenie, jak wspólnie jeździli na wycieczki. Oni też jeździli, a co mieli robić, spijać kolorowe drinki w hotelowym barze, uprawiać seks w klimatyzowanym pokoju? To wszystko było, jasne, że trzeba ruszyć dupsko i coś zobaczyć z wielkiego świata. Oglądali jakieś ruiny, sławne podobno, rzymskie, sterty gruzu, tu była taka świątynia, tam budynek, może tak, może nie. Wokół brudno i dużo piachu, Monika z początku udawała zainteresowanie, ale potem jak najszybciej chciała iść na bazar, kupować skórzane torebki. On też poszedł, żeby jej Arabowie nie macali. Nabył zatopionego w plastiku skorpiona oraz kamienną figurkę bożka z ogromnym penisem, chociaż Monika bezskutecznie protestowała, przekonując, że to świństwo. Kilka tygodni po powrocie z urlopu bożek spadł przypadkiem z kominka i rozprysnął się na kawałki. Asfalt, a nie żaden kamień, egipskie oszustwo.