Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Berlusconi. Moja droga

Berlusconi. Moja droga

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-673-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Berlusconi. Moja droga

"Pierwsza oficjalna biografia byłego premiera Włoch „Kiedy rozpoczynaliśmy pracę, powiedziałem Berlusconiemu, że nie potraktuję go ulgowo, i nie będę pisać hagiografii, ale historię niezwykłego życia. Opiszę zarówno to, co dobre, jak i to, co złe.” Alan FriedmanBerlusconi, najdłużej urzędujący w powojennej historii Włoch premier i jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci świata polityki, biznesu i show-biznesu, po raz kolejny wraca na scenę w zupełnie nowej odsłonie. W marcu 2014 roku Alanowi Friedmanowi udaje się przekonać byłego premiera Włoch do rozpoczęcia pracy nad biografią. Autor nagrał ponad 100 godzin wywiadu, w którym Berlusconi i jego współpracownicy Fedele Confalonieri i Adriano Galliani opowiadają nie tylko o politycznej karierze i aferach, w które był zamieszany, ale również o życiu prywatnym, wspomnieniach z dzieciństwa, relacjach z kobietami, muzycznych pasjach i o jego ukochanym klubie AC Milan. „Przez wiele lat dziennikarze prosili mnie, żebym opowiedział o swoim życiu. Zawsze odmawiałem. Zgodziłem się w końcu na współpracę z Alanem Friedmanem, ponieważ mam do niego zaufanie.” Silvio Berlusconi"

Polecane książki

Jasio, Filip i Zuzia zapraszają was do spędzenia niezwykłych wakacji na wsi. Zaczarowane dmuchawce sprawią, że ten czas będzie bajecznie przygodowy. Krowa Mućka zacznie śpiewać, Azor znajdzie wielki skarb, a pszczoły znów zamieszkają w ulu....
Historia, która brzmi jakby była z bajki ale przecież mogłaby się wydarzyć... Pewnego jesiennego wieczoru Sabina Południewska stanęła w drzwiach pałacyku „Pod Graalem i Różą” Potrzebowała natchnienia, które pozwoli jej skończyć kolejną powieść. Gospodynią pensjonatu okazała się przemiła Mila Moss...
Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego jedni mają pieniądze, podczas gdy inni wiążą ledwo koniec z końcem?Zdaniem większość Polaków w czasach PRL-u dojście do majątku było nieporównywalnie łatwiejsze i osiągalne dla każdego rozgarniętego człowieka, gdyż wówczas w kraju brakowało niemal wszystkich artykuł...
„Sen Henny” to powieść z kategorii fantasy. Najstarszy z synów hrabiego Cison, Teocrasmus, wraz z dwoma braćmi opuszcza rodzinny dom i dołącza do grona elitarnych wojowników kontynentu Henny, którzy skupiają się wokół Czarnego Zakonu. Przechodzi osobliwą prz...
Bajka "Dawno, dawno temu..." adresowana jest do wszystkich czytelników bez względu na wiek.Jest to opowieść o stworzonkach żyjących w wielkiej puszczy. Te małe stworki na zimę zapadają w sen. Jednak pewnej zimy coś budzi ich z objęć słodkich snów. Zaniepokojone postanawiają sprawdzić, co się takiego...
To nie jest kolejna książka o ratowaniu świata! W tej rozgrywce stawka nie jest większa niż życie, a ludzkości nie grozi zagłada, lecz w najgorszym wypadku znaczne podwyższenie stóp procentowych. Witaj w świecie, w którym demony są analfabetami, nekromanci nigdy nie trzeźwieją, a boh...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alan Friedman

Tytuł oryginału:

Berlusconi.

The Epic Story of the Billionaire Who Took Over Italy

Copyright © 2015 by Challian, Inc

Published by arrangement with RCS Libri S.p.A., Milan

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Zdjęcie na okładce ©Alessandra Benedetti/Corbis/Profimedia

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz,

ISBN: 978-83-7999-673-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Gabrielli

Od autora

Jako amerykański dziennikarz, który dorastał w latach siedemdziesiątych, zawsze byłem zafascynowany słynną serią osobistych wywiadów telewizyjnych, które brytyjski dziennikarz David Frost przeprowadził z prezydentem Richardem Nixonem wiosną 1977 roku, ponad dwa lata po dramatycznej rezygnacji Nixona z pełnionego urzędu.

Miałem obsesję na punkcie afery Watergate już jako nastolatek, tak samo jak dzisiejsze dzieciaki szaleją za grami wideo i Facebookiem. Dramat. Intryga. Nagrania z taśm z Białego Domu. Próba zatuszowania skandalu. Sensacyjne wiadomości, jakie zamieszczał „Washington Post” dzięki reporterom Bobowi Woodwardowi i Carlowi Bernsteinowi. Upokorzenie prezydenta Stanów Zjednoczonych! Słynne oświadczenie Nixona, w którym głosił, że „ludzie muszą wiedzieć, czy ich prezydent jest oszustem. Ja nie jestem oszustem”.

Nigdy nie miałem dość tych rewelacji. Wyczekiwałem kolejnego odcinka „sagi Watergate”. Rzucałem się na to jak na słodycze.

Latem 1974 roku w naszym domku letniskowym nad jeziorem na północy stanu Nowy Jork zmusiłem swoją trzynastoletnią siostrę, żeby codziennie ze mną oglądała telewizyjne relacje z rozpraw sądowych, gdy Richarda Nixona postawiono w stan oskarżenia, co zakończyło się w sierpniu jego dramatyczną rezygnacją z urzędu prezydenta. Oglądaliśmy rezygnację, a następnie pożegnanie z personelem Białego Domu, widzieliśmy ten jego dziwny gest pozdrowienia, naznaczone rozpaczą machnięcie dłonią, które pokazał amerykańskiemu społeczeństwu, zanim wsiadł do helikoptera na trawniku przed Białym Domem, by udać się do bazy Sił Powietrznych USA Andrews i stamtąd w niełasce wyruszyć w długi lot do Kalifornii.

Wszystkie te wspomnienia powróciły do mnie niczym fala w 2014 roku, kiedy mój włoski wydawca, mediolańskie Rizzoli, po raz pierwszy zasugerował, żebym nakłonił Silvia Berlusconiego, najbarwniejszego i najbardziej kontrowersyjnego przywódcę we współczesnej historii politycznej Włoch, by opowiedział mi historię swojego życia. Znałem Berlusconiego od trzydziestu lat, jeszcze z początków mojej kariery jako korespondenta zagranicznego, kiedy w latach osiemdziesiątych pracowałem w Mediolanie jako korespondent zagraniczny „Financial Timesa”. Czasami bywałem zaciekłym krytykiem Berlusconiego, lecz potem zaintrygowała mnie jego osobista historia. Nie wynikało to jedynie z jego domniemanych imprez bunga-bunga i procesów, gdy oskarżano go o korupcję, ale ze względu na niezwykłe i imponujące życie. Śledziłem uważnie wydarzenia towarzyszące jego upadkowi w 2011 roku, uznaniu go za winnego oszustw podatkowych przez włoski Sąd Najwyższy w 2013 roku i usunięciu z senatu rok później. Mimo to Berlusconi nadal wywierał wpływ na Włochy, co podsycało moje zainteresowanie jegoosobą.

Kiedy pierwszy raz spytałem go, czy byłby zainteresowany współpracą przy tej książce, nie spodziewałem się zbyt wiele. Był późny ranek 12 marca 2014 roku. Udałem się na spotkanie z nim w jego wytwornej rzymskiej rezydencji na drugim piętrze siedemnastowiecznego pałacu, którego sufity są bogato zdobione freskami, a ściany ozdabiają złote gobeliny. Wyglądało na to, że siedemdziesięciosiedmioletni już Berlusconi mnie polubił, pewnie głównie dlatego, że jestem Amerykaninem (a co za tym idzie, nie jestem włoskim dziennikarzem o z góry ustalonych poglądach). Kolejnym powodem było to, że czuł się zrehabilitowany inną moją książką, na temat życia politycznego we Włoszech – co tak naprawdę nie było moim życiowym celem.

Poinformowałem Berlusconiego, że postanowiłem napisać książkę o historii jego życia, i zaproponowałem, by w pełni ze mną współpracował i udzielił mi nieskrępowanego dostępu do archiwów, a także do członków rodziny, przyjaciół, partnerów biznesowych i sojuszników politycznych. Najpierw patrzył mi długo w oczy, a potem odpowiedział, że na przestrzeni ostatniej dekady odmówił co najmniej piętnastu takim prośbom. Wytłumaczyłem mu, że to nie będzie tylko książka, ale również seria dziesięciu lub piętnastu wywiadów telewizyjnych bazujących na słynnych wywiadach Frost–Nixon z 1977 roku. Wpatrzony we mnie, mamrocząc, wyraził zrozumienie, że obecnie „wszystko wymaga oprawy multimedialnej”, i nagle wyciągnął rękę. Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym wyrażając się niezwykle jasno, powiedział: „Ufam, że opowiesz moją historię uczciwie i rzetelnie”. Podziękowałem za obdarzenie mnie zaufaniem i poinformowałem jasno: „To nie będzie żadna hagiografia. Nie opiszę historii ani świętego, ani ofiary, nie będę do pana wrogo nastawiony, ale też nie zamierzam wyświadczać panu żadnych przysług. Spiszę w uczciwy i wyważony sposób historię niezwykłego życia tak, jak ja ją widzę, ale z pana odpowiedziami na pytania dotyczące poszczególnych rozdziałów pana życia. I wszystko to będzie sfilmowane”.

Silvio Berlusconi przystał na moje warunki. Nieco później tego samego dnia jeden z jego doradców podzielił się ze mną swoją opinią na temat tego, dlaczego Berlusconi się zgodził: „Jego świat się wali, a on marzy o kolejnym powrocie na scenę polityczną, więc widzi to jako swoją spuściznę z panem jako świadkiem, jako pierwszym i ostatnim dziennikarzem, z którym podzieli się historią swojego życia i zrobi to własnymi słowami”.

Podczas kolejnych siedemnastu miesięcy, począwszy od burzliwej wiosny 2014 roku aż po koniec lata roku 2015, obserwowałem z bliska Berlusconiego, głównie w jego domu. Odbyliśmy wiele rozmów i wywiadów w okresie pełnym intensywnych emocji dla Berlusconiego, w okresie naznaczonym sporą dawką rozgoryczenia i poczucia porażki, a jednocześnie nieustannego planowania politycznego comebacku. W pewnym sensie oglądałem prawdziwą psychodramę rozgrywającą się przed moimi oczami. Zyskałem również przywilej wyjątkowo swobodnego dostępu do tego człowieka, co pozwoliło mi naprawdę poznać jego oraz zasady, według których funkcjonuje, jego schematy myślowe, rzeczy, których nie znosi, a nawet jego ulubione anegdoty i żarty.

Przez jakiś czas, ilekroć się zjawiałem, by przeprowadzić z nim wywiad czy to w pałacu w Rzymie, czy w ogrodzie jego okazałej posiadłości w Arcore lub też na obrzeżach Mediolanu, działo się coś złego. Niekiedy był poruszony, zwykle w okresie poprzedzającym wydanie przez sąd orzeczenia w jednej z wielu ciągnących się przeciwko niemu spraw. Często już po wywiadzie prosił mnie o rozmowę w cztery oczy i wtedy otwierał się przede mną, mówił o swoich wrogach, zwierzał się ze swoich zmartwień, nadziei oraz aspiracji.

Wielokrotnie powtarzałem Berlusconiemu, że wzoruję się na wywiadach Frost–Nixon. Powiedziałem to, gdy w obecności trzech świadków, w tym jego przyjaciółki Franceski Pascale i rzeczniczki prasowej Deborah Bergamini, podpisywał ze mną zgodę na wydanie tej książki oraz na serię wywiadów, które miały ukazać się w telewizji.

Kiedy podpisał dokumenty niezbędne do przystąpienia do realizacji tego projektu, z jakiegoś powodu przypomniałem sobie najsłynniejsze słowa, jakie prezydent Nixon powiedział do Davida Frosta podczas tamtych legendarnych wywiadów: „Sam doprowadziłem do swojego upadku. Wręczyłem im miecz, którym mnie przebili i z rozkoszą przekręcili go w mojej ranie…”.

Zastanawiałem się, co Silvio Berlusconi będzie miał do powiedzenia na temat swojej niesamowitej, imponującej drogi życiowej. Kolejne tygodnie i miesiące pokazały, że się nie zawiodłem.

Lucca, Toskania

26 sierpnia 2015 r.

Prolog

Moskwa. Gorący letni dzień pod koniec lipca. Przez plac Czerwony przelewają się tłumy turystów, w tym wielu Chińczyków i Japończyków. Ustawiają się przed słynnym soborem Wasyla Błogosławionego i pozują do zdjęć, które sami sobie robią.

Wygląda na to, że burza i ciemne chmury poranka już przeminęły i teraz widniejące na prawo od cerkwi imponujące mury Kremla są skąpane w bladych promieniach słońca. Wiatr jednak mocno wieje od zachodu, a na popołudnie zapowiadana jest solidna ulewa. Pogoda w Moskwie zmienia się notorycznie.

Aby dostać się do Baszty Spasskiej, gdzie czeka personel Putina, należy przejść przez olbrzymi plac. Przy wschodniej ścianie Kremla stoi Mauzoleum Lenina, ogromna budowla z czarnego marmuru, w której spoczywa ciało przywódcy partii bolszewickiej. Widok tej budowli kojarzy się z opuszczeniem, jakby była reliktem przeszłości.

Zegar na Baszcie Spasskiej, zwany również kremlowskim, pokazuje godzinę 16.20. W powietrzu panuje przedziwny bezruch, a patrząc z wieży na turystów rozproszonych po placu Czerwonym, odnosimy wrażenie, że poruszają się w zwolnionym tempie.

Na szczycie baszty błyszczy wykonana ze szkła czerwona gwiazda z młotem i sierpem pośrodku, najważniejszymi symbolami potęgi sowieckiej. Turystów widać dosłownie wszędzie poza liczącymi 2235 metrów długości murami, które ogradzają olbrzymią fortecę znaną jako Kreml.

Przy głównej bramie Baszty Spasskiej wartę trzymają dwaj żołnierze Pułku Kremlowskiego. Obaj wyraźnie cierpią na skutek upału i wilgotności, gdy prezentują karabiny zakończone bagnetami. Z baszty wychodzi ładna młoda kobieta pracująca dla rzecznika prezydenta, przedstawia się nam. Przez kilka minut prowadzimy luźną pogawędkę, a potem pojawiają się tłumacze i makijażyści, po czym kierujemy się do części Kremla, do której turyści nie mają już wstępu. Kiedy wchodzimy na Kreml, zaskakuje nas dziwna, głęboka cisza.

Personel prezydenta idzie przed nami w milczeniu. Wszędzie widać członków ochrony, którzy krążą z surowym spojrzeniem, otoczeni aurą tajemniczości i oddania typową dla ich profesji. Wychodzimy na zewnątrz i kilka minut idziemy wzdłuż długiego budynku na terenie Kremla, aż dochodzimy do wielkiej czarnej bramy będącej wejściem do siedziby administracji prezydenckiej. Zaraz wejdziemy do Budynku Numer 1, gdzie mieszkali i sprawowali rządy zarówno Lenin, jaki Stalin – do pałacu znajdującego się wewnątrz murów Kremla, tej nadal mrocznej i groźnej fortecy.

Idziemy teraz przez dziedziniec dawnej siedziby senatu, neoklasycznej budowli w kolorach bieli i żółtej ochry zbudowanej na rozkaz carycy Katarzyny w XVIII wieku, po rewolucji bolszewickiej 1917 roku pierwszej siedziby rządu sowieckiego. Historia Mateczki Rosji widoczna jest wszędzie dookoła nas. Jest niemal namacalna, ciąży w powietrzu.

Wchodzimy do pałacu przez niewielkie boczne drzwi nazywane Drzwiami Numer 7, niemal niewidoczne. W niewielkim ciemnym pomieszczeniu nasze torby są sprawdzane wykrywaczem metalu. Mija kolejnych pięć minut, po czym prowadzą nas długim, wąskim białym korytarzem o wysokich sufitach; miejsce to sprawia wrażenie eleganckiego bunkra, działa klaustrofobicznie. Panująca tu atmosfera przywodzi na myśl czasy zimnej wojny, a przynajmniej potwierdza nasze wyobrażenia o tym miejscu, jakie podsuwają nam thrillery, których akcja rozgrywa się w tamtym okresie. Idąc tym korytarzem na parterze kremlowskiego Budynku Numer 1, niemal słyszy się szept George’a Smileya z powieści Le Carrégo lub widzi cyniczne mrugnięcie Jamesa Bonda z filmu „Pozdrowienia z Rosji”. Rzeczywistość jest prawdziwsza od fikcji. Ale to tylko pozory. Znajdujemy się teraz na Kremlui dosłownie wszystko wokół jest przerażająco prawdziwe.

W milczeniu wchodzimy do szklanej windy, z której widać wewnętrzny dziedziniec wyglądający teraz na opuszczony. Winda zatrzymuje się na drugim piętrze. Dotarliśmy na miejsce. Jesteśmy w centrum decyzyjnym Kremla, w samym sercu władzy Rosji Władimira Putina, na drugim piętrze Budynku Numer 1.

W tej okazałej części Kremla znajduje się szereg wykorzystywanych do celów państwowych pomieszczeń, które odrestaurowano w stylu neoklasycznym. Wszystko wygląda na dopracowane do perfekcji. Śnieżnobiałe ściany ozdabiają różne wizerunki Kremla i placu Czerwonego z poprzednich wieków. Po prawej stronie widnieje ciąg białych lakierowanych drzwi ozdobionych złotym fryzem. Wszystkie kunsztowne detale dopracowano z największą precyzją, łącznie ze złotymi rzeźbionymi klamkami. Gdzieniegdzie widnieją staromodne beżowe telefony w sowieckim stylu.

Dotarliśmy teraz do Sali Kominkowej, miejsca wybranego na spotkanie z Putinem. Znajduje się ona w północno-wschodniej części Kremla, w gmachu, do którego zwykli obywatele mają zakaz wstępu. Właśnie tutaj pracuje Władimir Putin, tutaj podejmuje decyzje, które wpływają na los jego kraju i geopolitykę połowy naszej planety.

Jedynie cztery komnaty oddzielają Salę Kominkową od gabinetu Putina – niedostępne dla większości ludzi, jak zdradza nam członek jego personelu. W tych samych pomieszczeniach w latach czterdziestych ubiegłego wieku urzędował Józef Stalin. Jedyną różnicą jest obecnie to, że surowy styl sowiecki zastąpiono zdobnymi złoceniami i stiukami w bardziej europejskim neoklasycznym stylu.

Pomieszczenie sąsiadujące z gabinetem Putina jest ogromne i eleganckie, a podłużny owalny kształt nadaje mu kopuła górująca nad tą częścią Budynku Numer 1. Podłogę pokrywa artystyczny, wytworny parkiet w osiemnastowiecznym stylu, intarsjowany jasnymi i ciemnymi elementami drewnianymi układającymi się w figury geometryczne i kwiatowe medaliony. Wiszący tam żyrandol wygląda majestatycznie, a zdobiony stiukami sufit przywodzi na myśl Wersal.W luksusowym wnętrzu wiszą też cenne tapiserie i barokowo udrapowane zasłony. Zaledwie kilka kroków dalej Putin odbywa właśnie spotkanie z przedstawicielami rządu, w tym z Dmitrijem Miedwiediewem, swoim zaufanym przyjacielem i premierem Rosji.

Gabinet Putina znajduje się za ogromnymi, dwuskrzydłowymi białymi drzwiami ozdobionymi na całej wysokości złotymi wstawkami. Z tego miejsca prezydent ma bezpośredni dostęp do sali spotkań, gdzie przyjmuje zagranicznych przywódców wraz z towarzyszącymi im osobami. W jednym z sąsiadujących z gabinetem pomieszczeń, rozpoznawalnym z łatwością, ponieważ właśnie tam zazwyczaj odbywają się emitowane w telewizji konferencje prasowe z przywódcami obcych rządów, ściany pokrywają czerwone tapiserie, na których widnieje wielokrotnie odwzorowany herb Rosji, czyli dwugłowy orzeł. Pierwotnie był to herb cesarzy bizantyjskich, a później dynastii Habsburgów i Romanowów, aż wreszcie stał się herbem Rosji rządzonej przez prezydenta. Przechodzimy do kolejnej komnaty będącej swego rodzaju poczekalnią z bladoniebieskimi ścianami i dużym białym stołem. Tutaj zatrzymujemy się na filiżankę herbaty i długą pogawędkę z członkami personelu prezydenta. Rozmowa skupia się głównie na szansach Hillary Clinton, Donalda Trumpa oraz Jeba Busha w wyścigu do Białego Domu. Opinia Moskwy na temat szans Trumpa wydaje się zbyt optymistyczna.

Na stole ustawiono kilka tac z przeróżnymi tartinkami, w większości z owocami morza. Podano również pieczone pierożki nadziewane kapustą lub jabłkiem. Wszystko zgodne z tradycjami kuchni rosyjskiej. Oddaleni o kilka metrów od gabinetu Putina, spędzamy niemal całe popołudnie z jego personelem. Zniknęło wrażenie intrygi z czasów zimnej wojny. Jego miejsce zastąpiło niekończące się oczekiwanie, w czasie którego możemy spacerować po prezydenckim skrzydle, robić zdjęcia oraz podziwiać meble i obrazy. Pracownicy ochrony w ciemnych garniturach i ze słuchawkami w uszach obserwują każdy nasz krok. Wyglądają jednak na przyzwyczajonych do obecności gości prezydenta i pod wieloma względami przypominają pracowników służb specjalnych Białego Domu.

Na krótko przed dziewiętnastą personel zaczyna zmierzać ku Sali Kominkowej. Kamerzyści skończyli się ustawiać, tłumacze przetestowali swój sprzęt, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na Putina. Kilka mniej lub bardziej znajomych osób przechadza się po sali, w której się znajdujemy. Wyjątkowo rozmowny pracownik rzecznika prasowego prezydenta, Dmitrija Pieskowa, mówi chętnie o polityce międzynarodowej. Trajkocze pod surowym spojrzeniem padającym z portretu generała Aleksandra Suworowa, jednego z niewielu wojskowych w historii Rosji, który nie przegrał żadnej bitwy i wyszedł niepokonany z ponad 60 potyczek. Suworow był generalissimusem rosyjskiego imperium i zasłynął swoim dziełem Nauka pobieżdat’ (Jak zwyciężać), w którym przekazał swoją wiedzę na temat szkolenia żołnierzy. Personel prezydenta czeka teraz w milczeniu, najwyraźniej przyzwyczajony do jego rytmu pracy.

O 19.45 zostaje oficjalnie ogłoszone, że prezydent wkrótce przybędzie. Członkowie jego personelu zajmują swoje miejsca w Sali Kominkowej, gdzie w gotowości czekają już operatorzy kamer. Pracownicy ochrony ustawiają się rzędem niczym przedstawiciele służb specjalnych na odcinku czterdziestu metrów, które Putin musi pokonać, by dotrzeć do Sali Kominkowej.

Punktualnie o dwudziestej otwierają się szeroko podwójne drzwi gabinetu prezydenta Rosji i pojawia się w nich Władimir Władimirowicz Putin. Za prezydentem podąża Pieskow, członkowie personelu prezydenckiego i kolejni pracownicy ochrony. Kilka sekund później Putin przekracza próg Sali Kominkowej.

Przybycie prezydenta jest niczym powiew syberyjskiego wiatru. Jego twarz wygląda na spiętą i wymizerowaną, ale krok jest zdecydowany i miarowy. Mowa ciała imponuje. Emanuje od niego autorytet i władza. Nietrudno sobie wyobrazić, jak samotnie przemierza te pomieszczenia i przygotowuje się do stawienia czoła decyzjom, które mogą odmienić losy narodów. Jego przybycie do Sali Kominkowej wywołuje wyczuwalne napięcie. Wszyscy stoją na baczność. Na zewnątrz ciemności pochłonęły już pozostałości dnia, ulewny deszcz bębni o szyby ogromnych okien. Operatorzy kamer są gotowi do filmowania, mikrofony do nagrywania.

Władimir Putin z uśmiechem wita swojego rozmówcę uściskiem dłoni i kilka sekund później zajmuje jeden z dwóch foteli ustawionych przed kominkiem w taki sposób jak zwykle na rozmowy przywódców. Jedynie dźwięki migawek aparatów oficjalnych fotografów rozbrzmiewają w chwilowej ciszy, kiedy prowadzimy swobodną pogawędkę z jednym z najpotężniejszych ludzi na naszej planecie.

Prezydent ma na sobie stonowany ciemny garnitur, białą koszulę i niebieski krawat. Jego czarne skórzane buty są wyglancowane na wysoki połysk. Ten człowiek wygląda nienagannie, nieskazitelnie i poważnie. Początkowo jego wzrok jest nieprzenikniony. Bush musiał chyba zostać obdarowany nadprzyrodzonymi mocami, ponieważ twierdzi, że był w stanie spojrzeć Putinowi w oczy i wejrzeć do jego duszy.

Coś jednak się zmienia, kiedy pojawia się temat Silvia Berlusconiego. Nastrój człowieka o lodowatym spojrzeniu, łowcy niedźwiedzi, specjalisty od sztuk walki, prezydenta Federacji Rosyjskiej, zmienił się w ciągu zaledwie kilku minut. Wygląda teraz na odprężonego i chyba nawet poweselał. Wysłuchuje uprzejmie słów powitania swojego przyjaciela Berlusconiego. Rozbrzmiewający w słuchawkach głos tłumacza drży początkowo z emocji. Jednak kiedy Putin zaczyna mówić o przyjacielu, głos tłumacza się uspokaja. Putin wielokrotnie powtarza „Silvio”, a nie „Berlusconi”. Tak właśnie go nazywa. Po prostu Silvio. Czuje się teraz chyba już swobodnie, z każdą minutą staje się bardziej ożywiony. Mówiąc, bawi się kablem swoich słuchawek i wykonuje kontrolowane ruchy stopami. Jednakże pomiędzy Silviem i Władimirem wyczuwa się empatię.

– Nawiązaliśmy bardzo dobre, niezwykle przyjazne relacje osobiste – mówi Putin.

Rosyjski prezydent ostrożnie dobiera słowa, ale mówi z wyraźnym przekonaniem, kiedy wyraża swoją opinię o życiu Silvia Berlusconiego.

– Wie pan – zaczyna Putin – faktem jest, że Berlusconi to polityk, który był u władzy dłużej niż ktokolwiek inny w powojennej historii Włoch. A to po pierwsze oznacza, że zdołał nie tylko przyciągnąć uwagę Włochów, ale również przekonać ich, że jego działania są nakierowane na dbanieo interesy włoskiego społeczeństwa. Po drugie, jest nadzwyczajnie prostolinijnym i niezwykle interesującym człowiekiem. Wszystko to razem sugeruje, że Silvio Berlusconi, jako polityk i jako człowiek, z pewnością zajmie zasłużone miejsce w historii Włoch. 

Takie jest zdanie Władimira Putina.

Ale jaki naprawdę jest Silvio Berlusconi? Skąd się wywodzi? Jaka jest jego prawdziwa historia?

1Urodzony uwodziciel

Silvio Berlusconi jest sam w domu. Przechadza się po ogrodzie pośrodku swojej posiadłości o powierzchni 70 hektarów, w pobliżu stajni i lądowiska dla helikopterów.

Jest środek lata, a on idzie z rękami w kieszeniach obsadzoną drzewami alejką do osiemnastowiecznego pałacu z siedemdziesięcioma pokojami. Wzdłuż ścieżek prowadzących do ogromnej rezydencji rośnie krótko przycięty żywopłoti rozstawione są donice pełne geranium. Trawiasta aleja przebiega pod kamiennym łukiem, a następnie ustępuje miejsca rozległym ogrodom z wypielęgnowanym trawnikiem, klombami azalii, drzewkami cytrynowymi i żywopłotami; wszystko jest tam bezbłędne.

Siedemdziesięciodziewięcioletni miliarder zatrzymuje się niedaleko domu. Uśmiecha się z pewną nieśmiałością, z dozą autoironicznego uroku i kurtuazji, które zwykle rozbrajają jego gości, zwłaszcza spodziewających się spotkania ekstrawaganckiego playboya. Na jego twarzy maluje się empatia, która pomogła mu zdobyć władzę i dzięki której na przestrzeni ostatnich 25 lat z magnata medialnego i jednego z najbogatszych ludzi na świecie stał się najdłużej pełniącym swoją funkcję i niewątpliwie najbardziej kontrowersyjnym premierem Włoch.

– To mój główny dom – mówi mężczyzna, który na kilka dekad zdominował życie we Włoszech.

Pomimo ciepłej pogody Berlusconi ma na sobie cienki czarny sweter, granatową marynarkę i bawełniane spodnie dresowe. Kiedy idzie alejką i mówi o tym, jak ważna jest dla niego ta posiadłość, żwir chrzęści mu pod czarnymi butami sportowymi marki Hogan. Z jego słów wynika, że właśnie tutaj podejmuje wszystkie najważniejsze decyzje życiowe. Neoklasyczne posągi na marmurowych postumentach są widoczne jak okiem sięgnąć. Wydaje się, że wpatrują się w dal gdzieś ponad granicami ogrodów.

Prawdę mówiąc, słowo „bezbłędne” nie oddaje w pełni charakteru tych ogrodów. Wszędzie tam panuje porządeki perfekcja. Wszystko jest niemal aż nazbyt doskonałe. Obszerny pałac jest położony w wiosce Arcore na przedmieściach Mediolanu w Lombardii. Villa San Martino powstała na początku XVIII stulecia na fundamentach istniejącego tam od XII wieku klasztoru benedyktyńskiego. Berlusconi kupił ją na początku lat siedemdziesiątych i przeprowadził w niej generalny remont, urządzając ją w eleganckim stylu. Liczba gadżetów, w które ją wyposażył, przewyższa chyba nawet siedzibę Jamesa Bonda. Postawił tam również stajnie dla koni wyścigowych, zbudował lądowisko dla helikoptera,a nawet prywatne boisko do piłki nożnej. Pałac jest gustownie umeblowany, choć nieco przytłacza liczba tapiserii i obrazów starych mistrzów. W każdym kącie widać, że historia przenika się tu z nowoczesnością zgodnie z estetyką lat osiemdziesiątych, stylem, który w tamtych czasach pozwalał wzrastającej klasie nowych miliarderów zestawiać nawet obrazy renesansowe z dziełami późnego modernizmu. W wyniku tego w latach osiemdziesiątych w Mediolanie wielu architektów i dekoratorów wnętrz znacznie się wzbogaciło –i to dosyć szybko.

Berlusconi idzie teraz spacerkiem w kierunku swojego wielkiego domu. Jest zrelaksowany i dumny, bo dobrze wie, że wyrazy uznania, jakimi obdarzana jest ta rezydencja, zaczynają często padać już w otaczających ją ogrodach.

– To główny dom mojego życia – powtarza z uśmiechem Silvio Berlusconi.

A życie dla Berlusconiego oznacza dwie sfery: zarówno publiczną, jak i prywatną. Obie często się zderzają i przenikają, nierzadko wywołując skandale, zawsze jednak na końcu jest powrót do tego domu.

Berlusconi mówi teraz o tym, jak w 1993 roku pierwszy raz odwiedził go Michaił Gorbaczow, i o długim popołudniu i wieczorze, które spędzili tam razem.

– To był niezwykle przyjemny i inspirujący dzień – wspomina Berlusconi. – Michaił Gorbaczow przyjechał ze swoją żoną Raisą, która spędzała tu czas z moją żoną Veronicą. Chciał się spotkać z włoskim liderem świata biznesu. Zadawał mi sporo pytań na temat gospodarki i rynków finansowych. O siedemnastej usiedliśmy, by napić się herbaty, a potem miał odjechać. Kiedy kierowaliśmy się do wyjścia, żeby się pożegnać, powiedział: „Silvio, jednego nie rozumiem. Które ministerstwo lub instytucja ustala ceny sprzedawanych produktów?”. Poprosiłem go, by powtórzył pytanie, co też zrobił: „Która instytucja ustala ceny?”. Na co odpowiedziałem: „Michaił, nie odjeżdżaj jeszcze. Zostań na kolację. Powinniśmy jeszcze porozmawiać”. Rozmawialiśmy dosyć długo przy kilku kieliszkach wyśmienitego Rosso di Montepulciano. Wyjaśniłem, że na Zachodzie rynek określa ceny,a nie żadna agencja rządowa. Na tym polega konkurencja rynkowa. Objaśnianie zasad funkcjonowania kapitalizmu rynkowego Michaiłowi Gorbaczowowi sprawiło mi ogromną satysfakcję. Odniosłem wrażenie, że był wdzięczny za czas, który spędziliśmy razem.

Następnie Berlusconi opowiada o wizycie swojego przyjaciela Władimira Putina w Arcore. Pokazuje mi pokój, w którym Putin spał podczas swojej ostatniej wizyty. Gościom odwiedzającym to miejsce nie należy się dziwić, że zastanawiają się, w którym z pokoi odbywały się rzekomo rozwiązłe imprezy bunga-bunga, dzikie przyjęcia, przez które Włochy stały się pośmiewiskiem i które upokorzyły Berlusconiego, kiedy w latach 2010–2011 wybuchł skandal, i to w czasie najgorszego w dziejach kryzysu finansowego w Europie.

Arcore. W życiu Silvia Berlusconiego ta posiadłość jest czymś znacznie więcej niż tylko miejscem spotkań z Michaiłem Gorbaczowem, Władimirem Putinem czy też niesławną Ruby nazywaną też „złodziejką serc”. To jego rezydencja, miejsce schronienia, centrum dowodzenia i główna siedziba. Właśnie tutaj planował i stworzył swoje imperium nieruchomości, miasta satelickie, które uczyniły go miliarderem. Również tutaj podejmował decyzje, dzięki którym stał się potentatem medialnym z telewizją obejmującą swym zasięgiem połowę Europy. Właśnie tutaj wymyślił włoską telewizję komercyjną i został pionierem w tej dziedzinie na terenie Europy w latach osiemdziesiątych. Także tutaj, w tych wysmakowanych, choć może nazbyt nieskazitelnych salonach, jadalniach i pokojach urządzonych w barokowym stylu, Berlusconi postanowił, że kupi klub piłkarski AC Milan. Tutaj postanowił zaangażować się w politykę, wymyślił i założył nową partię narodową i na początku 1994 roku w ciągu 90 dni z bogatego biznesmena przeobraził się w premiera.

Arcore stało się włoską wersją Camp David, gdzie mieści się wypoczynkowa rezydencja prezydenta USA. W późniejszych latach było również jego schronem. Berlusconi urządzał tam niekończące się nocne narady ze swoimi adwokatami, całymi zastępami specjalistów od prawa karnego i cywilnego, z detektywami oraz z licznymi doradcami. Cały ten sztab pomagał mu stawić czoło burzy, jaką wywołało postawionych mu 60 różnych aktów oskarżenia, które obejmowały korupcję, łapówki, oszustwa podatkowe, a nawet korzystanie z usług nieletniej prostytutki.

Arcore było niczym kompas lub probierz dla Berlusconiego. Zarówno w życiu, biznesie i polityce, jak i w sprawach dotyczących uczuć i rodziny. To tutaj, w Arcore, zakończyło się pierwsze małżeństwo Berlusconiego, tutaj rzekomo odbywały się słynne imprezy bunga-bunga, również tutaj mieszkał przez rok niczym w areszcie domowym, gdy sąd odebrał mu paszport; w Arcore odrabiał prace społeczne w domu starców dla pacjentów cierpiących na alzheimera po tym, jak skazano go za oszustwa podatkowe. W Arcore także obmyślał plany swojego najnowszego powrotu na scenę polityczną w 2015 roku. W tutejszej kaplicy rodzinnej złożył prochy swoich rodziców i siostry. Tutaj nadal mieszkał jego syn z żoną i dziećmi. Tutaj w wieku 76 lat Berlusconi sprowadził nową przyjaciółkę młodszą od niego o jakieś 50 lat. Wszystko wydarzyło się właśnie tutaj. W Arcore.

Przypominam sobie pierwszą wizytę u Berlusconiego w Arcore w latach osiemdziesiątych, kiedy Tina Brown zleciła mi napisanie artykułu do „Vanity Fair” o „nowych książętach” włoskiego kapitalizmu, którzy zagrażali „niekoronowanemu królowi Włoch”, czyli Gianniemu Agnellemu. To były dzikie i szalone lata osiemdziesiąte, połowa świata upajała się złotą epoką nowego bogactwa, wszyscy, począwszy od yuppies z Wall Street po finansistów z londyńskiego City, świętowali nieprzerwanie, panowała wysoka koniunktura gospodarcza,a klasa średnia stawała się coraz liczniejsza. Ronald Reagani Margaret Thatcher sprawowali władzę w Ameryce i w Wielkiej Brytanii. We Włoszech w latach osiemdziesiątych Berlusconi był człowiekiem, który wszystko osiągnął dzięki swojej pracy. Był outsiderem, kimś nowym, potentatem, którego pozycja szybko rosła, magnatem w branży rozrywkowej i telewizyjnej, świeżo upieczonym miliarderem mającym szansę dołączyć do grona najbogatszych ludzi na świecie. W tamtych czasach Berlusconi wywoływał spore zaniepokojenie pośród włoskich elit finansowych, ponieważ jego swojski styl pozyskiwania klientów przyniósł mu niezwykłą popularność,a fortuna zdobyta dzięki imperium telewizyjnemu uczyniła go bogatszym nawet od spadkobiercy fortuny Fiata, wytwornego, kosmopolitycznego byłego playboya, który został przemysłowcem, Gianniego Agnellego.

Spotkanie z Silviem Berlusconim w jego domu w Arcore było niczym wycieczka do Disneylandu dla bogaczy. Wszelkie przyjemności były tam na wyciągnięcie ręki. Wszystko skupiało się na pięknie, doskonałości, porządku i – tak, to prawda – na hedonizmie.

– To mój kryty basen – powiedział Silvio Berlusconi w 1989 roku, uśmiechając się z dumą, kiedy oprowadzał gościa po pałacu.

W tamtych czasach był szczupły i wysportowany. Jego znakiem rozpoznawczym był dwurzędowy garnitur marki Brioni, całoroczna opalenizna oraz chłopięca energia i zaraźliwy entuzjazm. Wskazał na niemal dwumetrowy ekran zawieszony wysoko ponad basenem. Po co to?

– Dzięki temu – odpowiedział – mogę oglądać własne kanały telewizyjne, pływając w basenie na plecach.

Rozpierała go duma, kiedy pokazywał strefę do fitnessui wypoczynku koło basenu: z sauną, jacuzzi, łaźnią parową, siłownią, oraz wspaniały kącik urządzony w jasnej sośnie skandynawskiej, z luksusowymi sofami i ścianą, na której znajdowało się aż dziewięć ekranów telewizyjnych w trzech rzędach po trzy i każdy transmitował na żywo jeden z trzech głównych kanałów telewizji Berlusconiego. Mój gospodarz wskazał na konsolę z przyciskami, którymi można było włączyć muzykę, sterować nastrojowym oświetleniem lub przywołać kamerdynera. Nawet łazienka skrywała niespodziankę: po obu stronach lustra znajdowały się dwucalowe ekrany telewizyjne, co w latach osiemdziesiątych, jeszcze przed erą wi-fi, LED i Apple, było niezłym osiągnięciem technologicznym. Berlusconi wyjaśnił: „Po to, żebym mógł oglądać swoje kanały telewizyjne podczas porannego golenia, nie ryzykując, że się zatnę”.

Od tamtej pory niewiele się zmieniło w Arcore z wyjątkiem samego właściciela, który ma już osiemdziesiątkę na karku. Jego życie można z całą pewnością określić jako imponujące, a obecnie w rodzinnych Włoszech jest nienawidzony i uwielbiany przez miliony swoich rodaków.

– To moje główne miejsce zamieszkania od 30 lat – zauważa, pokonując loggię wyłożoną jasnoszarym kamieniem.

Zatrzymuje się przy bramie wjazdowej. Na murze widnieje rzeźbiony medalion. Wygląda jak herb rodzinny, ale przedstawia podobiznę świętego Marcina, biskupa Tours z IV wieku. Miejsce jego kultu stało się słynnym przystankiem dla pielgrzymów w drodze do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Mnisi benedyktyńscy, którzy przybyli do Arcore i założyli tutaj swój pierwszy klasztor ponad tysiąc lat temu, nazwali go na cześć tego chrześcijańskiego świętego. Kaplica rodzinna Berlusconich jest jedyną pozostałością po dwunastowiecznej budowli wzniesionej przez benedyktynów.

Płaskorzeźba wykuta w kamieniu, opisywana teraz przez Berlusconiego, przedstawia siedzącego na koniu biskupa, który rozcina mieczem swój płaszcz na dwie połowy i jedną z nich daje żebrakowi odzianemu jedynie w łachmany pomimo srogiej zimy. Rzeczywiście, według legendy, kiedy święty Marcin został powołany do rzymskiego wojska, odkrył, że służby tej nie można pogodzić z przyjętą przez niego wiarą chrześcijańską, i w ten sposób stał się jedną z pierwszych na świecie osób, która odmówiła służby wojskowej ze względu na przekonania.

Kiedy Berlusconi opowiada o świętym Marcinie, na jego twarzy pojawia się uśmiech miliardera pozbawiony choćby śladu ironii. Letnie promienie słońca bledną teraz ponad dziedzińcem posiadłości San Martino wysypanym żwirem. Jednak żywiołowość Silvia Berlusconiego nie gaśnie. Nadal jest serdeczny i niestrudzony. Wchodzi teraz do jednej z licznych rupieciarni znajdujących się w pałacu i przetrząsa ogrom pamiątek. Wynajduje figurki z głowami na sprężynach, które przedstawiają jego, wskazuje na półki zastawione zdjęciami, na których jest Berlusconi i jego matka Rosa, Berlusconii Barack Obama, Berlusconi i George H. W. Bush, Berlusconi i George W. Bush, Berlusconi i Tony Blair, Berlusconi i Bill Clinton, Berlusconi i Hillary Clinton, Berlusconi i królowa Elżbieta oraz Berlusconi i papież Benedykt XVI.

Na jednej z półek oparte o ścianę stoi pożółkłe już od upływu czasu zdjęcie Berlusconiego jako piosenkarza na statku wycieczkowym, młodego przystojnego mężczyzny w szykownej marynarce i krawacie, w kanotierze na głowie – śpiewając do starodawnego mikrofonu, wkłada w to całe serce.

– To ja! – mówi niepoprawny Berlusconi. – Zrobiono mi to zdjęcie, jak śpiewałem. Miałem wtedy szesnaście lat. Mama powtarzała, że zawsze byłem najprzystojniejszym chłopcem na plaży.

Po tych słowach przechodzi szybko do kolejnego pokoju pełnego pamiątek i trofeów z przeszłości.

Powietrze w Villa San Martino wypełnia nagle nostalgia. Berlusconi jest niezwykle przyjaznym przewodnikiem, jak zawsze skorym do sprawiania przyjemności innym. Tak bardzo mu zależy, żeby dobrze wypaść. To artysta, który nigdy nie wychodzi ze swej roli, niestrudzony sprzedawca, handlarz marzeniami. Na przestrzeni lat był włoskim Ronaldem Reaganem z jego żelkami jelly beans i dobrodusznością, a także człowiekiem, który kreował się na włoski odpowiednik Margaret Thatcher, nigdy jednak tak naprawdę nie udało mu się przeprowadzić rewolucji liberalnej. Z charyzmąi urokiem czarował wyborców, obiecując im cały świat, w tym niższe podatki, poklepywał ich po plecach, brał na ręce ich dzieci; wieczny populista tak w życiu, jak i karierze politycznej. Wygląda na to, że jego slogan brzmi: „Nasz cel to zadowolenie naszych klientów!”. Na przestrzeni lat był również najdłużej sprawującym władzę przywódcą europejskim i człowiekiem, który był świadkiem wielu katastrofalnych wydarzeń o zasięgu globalnym, począwszy od zakończenia zimnej wojny po burzliwą wojnę przeciwko Saddamowi, od Arabskiej Wiosny przez obalenie Mu’ammara al-Kaddafiego aż po kryzys finansowy, który wstrząsnął Europą w 2011 roku i o mało nie doprowadził do ruiny Włoch. Co dziwne, jego kontrowersyjne poglądy na temat spraw międzynarodowych niejednokrotnie znajdowały uzasadnienie w historii najnowszej.

Jak tego dokonał? Jakim cudem ten wywodzący się z robotniczej dzielnicy Mediolanu człowiek, który wszystko zawdzięcza sobie, stał się europejskim miliarderem i potentatem medialnym trzykrotnie wybranym na premiera? Jakim cudem ten niegdysiejszy piosenkarz decydował o losach swojego narodu przez ponad 20 lat?

Berlusconi z łatwością wyjaśnia tajemnicę swojego sukcesu. Robi to bez wahania:

– Jestem urodzonym uwodzicielem – mówi z tym swoim charakterystycznym hollywoodzkim uśmiechem, puszczając przy tym oczko.

Silvio Berlusconi ponownie uśmiecha się szeroko. Usadowiony w ulubionym salonie z białym marmurowym kominkiem za plecami, tuż przy otwartym oknie wykuszowym, wyjaśnia swoją strategię życiową, dzięki której dostaje to, czego chce.

– Kiedy wrogowie zarzucają mi, że jestem urodzonym uwodzicielem, uznają to za krytykę – zaczyna. – Ale ja zawsze jestem otwarty na ludzi. Darzę ogromnym szacunkiem innych i zawsze staram się wyobrazić sobie siebie na ich miejscu. Kiedy więc ktoś jest wypukły, ja staję się wklęsły, a kiedy ktoś jest wklęsły, wtedy ja staję się wypukły. W ten sposób zawsze buduję osobistą relację, swego rodzaju chemię z osobą, z którą mam do czynienia. Nazywają to empatią. Ale często właśnie ona jest narzędziem pozwalającym mi osiągać cele, nawiązać serdeczną i przyjazną formę współpracy.

Wygląda na to, że Berlusconi ma głęboko zakorzenione w psychice pragnienie sprawiania przyjemności innym i tę uciechę podbudowującą ego, która bierze się z wywoływania uśmiechu na twarzach innych ludzi. Jakie dzieciństwo ukształtowało tego żądnego przyjemności „czarodzieja”? Być może jest to mechanizm obronny, a może sposób na budowanie kariery dzięki temu, że urok osobisty towarzyszy nam w pracy, w interesach, w budowaniu swojego imperium. Potrzebę sprawiania przyjemności, zaradność i wykorzystywanie uroku do załatwienia czegoś łatwiej zrozumieć, jeśli pojmiemy, jak Berlusconi zaprezentował się światu, wywodząc się z rodziny z niższej klasy średniej, która za czasów jego dzieciństwa cierpiała niedostatek w pogrążonych w wojnie Włoszech.

Urodził się 29 września 1936 roku. Jego ojciec był urzędnikiem bankowym, który ostatecznie awansował do kadry zarządzającej, a matka Rosa, najpierw gospodyni domowa, później pracowała jako sekretarka w produkującej opony firmie Pirelli w Mediolanie. Rodzina Berlusconich zajmowała niewielkie mieszkanie w niezbyt porządnej dzielnicy Mediolanu, którą nazywano „Wyspą”, ponieważ był to kawałek ziemi niczyjej w pobliżu kładki dla pieszych biegnącej nad torami, upchnięty na nieciekawym terenie pomiędzy dwiema mediolańskimi stacjami kolejowymi: Porta Garibaldii Stazione Centrale będącej odpowiednikiem amerykańskiej Grand Central Station. Siostra Silvia, Antonietta, urodziła się w 1943 roku, a młodszy brat Paolo już po zakończeniu drugiej wojny światowej, w 1949.

– Nasza dzielnica tętniła życiem, zamieszkiwali ją przedstawiciele klasy robotniczej i niższej klasy średniej. Czasami bywało tam niebezpiecznie – wspomina jeden z przyjaciół Berlusconiego z czasów dzieciństwa, Fedele Confalonieri. – Może nie było tam przestępczości zorganizowanej, ale kręciło się sporo awanturników. To była niebezpieczna dzielnica. Pamiętam ją dobrze, bo urodziłem się na tej samej ulicy co Berlusconi, czyli na via Volturno. Co ciekawe, pamiętam, że mieszkanie Berlusconich znajdowało się w budynku stojącym dokładnie naprzeciwko siedziby Włoskiej Partii Komunistycznej.

Confalonieri pamięta, że „w tamtych czasach było raczej biednie”, a zwłaszcza po 1940 roku, kiedy Mussolini wypowiedział wojnę Francji i Wielkiej Brytanii i przystąpił do wojny jako oddany sojusznik Niemiec hitlerowskich. Obaj, Confalonieri i Berlusconi, pamiętają alianckie naloty dywanowe na Mediolan, bombardowanie fabryk, kościołów, szkół, biurowców i budynków mieszkalnych, na skutek czego wiele rodzin musiało uciekać z miasta i szukać schronienia w pobliskich wsiach.

– Nigdy nie zapomnę – mówi Berlusconi – jak alianci bombardowali Mediolan w 1943 roku. Miałem wtedy ponad sześć lat i pamiętam, że pewnego dnia bomby spadły na samą via Volturno, czyli ulicę, przy której mieszkaliśmy. Wtedy rodzice zdecydowali się opuścić Mediolan i zamieszkać w niewielkiej wiosce z niespełna tysiącem mieszkańców. Była oddalona o niecałą godzinę drogi na północ od miasta, w pobliżu jeziora Como, w drodze na Varese. Tam było bezpiecznie, ponieważ terenów rolniczych nigdy nie bombardowano. Matka miała tam krewnych, którzy nas przygarnęli i dali nam dwa pokoje.

Wkrótce po tym, jak rodzina Berlusconich ewakuowała się z Mediolanu wiosną 1943 roku, doszło do obalenia Mussoliniego, Amerykanie przybyli na Sycylię, Włochy podpisały tajne zawieszenie broni z aliantami i zmieniły swoje stanowisko, odwracając się od Hitlera. W odwecie Niemcy najechały Włochy. Wojska alianckie kontynuowały bombardowanie kontrolowanego przez Niemców Mediolanu.

– To wszystko szybko się potoczyło w 1943 – mówi Berlusconi. – A że mój ojciec był antyfaszystą, przyjaciele poradzili mu, żeby uciekł do Szwajcarii. Wyjechał więc do tej Szwajcarii, a my zostaliśmy w maleńkiej wsi na odludziu bez ojca. I nagle wszystko spadło na barki matki. Dojeżdżała wtedy codziennie do Mediolanu, gdzie pracowała jako sekretarka dyrektora naczelnego fabryki Pirelli. Przebywanie w Mediolanie było niebezpieczne ze względu na bombardowania i pamiętam wszystko, jakby to było dosłownie wczoraj. Wstawała codziennie o piątej rano, szła trzy kilometry na przystanek tramwajowy, stamtąd jechała tramwajem na dworzec, a potem pociągiem do Mediolanu, aż wreszcie wsiadała w tramwaji dojeżdżała do pracy. Kończyła ją o piątej po południu i wracała na wieś. Codziennie czekałem na jej powrót na przystanku autobusowym. Każdego ranka byłem bardzo smutny, kiedy znów musiała wyjść, i pamiętam, że zawsze całowała mnie na do widzenia.

Kiedy Silvio Berlusconi przywołuje to wspomnienie, lewa stopa zaczyna mu podrygiwać nerwowo.

Berlusconi pamięta, że podczas wojny mieszkał nie tylko z matką, kiedy przebywali w lombardzkiej wiosce Oltrona San Mamette, położonej około 35 kilometrów na północny zachód od miasta.

– Mieszkali tam również rodzice mojej matki. Czyli w zasadzie matka miała na utrzymaniu pięć osób, a jedzenia nie było zbyt wiele.

To oczywiste, że trzy lata spędzone w tymczasowym miejscu zamieszkania, podczas gdy na pobliski Mediolan spadały bomby, wpłynęły na osobowość Berlusconiego. Nie skończył nawet siedmiu lat, kiedy nastąpiła ewakuacja. Brakowało pieniędzy. Jego ojciec udał się do Szwajcarii. I tak matka, która dopiero co urodziła jego siostrę Antoniettę, stała się nie tylko jedynym żywicielem rodziny, ale również jedynym punktem stałym w niepewnej skądinąd egzystencji Silvia.

Podobnie jak wiele innych dzieci mieszkających w targanych wojną Włoszech młody Silvio wspierał rodzinę. Po szkole za marne pieniądze pomagał przy zbiorach pomidorów, wykonywał też inne prace. Zdarzało się, że to on dostarczał rodzinie kolację, która w tym regionie Włoch specjalizującym się w wyrobach mleczarskich składała się często z jogurtu lub mleka wymieszanych z polentą z mąki kukurydzianej albo z kawałkami chleba.

– W tamtych czasach – wspomina Berlusconi – chodziłem co wieczór do pobliskiego gospodarstwa i pomagałem przy dojeniu krów. Robiłem to zwykle przez jakieś półtorej godziny do dwóch i jako zapłatę dostawałem metalowe wiaderko czegoś, co nazywali cajada, co było gęstą substancją przypominającą jogurt. Kiedy wieczorem wracałem do domu, dla zabawy kręciłem się naokoło z wiadrem, z którego dzięki sile grawitacji jogurt się nie wylewał. Pamiętam, że jednego razu w drodze do domu spotkałem kolegów i chciałem popisać się przed nimi, pokazując, że mogę kręcić się z wiadrem w kółko i nic nie rozleję. Ale ktoś złapał mnie za łokieći wszystko wylało się na ziemię. Tego wieczora po powrocie do domu nieźle oberwałem od mamy, bo nie mieliśmy nic innego na kolację.

Nocą, mimo że wioska była oddalona od Mediolanuo ponad 30 kilometrów, ponad polami i dolinami Berlusconi był w stanie dostrzec odległe miasto w płomieniach; całe dzielnice stały w ogniu po nalotach i wszystko to było wyraźnie widoczne z wioski.

To niezwykle realne fizyczne zagrożenie wyjaśnia, dlaczego wszyscy w rodzinie Berlusconich niepokoili się codziennymi dojazdami Rosy do pracy. Jednak jak wszyscy twierdzą, była kobietą o niezwykle silnym charakterze, równie upartą jak jej syn w późniejszych latach, a czasami też dosyć odważną. Co więcej, o jednym wydarzeniu związanym z matką Silvia izraelski premier Benjamin Netanjahu wspomniał w Knesecie podczas państwowej wizyty Berlusconiego w Izraelu w 2010 roku.

Podczas ostatnich dwóch lat wojny, kiedy nadal obowiązywały niesławne „prawa rasowe” Mussoliniego z 1938 roku,a naziści sprawowali kontrolę nad większością obszaru Włoch, Żydów aresztowano całymi tysiącami i wywożono do obozów koncentracyjnych na terenie Niemiec.

– Moja matka co rano jeździła tym samym pociągiem z tymi samymi ludźmi dojeżdżającymi do pracy, toteż pasażerowie w większości rozpoznawali nawzajem swoje twarze – opowiada Berlusconi. – Na jednej ze stacji do pociągu wsiadł faszystowski policjant z bronią i zauważył pewną dziewczynę. Powiedział: „Tu jesteś! Szukam cię już od jakiegoś czasu. Idziesz ze mną”. Było jasne, że dziewczyna jest Żydówką i że pójście z policjantem prawie na pewno będzie oznaczało wysłanie jej do obozu koncentracyjnego. Moja matka sprzeciwiła się policjantowi: „Nie, masz ją zostawić i uwierzyć, że nigdy jej nie widziałeś”. Policjant kazał mojej matce się zamknąć. „Siadaj albo cię zastrzelę”, rozkazał. Ale mama nadal stała. „No dalej – powiedziała – zastrzel mnie, ale przyjrzyj się najpierw twarzom pasażerów tego pociągu. Możesz mnie zabić, ręczę jednak, że żywy z tego pociągu nie wyjdziesz”. Wszyscy pasażerowie wstali i otoczyli policjanta. Kiedy rozejrzał się dookoła, dotarło do niego, że nawet jeśli zastrzeli moją matkę, ten tłum go zmiażdży. Wysiadł więc z pociągu i w ten sposób tamta dziewczyna ocalała.

Netanjahu wspomniał tamto wydarzenie podczas przemowy w izraelskim parlamencie i dodał: „Dzięki swojej zdecydowanej postawie Włoszka ta ocaliła młodą Żydówkęi choć na chwilę rozświetliła swoją odwagą mrok, jakim wówczas owładnięta była Europa. Ta dzielna kobieta miała na imię Rosa, a jednym z jej synów jest Silvio Berlusconi”.

Kiedy Berlusconi kończy opowiadać tę historię, bierze głęboki oddech i milknie na chwilę. Wydaje się, że wspomnienia z dzieciństwa, które przypadło na lata wojny, przynoszą mu niejako ukojenie, niemal jakby przywoływanie tamtych wydarzeń było dla niego pewną formą terapii. Mówio tym z pasją.

– Matka była dla mnie źródłem inspiracji, ale ogromnie brakowało mi ojca – przyznaje. – Wszyscy dotkliwie odczuliśmy jego nieobecność podczas wojny. Nie było go z nami przez całe te trzy lata, kiedy mieszkaliśmy na wsi. Pamiętam wyraźnie, że każdego niedzielnego poranka babcia zabierała mnie do małego wiejskiego kościółka na mszę. Pewnego razu zauważyłem mężczyznę siedzącego kilka ławek przed nami. Jego kark i kołnierz koszuli, przynajmniej z tyłu, wyglądały jak u mojego ojca. Pamiętam, że chyba przez następny miesiąc siadałem z babcią co niedzielę tuż za tym mężczyznąi za każdym razem, kiedy go widziałem, zaczynałem cichutko płakać, tak bardzo tęskniłem za tatą. Kiedy wojna dobiegała końca, wielu Włochów, którzy uciekli do Szwajcarii, zaczęło wracać do domu. Jednak mój ojciec należał do tych, którzy wrócili jako ostatni. Co wieczór około osiemnastej wlokłem się na najbliższy przystanek i obserwowałem ludzi wysiadających z autobusu. Ale ojca nigdy nie było wśród pasażerów, dlatego co wieczór wracałem do domu z płaczem. Ciągnęło się to całymi tygodniami, aż wreszcie wrócił pewnego wieczoru. Wysiadł z autobusu, padliśmy sobie w objęcia, a potem świętowaliśmy całą rodziną. Ojciec wrócił nareszcie do domu! Możesz sobie wyobrazić, co dla niespełna dziesięcioletniego dzieciaka oznaczał brak ojca podczas wojny, i to przez trzy lata?

Nastał rok 1946, wojna już się skończyła, a wraz z nią lata życia w prowizorycznych warunkach na wsi, walki o jedzenie i wyczekiwania na to, by rodzina znów była razem. Jednak te doświadczenia z pewnością zaszczepiły w młodym chłopcu instynkt przetrwania i wpłynęły na kształtowanie się jego temperamentu.

– Szczerze mówiąc – wspomina Berlusconi – nie byłem zbyt lubiany w tamtej małej szkole na wsi. Miejscowym dzieciakom nie podobało się, że my, dzieci ewakuowane z Mediolanu, jesteśmy tam z nimi, zajmujemy miejsce w ich szkole i wiecznie szukamy jedzenia. W dialekcie, którym się tam posługiwali, było takie dosyć wulgarne powiedzenie: Milanesi mangia fistun va fora di cujun, co w bardzo swobodnym tłumaczeniu znaczyło: „Mediolańczycy, spadajcie!”. W szkole był jeden chłopak, który ciągle mi dokuczał. Wrzucił mnie kiedyś w śnieg, innym razem poszczuł mnie psem i robił tym podobne rzeczy. Byłem wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej. Pewnego dnia w czerwcu rozszalała się gwałtowna burza i padał ulewny deszcz. Byliśmy w wiosce położoneju podnóża góry. Szkoła była na wzgórzu, a kościół w dole. Ze wzgórza prowadziły na dół tylko dwie brukowane drogi. Nie było tam żadnych rowów burzowych, więc podczas ulewnego deszczu woda wpływała strumieniami i plac na dole był zalany. Tamtego dnia łobuz, o którym mówiłem, przezywał mnie jak zwykle i zachowywał się paskudnie. Nigdy nie zapomnę tego dnia, bo wtedy po raz pierwszy postanowiłem mu się postawić i wkrótce pół szkoły zebrało się wokół nas. Scena ta przypominała pojedynek z westernu. Biliśmy się i szamotali, a inne dzieciaki nas dopingowały. Zdołałem go w końcu chwycić i wepchnąłem mu głowę pod wodę. Wrzeszczałem: „Nigdy więcej nie mów mi, że mam się odwalić! Nie waż się tego powtarzać. Zrozumiano? A teraz powiedz: «Wujku!»”. Krzyknął: „Wujku”, przyznał się do porażki i wtedy go puściłem.

Berlusconi gestykuluje teraz jak mim, odgrywając tamtą scenę, jakby nadal trzymał pod wodą głowę swojego dręczyciela. Po raz pierwszy podczas opowieści o swoim dzieciństwie jego twarz rozświetla ten charakterystyczny szeroki uśmiech, kiedy ogłasza swoje zwycięstwo.

– Od tamtej chwili przez resztę życia traktowano mnie już jak przywódcę.

Kiedy rodzina Berlusconich wróciła w końcu do Mediolanu po zakończeniu wojny, rodzice postanowili posłać go do pobliskiej szkoły katolickiej – do szkoły salezjanów. W powojennych Włoszech oddawanie dzieci w wieku 11–12 lat na naukę do księży salezjanów nie było niczym niecodziennym. Bogatsze i bardziej arystokratyczne rodziny posyłały swoje dzieci do szkół prowadzonych przez jezuitów, ale w przypadku osób pozbawionych odpowiedniej pozycji społecznej albo z niższych warstw wybór padał najczęściej właśnie na salezjanów.

Od 12 do 19 roku życia Silvio Berlusconi pobierał nauki w Szkole Salezjańskiej Don Bosco oddalonej o niecały kilometr od domu Berlusconich na via Volturno.

Giovanni Melchiorre Bosco był dziewiętnastowiecznym księdzem katolickim, powszechnie znanym jako Jan Bosko. Był nauczycielem i pisarzem, który większość życia spędził w przemysłowym Turynie, gdzie poświęcał się edukacji dzieci, młodocianych przestępców i młodzieży w potrzebie. Jego metody nauczania bazowały na ścisłej dyscyplinie i klasycznej edukacji z łaciną, sportami drużynowymi i modlitwą.

Jan Bosko był naśladowcą świętego Franciszka Salezego, szesnastowiecznego szlachcica, który wykształcił się u jezuitów i był znany jako „święty o nadzwyczajnej dobroci”. Jan Bosko w 1859 roku założył Towarzystwo Salezjańskie (Towarzystwo św. Franciszka Salezego), które miało pomagać biednym dzieciom w czasach rewolucji przemysłowej. Reguła salezjanów określa misję Towarzystwa jako szukanie doskonałości chrześcijańskiej, którą ma się osiągać za pośrednictwem dzieł dobroczynności w sferze duchowej i materialnej pośród młodzieży, zwłaszcza ubogiej, oraz przez przygotowywanie chłopców do stanu duchownego.

W XX wieku do grona najbardziej znanych uczniów salezjańskich szkół z internatem zaliczali się reżyser filmowy Alfred Hitchcock, Benito Mussolini i obecny papież Franciszek.

Uczniów uczęszczających do szkół salezjańskich, przynajmniej w początkowych latach ich funkcjonowania, czekała dyscyplina, rygory i spora dawka kar cielesnych.

Dziewięcioletni Hitchcock, który zawsze był dziwakiem, wytrzymał tylko tydzień w salezjańskiej szkole w Battersea, jednej z południowych dzielnic Londynu. W 1908 roku, kiedy ojciec przyjechał w odwiedziny do niego i odkrył, że surowi księża salezjanie wierzą w oczyszczanie dzieci z wszelkich dręczących je dolegliwości fizycznych i moralnych poprzez doprawianie ich kolacji solidną dawką środków przeczyszczających, zabrał natychmiast syna ze szkoły.

Wygląda na to, że w przypadku Mussoliniego surowe metody stosowane w salezjańskiej szkole we Włoszech wpłynęły decydująco na kształtowanie się jego osobowości. Krnąbrny i buntowniczy, czuł się dyskryminowany i prześladowany w szkole, gdzie księża wyznaczyli mu niską pozycję i upokarzali go podczas lekcji, w trakcie posiłków, a nawet przy przydzielaniu miejsc do spania. Po upływie niecałych dwóch lat u salezjanów Mussolini, który nie ukończył jeszcze nawet 11 lat, wdał się w ostrą bójkę z innym uczniem, wyciągnął z kieszeni nóżi dźgnął nim kolegę w rękę. Uznany za brutalnego i krnąbrnego, Mussolini został wkrótce po tym wydalony ze szkoły. Natomiast czas spędzony w szkole salezjańskiej w Argentynie było wiele szczęśliwszym doświadczeniem dla innego ucznia, młodego chłopaka, Jorgego Maria Bergoglia, który 64 lata później został papieżem Franciszkiem. Jako uczeń szóstej klasy Bergoglio uczęszczał w 1949 roku do szkoły salezjańskiej w Ramos Mejia, na zachodnim krańcu Buenos Aires. I co niebywałe, niemal 10 lat później wstąpił do seminarium jezuickiego, stając się tym samym rzadkim przypadkiem ucznia, który kształcił się zarówno u salezjanów, jak i u jezuitów; zazwyczaj rodziny decydowały się na edukowanie dziecka u jednych lub drugich.

Papież Franciszek wspominał później swoje czasy w szkole salezjańskiej słowami: „To było dla mnie wszystkim, otrzymaliśmy tam gruntowne przygotowanie do życia. Dni mijały nam szybko i nigdy nie było czasu na próżnowanie”. Papież opowiadał o wypełnionych zajęciami dniach rozpoczynanych mszą, po której odbywały się lekcje, krótki lunch, kolejne lekcje, popołudniowe rozrywki organizowane przez księży, po których był czas na odrabianie zadań domowych, następnie rytualne „dobranoc” dla uczniów w internacie prowadzone przez najwyższego rangą księdza w szkole, po czym gaszono światła. Papież pamięta szczególnie, że w szkole wpajano im „społeczne wartości wspólnego mieszkania”.

Silvio Berlusconi, który miał podobne odczucia, twierdzi: „Właśnie w Szkole Salezjańskiej Don Bosco nauczyłem się, jak ważne jest współdziałanie i utrzymywanie dobrych stosunków z innymi ludźmi”.

Różnili się ogromnie pod względem charakteru, życiorysu i kariery, ale Berlusconi jest niemal w tym samym wieku co papież Franciszek; obaj urodzili się pod koniec 1936 rokui obaj w wieku 12 lat uczęszczali do szkoły salezjańskiej.

– Te osiem lat spędzonych w szkole prowadzonej przez salezjanów było najważniejszym doświadczeniem kształtującym moje życie – stwierdza Berlusconi. – Panowała tam surowa dyscyplina. Codziennie byliśmy w szkole od wpół do dziewiątej do siedemnastej. Każdy dzień rozpoczynaliśmy mszą. Najpierw służyłem do mszy jako ministrant, potem szliśmy na lekcje, mieliśmy łacinę, starożytną grekę, matematykę i literaturę, a potem w południe była godzinna przerwa na lunch. Kiedy wracaliśmy w końcu do domu po południu o piątej lub wpół do szóstej, zawsze mieliśmy sporo zadań domowych. Nie było łatwo nawet dla takiego chłopaka jak ja. Co wieczór musiałem uczyć się do około dziewiątej, kiedy ojciec wracał po wielu godzinach spędzonych w pracy. Nie było go z nami przez trzy lata podczas wojny, więc zawsze wyczekiwałem jego powrotu z niecierpliwością. Cudownie wspominam tamte chwile, ponieważ niezależnie od tego, czy miał ciężki dzień w pracy czy też nie, czy był zmartwiony czy smutny, kiedy otwierały się drzwi mieszkania, była to zawsze radosna chwila. Zawsze wprawiał nas w dobry nastrój. Zawsze mówiłem, że ojciec nosi kawałek słońca w kieszeni.

Berlusconiego z czasów szkolnych koledzy wspominają jako bystrego ucznia, który już wtedy przejawiał ducha przedsiębiorczości: szybko odrabiał swoje zadania domowe i potem pomagał innym uczniom w zamian za słodycze lub drobną opłatę.

Właśnie w szkole salezjańskiej w wieku 12 lat poznał swojego przyjaciela Fedelego Confalonieriego. Chodzili razem do szkoły przez siedem lat i była im pisana przyjaźń na całe życie. Confalonieri, o rok młodszy od Berlusconiego, stał się jego alter ego, głównym doradcą, a ostatecznie szefem jego imperium telewizji komercyjnej i prezesem holdingu Fininvest.

Pod koniec lat czterdziestych codziennie razem wracali ze szkoły; mieszkali kilka domów od siebie na tej samej ulicy.

Berlusconi wspomina swoje pierwsze spotkanie z Confalonierim podczas mszy w szkole.

– Była 8.30 – mówi – a ja grałem już na organach podczas mszy i przewodziłem śpiewom dziecięcego chóru. Pewnego dnia przyszedł Fedele i od razu było wiadomo, że gra na organach o wiele lepiej. Pobierał też lekcje w szkole muzycznej. Toteż pozwoliłem, by on to przejął.

I właśnie dlatego Confalonieri uważa, że Berlusconi to urodzony artysta.

– Zawsze zabawiał nas i potrafił wszystkich oczarować, grał w szkolnych przedstawieniach, pisał do szkolnej gazetki, no i oczywiście brał czynny udział w codziennej mszy w szkole. Każdego ranka szliśmy na mszę, co szczerze mówiąc, nie do końca odpowiadało nastolatkom. Chyba właśnie dzięki muzyce zbliżyliśmy się do siebie. Urządzaliśmy sobie jam sessions. Grałem na organach lub na pianinie, a on śpiewał. Najczęściej piosenki amerykańskie. Było widać, że zawsze chce sprawiać przyjemność innym. Uwielbiał zabawiać ludzi.

Berlusconi zapatrzył się gdzieś w dal i wygląda, jakby chwilowo zatracił się we wspomnieniach.

– Fakt – odzywa się w końcu – Fedele grał na organach, to była jego działka. Ja natomiast zacząłem się wprawiać w mowach powitalnych, które wygłaszałem, kiedy ważni goście odwiedzali naszą szkołę. Czasami był to biskup, innym razem kardynał. Zostałem mistrzem ceremonii, oficjalnym mówcą pośród uczniów. Nauczyciele byli bardzo zadowoleni z moich występów, czasami całą mowę powitalną wygłaszałem po łacinie. Ostatecznie uczyliśmy się łaciny przez osiem lat, a starożytnej greki przez pięć. To była wymagająca szkoła i tych, którzy sobie tam nie radzili, po prostu wyrzucano. Musieliśmy się więc dużo uczyć.

Na twarzy Berlusconiego pojawia się znowu ten zawadiacki uśmiech.

– Miałem dosyć liczną rodzinę – ciągnie – i pośród wszystkich ciotek i kuzynek mieliśmy w rodzinie w sumie osiem zakonnic. Osiem zakonnic! Niektóre mieszkały w klasztorze niedaleko mojej szkoły. Toteż kiedy kardynał lub biskup przyjeżdżał do szkoły z wizytą i ja przemawiałem, przychodziły często i siadały na widowni. Nigdy nie zapomnę tego, jak pewnego razu jedna wzięła mnie po ceremonii na stronę i powiedziała coś, co powtarzała potem jeszcze przez lata: „Byłby z ciebie przystojny kardynał!”.

Wspomnienie tej anegdoty tak go rozbawiło, że śmieje się teraz na głos i z trudem wydobywa z siebie kolejne słowa.

– Wiele lat później moja ostatnia żyjąca ciotka, również zakonnica, podeszła do mnie po tym, jak wygłosiłem kolejną publiczną mowę. Powiedziała, że byłbym wspaniałym papieżem. Obecny papież wykonuje swoją pracę dokładnie tak samo, jak ja bym to robił. Ale musisz przyznać, że choć jesteśmy niemal rówieśnikami, ja nadal wyglądam o wiele młodziej od niego.

Silvio Berlusconi jest niemożliwy. Wręcz niepoprawny.

Zanim wraz z Confalonierim ukończyli liceum, zdążyli zaistnieć w biznesie rozrywkowym – w ostatniej klasie liceum występowali w pięcioosobowym zespole.

– On był liderem i grał na pianinie, a ja byłem głównym wokalistą i grałem na kontrabasie lub na gitarze – wspomina Berlusconi. – Koncertowaliśmy zazwyczaj w sobotę wieczorem lub w niedzielę po południu. To były świetne występyi zarabialiśmy niezłe sumki. Byliśmy w tym naprawdę dobrzy.

Zawsze nastawiony na współzawodnictwo. Zawsze najlepszy. Zawsze numero uno.

Założenie nowego zespołu, w którym Silvio grał na kontrabasie, a Fedele na instrumentach klawiszowych, było czymś zupełnie oczywistym dla tych dwóch „czarusiów” ze szkoły salezjańskiej. Fedele Confalonieri potwierdza, że młody Berlusconi był całkiem niezły.

– Zgadza się, miał dobry głos. Był naprawdę świetnym piosenkarzem – mówi Confalonieri. – Graliśmy wszystkie romantyczne włoskie kawałki, a on pisał piosenki o miłości. Świetnie śpiewał również po francusku, a nawet po angielsku i jak na lata pięćdziesiąte był naprawdę nowoczesny.W tamtych czasach grywaliśmy na dancingach, które były odpowiednikiem dzisiejszych dyskotek, z tą jednak różnicą, że wtedy chodziło się spać przed północą, a dzisiaj ludzie koło północy dopiero zaczynają się pojawiać w dyskotece. Po dancingach przerzuciliśmy się na mediolańskie nocne kluby. Występowaliśmy też podczas różnych uroczystości, takich jak na przykład wesela. I to prawda, zarabialiśmy wtedy całkiem niezłe pieniądze. Berlusconi świetnie wykonywał kawałki w rodzaju „My Funny Valentine”, sporo Gershwina, w tym utwory takie jak „Embraceable You”, „Lady, Be Good”, „I Got Rhythm” czy „The Man I Love”. W swoim repertuarze miał też wiele hitów Franka Sinatry, a także piosenki Jerome’a Kerna, zespołu Rodgers and Hammersteini wielkie hity z broadwayowskich musicali. Kiedy mieliśmy po 18 czy 19 lat, dzięki swoim zarobkom mogliśmy kupić sporo płyt. I pomyśleć, że dzisiaj można całą tę muzykę ściągnąć z Internetu za darmo!

Kiedy przyjaciele ukończyli wreszcie liceum salezjańskie, obaj podjęli studia prawnicze na uniwersytecie w Mediolanie. Jednak obaj nadal pracowali dorywczo jako artyści aż do chwili, kiedy mieli prawie po 21 lat.

Confalonieri, wbrew powszechnemu przekonaniu, nigdy nie wyruszał z Berlusconim w rejsy na statkach wycieczkowych, ponieważ jak sam twierdzi, „cierpi na chorobę morską”. Jednak to, że ich muzyczne drogi rozeszły się po kilku latach studiów, nie było jedynie spowodowane tymi rejsami.

– Pozostaliśmy przyjaciółmi – wyjaśnia Berlusconi – ale to niezły krytykant i czasami bywa naprawdę surowy w swoich ocenach, dlatego zawsze się kłóciliśmy. Spieraliśmy się na temat piłki nożnej, muzyki oraz wielu innych kwestii. Właściwie kiedy mieliśmy po jakieś dwadzieścia lat i byliśmy już na studiach, on kierował naszym zespołem i zwolnił mnie.

Wyjaśnienie, które teraz przedstawia Berlusconi, wiele mówi o jego smykałce do marketingu, którą przejawiał już od najmłodszych lat.

– Wylał mnie, bo według niego spędzałem za dużo czasu z widownią, z ludźmi bawiącymi się na parkiecie, zamiast śpiewać. Usiłowałem mu wyjaśnić, że to, co robię, to czysty marketing i jest niezwykle ważne i pożyteczne dla wizerunku naszego zespołu. Tłumaczyłem, że w ten sposób dbamo to, żeby ludzie przychodzili posłuchać nas, a nie szli gdzie indziej. Ale on chciał, żebym grał na kontrabasie, bo uwielbiał tego słuchać. A skoro już mowa o instrumentach: czasami grałem też na perkusji albo na gitarze, a raz na jakiś czas również na pianinie. Ale on powiedział: „Silvio! Masz grać na kontrabasie”. Pewnego dnia doszło między nami do strasznej kłótni. Oskarżył mnie, że za dużo czasu poświęcam na dbanie o wizerunek zespołu, a za mało na granie na kontrabasie. I dlatego mnie zwolnił. Tak po prostu! Rzecz jasna zacząłem występować gdzie indziej i po jakichś trzech tygodniach wszyscy zaczęli przychodzić na moje występy, a on pojechał z występem do Bejrutu, do Libanu!

Właśnie po tym, jak przyjaciel wyrzucił go z zespołu, Berlusconi zaczął pracować latem dla Costa Cruise Lines, najpierw jako piosenkarz, a potem jako spec od wszystkiego. Pracował już wcześniej dorywczo jako fotograf weselny i sprzedawca odkurzaczy. Jednak mężczyzna mówiący o sobie „urodzony uwodziciel” doskonalił swoją zdolność czarowania jako wykonawca kiczowatych piosenek, zabawiając ludzi na pokładach wielkich transatlantyków, na których sporą część pasażerów stanowiły starsze panie i nowożeńcy w podróży poślubnej.

– Na początku grałem na kontrabasie w grupie pod nazwą The Lambro Jazz Band, której nazwa wzięła się od rzeki Lambro przepływającej przez Mediolan. Zespół składał się z pięciu muzyków, a ja zostałem głównym wokalistą. Codziennie o północy na głównym pokładzie organizowano imprezę, której w programie rozrywek tego statku nadano francuski tytuł „Une voix et une guitare”, co znaczyło dosłownie „Jeden głos i jedna gitara”. I to byłem ja! Byłem prawdziwym artystą. W swoim repertuarze miałem sto pięćdziesiąt piosenek, ale realizowałem też prośby publiczności. Zdarzało się, że chcąc sprawić przyjemność jakiejś miłej damie, wymyślałem nową piosenkę. Pisanie tekstów zawsze szło mi rewelacyjnie i nieźle sobie radziłem z układaniem rymów. Świetnie się wtedy bawiłem.

Wspominając noce spędzone na statku jako piosenkarz, Berlusconi roześmiał się ponownie.

– Pracowałem dosyć ciężko na statkach wycieczkowych, bo zaczynałem już rano na pokładzie do gier i zabaw, gdzie organizowałem różne rozrywki. Popołudniami, kiedy statek przybijał do portu, pasażerowie wysiadali i wyruszali na zwiedzanie miasta, a ja stawałem się pilotem wycieczek, mimo że w większości przypadków nigdy wcześniej nie byłem w danym miejscu. Ale czytałem różne materiały na temat tych miast i pełniłem tam rolę przewodnika. Wieczorami znów byłem członkiem zespołu. Graliśmy od dziewiątej wieczorem do północy, a pasażerowie wtedy tańczyli. A potem od północy do trzeciej na ranem występowałem jako solista w ramach programu „Une voix et une guitare”. Byłem więc dosyć zapracowanym gościem.

Berlusconi mówi, że wykonywał sporo piosenek Franka Sinatry, ale że jego prawdziwą pasją były francuskie piosenki o miłości.

– Na początku specjalizowałem się we włoskich piosenkach. Pisałem do nich teksty, a Fedele komponował muzykę. Jednak ja wolałem repertuar francuski. A zwłaszcza piosenki o miłości w tym języku. Pewnie dlatego, że trochę czasu spędziłem w Paryżu, jeszcze zanim skończyłem studia prawnicze w Mediolanie i uzyskałem dyplom. Na Sorbonie zrobiłem kurs, którego treścią było porównanie prawa włoskiego i francuskiego. Podczas pobytu w Paryżu pracowałem dorywczo jako piosenkarz w kabarecie. To było coś wspaniałego. Uwielbiałem to. Ale mojemu ojcu się nie podobało, że nie wróciłem do Mediolanu zaraz po skończeniu kursu. Ciągle mnie namawiał, żebym opuścił Paryż.

Berlusconi pochyla się teraz, żeby dodać swoim słowom dramatyzmu.

– Pewnego wieczoru, kiedy śpiewałem w kabarecie, pojawił się tam po cichu. Stał i wpatrywał się we mnie z krańca sali, gdy śpiewałem na scenie. Kiedy kurtyna opadła po moim występie, a ja wróciłem do garderoby, pojawił się w progui powiedział: „Zamierzasz śpiewać w kabarecie przez resztę życia?”. Wiedziałem, że muszę z tego zrezygnować. Uścisnęliśmy się. Następnego ranka opuściliśmy Paryż. Wróciłem do Mediolanu, żeby dokończyć studia prawnicze, i w ten sposób pożegnałem się z karierą piosenkarza.

I wtedy nastąpiło to, na co liczył ojciec Berlusconiego, kiedy nakłonił syna do dokończenia studiów. Jak tylko Silvio w wieku 25 lat ukończył studia na uniwersytecie w Mediolanie, zaczął wykazywać smykałkę do interesów. Miejsce artysty estradowego zajął początkujący przedsiębiorca. Swój talent showmana Berlusconi przekuł w sztukę pozyskiwania klientów. Został dwudziestokilkuletnim biznesmenem. I jak to on – drobnymi przedsięwzięciami się nie interesował.

Piosenkarz ze statku pasażerskiego już wkrótce miał się przeistoczyć w młodego magnata z Mediolanu.