Strona główna » Obyczajowe i romanse » Berta Isla

Berta Isla

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-714-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Berta Isla

„Marías stworzył dzieło wybitne”. ABC Cultural Frapująca i zniewalająca historia pewnego oczekiwania. Berta Isla i Tomás Nevinson poznali się w Madrycie w bardzo młodym wieku i bardzo szybko postanowili być razem, nie spodziewając się, że przypadnie im w udziale życie pełne dramatycznych przerw i zawirowań. Tomás, pół-Hiszpan, pół-Anglik, ma wyjątkowy dar do języków i naśladowania akcentów. To za sprawą tych zdolności podczas studiów w Oksfordzie zainteresuje się nim brytyjski rząd i złoży mu propozycję, której nie będzie mógł odrzucić. Wystarczy jeden z pozoru zwyczajny dzień, by reszta życia Tomása i jego żony zmieniła się na zawsze. Berta Isla to ujmująca powieść o przemianie, którą przechodzą jej bohaterowie, a także kruchości i uporze towarzyszącym miłosnemu związkowi skazanemu na ukrywanie prawdy, grę pozorów i spekulacje. „I znów Javier Marías dał nam wyjątkową powieść. Sięgając najwyższych rejestrów literackiej jakości, talent pisarza nie zawodzi, ani nie ogranicza się do wypracowanych już dróg.” – El Periódico

Polecane książki

Niepublikowany dotąd na rynku polskim zbiór najpopularniejszych japońskich baśni i legend, takich jak Momotarō (Brzoskwiniowy Chłopiec), Opowieść o zbieraczu bambusa i księżycowej księżniczce, Kintarō (Złoty chłopiec) czy demon z bramy Rashōmon. Są to opowieści, które zna w Japonii każde dziecko, al...
Stan prawny na 30.04.2009 r. W książce w kompleksowy sposób przedstawiono problematykę zarządzania długiem jednostek samorządu terytorialnego. Omówiono w niej istotę, cele, instrumenty i uwarunkowania zarządzania długiem, a także kwestie oceny zdolności tych jednostek do zaciągania i obsługi dług...
Kiedy Alexandra Mountbatten traci pracę, podejmuje się iście niewykonalnego zadania: wychowania dwóch osieroconych rozpuszczonych dziewczynek na damy. Lecz dzieci wcale nie potrzebują dyscypliny.Potrzebują miłości. Ale ta prosta prawda nie dociera do ich opiekuna, Chase’a Reynauda – dziedzica książę...
Ludwika Wujec w rozmowie z Michałem Sutowskim opowiada o dzieciństwie wśród komunistów – na sowieckim Uralu, w powojennej Łodzi i w Warszawie – i o dorosłości w gronie demokratycznej opozycji, która ruszając na pomoc robotnikom, rzuciła wyzwanie machinie autorytarnego państwa. Mówi o swoich żydowski...
Nowa powieść bestsellerowej autorki! Zuzanna Widawska, do niedawna dziennikarka największego dziennika w kraju, z dnia na dzień traci pracę. Przez kilka miesięcy tuła się po tanich hotelach i szuka zajęcia, aż trafia do redakcji pisma „Kobieta Taka jak Ty” i zamieszkuje w kamienicy na warszawskiej W...
Rzecz o ludziach, wampirach, aniołach i wielkiej miłości Siedemnastoletnią Sandrę, wcześnie osieroconą przez rodziców, wychowuje babcia. Dziewczyna nie ma wspomnień z dzieciństwa, bo straciła pamięć na skutek wypadku. Coraz częściej wydaje jej się jednak, że ta podawana przez babcię wersja nie je...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Javier Marias

Tytuł oryginału:

Berta Isla

© 2017, Javier Marías

c/o Casanovas & Lynch Agencia Literaria, S. L.

© 2017, Penguin Random House Grupo Editorial, S. A. U.

Travessera de Grŕcia, 47-49. 08021 Barcelona

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: © Quentin de Briey

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Marta Chmarzyńska

Esta obra ha sido publicada con una subvención del Ministerio de Cultura y Deporte de España.

Książka została wydana dzięki dotacji Hiszpańskiego Ministerstwa Kultury i Sportu.

ISBN: 978-83-8110-714-3

W przekładzie wykorzystano cytaty (czasem z niewielkimi modyfikacjami) z następujących pozycji:

T.S. Eliot, Little Gidding, Środa Popielcowa orazCztery kwartety. Dry Salvages w przekładzie K. Boczkowskiego

T.S. Eliot, Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka w przekładzie S. Barańczaka oraz W. Dulęby

W. Shakespeare, Dzieje żywota króla Henryka Piątego w przekładzie M. Słomczyńskiego

H. Melville, Moby Dick czyli Biały wieloryb, w przekładzie B. Zielińskiego

K. Dickens, Opowieść o dwóch miastach (wydanie z 1936 r., brak informacji o tłumaczu)

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E – wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Carme López Mercader,

czujnych oczu, które widzą,

czujnych uszu, które słyszą,

i głosu, który najlepiej doradza.

I dla Erica Southwortha,

który mimowolnie zawsze dostarcza mi

inspirujących cytatów

w czasie naszej trwającej pół życia przyjaźni.

I

Przez pewien czas nie była pewna, czy jej mąż jest jej mężem, mniej więcej tak jak w półśnie człowiek nie wie, czy myśli czy śni, czy jeszcze panuje nad swoim umysłem czy zmęczenie odebrało mu tę władzę. Czasami wydawało się jej, że tak, czasami, że nie, a kiedy indziej po prostu postanawiała nie mieć zdania i dalej żyć u jego boku albo u boku tego mężczyzny tak do niego podobnego, starszego niż on. Ale przecież jej także przybyło lat pod jego nieobecność, bardzo młodo wyszła za mąż.

To były najlepsze momenty, najspokojniejsze, najbardziej zadowalające i łagodne, nigdy jednak nie trwały długo, nie jest łatwo bagatelizować taką kwestię, tak poważną wątpliwość. Udawało się jej odsuwać ją na bok na parę tygodni i wtedy zanurzała się w zwyczajnej codzienności, którą bez żadnego trudu cieszyć się może większość mieszkańców Ziemi, ograniczających się do patrzenia, jak zaczynają się kolejne dni i jak zataczają koło, docierając do swojego kresu. Wydaje im się wtedy, że coś dobiega końca, następuje przerwa, pojawia się podział albo granica przypadające na czas snu, choć tak naprawdę niczego takiego nie ma: czas płynie dalej i pracuje, nie tylko nad naszym ciałem, ale także nad naszą świadomością, czasu nie obchodzi, czy śpimy sobie głęboko czy zachowujemy czujność i gotowość, czy krzątamy się na jawie czy wbrew naszej woli zamykają nam się oczy, jakbyśmy pełnili funkcję niedoświadczonych wartowników podczas nocnych zmian, nazywanych czuwaniem nie bardzo wiadomo dlaczego, może dlatego, że potem człowiek czuje, jakby nic takiego nie miało miejsca, gdy on zachował przytomność, a wszyscy spali, o ile udało mu się tę przytomność zachować i nie zostać aresztowanym bądź w czasie wojny rozstrzelanym. Jedno niemożliwe do pohamowania przyśnięcie i z tej tylko przyczyny człowiek może stracić życie, czyli pozostać uśpionym na zawsze. Wszystko jest takie niebezpieczne.

Kiedy wydawało się jej, że jej mąż jest jej mężem, nie była spokojna ani nie wstawała z łóżka ze zbyt wielkimi chęciami, by zaczynać dzień, czuła się zniewolona przez to, na co tyle czekała i co teraz się spełniło, tak że czekać już nie musiała, albowiem kto przywyknie do życia w ciągłym oczekiwaniu, nigdy tak do końca nie godzi się na jego kres, to jakby zabrać tej osobie połowę powietrza. A kiedy wydawało się jej, że nie jest, przez całą noc była poruszona i czuła się winna, i marzyła o tym, żeby się nie obudzić, żeby nie musieć mierzyć się z własną niechęcią wobec ukochanej osoby ani z wyrzutami, jakie sama sobie robiła. Nie lubiła siebie, gdy górę brała w niej niska nieczułość. Podczas tych okresów, kiedy postanawiała nie mieć żadnego zdania albo nawet udawało się jej to, czuła z kolei ukłucie zamaskowanej wątpliwości, odsuniętej na potem niepewności, bo przecież ona prędzej czy później wróci. Odkryła, że życie w całkowitej pewności nuży i skazuje człowieka na jedną tylko egzystencję lub na to, że ta prawdziwa i ta wyimaginowana stają się takie same, a nikt przecież nie może na zawsze pogrążyć się w tej drugiej. I że z kolei nieustająca podejrzliwość jest nieznośna, bo wyczerpujące staje się wieczne obserwowanie siebie i innych, przede wszystkim jednego z nich, tego najbliższego, podobnie jak porównywanie ze wspomnieniami, na których nigdy nie można polegać. Nikt nie widzi wyraźnie tego, czego już przed sobą nie ma, nawet jeśli dopiero co się wydarzyło albo jeśli w pokoju wciąż unosi się zapach czy niezadowolenie tego, kto właśnie się pożegnał. Wystarczy, żeby ktoś wyszedł przez drzwi i zniknął, a już jego obraz zaczyna się zacierać, wystarczy przestać patrzeć, by nie widzieć już wyraźnie lub nie widzieć w ogóle; tak samo jest ze słyszeniem, o dotyku nie wspominając. Jak w takim razie można pamiętać dokładnie i porządnie to, co zdarzyło się dawno temu? Jak można wyobrazić sobie wiernie męża sprzed piętnastu albo dwudziestu lat, męża, który kładł się do łóżka, kiedy ona od jakiejś chwili już spała, i wdzierał się w nią członkiem? To także zamazuje się i plącze, jak nocne czuwania żołnierzy. Być może to właśnie znika najszybciej.

Nie zawsze był człowiekiem tak niezadowolonym ten jej mąż jednocześnie hiszpańskiej i angielskiej narodowości, Tom albo Tomás Nevinson się nazywał. Nie zawsze emanował tym czymś nachalnie przykrym, tym głębokim absmakiem, który roznosił po całym domu i który przez to wydobywał się także na powierzchnię. Ciągnął się za nim jak zjawa, w salonie, w sypialni, w kuchni, albo był niczym burza wisząca nad jego głową i przemieszczająca się za nim, gdziekolwiek szedł, rzadko kiedy zostawiająca go w spokoju. To sprawiało, że był lakoniczny i odpowiadał na nieliczne pytania, oczywiście na te podchwytliwe, ale także na zupełnie niewinne. W przypadku pierwszych zasłaniał się tym, że nie jest upoważniony do udzielania jakichkolwiek informacji, i korzystając z okazji, przypominał swojej żonie, Bercie Isli, że nigdy takiego upoważnienia nie dostanie: nawet kiedy upłyną dekady, a on znajdzie się na łożu śmierci, nigdy nie będzie mógł jej wyjawić, jakimi zajmuje się obecnie sprawami, czego dokonał, jakie zlecano mu misje, jakie prowadzi życie, kiedy jej przy nim nie ma. Berta musiała się z tym pogodzić i godziła się: istnieje pewna strefa czy też wymiar jej męża, który na zawsze pozostanie w ciemności, zawsze poza jej polem widzenia i słyszenia, zakazana opowieść, przymknięte lub krótkowidzące, a raczej wprost ślepe oko; mogła tylko snuć przypuszczenia i folgować wyobraźni.

– A poza tym lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała – powiedział jej przy jakiejś okazji, obowiązkowa tajemniczość nie przeszkadzała mu czasem snuć krótkich dywagacji, abstrakcyjnych i bez najdrobniejszych odniesień do miejsc czy osób. – Często niezbyt to jest przyjemne, pojawiają się tam dość smutne historie, skazane na przykre zakończenia dla jednych albo dla drugich; czasami bywa zabawnie, ale niemal zawsze nieładnie albo, co gorsza, przygnębiająco. I często wychodzę z tych historii z nieczystym sumieniem. Na szczęście szybko mi mija, to przejściowe. Na szczęście zapominam, co zrobiłem, to jest plus takich udawanych epizodów, człowiek nie jest sobą, kiedy ich doświadcza, albo czuje się jak aktor. Aktorzy po zakończeniu prac nad filmem czy po spektaklu w teatrze stają się znów sobą, tamto staje się przeszłością. W dłuższej perspektywie zostaje tylko lekkie wspomnienie o czymś, co się jakby przyśniło i jest nierealne, a w każdym razie wątpliwe. Wręcz niepasujące do nas, człowiek mówi sobie: „Nie, ja nie mogłem się tak zachować, pamięć płata mi figle, to było inne ja i to jakaś pomyłka”. Albo to tak, jakby człowiek był lunatykiem, który w ogóle nie jest świadom swoich działań i kroków.

Berta Isla wiedziała, że dzieli życie z kimś częściowo obcym. A ktoś, kto nie może udzielać wyjaśnień na temat całych miesięcy swojego życia, w końcu nabiera przekonania, że nie musi ich udzielać wcale. Ale też Tom był po części kimś znanym przez całe życie, kogo traktuje się jak powietrze. No a powietrza przecież się nie prześwietla.

Znali się niemal od dzieciństwa, wtedy Tomás Nevinson był wesoły i lekki, bez żadnego cienia czy mgły. Szkoła Brytyjska na calle Martínez Campos, obok Muzeum Sorolli, w której uczył się od samego początku, opuszczała albo wypuszczała swoich uczniów w wieku trzynastu lub czternastu lat po czymś, co wtedy nazywano małą maturą. Klasę piątą, szóstą i maturalną, owe trzy klasy poprzedzające studia, należało skończyć w innej placówce i wielu przechodziło do szkoły Berty, do Estudia, choćby tylko dlatego, że była zarazem koedukacyjna i świecka wbrew hiszpańskiej normie czasów Franco, a poza tym w ten sposób nie zmieniało się dzielnicy, Estudio mieściło się na pobliskiej calle de Miguel Ángel.

Pomijając jednostki koszmarne albo pozbawione wszelkiego uroku, „nowi” robili furorę wśród płci przeciwnej właśnie ze względu na swoją nowość i Berta bardzo szybko zakochała się w młodym Nevinsonie, ślepo i z młodzieńczą naiwnością. Znaczący jest element arbitralności zasadniczej decyzji, także estetyczny i egoistyczny (człowiek rozgląda się wkoło i mówi sobie: „Z tym będę dobrze wyglądać”) w tych miłościach, które obowiązkowo zaczynają się od nieśmiałości, od ukradkowych spojrzeń, uśmiechów i błahych rozmów maskujących namiętność, choć ona momentalnie rozkwita i wydaje się niepodważalna po wsze czasy. Pewnie, że to namiętność teoretyczna i niewystawiona na żadną próbę, podpatrzona w powieściach i filmach, fantazyjna projekcja, w której górę bierze statyczny obraz: dziewczyna wyobraża sobie siebie zaślubioną wybrankowi, a on siebie z nią, jakby na nieruchomym obrazie, bez rozwinięcia, wariacji czy historii, wizja na tym się kończy, oboje pozbawieni są zdolności, by pójść dalej, by wyobrazić sobie siebie w innym wieku, teraz ich nie dotyczącym i jawiącym się jako nieosiągalny, by zobaczyć coś więcej niż sam punkt kulminacyjny, po którym wszystko staje się niewyraźne i wyhamowuje; albo – u najbardziej jasnowidzących czy upartych – sprowadza się do ekstrapolacji. W czasach, kiedy wciąż jeszcze utrzymywał się zwyczaj, w myśl którego kobiety występujące z panieństwa dodawały do swojego nazwiska partykułę „de” oraz nazwisko męża, Berta dostrzegała korzyść ze swojej decyzji także we wzrokowych i dźwiękowych efektach swojej odległej jeszcze przyszłej tożsamości: zostać Bertą Islą de Nevinson, co kojarzy się z egzotycznymi przygodami i sceneriami (kiedyś mieć będzie wizytówkę, na której tak właśnie napisze; a co jeszcze, później się okaże), to nie to samo co być jakąś Bertą Islą de Suárez, by odwołać się do nazwiska kolegi podobającego się jej najbardziej aż do czasu pojawienia się w szkole Toma.

Nie była jedyną dziewczyną w klasie, która zwróciła na niego uwagę tak nagle i stanowczo i miała wobec niego plany. W rzeczywistości jego przybycie narobiło w tym mikrokosmosie zamieszania, które trwało przez dwa trymestry, dopóki nie wyłoniła się wyraźna faworytka. Tomás Nevinson był całkiem przystojny i nieco wyższy niż większość, miał jasnawe włosy zaczesane trochę staroświecko do tyłu (jak pilot z lat czterdziestych albo pracownik kolei, kiedy były krócej ścięte, albo jak muzyk, kiedy mu urosły, nigdy za daleko od aktualnej mody; podobne nosił drugoplanowy aktor Dan Duryea i niedaleko im było do uczesania znanego aktora Gérarda Philipe’a, gdy jego włosy osiągały swoją maksymalną długość: to dla tych, których cechuje wizualna ciekawość albo pamięć) i cała jego postać emanowała solidnością kogoś, kto odporny jest na mody, a tym samym na niepewność, kiedy ma się piętnaście lat, przybierają najróżniejsze formy, niemal nikt przed nimi nie ucieknie. Sprawiał wrażenie, że nie trzyma się aktualnej epoki albo wymija ją, jakby nie przejmował się przypadkowymi okolicznościami, jakimi zawsze jest dzień, w którym przychodzimy na świat, a nawet wiek. Tak naprawdę rysy miał co najwyżej przyjemne, wcale nie był to żaden okaz niezaprzeczalnego młodzieńczego piękna; ocierał się o banalność, która po paru dekadach nieubłaganie nad nim zapanowała. Na razie jednak ratowały go przed nią wydatne, dobrze wykrojone usta (zapraszające bardziej do tego, by ich dotykać i przesuwać po nich palcem, niż całować je) i spojrzenie matowoszare lub niespokojnie błyszczące, w zależności od światła albo od burzy, która w nim się kondensowała: oczy przenikliwe, czujne i nietypowo podłużne, rzadko kiedy w bezruchu i stojące w sprzeczności z generalnie spokojną aurą całej jego postaci. W oczach tych czaiło się coś niezwyczajnego, a może była to zapowiedź przyszłych anomalii, wówczas jeszcze przyczajonych i skrytych, jakby to nie była ich pora na pobudkę, jakby musiały dojrzeć albo inkubować aż do osiągnięcia pełnej mocy. Nos niczym się nie wyróżniał, raczej szeroki i jakby niedokończony, a w każdym razie bez zwieńczenia. Podbródek miał pełen wigoru, niemal kwadratowy, lekko wystający, przydawał mu zdecydowania. Tyle miał cech atrakcyjnych czy uroku, w jego przypadku mniej liczył się bowiem wygląd, a bardziej ironiczny lekki charakter, skłonność do subtelnych żartów i luzu względem tego, co działo się zarówno na zewnątrz, jak i w jego głowie, acz niełatwo byłoby to odgadnąć nawet jemu, a tym bardziej jego bliskim: Nevinson unikał introspekcji i niewiele mówił o swojej osobowości i przekonaniach, jakby oba te nawyki wydawały mu się dziecięcą zabawą i stratą czasu. Był przeciwieństwem nastolatka, który odkrywa siebie i analizuje, i obserwuje, i próbuje się rozszyfrować, niecierpliwie pragnąc się dowiedzieć, jakim rodzajem człowieka jest; nieświadom, że poszukiwania te okażą się bezużyteczne, bo przecież nie jest jeszcze w pełni ukształtowany, a poza tym taka wiedza nie przyjdzie – o ile przyjdzie, a nie będzie się wciąż zmieniała, przecząc sobie – dopóki nie zostaną podjęte poważne decyzje i działania na gorąco, a kiedy do tego rzeczywiście dojdzie, jest już za późno, żeby się poprawić i stać kimś innym. Tomás Nevinson w każdym razie nie za bardzo dbał o to, by inni mogli go poznać ani zapewne by poznał się sam, choć może ten drugi proces zdążył już zakończyć, a pierwszy postrzegał jako narcystyczny nawyk. Może to angielska połowa jego dziedzictwa, no ale w rzeczywistości nikt tak naprawdę nie wiedział, kim jest. Pod pozorem sympatycznej i przezroczystej, może nawet serdecznej powierzchowności kryła się bariera nieprzejrzystości i dystansu. A najbardziej nieprzejrzyste było w nim to, że inni nie mieli świadomości tego i często nawet nie zauważali tej jego nieprzeniknionej warstwy.

Był w pełni dwujęzyczny, mówił po angielsku jak jego ojciec i po hiszpańsku jak matka, a to, że mieszkał w Madrycie od czasów, gdy nie umiał wyartykułować nawet słowa, no może jakieś pojedyncze, w niczym nie umniejszyło jego swobody w posługiwaniu się pierwszym z tych języków i elokwencji w nim: kształcono go w nim w dzieciństwie, także w domu była to mowa dominująca, w dodatku wszystkie wakacje, od kiedy pamiętał, spędzał w Anglii. Do tego dochodziła jego łatwość uczenia się trzeciego i czwartego języka oraz nadzwyczajna zdolność do naśladowania wymowy, intonacji, dykcji i akcentów, wystarczyło, by posłuchał kogoś przez chwilę, a już umiał go doskonale imitować, bez żadnych przygotowań czy trudu. Rozbawiał tak kolegów i zyskiwał ich uznanie, czasem prosili go o takie występy. Umiał też papugować zręcznie głos i tym sposobem odgrywał inne osoby, w latach szkolnych przede wszystkim postaci z telewizji, oczywiście generała Franco i niektórych ministrów pojawiających się w wiadomościach nieco częściej niż reszta. Parodie w języku ojcowskim rezerwował na swoje wyjazdy do Londynu i w okolice Oksfordu, dla tamtejszych krewnych i przyjaciół (pan Nevinson pochodził z tego drugiego miasta); w Estudiu, w dzielnicy Chamberí, nikt by ich nie zrozumiał ani nie pochwalił, wyjąwszy kilku dawnych kolegów z poprzedniej klasy, także dwujęzycznych jak on, ze Szkoły Brytyjskiej. Kiedy wypowiadał się w jednym czy drugim języku, nie wyczuwało się najdrobniejszych nawet oznak mogących świadczyć o cudzoziemskim pochodzeniu, w obu mówił jak rodowity użytkownik, toteż w Madrycie zawsze bez problemu uznawano go za jednego ze swoich mimo nazwiska, znał wszystkie potoczne wyrażenia i slang i jeśli chciał, umiał bluzgać tak umiejętnie, jak najgorzej wysławiający się człowiek w całej stolicy, przedmieścia wliczając. Naprawdę był jednym z nich, zdecydowanie bardziej Hiszpanem jakich wielu niż zwyczajnym Anglikiem. Nie wykluczał, że zdecyduje się na studia w kraju ojca, który zresztą zachęcał go do tego, ale swoje życie widział w Madrycie, jak zawsze, i od dość wczesnego wieku u boku Berty Isli. Jeśli przyjmą go na Oksford, pewnie pojedzie, ale był przekonany, że po skończeniu studiów wróci do Hiszpanii i zamieszka w niej.

Ojciec, Jack Nevinson, mieszkał w Hiszpanii od wielu lat, z początku przez przypadek, a potem za sprawą namiętności i małżeństwa. Tom nie pamiętał, by ojciec mieszkał gdzieś indziej, wiedział tylko, że tak faktycznie było. Jednak to, co rodzice przeżyli przed przyjściem na świat ich dzieci, jest tym dzieciom zwykle nieznane, więcej nawet, nie dotyczy ich aż do momentu, kiedy osiągną pełną dorosłość, a wtedy czasami jest już za późno, by pytać. Pan Nevinson łączył stanowisko w brytyjskiej ambasadzie z obowiązkami w British Council, do którego trafił za sprawą przedstawiciela tej instytucji na Hiszpanię, działającego tu przez niemal piętnaście lat Irlandczyka Waltera Starkiego, będącego zarazem założycielem Szkoły Brytyjskiej w 1940 roku i przez dłuższy czas jej dyrektorem, pełnego entuzjazmu i wszędobylskiego hispanisty, autora licznych książek o Cyganach, w tym tej o nieco śmiesznym tytule Don Gypsy. Wiele wysiłku kosztowało Jacka Nevinsona nauczenie się języka żony i choć ostatecznie opanował składnię i gramatykę, a do tego dysponował szerokim, acz nieco książkowym i staroświeckim słownictwem, nigdy nie stracił bardzo silnego akcentu, przez co własne dzieci postrzegały go częściowo jako intruza i zawsze zwracały się do niego po angielsku, by uniknąć mimowolnych chichotów i skrępowania. Czuły się niezręcznie, kiedy przychodzili hiszpańscy goście i nie było innego wyjścia, niż posługiwać się hiszpańszczyzną; w jego ustach brzmiało to niemal jak żart, jakby to były podłożone głosy i wymowa Laurela i Hardy’ego, Flipa i Flapa, w zdubbingowanej po hiszpańsku wersji ich starych już filmów (w końcu Stan Laurel był Anglikiem, nie Amerykaninem, bardzo odmienne akcenty, gdy wypuszczał się poza swój język). Być może ta werbalna niepewność w przybranym kraju sprawiała, że Tom czasami odnosił się do swojego ojca z niezbyt stosownym paternalizmem, jakby jego ogromne zdolności do nauki języków i naśladowania czyjejś mowy wyrobiły w nim przekonanie, że poradzi sobie w świecie lepiej – lepiej ogarnie go czy wyciągnie z niego więcej – niż byłby w stanie zrobić Jack Nevinson, mężczyzna niezbyt stanowczy i niezbyt skuteczny w rodzinnym kontekście, znacznie bardziej poza domem, jak podejrzewał Tom.

Na taką przedwczesną postawę wyższości nie pozwalał sobie wobec matki, Mercedes, kobiety bardzo czułej, ale i czujnej, którą dodatkowo musiał znosić i darzyć szacunkiem jako nauczycielkę kilku przedmiotów w Szkole Brytyjskiej, wchodziła bowiem w skład jej kadry. „Miss Mercedes”, jak nazywali ją uczniowie, znała zatem bardzo dobrze język męża i posługiwała się nim sprawniej niż on jej mową, choć także wyczuwało się obcy akcent. Tylko ich czwórka dzieci nie miała żadnego: Tom, jego brat i dwie siostry.

Z kolei Berta Isla była madrytką z dziada pradziada (w czwartym czy piątym pokoleniu, rzecz w tamtych czasach bardzo rzadka), ciemnowłosa piękność, łagodna albo delikatna i niedoskonała. Gdyby przeanalizować jej rysy, żaden nie zachwycał, ale całość tworzona przez jej twarz i postać poruszała, przyciągała nieubłaganie w sposób właściwy wesołym pogodnym kobietom skłonnym do śmiechu; sprawiała wrażenie, że zawsze jest zadowolona albo że bardzo niewiele jej do tego potrzeba, albo że za wszelką cenę chce taka być, a nie brakuje mężczyzn, dla których ta cecha jest bardzo pożądana: tak jakby chcieli zawładnąć tym śmiechem – lub jeśli w grę wchodzą złe instynkty, zgasić go – względnie widzieć, że to do nich jest adresowany bądź że to oni go wywołują, nie zdając sobie sprawy, że zęby nieustannie rozjaśniające twarz i tak mocno oddziałujące na patrzących odsłaniałyby się tak czy inaczej, nie trzeba by ich przywoływać, tak jakby to była stała cecha wyglądu, jak nos, czoło czy uszy. Osobowość śmieszki zdradzała dobry charakter Berty, wręcz jej pewną skłonność do zadowalania innych, acz było to lekko mylące: jej wesołość była naturalna, łatwa i szybka, ale jeśli nie znajdowała powodu, nie marnowała jej ani niczego nie udawała; prawdą jest, że powodów znajdowała sporo; jednak jeśli takowe się nie nasuwały, mogła posmutnieć, spoważnieć, a nawet się obrazić. Nie trwało to nigdy długo, wyglądało tak, jakby nudziły ją ponure szorstkie stany ducha, jakby nie dostrzegała w nich korzyści ani szans na interesujący rozwój i jakby uznawała, że przeciąganie tego jest monotonne i niczego nie uczy, uporczywe kapanie, które tylko podnosi poziom cieczy, wcale jej nie zmieniając; nie uciekała jednak naiwnie od tych stanów, kiedy brały nad nią górę. Mimo pozorów zgodności, niemal dobrotliwości, była młodą kobietą o jasnych poglądach, czasem nawet upartą. Jeśli czegoś chciała, szła po to; nie frontalnie, nie siejąc strachu ani nie narzucając się, ani nie naciskając, tylko perswazją, zręcznością i staraniem, nie odpuszczała, lecz owszem, działała z całkowitą determinacją, jakby nigdy nie było powodu, by maskować swoje pragnienia, skoro nie są nieczyste czy złe. Cechowała ją umiejętność podsuwania znajomym, przyjaciołom i chłopakom – o ile jej wybranków z lat szkolnych można określać tym mianem – swojego widma: umiała wyrobić w nich przekonanie, że najgorsze, co może ich spotkać, to utrata jej, utrata jej uznania czy sympatycznego towarzystwa; i tak samo przekonywała ich, że nie ma drugiego takiego błogosławieństwa na świecie jak jej bliskość, jak dzielenie z nią sali lekcyjnej, zabaw, planów, rozrywek, rozmowy czy po prostu całego życia. I wcale nie była to jakaś przebiegłość, Bertę trudno by nazwać Jagonem, który steruje i manipuluje, i oszukuje, szepcząc wciąż do ucha, w żadnym razie. Sama zapewne wierzyła w to spontanicznie i ufnie i przez to obnosiła się z tym przekonaniem, miała je wymalowane na czole albo w uśmiechu, albo na zarumienionych policzkach i zarażała nim nieświadomie. Odnosiła sukcesy nie tylko z chłopakami, lecz z koleżankami podobnie: zaprzyjaźnić się z nią to jak wygrać los na loterii, zaszczytem jest wejść w jej orbitę; co dziwne, nie wywoływała zawiści ani zazdrości, a raczej prawie nie wywoływała; zupełnie jakby jej szczera uczuciowość skierowana niemal do wszystkich osłaniała ją przed nieżyczliwością i bezlitosnymi złośliwościami typowymi dla tego zmiennego i arbitralnego okresu życia. Wydawało się, że Berta, tak samo jak Tomás, bardzo wcześnie wiedziała, jakiego rodzaju jest osobą, jaką dziewczyną i w przyszłości kobietą, jakby nigdy nie wątpiła, że przypadnie jej rola główna, a nie drugoplanowa, w każdym razie w jej własnym życiu. Niektórzy ludzie boją się drugoplanowości nawet w swojej osobistej historii, jakby przyszli na świat ze świadomością, że jakkolwiek będą wyjątkowi, ich opowieść nie zasługuje na to, by ktoś ją opowiedział, albo zostanie sprowadzona tylko do roli punktu odniesienia dla innej, śmielszej i ciekawszej historii. Nawet jako forma rozrywki podczas dłuższej rozmowy przy obiedzie albo w bezsenną noc przy ognisku.

W trzecim semestrze piątej klasy przedmaturalnej Berta i Tom stali się parą na tyle otwarcie, na ile to w tym wieku możliwe, a reszta zabiegających o niego dziewczyn uznała ten fakt z westchnieniem oznaczającym pogodzenie się z losem i rezygnację: jeśli Berta naprawdę jest zainteresowana, nie ma co się dziwić, że Tomás Nevinson wybrał ją, w końcu wychowankowie Estudia płci męskiej od roku czy dwóch zawsze odwracali za nią głowę, żeby się jej dobrze przyjrzeć, kiedy mijali ją na szerokich marmurowych schodach albo na dziedzińcu podczas przerw. Przyciągała spojrzenia chłopaków ze swojej klasy, a także starszych i młodszych, nie brakowało też dziesięcio- czy jedenastoletnich chłopców, których pierwszą odległą i zaskakującą miłością – miłością jeszcze bez tego miana – stawała się Berta Isla i dlatego nigdy o niej nie zapomnieli, ani w młodości, ani w wieku dojrzałym, ani na starość, nawet jeśli nie wymienili z nią nawet zdania i dla niej w ogóle nie istnieli. Nawet chłopcy z innych szkół kręcili się czasami w okolicy, żeby ją zobaczyć przy wyjściu i trochę pośledzić, ci zaś z Estudia, w przesadnym poczuciu własności, napinali mięśnie przed intruzami i pilnowali, by nie wpadła w sieci jakiegoś „obcego”.

Ani Tom, ani Berta, urodzeni kolejno w sierpniu i wrześniu, nie skończyli jeszcze piętnastu lat, kiedy zaczęli ze sobą „chodzić” albo „być parą”, jak to się wtedy mawiało, i odsłonili się przed sobą. Tak naprawdę ona odsłoniła się znacznie wcześniej, tyle że zadbała o to, by to swoje prymitywne uporczywe zakochanie zamaskować – albo powściągać – na tyle, by nie stało się uciążliwe czy nachalne, tak żeby zachować pozory – na miarę wymogów lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, już drugiej połowy – i żeby on, kiedy w końcu zdecyduje się zrobić ten krok, nie miał wrażenia, że został po prostu wybrany i poprowadzony, lecz by wykazał się inicjatywą.

Takie młode pary skazane są na wypracowanie czegoś w rodzaju bratersko-siostrzanej więzi chociażby tylko przez to, że w pierwszym okresie związku – tym początkowym, który często tak mocno wpływa na to, co przychodzi później – wiedzą, iż muszą poczekać, by ich miłość i żar osiągnęły punkt kulminacyjny. W tej klasie społecznej, a w każdym razie w tamtym czasie, mimo że wczesna i często wybuchowa seksualność mocno nagliła, panowało przekonanie, że nierozsądnie i nieelegancko jest narzucać zbyt szybkie tempo, jeśli sprawy są na poważnie, a Tomás i Berta od razu pojęli, że to jest bardzo serio, że nie chodzi tu o zauroczenie, które skończy się wraz z rokiem szkolnym czy dwa lata później, kiedy opuszczą szkołę i pójdą dalej. Tom Nevinson był nieco nieśmiały i niedoświadczony na tym polu, a poza tym zdarzyło mu się to, co dzieje się z wieloma chłopakami: tak bardzo szanują swoją wybrankę na życie teraźniejsze, przyszłe i wieczne, że starają się nie przekroczyć z nią granicy, którą przekroczyliby z innymi, i często przesadzają z opiekuńczością i dbałością, chcą ją postrzegać jako ideał, choć przecież wybranka ma ciekawskie ciało, zdrową krew i intryguje ją seks, a wszystko z obawy, by jej nie sprofanować, zmieniając ją tym sposobem w obiekt niemal nietykalny. A Bertę spotkało to, co spotyka wiele dziewcząt: świadome, że można ich dotykać bez zahamowań, i ciekawe, jak to jest zostać sprofanowaną, nie chcą wyjść na niecierpliwe, a tym bardziej na ciekawskie. Toteż wcale nierzadko się zdarza, że mimo ciągłego poszanowania i patrzenia na siebie z namiętnością, i całowania z dotykaniem, ale z wyłączeniem pewnych stref ciała; mimo tych pieszczot, którym oddają się z ostrożnością i hamują, kiedy ostrożność zaczyna pękać w szwach, mimo tego wszystkiego pierwsze spełnienia miłosne odbywają się osobno i zastępczo, to znaczy z przypadkowymi osobami trzecimi.

Oboje stracili dziewictwo na pierwszym roku studiów i żadne nie powiedziało o tym drugiemu. Był to rok relatywnego oddalenia, acz w porównaniu z wcześniejszymi znacznego: Tom dostał się do Oksfordu, w znacznej mierze za sprawą starań ojca i Waltera Starkiego, ale także dzięki swym wielkim zdolnościom językowym, a Berta zaczęła filologię na Uniwersytecie Madryckim. Na angielskich uniwersytetach jest sporo długich przerw, nieco ponad miesiąc między Michaelmas i Hilary, drugie tyle między Hilary i Trinity i trzy pełne miesiące między Trinity i nowym Michaelmas, czyli początkiem nowego roku, bo tak nazywają się tam trzy terms, czyli bardzo naciągane trymestry, tak więc Tomás wracał do Madrytu co osiem czy dziewięć tygodni pilnej nauki w Anglii, co dawało mu czas na powrót do madryckiego życia, a w każdym razie nie tracił go całkowicie z oczu, nie musiał z nim zrywać ani zastępować go czymś innym, nigdy o niczym nie zapomniał. Acz te osiem czy dziewięć tygodni dawało też czas obojgu na odstawienie drugiego na bok, a zatem na wepchnięcie go w swoisty nawias. I wiedzieli jednocześnie, że te nawiasy obejmą tylko okres rozłąki, potem spotkają się znów i wszystko wróci do normy. Taka powtarzająca się izolacja sprawia, że żaden z alternatywnych etapów tak do końca nie jest realny, oba są fantasmagoryczne, każdy z nich zamazuje poprzedni i mu przeczy, niemal go usuwa; i ostatecznie nic, co się podczas nich dzieje, nie jest namacalne ani istotne, nic się nie liczy jako naprawdę zaszłe i nie ma zbytniego znaczenia. Tom i Berta nie wiedzieli, że stanie się to cechą charakterystyczną znacznej części ich wspólnego życia, wspólnego, ale z niewielką obecnością tej drugiej osoby i bez rutyny, albo wspólnego, choć plecami do siebie.

W 1969 roku dwie mody przetaczały się przez Europę i wywierały zasadniczy wpływ na młodych: polityka i seks. Paryska rewolta z 1968 roku i praska wiosna, zmiażdżona przez radzieckie czołgi, wprawiły pół kontynentu w – krótki wprawdzie – stan wrzenia. W Hiszpanii nadal trwała dyktatura wprowadzona już ponad trzy dekady wcześniej. Robotnicze i studenckie strajki zmusiły frankistowski reżim do wprowadzenia stanu wyjątkowego na całym terytorium kraju, co stanowiło tylko eufemizm określający jeszcze radykalniejsze ograniczenie już bledziutkich praw, zwiększenie kompetencji i bezkarności policji, żeby miała wolną rękę i robiła, co chce, z tymi, co chce. W dniu 20 stycznia student prawa Enrique Ruano, który trzy dni wcześniej został zatrzymany przez siejącą postrach Brygadę Polityczno-Społeczną za rozrzucanie ulotek, zmarł na oczach funkcjonariuszy. Zgodnie z oficjalną wersją, zmienianą i pełną sprzeczności, dwudziestojednoletni chłopak został zawieziony na przesłuchanie do budynku na dzisiejszej calle Príncipe de Vergara, tam wyrwał się trzem policjantom i chciał rzucić się z okna albo wyskoczyć przez nie z siódmego piętra. Minister Fraga i dziennik „Abc” starali się nawet przedstawiać go jako samobójcę i sugerowali, że był człowiekiem o słabej rozchwianej psychice; na pierwszej stronie gazety kazali wydrukować w odcinkach jego list do psychiatry, odpowiednio zmanipulowany i wypaczony tak, by wyglądał na fragmenty rzekomego osobistego dziennika. Jednak prawie nikt nie uwierzył w tę wersję i zajście uznano za zabójstwo polityczne, jako że student był członkiem Frente de Liberación Popular, Frontu Wyzwolenia Narodowego, w skrócie zwanego „Felipe”, tajnej organizacji antyfrankistowskiej o niewielkim zasięgu, jak siłą rzeczy niemal wszystkie (to znaczy tajne i o niewielkim zasięgu). Powszechna nieufność miała mocne podstawy nie tylko ze względu na okłamywanie społeczeństwa, nagminne w każdym rządzie okresu dyktatury: dwadzieścia siedem lat później, już za demokracji, w ramach skomplikowanego procesu przeciwko trzem policjantom wykazano w wyniku ekshumacji, że z ciała wycięto jeden obojczyk, czyli kość, w której niemal z całkowitą pewnością utknęła kula. Wyniki pierwotnej sekcji zwłok zostały sfałszowane, nie pokazano ciała rodzinie, zakazano publikacji klepsydry w prasie; a do ojca zatelefonował osobiście minister informacji Fraga z ostrzeżeniem, by nie protestował i milczał, i wypowiedział przy tym zdanie brzmiące mniej więcej tak: „Proszę pamiętać, że ma pan jeszcze córkę, o którą powinien się pan zatroszczyć”, odnosząc się tak do siostry Ruana, Margot, także uwikłanej w politykę. Choć tyle lat później niczego nie można już było udowodnić i trzej mundurowi zostali oczyszczeni z zarzutu morderstwa – Colino, Galván i Simón brzmiały ich nazwiska – najprawdopodobniej chłopaka torturowano, gdy przebywał w areszcie, także ostatniego dnia, kiedy to w końcu zaprowadzono go do mieszkania na calle Príncipe de Vergara, postrzelono i zrzucono z wysokości. Tak podejrzewali jego towarzysze już w 1969 roku.

Oburzenie studentów było tak wielkie, że w manifestacjach w ciągu następnych dni uczestniczyli także ci ludzie z uniwersytetu, którzy dotąd zachowywali apolityczność albo woleli nie ryzykować i nie szukać guza, tacy jak Berta Isla. Koleżanki z wydziału namówiły ją, żeby zjawiła się na jednym z protestów, który miał się odbyć wieczorem na plaza Manuel Becerra, niedaleko areny do walk z bykami Las Ventas. Zgromadzenia takie nie trwały długo, wszystkie były nielegalne: uzbrojona policja, tak zwani „szarzy” ze względu na barwę mundurów, zwykle wiedziała o wszystkim z wyprzedzeniem i rozpędzała grupy, a jeśli udawało się sformować manifestację, zewrzeć szyki i przemaszerować parę metrów, wykrzykując hasła, nie wspominając o przypadkach, kiedy latały kamienie wymierzone w sklepy i banki, oddziały natychmiast atakowały pieszo lub konno, bijąc długimi czarnymi giętkimi pałkami (dłuższe i bardziej giętkie mieli konni, prawie jak krótkie grube bicze) i zawsze w ich szeregach trafiał się jakiś cwaniak albo nerwus, który sięgał po pistolet, żeby siać większy strach albo mniej go czuć samemu.

Kiedy zaczął się szturm, Berta znalazła się nagle przed policjantami, biegła razem z całą masą kolegów ze studiów i nieznajomych. Każdy uciekał w swoją stronę w nadziei, że prześladowcy nie wybiorą akurat jego i wezmą się za pałowanie innych. Berta była nowicjuszką w tego rodzaju zgromadzeniach i nie wiedziała, co robić, czy lepiej popędzić do stacji metra czy schronić się w barze i wmieszać między klientów, czy lepiej zostać na ulicy, gdzie zawsze będzie można znów rzucić się do ucieczki i nie dać się nigdzie osaczyć. Owszem, wiedziała, że zatrzymanie podczas takiej politycznej manifestacji oznacza spędzenie nocy w Generalnej Dyrekcji Bezpieczeństwa i kilka siniaków w najlepszym razie, a w najgorszym proces i wyrok sięgający wielu miesięcy, a nawet roku albo dwóch, w zależności od złej woli sędziego, zawsze na smyczy reżimu, a do tego natychmiastową relegację z uczelni. Wiedziała też, że bycie dziewczyną, nawet tak młodą (była na pierwszym roku studiów), nie uwolni jej od kary.

Szybko straciła z oczu znajomych, ogarnęła ją panika, była ciemna noc, słabe oświetlenie nieśmiałych latarni, biegała bez ładu i składu to w jedną, to w drugą stronę, styczniowy chłód przepadł gdzieś bez śladu, odczuwała żar nieznanego niebezpieczeństwa, odruchowo chciała oddzielić się od tłumu i odbiegła od placu przylegającą do niego niezbyt szeroką, ale raczej pozbawioną manifestantów ulicą, ludzie masowo wybierali inne drogi, a może nie chcieli się zbyt rozpraszać, by móc dokonać przegrupowania i znów podjąć daremne próby, narastały lęk i wściekłość, podniosłe nastroje, puls przyśpieszał, precz z chłodną kalkulacją. Berta szła tamtędy z duszą na ramieniu, wystraszona, nie widziała nikogo ani na lewo, ani na prawo, pędziła naprzód w przekonaniu, że nigdy się nie zatrzyma, a w każdym razie nie przystanie, dopóki nie poczuje się bezpieczna, dopóki nie zostawi wreszcie miasta za plecami i nie dotrze do domu, i wtedy przyszło jej do głowy, żeby obrócić głowę, nie zwalniając – może usłyszała jakiś dziwny hałas, sapanie albo żwawy trucht, odgłos jakby z lata, ze wsi, z pola, odgłos z dzieciństwa – i ujrzała za swoimi plecami, niemal nad sobą, potężną postać szarego funkcjonariusza na koniu z wzniesioną już pałką, przymierzającego się do ciosu w jej kark albo w pośladki, albo w bok, ciosu, który bez wątpienia obaliłby ją na ziemię, na pewno pozbawiłby przytomności bądź zamroczył, uczyniłby niezdolną do reakcji i dalszej ucieczki, skazaną na drugi i trzeci cios, jeśli trafił się zawzięty policjant, albo na zaciągnięcie, skucie i wpakowanie do furgonetki, jeśli zawzięty nie będzie, a wtedy jej teraźniejszość ulegnie wypaczeniu, przyszłość zaś po prostu przepadnie za sprawą kilku minut nierozwagi i pecha. Zobaczyła pysk karego konia i wydało się jej, że widzi też twarz jeźdźca, choć kask zasłaniał mu czoło, a skórzany pasek dolną szczękę, podnosząc mu ją i uwydatniając. Berta nie potknęła się ani nie uległa paraliżującemu strachowi, tylko na darmo przyśpieszyła jeszcze bieg, w rozpaczy wydobywając z siebie ostatnie siły, człowiek zawsze tak robi, nawet jeśli klamka zapadła, cóż mogą dziewczęce nogi przeciw kopytom szybkiego wierzchowca, ale mimo to nogi te przyśpieszają jeszcze, jakby niosły nieświadome zwierzę łudzące się wciąż, że zdoła uciec. Wtedy z bocznej uliczki wyłoniła się ręka, która mocną ją szarpnęła, wytrącając z równowagi, tak że Berta poleciała jak długa, ale zarazem wywinęła się koniowi i jeźdźcowi i uratowała przed nieuchronnym ciosem pałką. Ci dwaj pognali dalej, w każdym razie jeszcze kilka metrów siłą inercji, trudno jest zatrzymać w miejscu wierzchowca, można było założyć, że dadzą spokój i rozejrzą się za innymi buntownikami, którym by można dać nauczkę, kręciły się ich w okolicy setki. Ręka drugim szarpnięciem postawiła ją na nogi i Berta ujrzała całkiem przystojnego chłopaka, który w ogóle nie wyglądał na studenta ani na uczestnika zamieszek: manifestanci nie nosili krawatów ani kapeluszy, a ten młody człowiek owszem, poza tym miał na sobie płaszcz z pretensjami do elegancji, długi, granatowy i z postawionym kołnierzem. Mężczyzna prezentował się nieco staroświecko w tym kapeluszu ze zbyt wąskim rondem, jakby po kimś odziedziczonym.

– Chodźmy stąd, dziewczyno – odezwał się. – Szybko, spieprzajmy, ale już. – I znów ją szarpnął, chciał stamtąd zabrać, poprowadzić, uratować.

Zanim jednak zdążyli przepaść w uliczce, policjant na koniu znów się pojawił, szybko zawrócił po swoją ofiarę. Zrobił konno półokrąg i zwolnił pęd zwierzęcia, jakby zezłościło go, że wymknęła mu się z rąk ofiara, którą namierzył i miał już pod pałką albo prawie miał. Teraz musiał dokonać wyboru między tymi dwojgiem, między Bertą i młodym mężczyzną, który ośmielił się sprzątnąć mu ją sprzed nosa, acz może, jeśli potrafi bić szybko i celnie, zdoła upolować oboje, zwłaszcza gdyby pośpieszyli mu na pomoc koledzy policjanci, nie było ich coś widać w pobliżu, większość uwijała się ochoczo na placu, zwykle walili na lewo i prawo, nie oglądając się, żeby ich jakiś dowódca nie przyłapał na ociąganiu się i nie wlepił potem kary. Chłopak w kapeluszu ścisnął rękę Berty, ale nie sprawiał wrażenia wystraszonego, tylko wyprostował się wyzywająco, z zimną krwią, gardząc niebezpieczeństwem albo nie zamierzając zdradzać lęku. Szary wciąż dzierżył długą pałkę, ale w jego geście nie było już groźby, opierał ją o nadgarstek ręki, którą trzymał lejce, jakby to była wędka lub trzcinowa łodyga, i kołysał nią. On także był bardzo młody, miał niebieskie oczy i ciemne gęste brwi, to było najbardziej widoczne pod wilgotnym kaskiem, sympatyczne rysy kojarzące się ze wsią, południowe, prawdopodobnie andaluzyjskie. Berta i staroświecki stali bez ruchu, patrząc na niego, nie odważyli się uciekać uliczką, z której może trudno byłoby wyjść, a może nie dałoby się wcale. Albo tak naprawdę od razu zrozumieli, że przed tym jeźdźcem nie muszą uciekać.

– Przecieżbym cię nie walnął, dziewczyno, za kogo mnie masz? – odezwał się szary do Berty; obaj mężczyźni zwrócili się do niej tym samym słowem, wołaczem niezbyt częstym w ówczesnym Madrycie, zwłaszcza wśród młodzieży. – Chciałem tylko odpędzić cię od tamtego zamieszania. Jesteś za młoda, żeby się pakować w takie afery. No, zmykaj. A ty – zwrócił się do staroświeckiego – lepiej nie wchodź mi więcej w drogę, bo bardzo źle skończysz: pałą przez łeb i gwarantowana odsiadka. Tym razem ujdzie ci na sucho. No dobra. Już za dużo czasu straciłem na was.

Młody mężczyzna, z porządnie zawiązanym krawatem i płaszczem do połowy łydki, nie wydawał się poruszony tą przyszłościową pogróżką. Stał wyprostowany i patrzył chłodno, bardzo czujnie i uważnie na jeźdźca, jakby zamierzał w ten sposób wyczytać jego zamiary, i był przekonany, że jeśli mundurowy jednak zaatakuje, on zdoła ściągnąć go z konia na ziemię. A policjant w przeciwieństwie do tego, co właśnie powiedział, wcale od razu nie odjechał, jakby czekał, aż ci, którym odpuścił, oddalą się pierwsi, albo jakby chciał jak najdłużej przyglądać się dziewczynie, nie spuszczać z niej oka, dopóki nie zniknie mu z pola widzenia i nie będzie mógł dłużej na nią patrzeć, choćby mu bardzo zależało. Żadne z dwojga nie odpowiedziało, potem Berta Isla żałowała, że nie podziękowała. Jednak w tamtych dniach nikt nie miał ochoty dziękować żadnemu szaremu, żadnemu policjantowi generała Franco, nawet jeśli zasługiwał. Byli wrogami niemal wszystkich, i to godnymi pogardy, ścigali ludzi i bili pałkami, aresztowali ich i niszczyli im dopiero zaczynające się życie.

Berta podarła sobie rajstopy i krwawiło jej kolano, była wciąż mocno wystraszona, widok konia i wzniesionej nad nią pałki, o włos od uderzenia w kark albo w plecy, sprawił, że stała się kłębkiem nerwów mimo szczęśliwego zakończenia tego zajścia, po którym ogarnęła ją dziwaczna słabość w kończynach. Taki koktajl emocji błyskawicznie ją wyczerpał, nagle wyparowały z niej cała orientacja w terenie i wola, nie wiedziałaby, dokąd iść w tej chwili. Staroświecki młodzieniec, nie puszczając jej ręki, jakby była małą dziewczynką, wyprowadził ją szybkim krokiem z najbardziej zagrożonej strefy, zawiódł aż pod Las Ventas i powiedział:

– Mieszkam tu niedaleko. Chodź do mnie, to opatrzymy ci rany i trochę ochłoniesz, co? Tak nie możesz wracać do domu, kobieto. Odpocznij lepiej trochę i ogarnij się. – Teraz nie mówił już do niej „dziewczyno”. – Jak masz na imię? Studiujesz?

– Tak. Na pierwszym roku. Berta. Berta Isla. A ty?

– Ja jestem Esteban. Esteban Yanes. Pracuję jako banderillero.

Berta była zaskoczona, dotąd nie spotkała nikogo, kto miałby zawodową styczność z korridą, a członków tego światka nigdy sobie nawet nie wyobrażała poza areną, normalnie ubranych i chodzących po ulicy.

– Taki banderillero od walk z bykami?

– Nie, z nosorożcami. No a z czym innym? Znasz jakieś inne zwierzę, któremu się wbija banderille w kark?

To sprawiło, że na kilka sekund zapomniała o swym potwornym zmęczeniu i nerwach; uśmiechnęłaby się, gdyby nie była tak roztrzęsiona. Zdążyła pomyśleć: „Jest przyzwyczajony, żeby sobie radzić z dużo bardziej niebezpiecznymi zwierzętami niż taki biedny potulny koń; dlatego się nie przestraszył ani nie zawahał: umiał go wyminąć, może nawet odwrócić jego uwagę”. I z narastającą ciekawością zaczęła mu się przyglądać kątem oka.

– Nie pasuje ci ten kapelusz, nie wiem, czy masz tego świadomość – odważyła się powiedzieć mimo ryzyka, że może wyjść na bezczelną; zwróciła na to uwagę, już kiedy wyłonił się z uliczki, była to jedna z tych powierzchownych, ale uporczywych obserwacji, które unoszą się w głowie, oczekując, aż w zalewie znacznie pilniejszych spraw pojawi się jakieś ujście.

Chłopak puścił jej rękę, natychmiast zdjął kapelusz i zaczął przyglądać mu się z zainteresowaniem, obracając go na wszystkie strony; stał pośrodku ulicy i wyglądał na rozczarowanego.

– Serio? Nawet mnie nie denerwuj. Co jest nie tak? Nie pasuje mi? Tak uważasz? A taka solidna robota, ech.

Na głowie miał bujną czuprynę zaczesaną z wysokim przedziałkiem po lewej stronie, tak że po prawej robiło mu się coś w rodzaju grzywki, tyle miał tych włosów, aż trudno było uwierzyć, że zmieściły się wszystkie pod kapeluszem i nic nie wystawało na zewnątrz. Tak prezentował się atrakcyjniej, uwolniona czupryna nadawała jego rysom właściwy charakter, a może lepiej je definiowała. Szeroko rozstawione piwne oczy, niemal wiśniowe, przydawały jego twarzy czystości i szczerości, to była twarz bez dwuznaczności, w najmniejszym stopniu nie udręczona, ulotna czy coś maskująca, jedna z tych, o których kiedyś się mówiło, że można w nich czytać jak w otwartej księdze (choć przecież istnieją nieprzeniknione i trudne do zniesienia książki) i nie kryją niczego, co nie byłoby na nich wymalowane. Nos miał prosty i duży, zęby mocne, lekko wystające, z tych, co to zdają się żyć własnym życiem, bo pokazują się ochoczo, afrykański uśmiech rozświetlający resztę rysów twarzy, tak że kiedy tylko się uśmiechał, wszystko to budziło natychmiastowe zaufanie do właściciela. To był jeden z tych uśmiechów, na których widok człowiek myśli: „Gdybym tak mógł go wypożyczyć, inaczej by to wyglądało. Zwłaszcza kiedy idę na podryw”.

– Nie, w ogóle nie pasuje. Za krótkie rondo jak na ten rozmiar. Nie leży dobrze. Pomniejsza ci głowę. Wygląda jak makówka, a przecież takiej nie masz.

– W takim razie nie ma już o czym gadać. Do śmieci z tym kapeluszem. Tylko nie makówka – oświadczył banderillero Esteban Yanes i bez żadnych ceregieli wyrzucił kapelusz do najbliższego kosza. Potem uśmiechnął się i zrobił pozdrawiający gest ręką, jakby właśnie celnie ulokował parę banderilli.

Berta aż podskoczyła i poczuła się winna, nie spodziewała się, że jej komentarze skażą na śmierć to nakrycie głowy (albo na wylądowanie na kołtunach jakiegoś żebraka, który z pewnością zabierze kapelusz ze śmietnika). Możliwe, że kapelusz wcale nie był po kimś i że chłopak sporo za niego zapłacił. Był od niej trochę starszy, musiał mieć jakieś dwadzieścia trzy albo cztery lata, no ale w tym wieku zwykle też się człowiekowi nie przelewa, tym bardziej w tamtych czasach.

– Wiesz co, wcale nie musisz się przejmować tym, co mówię. Jeśli tobie się podobał, co cię obchodzi moje zdanie? Nawet mnie nie znasz. Nie trzeba się posuwać do aż tak drastycznych rozwiązań.

– Jeśli o ciebie chodzi, to mnie twoje zdanie interesuje, od kiedy tylko cię zobaczyłem, i to do granic drastyczności. – Zabrzmiało to jak komplement, gdyby skupiać się na sensie słów (Berta nie była pewna, czy to ostatnie rzeczywiście istnieje, ale ci, którzy nie przejmują się takimi rzeczami, często wpadają na zabawniejsze i celniejsze pomysły niż ci, co owszem, przejmują się). Jednak ani ton, ani zachowanie Estebana nie miały w sobie żadnej galanterii. Albo była ona tak staroświecka, że Berta jej nie wyczuła: żaden z jej kolegów, nawet ci, którzy smalili do niej cholewki, nawet sam Tom, nie rzuciłby jej takiego zdania (zaczynały się już szorstkie czasy, w których dobre wychowanie hańbi, a złym należy się popisywać). – No, chodźmy, bo to twoje kolano potrzebuje opatrunku, żeby ci się zakażenie nie wdało.

Wchodząc do mieszkania Estebana, Berta wydedukowała, że musi mu się nieźle powodzić. Stały tu nowe meble (acz nie za wiele, co prawda), bez śladów zużycia, było też znacznie przestronniejsze niż wynajmowane przez nielicznych studentów, którzy mogli sobie na coś takiego pozwolić. Tak naprawdę bardzo rzadko się zdarzały mieszkania, których nie dzieliły co najmniej dwie osoby, jeśli nie cztery czy pięć. To było mieszkanie z prawdziwego zdarzenia, choć bez wątpienia kawalerskie, należące do samotnego mężczyzny i nie w pełni urządzone. Panował tu idealny porządek, wszystko zdawało się dobrze przemyślane, acz z pewną dozą prowizorki. Na ścianach wisiało kilka zdjęć z korridy, trzy czy cztery plakaty z obwieszczeniami walk byków, na jednym z nich dostrzegła nazwiska znane nawet jej, Santiago Martína „El Vitiego” oraz Gregoria Sáncheza. Na szczęście nigdzie nie zapodziała się tu głowa byka wisząca na ścianie i oprawiona jak jakaś przesadzona płaskorzeźba, być może ofiarowywano je tylko matadorom, a nie ich pomocnikom, Berta kompletnie nie znała się na ich zwyczajach.

– Sam tu mieszkasz? – zapytała. – Masz to wszystko tylko dla siebie?

– Tak, wynająłem parę miesięcy temu. W sezonie na niewiele mi się przyda, prawie nie będzie mnie w Madrycie, a kosztuje to kupę forsy. No ale nic, ostatnio bardzo dobrze mi się wiedzie w charakterze wolnego strzelca, a gdzieś trzeba się podziać, kiedy nie ma roboty. Do Ameryki mnie nie zapraszają. A w pewnym momencie ma się już hoteli i pensjonatów po dziurki w nosie.

– Wolnego strzelca?

– Zaraz wszystko wyjaśnię, tylko opatrzę ci tę ranę. No, siadaj tu – i wskazał jej fotel; stał na dywanie – i ściągnij pończochy. Nadają się tylko do śmieci. Jeśli nie masz zapasowych, mogę zaraz skoczyć i kupić ci nowe. To znaczy, musiałabyś mi powiedzieć, gdzie takie dostanę, bo ja pojęcia nie mam. Idę po apteczkę.

Wyszedł z salonu i Berta słyszała, jak w pewnej odległości grzebie w czymś, otwiera i zamyka szafki i szuflady, podejrzewała, że w łazience. Zdjęła płaszcz i odłożyła go na stojącą obok kanapę, usiadła na wskazanym fotelu i zzuła buty – kozaczki zapinane na zamek, po samo kolano – a potem ciemne rajstopy, były to rajstopy sięgające do pasa, w tamtych czasach takie się już nosiło. Musiała mocno podkasać spódnicę, żeby je zsunąć, bo to była prosta spódnica, dość wąska, raczej krótka – zasłaniała tak dwie trzecie ud, może mniej – co także wówczas było w modzie. Decyzję o przyłączeniu się do manifestacji podjęła tak spontanicznie, że wyszła z domu ubrana jak na zajęcia, a nie w stroju adekwatnym do uciekania przed konną policją. Ściągając rajstopy, zerkała co rusz w stronę drzwi, za którymi zniknął gospodarz, żeby nie wrócił akurat w trakcie tego częściowego negliżu (nie licząc rajstop oczywiście, z całkowitą naturalnością w jednej chwili zrzuciła z siebie cztery sztuki garderoby, jeśli za garderobę uznać szalik; to znaczy połowę; została jej spódniczka, miękki sweter z dekoltem w serek, stanik i majtki). Zerkała dla zasady, zdała sobie sprawę, że tak naprawdę wcale by jej nie przeszkadzało, gdyby ją widział przez kilka sekund z podkasaną spódnicą, najpierw wielki strach, a potem wielkie zmęczenie sprawiają, że czujność spada, ogarnia człowieka coś w rodzaju obojętności czy wręcz uległości przez to, że dopiero co udało mu się wykaraskać bez szwanku z trudnej sytuacji i teraz może się rozluźnić. Poza tym młody Yanes wzbudzał zaufanie, to był ktoś, z kim przyjemnie się przebywa. Kiedy owa szybka operacja dobiegła końca (rajstopy zwinięte w kłębek na podłodze, zabrakło jej sił, żeby je podnieść), Berta rozsiadła się w fotelu z gołymi nogami, bosymi stopami na dywanie, bez specjalnej obawy rzuciła okiem na skaleczenie, raptownie zaczął morzyć ją sen, ale brakło mu czasu, by wziąć nad nią górę i pokonać ją, bo banderillero wrócił, on też pozbył się płaszcza, marynarki i krawata i zakasał rękawy koszuli. W jednej ręce trzymał szklankę z coca-colą i lodem, którą jej wręczył, a w drugiej zapowiedzianą apteczkę, białą skrzyneczkę z uchwytem, może każdy torreador ma taką w domu na wszelki wypadek, żeby móc sobie zmieniać opatrunki. Yanes wziął niski taboret i przycupnął przed nią.

– No dobra – powiedział – najpierw ci to trochę przemyję, nie będzie boleć. – Berta odruchowo skrzyżowała nogi, po części, żeby ułatwić mu pracę i przysunąć bliżej kolano, a po części, żeby trochę utrudnić (oglądanie różnych widoków). – Nie, nie zakładaj nogi na nogę, tak jest gorzej. Oprzyj łydkę o moje udo, będzie łatwiej. – Starannie przemył ranę małą gąbką z wodą i mydłem, a potem delikatnie ją osuszył, muskając ręcznikiem, jakby ponad wszystko nie chciał zrobić jej krzywdy i urazić skaleczenia. Potem dmuchał, w miarę możliwości zimnym powietrzem. Obecnie, z tej swojej niskiej pozycji, miał całkiem dobre widoki, spódniczka była na tyle krótka i wąska (przy rozłożonych nogach napinała się i naciągała), że skrawek majtek znajdował się w jego polu widzenia, gdyby zaś chciał zyskać szerszy kąt, tak naprawdę wystarczyłoby przesunąć udo na lewo, a wtedy spoczywająca na nim łydka Berty nieuchronnie by za nim podążyła. I tak też banderillero zrobił, dyskretnie przesunął udo w bok i upragnione widoki znacznie się powiększyły, miał przed sobą całe rozchylone nogi, od kostki po pachwinę, jeśli można tak powiedzieć (acz przecież bose stopy też), były mocne, krzepkie, ale wcale nie grube jak u Amerykanek, silne i dobrze umięśnione, i dość długie, takie nogi, które zapraszają do pogłębienia znajomości, a u ich początku zawsze można wypatrzyć lekki wzgórek (czy też może delikatne wzniesienie, wypukłość i pulsowanie). – Teraz poleję to alkoholem, więc najpierw poszczypie, ale krótko. – Pochlapał nim kłębek waty, a kiedy porządnie się nasączyła, żeby do rany nie przyczepiły się żadne kłaczki, kilka razy przesunął nią po skórze, delikatnie i z wyczuciem. I znów podmuchał, w sumie dmuchał nieco powyżej kolana, jakby zawiodła go celność albo jakby chciał przynieść ulgę miejscom wcale nie urażonym.

Po chwili szczypanie odbiło się na twarzy Berty (zacisnęła zęby, także wargi, lekko do tyłu), ale faktycznie trwało to moment. Poczuła się jak w dzieciństwie, kiedy ktoś dorosły opatrywał jej skaleczenie albo otarcie. Przyjemnie było znów znaleźć się w czyichś rękach, żeby ten ktoś dotykał i robił swoimi dłońmi użyteczne rzeczy, mniejsza co konkretnie: w pierwszej chwili nie było to uczucie bardzo różne od tego, jakie wywołuje fryzjer, przesuwając brzytwą albo maszynką do golenia po gardle mężczyzny, który wówczas zapada w drzemkę, a nawet od tego, co czujemy u dentysty, kiedy tylko delikatnie boruje i wprawia w wibrację, lecz nie zadaje bólu; a jeszcze bliżej było temu do wrażenia, jakie wywołuje lekarz, kiedy osłuchuje serce, obmacuje i opukuje palcem, i naciska, i pyta: „Boli tu? A tu? A tu?”. Jest coś przyjemnego w takim oddawaniu się w czyjeś ręce i pozwalaniu na dotykanie, choć to wcale nie są miłe sytuacje, ocierają się przecież o jakąś przykrość, a nawet o strach (golibroda zawsze może niechcący zaciąć, dentysta dotknąć dziąsła albo nerwu, lekarz zmienić się na twarzy i zdradzić zaniepokojenie, mężczyzna zrobić krzywdę kobiecie, tym bardziej niedoświadczonej). Bercie Isli było wygodnie, czuła się rozleniwiona i ociężała, rozluźnienie jeszcze się zwiększyło, kiedy Yanes przylepił jej słusznych rozmiarów plaster i tak zakończył opatrywanie rany. A kiedy już przylepił, wcale nie zabrał od razu rąk, jak powinien, tylko położył je, wciąż bardzo delikatnie, obie naraz, na zewnętrznej stronie ud dziewczyny takim gestem, jakby opiekuńczo umieścił dłonie na jej ramionach, nic więcej, albo jakby sygnalizował: „Już, gotowe”. Ale uda to nie ramiona, nawet ich zewnętrzne strony to zupełnie co innego. Berta nie zareagowała w żaden sposób, przyglądała mu się wciąż nieco mętnym wzrokiem, przez tę senność albo zaintrygowanie, patrzyła spod uchylonych powiek, chciała się przestraszyć, lecz nie zdołała, porumieniała jedynie leciutko, choć zazwyczaj tak łatwo zalewała się czerwienią, jakby czekała albo nie wiedziała, czy chce, żeby te dłonie wciąż tam spoczywały, a może nawet jakby ją ciekawiło, czy zmienią pozycję i przeniosą się gdzie indziej, na przykład do wewnętrznej części ud, która jeszcze mniej przypomina ramiona, tam już opiekuńczy gest może stać się groźny dla tego, kto jest dotykany, albo go zniecierpliwić, wszystko zależy od dnia i od tego, kogo dotyczy. Przez całą minutę – długą minutę całkowitego milczenia, bo nikt się nie odzywał – dłonie Yanesa nie przesunęły się ani o milimetr, spoczywały tam spokojnie, nawet nie głaszcząc ani nie naciskając, trwały tylko niemal w bezruchu, zostaną na skórze czerwonawe ślady, jeśli jeszcze chwilę to potrwa, i pewnie chwilę potrwa, zanim te ślady znikną. Banderillero wytrzymał spojrzenie zamroczonych oczu utkwionych w jego oczach tak szeroko rozstawionych, że nadawały mu wygląd czysty i niewinny. Niczego nie zdradzały, nie zapowiadały kolejnego kroku, emanowały tylko spokojem. A jednak dało się z tej twarzy czytać i Berta wiedziała, czego ów nieznajomy – bo przecież był nieznajomym – prędzej czy później spróbuje, była o tym tak przekonana, że gdyby stało się inaczej, odczułaby rozczarowanie. Usiłowała myśleć o Tomásie Nevinsonie, którego z takim przekonaniem kochała, świadomie bezwarunkowo i z uporem; ale nie wydawało jej się, by to popołudnie lub już wieczór miało z nim jakikolwiek związek ani by jakoś go dotyczyło, nie zdołała dopatrzyć się żadnego związku między swoim narzeczonym pół-Anglikiem a tą sytuacją w mieszkaniu nieopodal areny Las Ventas z młodym chłopakiem, który z pewnością na niej występował albo chciał występować, nie wyjaśnił jej w końcu, o co chodzi z tym „wolnym strzelcem”. Pomyślała, że wciąż nie odzyskała jeszcze ani poczucia orientacji, ani woli; że wciąż jest poruszona i skołowana przestrachem wywołanym przez końską, protestacyjną czy policyjną przygodę, może przez wszystko to naraz. Nie ma nic lepszego, niż uwierzyć, że straciło się wolę, że człowiek zdany jest na łaskę fal i kołysania, że może tak się unosić i nie angażować; a raczej jeszcze lepiej jest uwierzyć, że naszą wolę przekazaliśmy drugiej osobie, że to ona zdecyduje, co teraz.

I po upływie tej minuty, nie zmieniając wyrazu twarzy, wciąż nie odrywając oczu od jej oczu, jakby chciał wyłapać każdy ewentualny błysk sprzeciwu czy odrzucenia, Esteban Yanes pozwolił sobie na więcej, to w końcu śmiały i zdecydowany mężczyzna. Jednak ledwie wykonał ten ryzykowny ruch, Berta zareagowała tym swoim typowym śmiechem, tak wielką zjednującym jej sympatię, jakby bardzo ją rozbawiło, że znalazła się w sytuacji godzinę temu jeszcze niewyobrażalnej, a może z powodu niespodziewanego zadowolenia, jakie wywołuje spełnienie pragnienia jeszcze nawet niesformułowanego i niewyznanego, bo człowiek zdaje sobie z niego sprawę dopiero w chwili, kiedy pragnienie owo zaczyna się spełniać. Śmiech Berty wywołał z kolei afrykański uśmiech banderillera, który wzbudzał natychmiastowe zaufanie i zdawał się rozpraszać wszelkie niebezpieczeństwa, i natychmiast przerodził się w głośne salwy. Tak oto oboje zaczęli się śmiać w chwili, gdy Yanes powoli – i tylko ta powolność zapowiadała rozwój wypadków – przesunął dłoń w stronę tego uroczego wzgórka czy uroczego skrawka materiału, to znaczy do skrawka majtek, któremu już się porządnie przyjrzał, a potem delikatnie uchylił krawędź palcem, by wsunąć go pod wilgotny materiał. Tom Nevinson nigdy tam nie dotarł, w sytuacjach największej śmiałości jego palec zatrzymywał się na materiale, dalej się nie zapuszczając i nie ruszając, z szacunku albo z obawy, a może przez nadmierną świadomość młodego wieku ich dwojga, z chęci odsunięcia tego co nieodwracalne, a może też ze strachu przed tym. Jednak ciało Berty miało w sobie ciekawość, dostrzegła różnicę i przyjęła tę nowość z zainteresowaniem. Z czterech części garderoby, które na niej zostały, niebawem, już na kanapie, pozbyła się następnych trzech; jedną tylko sobie zostawiła, ściągać jej nie trzeba było, a i wcale nie miała na to ochoty.

II

Od czasu do czasu Berta Isla przypominała sobie Estebana Yanesa, zarówno podczas przewidywalnego normalnego okresu jej małżeństwa, jak i w okresie anomalii, kiedy nie bardzo wiedziała, czego ma się trzymać, kiedy nie była pewna, czy jej mąż, Tom Nevinson, został zaliczony w poczet zmarłych czy nie, czy wciąż oddycha tym samym powietrzem co ona w jakimś dalekim ukrytym miejscu czy może już od pewnego czasu w ogóle nie oddycha, przegnany z tej ziemi albo przez nią przyjęty, to znaczy w niej zakopany, kilka metrów pod deptaną przez nasze stopy jej powierzchnią, po której chodzimy nieporuszeni, nigdy się nie zastanawiając, co kryje się niżej. Albo może został ciśnięty do morza, do jakiejś zatoki czy jeziora, do wielkiej rzeki: kiedy nie ma się kontroli nad losami czyjegoś ciała, pojawiają się i znikają najbardziej absurdalne podejrzenia i nietrudno fantazjować o powrocie. O powrocie żywego człowieka, ma się rozumieć, nie ciała ani nie ducha. One bowiem nie niosą pocieszenia ani nikogo nie obchodzą, ewentualnie tylko ludzi udręczonych rozcieńczoną niepewnością bądź konformizmem.

Po tamtym styczniowym wieczorze nie spotkała się więcej z „wolnym strzelcem” banderillerem. Wtedy w końcu jej wyjaśnił, że tak określa się tych, którzy nie mają stałego angażu, nie wchodzą w skład żadnej cuadrilli (albo tylko okresowo), lecz pracują na własną rękę, przyjmują nadarzające się i pasujące im oferty, tutaj na cztery korridy, tam na dwie, gdzie indziej na jedną tylko, a tu na całe lato. Dlatego tacy zwykle nie jadą na zimowy sezon do Ameryki i od końca października do mniej więcej marca są bezrobotni. Esteban Yanes przez te miesiące trenował i doskonalił się po kilka godzin dziennie, a przez resztę czasu prowadził próżniacze życie, chodził do barów i restauracji, gdzie bywali jego koledzy, znane osobistości i decydenci, którzy zostawali po tej stronie Atlantyku, starał się pokazywać i dać zapamiętać tym, co mogli go w przyszłości zatrudnić. I jeśli wszystko dobrze się układało, miał wzięcie i zarabiał wystarczająco, by „przezimować”, jak się na to mawiało, to znaczy rozłożyć zarobki tak, by nie musieć zarobić ani pesety aż do rozpoczęcia nowego sezonu mniej więcej na Świętego Józefa.

Berta Isla podczas krótkiej pogawędki po niespecjalnie traumatycznej i niezbyt spektakularnej stracie dziewictwa – niewiele krwi, krótki i minimalny ból, warta zapamiętania zaskakująca przyjemność – natychmiast zrozumiała, że nawet jeśli Yanes fizycznie ją pociąga, podobnie jak jego charakter – opanowany i spokojny mężczyzna, obdarzony wdzięcznym i wcale nie prostackim poczuciem humoru, gorliwy, choć chaotyczny i idący na żywioł czytelnik, ciekawy w rozmowie – to ich światy zbyt są dalekie od siebie i nie ma sposobu, by je pogodzić, a nawet zgrać w czasie i przestrzeni. Opcja ograniczenia ich kontaktów do sporadycznych spotkań erotycznych wydała się jej nie do przyjęcia nie tylko dlatego, że nad takimi ograniczeniami zapanować się nie da i można ostatecznie wpakować się w sekretne obowiązki, harmonogramy i oczekiwania, ale przede wszystkim dlatego, że po tym popołudniu, podwójnie inauguracyjnym i dwa razy naznaczonym krwią, jej uczucia do Tomása Nevinsona wcale się nie zmieniły, tak jak i przekonanie, że jej miejsce jest u jego boku, kiedy już skończy te brytyjskie studia i wszystko wróci do naturalnego, to znaczy madryckiego porządku. Tom był dla niej tym, co wiele osób w głębi serca często nazywa „miłością życia” – nawet jeśli określenie to nigdy nie zostanie wypowiedziane na głos i jeśli obdarza się nim często wybrańca w chwili, kiedy życie dopiero się zaczyna i nie sposób powiedzieć, ile w sumie potrwa i ile tych miłości pomieści.

Berta