
Bliskość
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64437-56-4
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- bliskość
- dlaczego
- filozofie
- iluzję
- niejasną
- potrafią
- przekonuje
- siebie
- spełnienia
- zrozumieć
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Bliskość”
Kultura popularna przekonuje nas, że małżonkowie, przyjaciele, krewni, a nawet obcy ludzie z biegiem czasu bez trudu nawiązują relacje i potrafią się wzajemnie zrozumieć. Jednak w czasach konsumpcjonizmu i nowych mediów, gdy mamy do czynienia z czasownikiem „friending” trudniej niż kiedykolwiek o prawdziwą Bliskość. W oparciu o filmy, powieści, psychologię, socjologię i filozofię Ziyad Marar przedstawia nowe spojrzenie na tę niejasną koncepcję. Pokazuje również wiele przeszkód, które stoją na drodze do spełnienia naszych nadziei – między innymi iluzję poznawania samego siebie, brak wyobraźni i empatii oraz życzeniowe myślenie, które prowadzi do nadmiernej uprzejmości i unikania zdrowych konfliktów, a także do poczucia niepewności uniemożliwiającej prawdziwe zbliżenie. Bliskość często bywa mylona z miłością, a jest pod wieloma względami ważniejsza od niej. W swoich śmiałych i nowatorskich rozważaniach Marar pokazuje, dlaczego dążenie do nawiązywania takich emocjonalnych, niełatwych, lecz w gruncie rzeczy zdrowych (choć nie zawsze miłych) więzi z drugim człowiekiem stanowi istotę dobrze przeżytego życia.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ziyad Marar
Bliskość
Tytuł oryginalny:
Intimacy
Przekład:
Anna i Olga Wojtaszczyk
Redakcja:
Elżbieta Sobolewska
Projekt okładki:
Michał Duława
Zdjęcie na okładce:
iStock.com | micahgoulart
Copyright © Ziyad Marar 2012 Authorized translation from the Acumen Publishing Ltd. edition. Polish edition published by arrangement with the literary agency Eulama lnternational.
All rights reserved
Copyright © for the polish edition by Studio EMKA,
Warszawa 2014
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6,
03-928 Warszawa
tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67
wydawnictwo@studioemka.com.pl
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-64437-16-8
Skład i łamanie: Page Graph (www.pagegraph.pl)
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dla Kate, Anny, Ellie i Charlotte
Wstęp
Jestem wdzięczny wielu moim rozmówcom, których wypowiedzi przez lata inspirowały mnie i pobudzały moje rozważania nad bliskością.
Geoff Latimer był pełnym optymizmu entuzjastą tego tematu, począwszy od momentu rozpoczęcia pracy nad książką i przez cały czas jej trwania, obecny był też, kiedy skończyłem pracę, by wnikliwie skomentować ostateczną wersję tekstu. Bardzo pomogli mi też Sarah Brierly, Kate Buchanan, Dave Clarke, Daniel Crewe, Will Francis, Leith Marar, Nael Marar i Dave Stephenson, którzy czytali i komentowali mój tekst.
Od kiedy zacząłem pisać tę książkę, Food Club (znany też jako Fight Club1) regularnie zapewniał zaplecze mojej działalności: forum, na którym można było dyskutować i sprzeczać się, a często też do kogoś się zbliżyć. Podziękowania niech przyjmą Jamilah Ahmed, Michael Carmichael, Zoë Elliott-Fawcett, Miranda Nunhofer, Caroline Porter oraz Lucy Robinson – za inspirującą dyskusję i debatę. Szczególnie chciałbym podziękować tym klubowiczom, którzy przeczytali i skomentowali część lub całość tekstu, a byli to Robert Rojek, Dave Ross oraz Kiren Shoman.
Wydawnictwo Acumen w naturalny sposób stało się dla mnie domem. Nadzwyczaj profesjonalne opracowanie tekstu przez Kate Williams godne jest naśladowania, a szczególne podziękowania należą się Stevenowi Gerrardowi, którego krytyczne spojrzenie i głębokie zainteresowanie tematem sprawiły, że cały proces wydawniczy był pouczającą przyjemnością. Za staranne i wnikliwe przeczytanie tekstu, które pod wieloma względami ulepszyło ostateczną wersję, serdeczne podziękowania niech przyjmie Nigel Warburton.
Wdzięczny jestem mojej żonie, Kate Buchanan, która zostawiła mi swobodę, dała czas i pełne miłości wsparcie, dzięki czemu ta książka mogła powstawać, chociaż prowadzimy tak intensywne życie prywatne. Oraz naszym córkom, Annie, Ellie i Charlotte, za to, że pozwoliły, by ten projekt wkradał się do dni wolnych, weekendów i wielu rozmów.
Na koniec zadedykowałem tę książkę mojej rodzinie, której wszyscy członkowie w końcowych etapach pisania wspierali siebie nawzajem w czasie, gdy zdiagnozowanie i – na szczęście – skuteczne wyleczenie raka piersi u Kate nauczyło nas więcej niż to konieczne o tym, jak cenne są związki między ludźmi.
1Nawiązanie „wewnętrznego przymierza”
Współczesne społeczeństwo nie zachęca do bliskości. Żyjemy w samolubnej kulturze, przesiąknięci bezduszną potrzebą osiągania natychmiastowej satysfakcji. Naszym celem jest raczej bliskie porozumienie z samym sobą niż z innymi, rozpoznanie i folgowanie własnym pragnieniom i fantazjom (gdzie masz ochotę pójść dzisiaj?) i zaspokajanie ich przez konsumpcję odpowiednich produktów. Wychwalany jest sukces oraz dążenie do prestiżu kosztem związków międzyludzkich.
Obok coraz wyższego poziomu kultury konsumenckiej mamy do czynienia z rewolucją technologiczną, która bliskość zastępuje jej symulacją. Era Internetu sprawiła, że wszyscy czujemy się ściślej ze sobą połączeni, a równocześnie, co paradoksalne, bardziej sobie obcy. Książki na temat związków międzyludzkich kładą nacisk na sieć „słabych więzi”, w które wszyscy jesteśmy uwikłani, oraz odczuwaną przez nas potrzebę, by włączyć się i brać udział w grze. A ponieważ przy tak wielu relacjach pośrednikiem jest ekran, oprócz zalet cyfrowych interakcji, zaczynamy dostrzegać również ich ograniczenia. Podobnie jak dzieje się w przypadku nastawienia, z jakim podchodzimy do tego coraz rzadszego artykułu, którym jest papierowa książka, wysoko cenimy momenty interakcji twarzą w twarz, z prawdziwymi ludźmi, w rzeczywistych, a nie wirtualnych, środowiskach.
Z drugiej strony w mediach dominuje retoryka oparta na bliskości. Yin kultury konsumenckiej gra przeciwko yang kultury terapeutycznej. Piosenki, filmy i literatura nieustannie przypominają nam, byśmy przezwyciężali nasze płytsze pragnienia i grzeszne przyjemności, i powtarzają (rzekomą?) „mądrość”, że miłość wszystko pokona. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek w całej historii ludzkości, nadzieja na znalezienie głębokiego i wzajemnego zrozumienia poprzez bliski związek z drugim człowiekiem to dominujące pragnienie, które przenika całą naszą kulturę. E. M. Forster streścił kwintesencję tego zjawiska w krótkim zaleceniu, że wystarczy „wewnętrzne przymierze”.
Oczywiście nie jest to takie proste. Bliskość, nawet jeżeli da się ją znaleźć, jest czymś ulotnym, subtelnym i często krótkotrwałym. Ale zanim zajmiemy się naszymi nadziejami na bliskość i wieloma przeszkodami na drodze do niej, przyjrzyjmy się uważnie pouczającemu przykładowi. Film Sofii Coppoli Między słowami, wykorzystując temat znany od czasu Spotkania, bardzo pięknie pokazuje zniewalającą siłę bliskiego związku.
Bill Murray gra Boba Harrisa, fizycznie i duchowo wyczerpanego aktora w schyłkowym okresie kariery. Bob przyjechał do Tokio, przezwyciężając nienawiść do samego siebie, by zagrać w lukratywnej reklamie japońskiej whisky. Stara się dostosować do napastliwych poleceń wydawanych w źle tłumaczonej japońszczyźnie, by wydąć przed kamerą wargi a la Roger Moore (nie a la Sean Connery, ku swojemu rozgoryczeniu) i wymruczeć: „czas relaksu (…) to czas Suntory”. Scarlett Johansson gra Charlotte, absolwentkę wydziału filozofii na Uniwersytecie Yale, która zabrała się ze swoim narcystycznym mężem, fotografem Johnem, do Tokio, gdzie on ma zrobić sesję jakiejś grupy rokowej. John ciągle siedzi w pracy, zostawiając ją, by samotnie zabijała czas w pokoju hotelowym. Bob jest po pięćdziesiątce, Charlotte ma dwadzieścia kilka lat: oboje zdezorientowani, przygnębieni i bezsenni w Tokio.
Charlotte i Bob, Między słowami (reż. Sofia Coppola, 2003).
Nieskrępowani obciążeniami, historią i wspólnymi planami, które raczej ograniczają niż umacniają ich związki ze współmałżonkami, Bob i Charlotte znajdują w sobie nawzajem pociechę, i nie tylko. Oboje mają powody, by do siebie lgnąć; jedno z nich jest zaledwie dwa lata po ślubie, ale czuje się zaniedbywane, drugie tkwi w małżeństwie, które po dwudziestu pięciu latach przez nawyki stało się nudne, sprawiając, że para ta ze znużeniem kłóci się ze sobą. Niejasna przeszłość Boba stanowi kontrapunkt dla niejasnej przyszłości Charlotte.
Tłem jest tu w szczególności ich hotel, a w ogólności miasto; krzykliwość neonów i ciągły hałas, w połączeniu z ich nieumiejętnością porozumiewania się w lokalnym języku, nasilają jeszcze ich alienację. Poczucia braku więzi z innymi ludźmi nie da się również złagodzić poprzez skontaktowanie się z ukochanymi. Chociaż ze współczesną podróżą nieodłącznie związane jest przekonanie, że „do domu” zawsze mamy blisko, wystarczy jeden telefon czy wiadomość wysłana faksem (a obecnie e-mailem), każdy związek na odległość nękany jest charakterystycznymi dla siebie błędami przekazu. Bob przez telefon opowiada swojej żonie w Los Angeles o miejscach, które odwiedzał, i ludziach, których spotykał. Żona komentuje jego słowa: „Cieszę się, że się dobrze bawisz”, na co on szybko odpowiada: „To nie zabawa. To coś całkiem, całkiem odmiennego”.
„Czy powinnam się o ciebie martwić, Bob?”
„Tylko jeśli tego chcesz”.
Żona wysyła Bobowi pilne faksy dotyczące próbek materiałów, jakie mu przesłała, żeby odnowić jego gabinet, a to ostatnia rzecz, jaka mogłaby go obecnie zaabsorbować. „Podoba mi się ten burgundowy”, rzuca Bob, podczas gdy kamera przesuwa się po prawie nieodróżnialnych próbkach zwalonych na podłogę.
Bob wyznaje w pewnym momencie, że jest „zupełnie zagubiony”, a potem rozpromienia się na myśl, że będzie chciał zadbać o swoje zdrowie i że już nie ma ochoty na „te wszystkie makarony”. Zamiast tego „chce zacząć jeść… japońskie jedzenie”, na co ona uszczypliwie odpowiada: „No to może po prostu tam zostaniesz i będziesz to miał na co dzień?”.
Charlotte również stara się o takie połączenie na odległość, dzwoniąc do swojej bliskiej przyjaciółki w Los Angeles. Narzeka, że odwiedziła jakąś świątynię, ale „nic nie poczułam”. Potem wypala: „Nie wiem, za kogo wyszłam”. Rozmowa nie klei się, bo Charlotte nie potrafi przekazać przyjaciółce zamętu, jaki ma w głowie. Przyjaciółka zakłada, że Charlotte po prostu ma szczęście, skoro jest na wakacjach daleko od szarego świata normalności. Tymczasem jej mąż, choć niby ma go pod ręką, ciągle jest nieobecny, ponieważ skupia się na pracy i na niepokojąco samolubnej i płytkiej celebrytce Kelly (granej przez Annę Faris), która przypadkiem zatrzymała się w tym samym hotelu i na widok której on ślini się z zachwytu.
W tej dezorientującej i nieprzyjemnej sytuacji tworzy się pomiędzy Bobem i Charlotte delikatne i subtelne porozumienie, tym bardziej przejmujące, że pełne niedopowiedzeń. Nawiązują porozumiewawczy kontakt wzrokowy w zatłoczonych barach, wspólnie bawią się dowcipami kosztem gapiów, wybierają się razem do miasta i powoli skłaniają się ku sobie. Nawzajem znajdują w sobie chwilowe schronienie, ciche poczucie domowej przytulności. Ważne jest to, że tyle samo dzieje się pomiędzy nimi w spojrzeniach, co w słowach. To niemal telepatyczne wzajemne zrozumienie potęguje jedynie poczucie cichej zmowy, sprowadzając wszystkich innych do roli absurdalnego tła. I chociaż łączące ich emocje są wyraźnie głębsze, nakreślone zostały delikatnie. Zbyt kwieciste okazywanie uczuć stworzyłoby barierę na drodze do bliskiego poznania, prowadziłoby w zbyt oczywisty sposób w ślepą uliczkę.
Ulotność koncepcji bliskości
Nasz stosunek do innych cechuje obecnie głęboka ambiwalencja: nie powinniśmy pozwolić, by nas ograniczali, a przecież „miłość to jedyne prawo”. Pogodzenie tych dwóch postaw nie jest proste. W książce The Happiness Paradox2 opisuję tę naszą współczesną świadomość jako rozdartą pomiędzy dwoma sprzecznymi nakazami: nakazem ucieczki od innych, którzy mogą mieć zbyt dużą władzę nad naszym życiem, od naszych dysponujących dużą mocą widowni (żebyśmy mogli być autentyczni i wolni), i nakazem brania tych innych w objęcia (po to, by przynależeć, czuć się usprawiedliwionym, być cenionym). Chcemy się łączyć z innymi, nie tracąc własnej autonomii, i dawać wyraz naszej wolności bez poczucia wyobcowania. Związek pomiędzy tymi pragnieniami jest paradoksalny, ponieważ zaspokojenie jednego z nich wywołuje konieczność pojawienia się tego drugiego. Gdy odwracamy się plecami do tych, którzy chcieliby kształtować nasze życie, grozi nam alienacja i narcyzm, i musimy znowu stanąć z nimi twarzą w twarz, a kiedy to zrobimy, grozi nam „rozpłynięcie się” i poczucie niedoboru, tak więc musimy być gotowi, by się od nich odwrócić; tam gdzie chodzi o innych ludzi, pozostajemy w stanie permanentnej oscylacji. Chcemy być z nimi i poddać się ich wpływom, ale równocześnie potrzebujemy przestrzeni, by być sobą i podążać za własnymi celami, z nadzieją, że nie będą przeszkadzały nam w tym oczekiwania otoczenia i związane z nami aspiracje.
W tym kontekście współczesne relacje, jak odkryli to i Bob, i Charlotte, są czymś niesamowicie trudnym. Dzisiaj odniesienie sukcesu w związku to ciężka sprawa, jako że odeszliśmy bardzo daleko od jasno ustalonego podziału pracy i praktycznych czynników powiązanych z finansami i statusem społecznym. Utrzymujemy teraz kruchą równowagę pomiędzy zachowaniem niezależnego ja (nie stracić szacunku dla samego siebie, być w stanie uciec) i stopieniem się w parę (uczuciowa akceptacja, kompromis, uległość, utrata indywidualności). Będąc parą, żądamy teraz zarówno przyjaźni, jak i erotyki, praktycznego partnerstwa oraz emocjonalnego wsparcia, porozumienia umysłów i przestrzeni osobistej: żebyśmy byli najlepszymi partnerami i bratnimi duszami. Jak ujął to Adam Philips w swojej książce z aforyzmami, Monogamy3:
„Najtrudniejszym zadaniem stojącym przed każdą parą jest osiągnięcie w związku odpowiedniej ilości niezrozumienia. Jeśli jest go zbyt mało, zakładacie, że się nawzajem znacie. Jeśli natomiast jest go zbyt wiele, rośnie w was przekonanie, że musi gdzieś być ktoś inny, kto was naprawdę rozumie. W romanse wikłamy się wtedy, kiedy nie uda nam się tego odpowiednio wyważyć”.
Jednak przy całej swojej kruchości te pełne miłości relacje stanowią, w oczywisty sposób, punkt wyjścia do osiągnięcia bliskości. Stanowią logiczną przestrzeń dla tego niezwykłego eksperymentu, jakim jest prawdziwe połączenie się z drugim człowiekiem. Od czasów Platona jesteśmy zakładnikami pogoni za tą drugą połówką. Jego wizja, pochodząca z Uczty, ukazuje człowieka jako okrągłą istotę o ośmiu kończynach, rozerwaną na dwoje przez rozgniewanych bogów i skazaną na wędrówkę po świecie w poszukiwaniu swojego niepowtarzalnego odpowiednika. Szukamy tego, kto będzie kończył rozpoczynane przez nas zdania: w naszym współczesnym języku opisujące łączenie się w pary zwroty, takie jak „druga połówka”, „ten jedyny” i „dopełniasz mnie”, potwierdzają trwałość tego ideału.
Jednak nadzieja na bliskość wcale nie dotyczy jedynie romantycznych par, niezależnie od tego, czy są to oficjalnie usankcjonowani partnerzy, czy sekretni kochankowie z ich ukradkowymi, tajemnymi planami. Kolejną przestrzenią, dającą możliwość powstania bliskiego związku, jest przyjaźń. To do przyjaciół zwracamy się, kiedy w naszych romantycznych związkach ujawniają się ich nieuniknione ograniczenia. Od Butcha Cassidyego i Sundance Kida do Thelmy i Louisey filmy o przyjaźni wykorzystują koncepcję wyjątkowej, bliskiej więzi łączącej dwoje ludzi przeciw światu. I tak samo jak wśród przyjaciół może też być w rodzinie: córka, która omawia z ojcem swoje życiowe wybory i obawy, czy nierozłączne rodzeństwo, które angażuje się nawzajem w swoje życie i nigdy nie pozwoli, by minął im dzień bez kontaktu. Oni pewnie też doświadczają tego szczególnego związku.
To właśnie tego rodzaju relacje w powszechnym odczuciu dają nadzieję na bliskość, czyli głębokie, długotrwałe więzy z przyjaciółmi i krewnymi. Jednak z różnych powodów, jakie wyjaśnię później, dążenie do wewnętrznego przymierza w obrębie tych relacji zbyt często pozostaje bezowocne. W rzeczy samej, skoro prawie połowa zachodnich małżeństw kończy się rozwodem, a wiele z tych, które wciąż trwają, niechybnie utrzymuje się z powodów praktycznych, rozsądny będzie pogląd, że większość relacji nie spełnia wymogów określenia „bliskie”. Nie ma to znaczyć, że tym samym jako relacje są zawsze nieudane. W Howards Endpara głównych bohaterów, Małgorzata i Henryk (których będziemy jeszcze spotykać na różnych etapach), prawdopodobnie tworzy cenny i ważny związek, ale jest to związek, w którym brakuje bliskości. Przeświadczenie Małgorzaty, że wystarczy „wewnętrzne przymierze” nie gwarantuje, że w jej przypadku tak się kiedykolwiek stanie.
To samo tyczy się przyjaciół i rodziny, niemogących wyrwać się ze złych nawyków, uczucia nostalgii czy pozbyć brzemienia innego rodzaju. Relacje przytłoczone nadmiarem historii, ograniczane przez wspólną przyszłość, nie zawsze nadają się do tego, by obnażać w nich duszę. A dzieje się tak dlatego, że po drugiej stronie wspaniale zsynchronizowanych dobrych manier może czaić się złość, oburzenie, zazdrość, strach, niepokój, obojętność lub znudzenie: a w rezultacie trwałe poczucie osamotnienia.
W przeciwieństwie do związków, w których ludzie dążą, choć często bezskutecznie, do udoskonalenia „technologii” bliskości (czy to jako partnerzy, kochankowie, przyjaciele czy rodzina), istnieją bardziej anonimowe spotkania: niezliczone nici, które na krótko łączą obcych, znajomych, kolegów, a nawet wrogów. Doświadczenie takiej bardziej przelotnej bliskości może być mniej stabilne, jednak z tego właśnie powodu stanowi tym czystszą jej kwintesencję. Błysk porozumienia pomiędzy nieznajomymi (spojrzenia spotykające się w przysłowiowym zatłoczonym pokoju, zwierzenia podczas lotu samolotem) może zrodzić się z tego właśnie faktu, że dwoje mających swoje sekrety ludzi nie łączy ani wspólna przeszłość, ani, jak do tej pory, przyszłość; nieważkość tego kontaktu, jego niefrasobliwa lekkość stwarzają warunki sprzyjające podjęciu ryzyka.
Bliskość jest częścią dnia powszedniego. Nie należy do świata legend czy bohaterów; tkwi raczej w drobnych incydentach, które wydarzają się na co dzień, dodając barw życiu tych ludzi, którzy „wiernie przeżyli swoje życie w cieniu i spoczywają w nieodwiedzanych grobach”4, jak ujęła to George Eliot. Ale fakt, że bliskość jest zjawiskiem powszednim, nie oznacza, że mamy okazję doświadczać jej każdego dnia. W rzeczywistości, choć mamy ją niemal pod ręką, okazuje się irytująco nieuchwytna.
Nie dość, że doświadczanie bliskości jest przeżyciem efemerycznie subtelnym, brutalna prawda jest taka, iż w rozkładzie bliskości na polu ludzkich przeżyć nie znajdziemy żadnej równomierności. Rozbieżności w doświadczaniu jej przez ludzi są prawdopodobnie co najmniej tak duże jak rozbieżności w ich socjoekonomicznym położeniu. Istnieje tak wiele związanych z kontekstem czynników tworzących warunki, w których bliskość jest chociażby możliwa, że nie wystarczy sobie tylko zażyczyć, by od razu się pojawiła. Co gorsza, niektórzy ludzie mają większy talent do tworzenia bliskości niż inni: mają umiejętności i możliwości, niezagrożone poczucie własnego ja oraz pewne cechy, które pozwalają im na dające głębsze zadowolenie spotkania i sprawiają, że lepiej potrafią podtrzymywać relacje. Przeszkody na drodze do bliskości to nie tylko przeszkody społeczne, ich źródłem nie są również jedynie stosunki interpersonalne i usposobienie. W samej tej koncepcji jest coś z natury podejrzanego i nietrwałego.
Lęk przed bliskością przy równoczesnym jej pragnieniu
Poszukiwanie książek dotyczących bliskości jest zajęciem odkrywczym. Po pierwsze, sama liczba tytułów świadczy o tym, iż to zagadnienie nas absorbuje. Po drugie, wiele z tych książek skupia się na problemach nieodłącznie związanych z dążeniem do bliskości. Tytuły takie, jak Lęk przed bliskością, The Flight from Intimacy i Fear of Intimacy5, sprawiają wrażenie, że trudno na tym terenie odnaleźć drogę. Pociąga nas ideał bliskości, ale też odczuwamy przed nią lęk. Osiągnięcie jej będzie wymagało zaś ściśle określonych reguł postępowania oraz wysiłku: nie pojawi się ona sama.
Są przynajmniej dwa powody, dla których obawiamy się naszych nadziei na bliskość. Pierwszy wywodzi się ze zrozumienia, że bliskość wymaga, byśmy się do pewnego stopnia odsłonili, wymaga pewnej bezbronności wobec kogoś, kto mógłby nas zawieść. Strach przed bliskością, a sformułowanie to przewija się w tytułach wielu książek na ten temat, będzie zwykle oznaczał lęk przed odrzuceniem. Upokorzenie i wstyd, które kryją się za odtrąconą bliskością, to szczególnie ludzkie rodzaje bólu, a my gotowi jesteśmy zrobić wiele, by ich uniknąć. Zniweczona nadzieja na połączenie, odtrącona wyciągnięta dłoń mogą nieść ze sobą tak wiele cierpienia, że skłania to nas do wielkiej ostrożności w postępowaniu.
Drugim powodem naszego lęku, mniej oczywistym, ale jeszcze bardziej dręczącym, jest to, że bliskość nie jest możliwa. Posłuchajcie Samuela Becketta, który pisze do ciotki o swoim rozmiłowaniu w obrazach Jacka Yeatsa:
„To, jak umieszcza głowę mężczyzny i głowę kobiety jedną obok drugiej lub twarzą w twarz, jest przerażające, dwie nieredukowalne pojedynczości, a pomiędzy nimi bezmiar nie do przebycia. Przypuszczam, że stąd ten bezruch na jego obrazach, jakby konwenanse uległy nagle zawieszeniu… Coś w rodzaju skamieniałego wglądu w ostateczną, twardą, nieredukowalną, organiczną pojedynczość”6.
Zgodnie z obowiązującymi „normami” możemy twierdzić, że umysły i serca potrafią się spotkać – taki jest właśnie stereotyp kultury popularnej – ale bardziej bezkompromisowa sztuka ujawnia trudne do zaakceptowania odczucie, „skamieniały wgląd” w to, że nie tylko umieramy samotnie, ale też możemy w samotności żyć.
Następstwem tych obaw jest obudzone przez nie pragnienie: nikła nadzieja, że będzie można się połączyć pomimo bólu osamotnienia. Bliskie połączenie jest jak płonący węgiel, który przez jakiś czas może cię jeszcze ogrzewać. Ale wiemy, że nie będzie to trwało wiecznie. Niektóre bliskie związki mogą gasnąć (niezauważalnie), jeśli nie będzie się ich zasilać świeżymi bliskimi kontaktami. Jedną z tragedii starych przyjaźni jest to, że mogą nadmiernie uzależnić się od bliskich powiązań z przeszłości i przestają odnawiać i odświeżać wczuwanie się w siebie nawzajem. Mówiąc ogólnie, związkom niełatwo jest przetrwać w oparciu o więzi z przeszłości; jeśli nie zasila ich nowa bliskość, ogniwa łączące związek słabną.
Również w dosłownym sensie bliskość jest czymś skończonym. Za naszym przeczuciem śmiertelności kryje się wiara, że ból nie będzie trwał wiecznie, że „czas leczy”. Jednak ta pociecha ma też drugie okrutne dno. Jeśli czas leczy zbyt dobrze, dokonuje tego, zabijając poczucie bliskości z ukochaną osobą, a wraz z tym pragnienie i oczekiwanie bliskości na przyszłość. Tak więc, chociaż leczący czas działa na ból jak kojący balsam, jest też przypomnieniem, że najczystsza bliskość również zblaknie i umrze.
Ale skoro to wszystko jest takie stresujące i trudne, czemu zawracamy sobie tym głowę? Czemu księgarnie pełne są takich tytułów? Dlaczego prosta przypowieść, Wtorki z Morriem7, o młodym mężczyźnie, który rozmawia ze swoim umierającym profesorem i dowiaduje się, że sens życia sprowadza się do czułej więzi z innymi, utrzymuje się na liście bestsellerów „New York Timesa” przez 250 tygodni, sprzedaje się w ilości jedenastu milionów egzemplarzy i zostaje przetłumaczona na trzydzieści dwa języki? Choć nadzieja na bliskość jest tak złudna, tkwi głęboko w większości z nas. Czasem myślimy o sobie jak o jednostkach odosobnionych, ale każde ja stanowi twór społeczny. Nasze życie w izolacji od otoczenia jest pozbawione sensu, zwierzę społeczne potrzebuje innych, by dobrze żyć. Nic nie jest bardziej zbawienne dla istot ludzkich, jak wspólne i wybaczające poczucie kruchości czy też świadomość, że ktoś nas zna. Jeżeli mamy dobrze przeżyć życie, wiara w to, że pomimo ryzyka bądź znikomego prawdopodobieństwa sukcesu uda się nam wypełnić polecenie E. M. Forstera, wydaje się jednym z najbardziej wartościowych celów, do jakich możemy dążyć w naszym życiu. Tak więc walczymy z wiatrakami pomimo naszych obaw. I chociaż Małgorzata musiała walczyć, by w związku z Henrykiem osiągnąć bliskość, nie traciła nadziei:
„Mimo jego dojrzałego wieku spróbuję mu pomóc w zbudowaniu tęczowego mostu, którym każdy z nas powinien łączyć prozę z namiętnością. Człowiek pozbawiony tego mostu jest pęknięty, jest niczym, na pół mnichem, na pół zwierzęciem, parą oderwanych przęseł niesplatających się w pełną ludzką istotę. On rodzi miłość, która rozpala niebiańską cięciwę – świecącą w mroku, szarzejącą na tle ognia”8.
Czy to podczas pojedynczej rozmowy, czy w związku budowanym przez pewien czas bliskość może dawać poczucie bezpieczeństwa, ufności i tego, że jest się w sposób niepowtarzalny zrozumianym. Jest przeciwieństwem samotności. Szansa na bliskość istnieje zawsze, nawet jeśli jest nieuchwytna. Nawiązane choćby na krótko połączenie się może pocieszać i koić przez jakiś czas, kiedy się już skończy. Z tego samego powodu nadzieja na kolejną chwilę bliskości i cichy moment wzajemnego zrozumienia i akceptacji w przyszłości może sprawić, że warto żyć w związku.
Pisząc moją książkę, postawiłem sobie za cel rzucić światło na ów dręczący i wszechobecny aspekt ludzkiego życia: wszechobecny, ponieważ „żaden człowiek nie jest samotną wyspą”, a dręczący, bo tak nieznośnie kruchy.
Przyjrzę się bliżej różnym typom bliskich związków, czy to pomiędzy kochankami, czy też pomiędzy przyjaciółmi lub członkami rodziny, pomiędzy nieznajomymi, a nawet wrogami. A przy sposobności zajmę się zawiłościami i subtelnościami wiążącymi się ze znajdowaniem bliskości, jak również barierami, które stoją naszym nadziejom na przeszkodzie.
2Co rozumiemy przez słowo bliskość
Jak widzieliśmy w przypadku Boba i Charlotte, bliskość jest ściśle powiązana z subtelnością. John Ruskin w kontekście sztuki mówi o niewielkich, ale bardzo znaczących szczegółach na obrazach: „że najmniejsza cząstka wielkiej kompozycji wspomaga całość”, i nazywa to „zadaniem najskromniejszego”9. Odczułem coś podobnego podczas krótkiej wycieczki do Wenecji. W ciągu dnia odnosiłem wrażenie, że tkwię w środku obrazu Canaletta. Trudno było ogarnąć ten olśniewający splendor. Byłem pełen podziwu, ale nie czułem wzruszenia. Kiedy zaś wracałem taksówką wodną z kolacji do domu, miasto przemawiało do mnie bardziej subtelnym, niedosłownym językiem: poprzez chlupot wiosła w wodzie czy światło świec w domach. Ten niedosłowny język poruszał mnie znacznie głębiej.
I to jest, ogólnie rzecz biorąc, ważna cecha bliskości. Kruchość tej więzi często wymaga subtelnej interakcji, czegoś, od czego wyraźnie by się odróżniała i przez to dawała doświadczającym jej ludziom poczucie, że łączy ich jakiś sekret. Pewnego wieczoru Bob i Charlotte wychodzą wraz z jej przyjaciółmi do centrum Tokio. Podczas karaoke Bob daje się namówić, by zaśpiewał More ft>an Wis Bryana Ferryego, a my pod pozorami rozbawienia dostrzegamy drobne zmiany w wyrazie jego twarzy – przebłysk, napięcie, półuśmiech – wskazujące na istnienie ukrytego tuż pod powierzchnią pełnego melancholii i pragnień świata.
Bliskość oznacza również wieloznaczność. Bob i Charlotte bardzo przywiązują się do siebie, chociaż relacje między nimi nie są wyraźnie nacechowane seksualnością. W swojej recenzji filmu Peter Bradshaw (2004) dobrze uchwycił tę niejednoznacznie nakreśloną, subtelną relację.
„W wielkiej przygodzie Boba i Charlotte dochodzi do pełnej uroku sceny, kiedy leżąc na łóżku, zwierzają się sobie nawzajem ze swoich najbardziej osobistych obaw, ale ich dłonie nie splatają się, a ich usta nie spotykają. Trudno byłoby twierdzić, że nie ma między nimi seksualnego napięcia, ale ich bliskość jest czymś więcej niż zwykłe pożądanie; a gdy Bob mówi jej, jak się czuł, gdy rodziły się jego dzieci, ich relacja na chwilę wymyka się wszelkiej klasyfikacji. Czy są kochankami? Przyjaciółmi? Mentorem i uczennicą w misterium życia? Ojcem i córką?”
Bliskość jest nie tylko czymś subtelnym i wieloznacznym, ale też krótkotrwałym. Przejmujący w ich pełnej spokoju bliskości wydaje się fakt, że uzależniona jest ona od braku tego, co zwykliśmy cenić w naszych codziennych relacjach, a co pozostaje w związku ze snutymi przez nas planami i pragnieniem poczucia trwałości. Wręcz przeciwnie, ich związek umocnił się poprzez to, że nic go nie krępowało i że cały czas istniał w cieniu nieustannego przeczucia końca. Przesłanie filmu Między słowami mówi nam, że bliskość jest nam dostępna jedynie w małych dawkach.
Kiedy, kończąc swoją podróż, Bob opuszcza Charlotte i Tokio, robi nam się ciężko na sercu, że nie poznali możliwości, jakie dawał ten związek, co było równie smutne, jak nieuniknione. Później, żeby przynajmniej częściowo pozostać w zgodzie z kinową konwencją, w drodze na lotnisko Bob wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu dostrzega Charlotte na zatłoczonej ulicy, zatrzymuje taksówkę, wysiada i podbiega do niej. Rozmawiają, a potem on szepce jej do ucha coś, czego z założenia nie jesteśmy w stanie dosłyszeć, ale po czym jej twarz rozpromienia się w uśmiechu. Czy wyznaje jej miłość? Czy obiecuje ponowne spotkanie? Coppola nie wyjaśnia, ale chociaż dzięki temu film ma nieco szczęśliwsze (a może nawet całkiem szczęśliwe) zakończenie, wyczuwamy, że jeśli bohaterowie znowu się spotkają, oni również dołączą do świata, w którym dominują sprzeczki i próbki dywanów. Ich bliskość zawsze miała być krótkotrwała. Jednocześnie nie mamy powodu sądzić, że to rodzące wewnętrzną przemianę przeżycie w jakikolwiek sposób pomoże im w zbliżeniu się do własnych współmałżonków.
Ale czym jest to nieuchwytne i paradoksalne przeżycie zwane bliskością? Jeśli zamierzamy jej szukać, a nie zadowalać się jej imitacją, jak te pary w lokalnym francuskim bistro, które rokrocznie w walentynkowy wieczór nie mogą wyrwać się z makabrycznej konfrontacji – skąd mamy wiedzieć, czego szukać?
Co to jest bliskość?
Prace naukowe zajmujące się tym zagadnieniem (a jest ich wiele, możecie mi wierzyć) często zaczynają się od spostrzeżenia, że choć wielu ludzi tęskni za bliskością, bardzo nieliczni potrafią powiedzieć, co przez to rozumieją. Jeżeli zagłębić się w lekturze wspomnianych prac, szybko dochodzi się do wniosku, że również naukowcom trudno jest wyjaśnić tę mętną koncepcję. Piszą tak, jak św. Augustyn, kiedy próbował wyjaśnić pojęcie czasu. Gdy nikt mnie o to nie pyta, wiem, co to jest. Ale jak tylko ktoś mnie zapyta, uświadamiam sobie, że nie wiem. Pod piórem naukowca bliskość się ulatnia.
„Jedną z kwestii mających kluczowe znaczenie dla postępów w naszym rozumieniu zjawiska bliskości i jej doświadczania jest zdefiniowanie lub określenie granic tego zjawiska. Chociaż zarówno autorzy naukowi, jak i «popularni» wiele i w rozmaitych kontekstach pisali na temat bliskości, paradoksalnie mniej jest badań, a jeszcze mniej zgodności, jeśli idzie o… jej definicję”10.
Tak twierdzą Lisa Register i Tracy Henley w swojej pracy na temat zjawiska, jakim jest bliskość. Zajmują się rozmaitością podejść do tej kwestii, wyróżniając „przynajmniej dwadzieścia znacząco odbiegających od siebie definicji bliskości”, i zauważają, że kiedy naukowcy próbują analizować bliskość, „wcale nie jest oczywiste, że mierzymy albo modelujemy to samo zjawisko, skoro jego definicje tak się od siebie różnią”11.
W literaturze fachowej znajdziemy niezliczone przykłady takiego zakłopotania naukowców. Nie powinno nas to dziwić, ponieważ „bliskość” jest trudno uchwytną koncepcją przemawiającą wieloma głosami. W zakończeniu głośnej książki Handbook of Closeness and Intimacy jej redaktorzy zauważają, że:
„Wydaje się, że zwykli ludzie (przynajmniej w kulturze zachodniej) wytworzyli sobie wspólny archetyp tego, co składa się na bliskość, a w definicjach naukowców dostrzegamy wspólne motywy bliskie temu, co pod tym pojęciem rozumieją laicy. Jednak nadal nie mamy wspólnej definicji”12.
Zostawmy teraz dyskusje uczonych mężów i przejdźmy do definicji słownikowych13. W Oxford English Dictionary znajdujemy ich pięć dla słowa intimacy, dziesięć dla słowa intimate jako przymiotnika (np. w znaczeniu „gruntowna wiedza”), dwa dla intimate jako rzeczownika (np. w znaczeniu „serdeczny przyjaciel”) i jeszcze pięć dla formy czasownikowej (w znaczeniu „dać do zrozumienia, podać do wiadomości”). Te definicje zachodzą na siebie, ale tak naprawdę nie prowadzą do żadnej wspólnej czytelnej i łatwej do wyrażenia koncepcji. Zawierają odniesienia do pojęć takich, jak zbliżenie się czy zażyłość (z ludźmi), dogłębna znajomość (rzeczy czy tematów), do samej istoty lub sedna czegoś, do określenia ścisłości „zlepienia się” elementów luźnych w substancję zwięzłą (np. w piaskowcu będącym połączeniem białego kwarcu i różowego skalenia). Słowo „bliski” może też opisywać rzeczy tak różne jak odbiór przedstawienia teatralnego („bliski mojemu pojmowaniu dzieła”) bądź być eufemistycznym określeniem seksu („życie intymne”). Większość ze sposobów użycia tego słowa, przytoczonych w Oxford English Dictionary, wydaje się przystawać raczej do ich historycznego kontekstu, niektóre z definicji są przestarzałe, a gros przytaczanych przy kładów zaczerpnięto z siedemnastowiecznej angielszczyzny, kiedy słowo to zaczęto powszechnie stosować.
Definicje o bardziej współczesnym zabarwieniu proponuje namMerriam-Websters Collegiate Dictionary:
intimacy (bliskość)…
1: stan bycia bliskim; zażyłość;
2: coś osobistej lub prywatnej natury
intimate (bliski)…
1: a) wewnętrzny, zasadniczy;
b) należący do najgłębszej natury kogoś lub charakteryzujący ją;
2: cechujący się bardzo zażyłym związkiem, kontaktem czy obeznaniem [dogłębna znajomość prawa];
3: a) cechujący się serdeczną przyjaźnią wyrosłą z długotrwałych stosunków [bliscy przyjaciele];
b) kojarzący się z nieformalną zażyłością lub prywatnością [kameralne kluby];
4: bardzo osobistej lub prywatnej natury [intymne sekrety]
Na dodatek, chcąc przekazać istotny sens bliskości, wiele słowników przytacza następujące zdanie: „brak barier wytworzył tajemniczą bliskość, w której prywatność była czymś nieznanym”.
Czytelnik z pewnością odnosi wrażenie, że to słuszny kierunek. „Zażyłość”, „intymność” i „przynależenie” wszystkie wydają się istotne. „Wiedza osobista, prywatna” pasuje tu razem z jej „rozpływaniem się” pod nieobecność barier. Na dobrą sprawę określenia „prywatne, osobiste” wydają się znamienne dla sposobu, w jaki używamy terminu bliskość. A mimo to każda z powyższych definicji, chociaż zbliża się do któregoś z wielu sposobów, w jaki mówimy o „bliskości”, wydaje się to pojęcie z czegoś odzierać. Brakuje w nich elementów, które nasilają nasze zaabsorbowanie „bliskością”. Jej bardziej blade aspekty, „zażyłość” i „prywatność”, są wprawdzie istotne, ale nie oddają w zasadzie dynamicznego i relacyjnego charakteru bliskości; i z tego samego powodu nie oddają również trudności nieodłącznie związanych z dążeniem do niej. Można odnieść wrażenie, że gubią gdzieś ryzyko i radość, jakie niesie ze sobą takie kruche połączenie, nie wspominając już o cichej, subtelnej, niemal nieopisywalnej sile występującej na obrzeżach znaczenia tego słowa.
Jeśli odwołamy się do etymologii, łacińskie terminy intus i inter14 („między, wśród” oraz „wewnątrz, w środku”), sugerujące ukrytą głębię, nieco nas do istoty rzeczy przybliżają. Stopień wyższy interior („bardziej wewnętrzny, więcej w głębi się znajdujący”) oraz najwyższy intimus („najbardziej wewnętrzny, najgłębszy, najtajniejszy”) zaczynają trafiać w to poczucie głębi, które współgra z naszą intuicją. Łaciński czasownik intimare oznacza „wnosić, kłaść” lub „publikować albo ogłaszać”. Najbardziej istotne jest to, że „bliskość” spleciona jest z ujawnianiem. Widzimy to w naszym współczesnym czasowniku „dawać do zrozumienia, podawać do wiadomości”15, to znaczy przekazywać, nawet jeżeli w sposób do pewnego stopnia zawoalowany.
Bliskość odznacza się tą nieuchwytną głębią, ponieważ odwołuje się do esencjalizmu16 wbudowanego w psychikę ludzką. Lubimy sondować ukryte głębie z umysłem nakierowanym na szukanie wyimaginowanej prawdy, która kryje się pod powierzchnią. Mamy nadzieję odkryć rzetelną, prawdziwą esencję w świecie pełnym niepewności i chaosu. Świat przyrody tylko utwierdza nas w tej nadziei. Wiemy na przykład, że złoto to złoto, ponieważ znamy jego liczbę atomową 79 (liczba protonów znajdujących się w jądrze atomu złota). Jeśli coś nie ma liczby atomowej 79, to nie jest złotem, żeby nie wiem jak się błyszczało. A nie ma niczego ważniejszego, jeśli chodzi o to, jak postrzegamy siebie nawzajem. Pragnienie bliskości to pragnienie odkrycia „prawdziwego ciebie” i „prawdziwego mnie”, żeby je ze sobą połączyć. Ogromną pokusą jest dla nas nadzieja, że odkryjemy równoważną naszej esencję w czyjejś jaźni lub osobowości, tak jak to można zrobić w przypadku czegoś, co filozofowie nazywają „rodzajem naturalnym”, jak na przykład pierwiastek chemiczny.
Ale w przypadku ludzi ta nadzieja jest złudna: jest złotem głupców, jeśli wolisz. Nasza jaźń tak samo nie skrywa niezmiennej tożsamości, którą możemy wyrazić za pomocą wzoru, jak 42 nie jest odpowiedzią na pytanie o znaczenie życia (z całym szacunkiem dla książki Autostopem przez galaktykę). Nasze najgłębsze jestestwo jest subtelnym, niejasnym, skomplikowanym tworem zmieniającym się w trakcie naszego życia, a równocześnie dającym nam iluzję stabilności właśnie wtedy, kiedy czepiamy się nadziei na trwałość i pewność. Czy nie dlatego właśnie zwrócenie się do kogoś słowami „zmieniłeś się” często brzmi jak oskarżenie? Oczywisty fakt zmiany jest zagrożeniem dla planu nawiązania wewnętrznego przymierza. Iluż związkom nie udało się przystosować do brutalnego faktu, który umknął ich uwadze, że coś się zmieniło, i grali wciąż w tę samą grę, chociaż bramka dawno była w innym miejscu.
Jednak ta iluzja ma wielką moc. W ludzki umysł wbudowana jest intuicja, przez co odruchowo stosujemy to esencjalistyczne podejście do siebie nawzajem, a nadzieja na bliskość to nadzieja, że będzie mi dane choć przelotnie zajrzeć w twoją duszę, w zamian oferując własną. I to bez względu na fakt, że owa nadzieja, wraz ze wszystkimi jej skutkami, jest iluzoryczna.
Nie chcę przez to powiedzieć, że bliskość jest czymś niemożliwym, tylko że jest labilna i nieuchwytna, tak samo jak my, i przez to trudna do zdefiniowania. Niemniej jednak głęboka nadzieja na bliskość nie jest nadzieją daremną. Uczucie wzajemnego zrozumienia jest osiągalne, nawet jeśli bywa rzadkie i nawet jeśli musimy dopuścić taką możliwość, że nasze odkrycia okażą się fałszywe i że zbyt szybko jedna i druga strona przyjęła taki „wariant” tej drugiej, który więcej zaciemnia, niż ujawnia. Stwierdzenie, że wystarczy nawiązanie „wewnętrznego przymierza”, powinno się sformułować na nowo w taki sposób, że mniej będzie zależało od pewników chemii, a więcej od zróżnicowanego poglądu na bliskość, na którą moglibyśmy mieć nadzieję. W mojej książce zajmuję się poznawaniem tej nadziei.
Różne głosy bliskości
Łatwo jest