Strona główna » Nauka i nowe technologie » Bóg nie jest wielki

Bóg nie jest wielki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-839-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bóg nie jest wielki

Ponad półtora wieku temu papież Pius IX opublikował Syllabus Errorum. Potępił w nim idee wolności religijnej oraz rozdziału państwa od kościoła. Wskazał też 80 błędnych tez, doktryn i idei, m.in. socjalizm, modernizm, racjonalizm. Bóg nie jest wielki to taki ateistyczny odpowiednik ówczesnego dzieła, bezlitosna rozprawa z grzechami i niegodziwościami religii.Jak Chrystus mógł umrzeć za nasze grzechy, skoro najprawdopodobniej wcale nie umarł?Czy Żydzi nie traktowali morderstwa i cudzołóstwa jako grzechów, zanim otrzymali Dziesięć Przykazań, a jeśli uważali je za grzechy, dlaczego Dziesięć Przykazań okrzyknięto tak wspaniałym darem?Hitchens stawia odważne pytania i śmiało formułuje tezy. Jego argumentacja poparta jest osobistymi doświadczeniami, udokumentowanymi anegdotami historycznymi oraz krytyczną analizą tekstów religijnych. Opisuje intelektualną podróż w kierunku świeckiego spojrzenia na świat, świat oparty na nauce i rozumie; świat, w którym wizję Nieba zastąpiły zapierające dech w piersiach zdjęcia z kosmosu. To nie Bóg nas stworzył. To my stworzyliśmy Boga.

Polecane książki

    Nie umiesz poradzić sobie z negatywnymi emocjami i dawnymi lękami?   Wielu z nas ma ten problem, co prowadzi do ciągłej frustracji, niezadowolenia i kumulacji złych emocji. Wszystkiemu winne jest zbyt szybkie tempo życia, duża ilość stresu i brak czasu dla siebie. Każdy człowiek potrzebuje chwil...
Autor zadaje pytanie, czy książki o zmianach, psychologii wsparcia działań są jeszcze potrzebne. Uważa, że są ważne, jeśli szuka się kolejnych podpowiedzi na udoskonalenie swojego podejścia do mentalnej transformacji.Książka powstała po to, aby uświadomić czytelnikowi, jak ważny jest czas, który ma ...
Publikacja to kompendium wiedzy na temat pomocy psychologiczno-pedagogicznej w przedszkolu. Poznaj 6 podstawowych obowiązków przedszkola wynikających z dostarczenia orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego....
”Tymon Ateńczyk” to tragedia autorstwa Williama Shakespeare’a. Za materiały źródłowe, które posłużyły do jej napisania, uznaje się Życie Alcybiadesa Plutarcha i Tymona mizantropa Lukiana.   Utwór ten jest przedmiotem wielu dyskusji, ze względu na to, że jest uważany za niedokończony. Istnieje także ...
Płacz nie pomoże. Porwie cię w złości. Pokroi ciało, zachowa kości. Dwadzieścia lat temu czworo nastolatków postanowiło odnaleźć w lesie Kościucha, złodzieja kości, potwora z dziecięcej rymowanki. Tylko troje z nich powróciło z tej wyprawy. W Liverpoolu odnaleziono błąkającą się, okaleczoną kobietę,...
Szanowni Czytelnicy! Pragniemy przedstawić Wam nowy „Powszechny słownik angielsko-polski”. Jest on przeznaczony między innymi dla uczniów zdających maturę z języka angielskiego. Dotyczy materiału związanego zarówno z poziomem standardowym, jak i rozszerzonym egzaminu. Dziewięć części prezentuje dzie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Christopher Eric Hitchens

Ianovi McEwanowi

wspominając z pogodą

La
Refulgencia

Och, ludzkości, zaiste biednaś
i umęczona,

Pod jednym zrodzona prawem,
innemu posłuszna;

Chełpliwie spłodzona, której
próżności zakazano,

Stworzona ułomną, lecz po
siłę i rozum sięgasz.

Fulke Greville,
Mustapha

Sądzicie zatem, że wam,
jakimi jesteście,

Z umysłem robaczywym, głodnym
i fanatycznym,

Bóg zawierzył sekret, którego
mnie odmówił?

No cóż – czyż wiele to
waży? Daj wiarę temu!

Rubajjat Omara Chajjama

(przekład Richard Le
Gallienne)

Odejdą w spokoju, wyzioną ducha
w spokoju w imię twoje, a poza grobem odnajdą wyłącznie śmierć. Lecz
my dotrzymamy tajemnicy i dla ich własnego szczęścia będziemy ich
kusić obietnicą niebiańskiej i wiekuistej nagrody.

Wielki Inkwizytor do swojego
„Zbawiciela”

Fiodor Dostojewski
Bracia Karamazow

Rozdział pierwszy Ujmując rzecz ogólnie

Jeśli
czytelnik, z myślą o którym powstała ta książka, zechciałby
pójść dalej, poza spór z autorem, i podjąć próbę rozpoznania
grzechów oraz ułomności, jakie stanowiły bodziec do jej napisania
(autorowi z całą pewnością nie uszło uwagi, że ci, którzy
publicznie deklarują miłość bliźniego, litość oraz darowanie
przewin, często wykazują inklinację do takiego właśnie podejścia),
wtedy nie tylko wejdzie w spór z tym, którego imienia się nie
wymawia (nadaremno), niepoznawalnym stwórcą, który – jak należy
domniemywać – obdarzył mnie takimi właśnie przymiotami. Czytelnik
ten zbezcześci pamięć pani Jean Watts, dobrej, uczciwej i prostej
kobiety o niezachwianej i skromnej wierze.

Kiedy miałem jakieś dziewięć lat i uczęszczałem
do szkoły na obrzeżach Dartmoor w południowo-zachodniej Anglii,
zadaniem pani Watts było prowadzenie lekcji z przyrody, a jednocześnie
także z religii. Zabierała mnie i moich klasowych kolegów na
wycieczki w szczególnie urocze okolice mego pięknego ojczystego kraju
i uczyła nas rozpoznawać różne gatunki ptaków, drzew oraz roślin
i odróżniać je od siebie. Niezwykłą różnorodność życia można
było odnaleźć w żywopłotach; cud piskląt wylęgających się
z jaj złożonych w misternie uplecionym gnieździe; fakt, że poparzenie
nóg pokrzywami (musieliśmy chodzić w krótkich spodniach) można
było ukoić liśćmi szczawiu rosnącego tuż pod ręką. Wszystko
to pozostało w mej pamięci niczym w „muzeum leśniczego”,
w którym miejscowi farmerzy zostawiali truchła szczurów, łasic oraz
innych szkodników i drapieżców, przypuszczalnie stworzonych ręką
mniej życzliwego bóstwa. Jeśli będziesz miał okazję przeczytać
sielskie wiersze o nieprzemijającej urodzie, jakie wyszły spod pióra
Johna Clare’a, uchwycisz sens tego, co pragnę przekazać, pisząc te
słowa.

Później w trakcie lekcji dostawaliśmy paski
papieru z wydrukowanym tekstem, które nosiły tytuł: „Poznaj
Pismo Święte”, przesyłane do szkół przez struktury władzy
państwowej odpowiedzialne za nauczanie religii. (To oraz codzienne
uczestniczenie w odmawianiu modlitwy było obowiązkiem nałożonym
przez państwo). Pasek zawierał z reguły pojedynczy werset ze
Starego lub Nowego Testamentu, a naszym zadaniem było zapoznanie
się z jego treścią i potem opowiedzenie klasie lub nauczycielowi,
ustnie lub pisemnie, o czym była mowa w danym biblijnym cytacie
oraz jaka z niego płynęła nauka. Uwielbiałem te ćwiczenia,
a nawet w nich brylowałem do tego stopnia (jak Bertie Wooster),
że często gęsto otrzymywałem „celujące” noty na lekcjach
religii. Były to moje pierwsze praktyczne wprawki w dziedzinie
analizy tekstowej. Czytałem każdy rozdział aż do cytowanego
wersetu i potem resztę rozdziału do ostatniej linijki, chcąc
mieć absolutną pewność, że pojąłem „sens” analizowanego
fragmentu. Wciąż potrafię to robić, w dużym stopniu zresztą ku
rozdrażnieniu niektórych spośród moich antagonistów. Nieustannie
też darzę respektem i szacunkiem tych, których styl pisarski bywa
czasami uznawany z pogardą za „nieco” talmudyczny lub koraniczny,
bądź też „fundamentalistyczny”. To zaprawdę świetne ćwiczenie
umysłowe i literackie jednocześnie.

W końcu nadszedł jednak dzień, kiedy poczciwa, droga
pani Watts przeliczyła się z własnymi siłami. Usiłując ambitnie
połączyć rolę nauczycielki przyrody oraz przewodniczki po Biblii,
któregoś razu powiedziała: „Widzicie zatem, dzieci, jak potężny
i wspaniałomyślny jest Bóg. Wszystkim drzewom i trawom dał kolor
zielony, która to barwa zapewnia naszym oczom odpoczynek. Wyobraźcie
sobie, gdyby zamiast tego roślinność była fioletowa lub, dajmy na to,
pomarańczowa. Jakżeż byłoby to okropne”.

Przeanalizujmy teraz, czegóż to dopuściła
się ta pobożna stara wiedźma. Lubiłem panią Watts. Była pełną
tkliwości, bezdzietną wdową; miała przyjaznego starego owczarka
o imieniu Rover. Po lekcjach nieraz zapraszała nas na cukierki oraz
inne łakocie do swego powoli rozpadającego się starego domu nieopodal
torów kolejowych. Jeśli Szatan upatrzył ją sobie, żeby kusiła mnie
do popełnienia grzechu, okazał się o wiele bardziej pomysłowy niż
podstępny wąż w Rajskim Ogrodzie. Nigdy nie podniosła głosu ani nie
zastosowała kary fizycznej – czego nie da się powiedzieć o całej
reszcie moich nauczycieli. Ujmując rzecz ogólnie, była jedną z tych
istot ludzkich, którym pomnik został wystawiony na stronicach powieści
Middlemarch pióra George’a Elliota[1], i o których można by powiedzieć, że jeśli „sprawy
z tobą i mną nie układają się tak źle, jak mogłyby się ułożyć”,
jest to „w połowie zasługą wielu spośród tych, którzy prowadzili
religijny żywot w skrytości ducha i którzy spoczywają w grobach
nieodwiedzanych przez nikogo”.

Wszelako słowa nauczycielki mocno mnie
zbulwersowały. Po prostu skuliłem się w sobie z zażenowania.
W wieku dziewięciu lat nie miałem nawet zielonego pojęcia o sporach
dotyczących stworzenia świata czy o rywalizującej z tą koncepcją
teorii Darwina. Nie śniła mi się też zależność między chlorofilem
a procesem fotosyntezy. Tajemnice genomu wciąż pozostawały niedostępne
memu poznaniu w owym czasie, jak zresztą całej ludzkości. Wtedy nie
miałem jeszcze okazji znaleźć się w takich miejscach na tej planecie,
gdzie przyroda wydawała się perfidnie obojętna lub wręcz wroga
wobec egzystencji gatunku homo sapiens czy nawet
egzystencji samej w sobie. Po prostu wiedziałem,
niemal jak gdybym zyskał przywilej dostępu do wyższej instancji, że
moja nauczycielka zdołała pomieszać wszystko, wypowiadając zaledwie
dwa zdania. Jej wzrok był skierowany na przyrodę, lecz w drugą stronę
już nie.

Nie zamierzam stwarzać wrażenia, że pamiętam
wszystko dokładnie czy też we właściwej kolejności po tamtym
objawieniu, lecz w stosunkowo krótkim czasie zacząłem dostrzegać
kolejne osobliwości. Dlaczego, skoro Bóg jest stwórcą wszelkiej
rzeczy, oczekuje się od nas „wychwalania” go bez ustanku za to, że
uczynił to, co leży w jego naturze? Wydaje się to służalcze, jakby
na to nie spojrzeć. Jeśli Jezus był w stanie uzdrowić przypadkowo
spotkanego ślepca, dlaczego nie uwolnił świata od ślepoty? Cóż
było cudownego w wypędzeniu diabłów, skoro wróciły pod postacią
stada świń? Wydawało się to złowróżbne: przypominało czarną
magię. Dlaczego nieustannie wznoszone modły nie przynoszą żadnych
rezultatów? Czemu muszę wciąż oznajmiać publicznie, że jestem
nędznym grzesznikiem? Te nieśmiałe i dziecinne przecież wątpliwości
są, co od tamtej pory zdołałem odkryć, niezwykle rozpowszechnione,
po części z tej przyczyny, że żadna religia nie potrafi udzielić
na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Pojawił się wszakże inny,
znacznie większej rangi problem. (Użyłem sformułowania „pojawił
się” zamiast „uświadomiłem sobie”, ponieważ te wątpliwości
są w równym stopniu nie do pokonania, co nieuniknione). Dyrektor
szkoły, który celebrował codzienne msze i modlitwy, trzymając
w dłoniach Biblię, był do pewnego stopnia sadystą i skrywał
homoseksualne skłonności (już dawno mu wybaczyłem, ponieważ
rozpalił we mnie zainteresowanie historią oraz pożyczył mi pierwszy
tom P.G. Wodehouse’a), opowiadał nam pewnego wieczoru jakieś rzeczy
pozbawione sensu. „Być może nie dostrzegacie teraz potrzeby całej
tej wiary”, powiedział wtedy. „Lecz zaczniecie, któregoś dnia,
kiedy wasi ukochani i bliscy zaczną odchodzić”.

I znów poczułem nagłe ukłucie oburzenia
i jednocześnie niedowierzania. Czemuż to padają słowa, wedle których
religia nie do końca jest prawdziwa, ale jednocześnie nie jest to
ważne, bowiem jej fundamentem jest duchowe pocieszenie? Jakież to
godne pogardy. Nie słyszałem wtedy jeszcze o Zygmuncie Freudzie
– chociaż byłby mi zapewne bardzo pomocny w zrozumieniu postaw
i zachowań dyrektora – ale miałem okazję przed chwilą rzucić
okiem na jego esej Die Zukunft einer Illusion
(Przyszłość pewnego złudzenia).

Obarczam Ciebie powyższymi wynurzeniami,
ponieważ nie należę do tych, których szansa zyskania solidnej
i niezachwianej wiary została zniszczona w dzieciństwie w rezultacie
maltretowania i brutalnej indoktrynacji. Zdaję sobie sprawę z faktu,
że miliony ludzkich istot muszą to znosić. Nie uważam również,
że religie można lub należy rozgrzeszyć z istnienia tego rodzaju
cierpień i niedoli. (W całkiem niedawnej przeszłości byliśmy
świadkami zbrukania Kościoła rzymskokatolickiego w rezultacie
jego ewidentnego współudziału w niedającym się wybaczyć grzechu
dopuszczania się gwałtów na dzieciach, można to ująć również
w formie zwrotu: „żadnej dziecięcej pupy nie oszczędzono”). Gwoli
sprawiedliwości wypada dodać, że inne struktury czy organizacje
o charakterze niereligijnym dopuszczały się podobnych przestępstw,
nierzadko nawet jeszcze bardziej godnych potępienia.

Można wymienić cztery podstawowe zarzuty w stosunku
do wiary religijnej. Po pierwsze, religia w sposób całkowicie mylny
i błędny przedstawia pochodzenie człowieka oraz kosmosu. Po drugie,
z powodu i w konsekwencji tego wyjściowego błędu jest w stanie łączyć
w sobie niewyczerpane pokłady służalczości i solipsyzmu. Po trzecie,
religia jest jednocześnie przyczyną i skutkiem niebezpiecznych represji
seksualnych. I po czwarte, religia w skrajnym stopniu opiera się na
pobożnych życzeniach.

Nie uważam za aroganckie z mojej strony stwierdzenie,
że zdołałem już poznać wszystkie te cztery zarzuty (jak również
dostrzegłem bardziej ordynarne i oczywiste fakty świadczące
o wykorzystywaniu religii przez ludzi będących przejściowo u władzy do
powiększania zakresu tejże władzy), zanim jeszcze mój chłopięcy
głos poddał się procesowi mutacji. W kontekście moralnym żywię
pewność, że miliony bliźnich doszło do bardzo podobnych wniosków
w sposób w dużej mierze analogiczny. Od tamtej pory spotykam takich
ludzi w setkach miejsc i dziesiątkach różnych krajów. Wielu z nich
nigdy nie uwierzyło, nie mniej liczni natomiast porzucili wiarę po
zaciekłej i zażartej walce. Niektórzy przeszli przez oślepiające
chwile nawrócenia, które pod każdym względem były równie nagłe,
choć być może mniej epileptyczne i apokaliptyczne (i postrzegane
z późniejszej perspektywy bardziej racjonalne i usprawiedliwione
moralnie), co doświadczenia Pawła z Tarsu (Szawła) w drodze do
Damaszku. Tu właśnie dochodzimy do sedna, gdy chodzi o mnie oraz o tych,
którzy myślą tak samo jak ja. Naszą wiarą jest niewiara. Nasze zasady
nie opierają się na wierze. Nie bazujemy wyłącznie i całkowicie
na nauce i racjach rozumu, ponieważ te są raczej koniecznymi, choć
niewystarczającymi czynnikami, ale nie darzymy zaufaniem niczego, co
jest sprzeczne z nauką lub urąga rozumowi. Być może różnimy się
w wielu kwestiach, lecz szanujemy wolność dociekań, otwartość umysłu
oraz podążanie za ideami dla dobra tychże idei. Nie traktujemy naszych
przekonań w sposób dogmatyczny: spór między profesorem Stephenem
Jayem Gouldem a profesorem Richardem Dawkinsem na temat „ewolucji
nieciągłej” oraz wciąż niewypełnionych luk w teorii Darwina
jest równie szeroki, co głęboki, lecz powinniśmy rozwiązać go,
sięgając po dowody i argumenty, nie zaś obrzucając się nawzajem
ekskomuniką. (Moje osobiste rozdrażnienie w stosunku do profesora
Dawkinsa oraz Daniela Dennetta, wywołane ich postulatem, by ateiści
mieli prawo nazywać samych siebie „światłymi”, stanowi też
element nieustającej różnicy zdań). Nie jesteśmy odporni na urok
i powab cudu, tajemnicy objawienia i bogobojnej trwogi. Mamy jednak muzykę,
sztuki piękne i literaturę. Dochodzimy też do przekonania, że poważne
dylematy natury etycznej są przedstawione lepiej w dziełach Szekspira,
Tołstoja, Schillera, Dostojowskiego i George’a Eliota niż w mitycznych
opowieściach i moralitetach zawartych w świętych księgach. Literatura,
nie Pismo Święte, krzepi umysł i – ponieważ nie istnieje inna
metafora – również duszę. Nie wierzymy w niebo ani piekło, żadne
badania statystyczne nigdy nie zdołają potwierdzić, że pozbawieni
tych pochlebstw i gróźb popełnialibyśmy więcej przestępstw,
których motywami są chciwość czy przemoc, niż ludzie wierzący. (W
istocie rzeczy, jeśli zdołano by kiedykolwiek przeprowadzić poprawne
merytorycznie analizy statystyczne, jestem pewien, że uzyskane wyniki
wskazywałyby na tendencję wręcz odwrotną). Jesteśmy pogodzeni
z faktem, że dane jest nam tylko jedno życie, pominąwszy przedłużenie
naszej egzystencji w naszych dzieciach. Jesteśmy też bezgranicznie
szczęśliwi, poczynając je i wydając na świat. Wychodzimy
z założenia, że – gdy ludzie zaakceptowali już fakt ich doczesnego
tylko życia, pełnego nieustannych zmagań i potyczek – bliźni będą
być może postępować wobec siebie nawzajem, kierując się dobrem,
nie złem. Etyczne życie można prowadzić bez odwoływania się do
religii, jesteśmy o tym przekonani bez cienia wątpliwości. Wiemy też,
że wniosek, jaki z tego wypływa, także jest prawdziwy – za sprawą
religii niezliczone rzesze ludzi nie tylko wcale nie prowadzą się lepiej
od swoich bliźnich, lecz przyznają sobie przywilej takich czynów
i zachowań, wobec których burdelmama czy nacjonaliści dopuszczający
się etnicznych czystek unoszą brwi ze zdumienia.

Najważniejsze w tym wszystkim, być może, jest to,
że my, niewierzący, nie odczuwamy potrzeby sięgania po jakąkolwiek
maszynerię wzmacniającą (ducha). Jesteśmy tymi, których miał
na myśli Blaise Pascal, kiedy pisał do kogoś, kto twierdził:
„Jestem tak skonstruowany, że nie potrafię uwierzyć”. W osadzie
Montaillou, w trakcie jednego z wielkich średniowiecznych prześladowań,
inkwizytorzy zapytali pewną kobietę, skąd wzięły się jej uznane
za heretyckie wątpliwości dotyczące piekła oraz Chrystusowego
zmartwychwstania. Białogłowa wiedziała z pewnością, że znalazła
się w obliczu kary śmierci, na którą skazać ją mieli pobożni
i cnotliwi, lecz odparła, że tej wiedzy nie zaczerpnęła od nikogo
i doprowadziły ją do niej li tylko własne przemyślenia. (Często
zapewne masz okazję słyszeć, jak wierzący wychwalają prostotę swego
stada, lecz nie w kontekście tego niewymuszonego i moralnego rozsądku
oraz przytomności umysłu, które wychwytywano i palono na stosie,
co dotknęło więcej ludzkich istnień, niż jesteśmy w stanie sobie
wyobrazić).

Nie istnieje konieczność, byśmy gromadzili się
każdego dnia czy też co siedem dni, bądź też w dzień uroczysty
lub pomyślny, w celu głoszenia naszej prawości lub kajania się
i pławienia we własnej małości i marności. Nam, ateistom, nie są
potrzebni kapłani, ani hierarchowie ponad nimi, do przestrzegania
własnej doktryny. Składanie ofiary oraz ceremoniały budzą w nas
odrazę, podobnie zresztą jak relikwie oraz oddawanie czci wizerunkom
i obiektom (wliczając w to obiekty w formie najbardziej innowacyjnego
wynalazku w dziejach człowieka: książki w oprawie). W naszych oczach
żadne miejsce na ziemi nie jest czy też nie może być „świętsze”
od innego: ostentacyjnej absurdalności pielgrzymek albo prawdziwemu
horrorowi mordowania cywilów w imię jakichś świętych murów,
jaskiń, sanktuariów czy kamieni możemy dać przeciwwagę, udając
się na relaksujący bądź też forsowny spacer z jednego końca
biblioteki lub galerii na drugi jej koniec albo na lunch spożyty
w towarzystwie lubianego przyjaciela, drążąc przy okazji sekrety
prawdy lub piękna. Niektóre z tych wypadów do półek z książkami,
na obiad lub do galerii, jeśli są traktowane poważnie, w sposób
oczywisty zapewnią nam kontakt z wiarą oraz wierzącymi, poczynając od
wielkich, pobożnych malarzy i kompozytorów, a kończąc na dziełach
Augustyna, Tomasza z Akwinu, Majmonidesa i Newmana. Spod piór tych
wielkich uczonych i teologów wyszło być może wiele rzeczy złych lub
wiele rzeczy bzdurnych, chociaż nie mieli pojęcia, co budzi uśmiech
drwiny, na temat teorii wywoływania chorób przez drobnoustroje czy
o położeniu globu ziemskiego w Układzie Słonecznym, nie wspominając
już w ogóle o wszechświecie. To właśnie jest powód, dla którego
nie są obecni we współczesności i tym bardziej nie pojawią się
w przyszłości. Słowa zrozumiałe, szlachetne i inspirujące religia
wypowiedziała po raz ostatni dawno, dawno temu: przerodziły się one
w godny podziwu, choć mało sprecyzowany humanizm, którego przykładem
może być Dietrich Bonhoeffer, dzielny luterański pastor, powieszony
przez nazistów za odmowę kolaborowania z nimi. Nie przybędzie nam
więcej proroków ani mędrców z dawnych epok i z tego właśnie powodu
dzisiejsze modlitwy stanowią wyłącznie echo i powtórzenie modłów
z wczoraj, czasami wznoszonych niemal z przesyconym trwogą krzykiem,
by odpędzić przerażającą pustkę.

Część religijnej apologii jest w pewnym,
ograniczonym stopniu wspaniała – wystarczy wymienić tu Pascala
– część natomiast jest tylko monotonna i nużąca lub graniczy
z absurdem – w tym miejscu nie można wprost nie przywołać postaci
C.S. Lewisa. Oba te nurty mają w sobie wspólny pierwiastek, mianowicie
potworne obciążenie, które muszą dźwigać. Ileż trzeba się
natrudzić, by udowodnić to, co jest niewiarygodne! Aztekowie otwierali
ludzką klatkę piersiową każdego dnia, pragnąc
zagwarantować, że słońce znowu wzejdzie. Monoteiści zadręczają
swoje bóstwa po wielokroć częściej, na wypadek gdyby okazały
się głuche. Ileż próżności trzeba ukrywać – zresztą niezbyt
skutecznie – usiłując stwarzać pozory, że jest się zamierzonym
elementem boskiego planu? Ileż szacunku wobec siebie należy poświęcić
po to tylko, by nieustannie tarzać się w świadomości własnych
grzechów? Ileż niepotrzebnych założeń należy poczynić oraz ile
trzeba się natrudzić, żeby każde nowe odkrycie nauki zmanipulować
do tego stopnia, aż w końcu da się „dopasować” do objawionych
słów antycznego bóstwa stworzonego, nawiasem mówiąc, przez
człowieka? Iluż świętych, ile cudów, ile synodów oraz konklawe
jest potrzebnych po to, by dogmat okrzepł, a potem – po niezliczonych
cierpieniach, nieszczęściach, absurdach i okrucieństwach – był na
siłę propagowany w celu usunięcia innego dogmatu? Bóg nie stworzył
człowieka na swój obraz i podobieństwo. Wszelkie dowody zdają się
potwierdzać, że było akurat na odwrót, co zresztą stanowi bezbolesne
wytłumaczenie obfitości bogów i religii oraz bratobójczych walk
między poszczególnymi i różnymi wyznaniami, które wciąż mamy
okazję obserwować wokół nas i które tak opóźniają rozwój
cywilizacji.

Przeszłe i obecne okrucieństwa motywowane religią
zdarzyły się nie dlatego, że jesteśmy źli, ale wyniknęły z faktu,
że pod względem biologicznym rodzaj ludzki wyróżnia się jedynie
rozumem. W rezultacie ewolucji płaty czołowe naszego mózgu zrobiły
się zbyt małe, natomiast nadnercza zyskały zbyt duże rozmiary,
a narządy służące do reprodukcji zostały najwyraźniej zaprojektowane
przez komisję. Taka formuła, w pojedynkę bądź w kombinacji,
z nieuchronną konsekwencją prowadzi do pewnej ilości nieszczęść
oraz zaburzeń. Jednakowoż cóż to za różnica, jeśli ktoś odsunie
na bok żarliwych i niestrudzonych wyznawców i sięgnie po nie mniej
trudne i wymagające wysiłku dzieła, dajmy na to Darwina, Hawkinga czy
Cricka. Są oni bez porównania bardziej oświeceni, kiedy błądzą lub
kiedy okazują, nieuniknione przecież, uprzedzenia czy tendencyjność,
niż każdy inny fałszywie skromny wyznawca jakiejś religii, który
na próżno usiłuje udowodnić kwadraturę koła oraz wyjaśnić,
jakim to sposobem on, marne dzieło Stwórcy, zna nieomylnie tegoż
Stwórcy intencje i zamiary. Nie ze wszystkim można się zgodzić
w kwestiach estetyki, lecz my, świeccy humaniści, ateiści oraz
agnostycy nie życzymy sobie pozbawiania rodzaju ludzkiego istnienia
cudów czy też duchowej pociechy. W żadnej mierze. Jeśli poświęcisz
nieco czasu na przestudiowanie zdumiewających fotografii wykonanych
za pomocą teleskopu Hubble’a, dostrzeżesz rzeczy, które budzą
bez porównania większy respekt i są o wiele bardziej tajemnicze
i piękne – a jednocześnie bardziej chaotyczne, przytłaczające
i nieprzystępne – niż jakakolwiek opowieść o stworzeniu lub
o „końcu świata”. Jeśli przeczytasz słowa Hawkinga poświęcone
„horyzontowi zdarzeń”, istniejącym hipotetycznie krawędziom
z „czarnymi dziurami”, do których, również w teorii, można wskoczyć
i zobaczyć przeszłość oraz przyszłość (pomijając przy tym fakt,
że, niestety i z definicji, nikomu nie starczyłoby na to „czasu”),
okażę zdziwienie, jeśli wciąż nie przestaniesz wpatrywać się
z rozdziawionymi ustami w Mojżesza i jego nierobiący wrażenia „krzak
gorejący”. Jeśli poznasz do głębi piękno oraz symetrię podwójnej
helisy, a potem skrupulatnie przeanalizujesz sekwencję własnego genomu,
będziesz pod ogromnym wrażeniem, że takie niemal bliskie perfekcji
zjawisko leży u podstaw twojej egzystencji. Zapewne też zyskasz otuchę
(taką żywię nadzieję), dostrzegając, że masz tak wiele wspólnego
z innymi odłamami gatunku homo sapiens – pojęcie
„rasa” wraz z „dziełem stworzenia” trafiło do kosza na śmieci
– i ogarnie cię zdumienie wobec faktu, w jak dużym stopniu stanowisz
równocześnie część królestwa zwierząt. W takiej chwili będziesz
w końcu w stanie z odpowiednią pokorą spojrzeć w twarz swemu stwórcy,
który, jak się okazuje, wcale nie jest „osobą”, lecz procesem
genetycznych mutacji, w którym pierwiastek przypadkowości jest o wiele
większy, niż odpowiadałoby to naszej próżności. Jest w tym więcej
tajemnicy i cudu, niż przeciętny ssak jest w stanie pojąć. Nawet
najlepiej wykształcona osoba na tym świecie musi przyznać jedno
– nie używam tu słowa „wyznać” – że
wie coraz mniej i mniej, lecz przynajmniej wie coraz mniej i mniej,
ogarniając coraz więcej i więcej.

Jako pocieszenie, ponieważ religijni ludzie tak
często utrzymują z uporem, że wiara zaspokaja tę sugerowaną
potrzebę, powiem po prostu, że ci, którzy oferują fałszywe
pocieszenie, są też fałszywymi przyjaciółmi. W każdym razie
krytycy religii nie zaprzeczają, że wiara działa jak środek kojący
ból. Wręcz przeciwnie, ostrzegają przed placebo oraz butelką
z barwioną wodą. Być może najbardziej popularną błędną tezą
przytaczaną wraz ze stosownym cytatem jest w czasach nam współczesnych
– z całą pewnością najbardziej powszechną w kontekście sporu,
o którym mowa – twierdzenie, jakoby Marks odrzucał religię,
traktując ją jako „opium dla ludu”. W rzeczywistości sprawy
miały się wręcz odwrotnie. Ten potomek rodu rabinów podchodził do
kwestii wiary w sposób bardzo poważny, a w pracy Przyczynek
do heglowskiej filozofii prawa napisał, co następuje:

Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem
rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia
jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata,
jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu.

Prawdziwe szczęście ludu wymaga zniesienia
religii jako urojonego szczęścia ludu. Wymagać od kogoś porzucenia
złudzeń co do jego sytuacji to znaczy wymagać porzucenia sytuacji,
która bez złudzeń obejść się nie może. Krytyka religii jest
więc w zarodku krytyką tego padołu płaczu, gdyż religia jest nimbem
świętości tego padołu płaczu. Krytyka zniszczyła urojone kwiaty,
upiększające kajdany, nie po to, by człowiek dźwigał kajdany bez
ułud i bez pociechy, ale po to, by zrzucił kajdany i rwał kwiaty
żywe.

Zatem sławetny błąd związany z cytatem nie jest
w istocie rzeczy „błędnie przytaczanym cytatem”, lecz raczej bardzo
prymitywną próbą nieuczciwego przeciwstawienia kwestii filozoficznej
sprawom religii. Ci, którzy dawali wiarę słowom księży, rabinów
czy imamów na temat tego, co myślą niewierzący oraz jak myślą,
natrafią na kolejne niespodzianki, w miarę jak będziemy drążyli
temat dalej. Być może nawet przestaną ufać temu, co im wmawiano
– bądź też nie będą więcej brać tego „na wiarę”. W czym
zresztą tkwią korzenie problemu.

Marks i Freud, trzeba koniecznie to przyznać,
nie byli doktorami nauk ani naukowcami w ścisłym tego słowa
rozumieniu. Poprawniej będzie traktować ich jak wielkich, choć
wszelako omylnych, obdarzonych ogromnymi pokładami wyobraźni
eseistów. Kiedy intelektualny wszechświat ulega przemianom, nie czuję
w sobie dostatecznych pokładów arogancji, by zwolnić siebie samego
od samokrytycyzmu. Z zadowoleniem myślę, że niektóre sprzeczności
pozostaną sprzeczne, niektóre problemy nigdy nie zostaną rozwiązane za
pomocą danego ssakom instrumentarium w postaci ludzkiej kory mózgowej,
a pewne sprawy są z definicji niepoznawalne. Gdyby ktoś odkrył, że
wszechświat jest skończony bądź też nieskończony, zarówno jedno,
jak i drugie odkrycie wprawiłoby mnie w takim samym stopniu w osłupienie
i byłoby tak samo nieprzeniknione i niepojęte. Chociaż spotkałem
wielu ludzi o wiele ode mnie mądrzejszych i obdarzonych bardziej lotnym
i bystrym umysłem, nie znam nikogo, kto byłby dostatecznie mądry lub
inteligentny, by poważyć się na przeciwne twierdzenie.

Zatem najłagodniejsza forma krytyki religii
jest jednocześnie także najbardziej kategoryczną i najbardziej
druzgocącą. Religia jest dziełem człowieka. Nawet ludzie, którzy
ją stworzyli, nie są w stanie dojść do porozumienia w kwestii tego,
co ich prorocy, zbawiciele czy guru powiedzieli bądź uczynili. Jeszcze
mniej będą w stanie powiedzieć na temat „znaczenia” późniejszych
odkryć i procesów rozwojowych, które były uznane przez religię
za tematy tabu lub ignorowane, kiedy znajdowały się w fazie
początkowej. Mimo to wyznawcy danej religii utrzymują chełpliwie,
że taką właśnie wiedzą dysponują! Nie tylko taką wiedzą, ale
też wiedzą na temat wszystkiego. Są zatem nie
tylko pewni, że Bóg istnieje, ale też znają „jego” oczekiwania
i żądania wobec nas – poczynając od naszego jadłospisu, przez nasze
religijne praktyki i kończąc na moralności w kontekście życia
seksualnego. Innymi słowy, w szerokiej i skomplikowanej dyskusji,
w ramach której dowiadujemy się coraz więcej i więcej o sprawach
ogarniających coraz mniej i mniej. Wciąż jednak żywimy nadzieję
na swego rodzaju olśnienie, posuwając się naprzód, a jedna frakcja
– sama w sobie złożona ze zwalczających się nawzajem frakcji
– ma w sobie tyle pychy i arogancji, by wmawiać nam, że już
zdołaliśmy zdobyć wszystkie niezbędne informacje, jakie są nam
potrzebne. Tego rodzaju głupota, w połączeniu z dumą i pychą,
jest już wystarczającym argumentem, żeby wykluczyć „wiarę”
z tej debaty. Osoba, która nie ma wątpliwości i która odwołuje się
do boskich źródeł tej pewności, powinna być dzisiaj zaliczona do
wczesnej kategorii rozwojowej w obrębie naszego gatunku. Być może
pożegnaliśmy się z nią dawno temu, ale teraz pojawiła się ponownie
i, jak w wypadku wszystkich pożegnań, tego również nie należy
przedłużać.

Zakładam, że jeśli mnie spotkałeś, niekoniecznie
wiedziałeś, że takie właśnie są moje poglądy. Zapewne
przesiadywałem dłużej i do późna z religijnymi przyjaciółmi,
bez względu na ich proweniencję. Przyjaciele owi często wzbudzają
we mnie rozdrażnienie, nazywając mnie „poszukującym”,
którym przecież wcale nie jestem, a przynajmniej nie w sposób,
jaki oni mają na myśli. Gdybym teraz wrócił do hrabstwa Devon,
gdzie mieści się nieodwiedzany przez nikogo grób pani Watts,
z pewnością odnalazłbym siebie samego siedzącego w skupieniu i ciszy
w jednym z kościółków pamiętających czasy Celtów czy Sasów. (Moje
podejście oddaje wręcz idealnie uroczy wiersz Chodzenie do
kościoła, pióra Philipa Larkina). Swego czasu napisałem
książkę poświęconą George’owi Orwellowi, który mógłby być
moim bohaterem, gdybym miał swoich bohaterów. Wstrząsnęła mną do
pewnego stopnia jego bezduszność wobec palenia kościołów w Katalonii
w 1936 roku. Już Sofokles wykazał, na długo przed pojawieniem się
religii monoteistycznych, że Antygona przemawiała w imieniu ludzkości,
podchodząc z niechęcią i odrazą do bezczeszczenia zwłok. To ludzie
pobożni podpalają kościoły, synagogi i meczety wyznawców innych
religii. I zawsze będą gotowi to czynić. Ja natomiast, wchodząc do
meczetu, ściągam obuwie. Gdy przekraczam próg synagogi, zakładam
nakrycie głowy. Pewnego razu dostosowałem się nawet do etykiety
w aśramie w Indiach, choć była to dla mnie ciężka próba. Moi
rodzice nie narzucali mi żadnej religii – prawdopodobnie ogromnie
mi się poszczęściło, ojciec został wychowany surowo w rodzinie
baptystów/kalwinistów, lecz nie podchodził do tego ze zbytnią
estymą, matka natomiast preferowała asymilację – po części
z uwagi na mnie – z judaizmem, religią jej przodków. Wiem teraz
dostatecznie dużo o wszystkich religiach, by mieć pewność, że zawsze
pozostanę niedowiarkiem, w każdym czasie i w każdym miejscu, jednak
mój konkretny ateizm ma charakter protestancki. To dzięki wspaniałej
liturgii Biblii króla Jakuba oraz modlitewnika Cranmera – liturgii,
którą bezmyślny Kościół anglikański z taką łatwością odrzucił
– po raz pierwszy zrodził się we mnie sprzeciw. Kiedy mój ojciec
umarł i został pochowany w kaplicy z widokiem na Portsmouth – tej
samej, w której generał Eisenhower modlił się o zwycięstwo wieczorem
przed dniem „D”, czyli lądowaniem aliantów w Normandii w 1944 roku
– wygłosiłem mowę z ambony. Wybrałem do swojego wystąpienia werset
z listu Pawła z Tarsu do Filipian (4,8)[2]:

W końcu, bracia, wszystko, co jest prawdziwe,
co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na
uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to miejcie
na myśli!

Wybrałem ten fragment ze względu na jego
zapadający w pamięć i jednocześnie nieuchwytny charakter, który
będzie ze mną w ostatniej godzinie, a także ze względu na jego
znacząco świeckie konotacje oraz dlatego, że emanował światłością
z ugoru kłótni, skarg, nonsensu i zastraszenia, które go otacza.

Spór z religią stanowi podwaliny i źródło
wszelkich argumentów, ponieważ jest początkiem – chociaż nie
końcem – wszystkich sporów w dziedzinie filozofii, nauki, historii
oraz natury człowieka. Stanowi zatem początek – choć w żadnej
mierze nie koniec – wszelkich dyskusji na temat dobrego życia
i miasta sprawiedliwych. Religijna wiara jest niewymazywalna, dokładnie
z tego powodu, że jesteśmy istotami, które
nieustannie się rozwijają. Nigdy więc nie umrze śmiercią naturalną,
a przynajmniej nie do momentu, kiedy wyzbędziemy się strachu przed
śmiercią i przed ciemnością, i przed nieznanym oraz przed sobą
nawzajem. Z tego względu właśnie nigdy bym jej nie zakazał, nawet
gdybym zyskał taką sposobność. Być może ktoś z was powie, że to
nad wyraz wspaniałomyślne z mojej strony. Lecz czy religia odwzajemni
się wobec mnie taką samą dozą pobłażliwości? Stawiam to pytanie
dlatego, że ja i moi wierzący przyjaciele różnimy się od siebie
rzeczywiście i to w kwestiach zasadniczych. Ponadto prawdziwi i poważni
przyjaciele są dostatecznie uczciwi i szczerzy, by to przyznać.
Z nieskrywanym zadowoleniem udałbym się na ceremoniał bar micwy ich
dzieci, zachwyciłbym się pięknem ich gotyckich katedr, „uszanował”
ich przekonanie, że Koran został podyktowany, choć wyłącznie
po arabsku, pewnemu kupcowi analfabecie, albo zainteresowałbym się
duchową pociechą, jaką niosą religie Wicca, hinduizm oraz dżinizm.
W rzeczy samej to właśnie czynię, nie upierając się wcale przy
uprzejmym oczekiwaniu wzajemności – co oznacza, że oni
w zamian dają mi spokój. Jednak na coś takiego religia
nie jest w stanie się zdobyć. Kiedy piszę te słowa i kiedy ty je
czytasz, pobożni ludzie na różne, sobie właściwe sposoby planują
twoją i moją zagładę, a także zagładę wszelkich, z takim trudem
wywalczonych, ludzkich osiągnięć i zdobyczy, których dotknęła moja
ręka. Religia zatruwa wszystko.

[1] Pod tym pseudonimem ukrywała się pisarka
Mary Ann Evans – przyp. tłum.

[2]
Wszystkie cytaty w polskim przekładzie pochodzą z Biblii Tysiąclecia
– przyp. tłum.

Rozdział drugi Religia zabija

Jego niechęć wobec religii, w znaczeniu
zazwyczaj przypisywanym temu słowu, była pokrewna niechęci
Lukrecjusza. Podchodził do niej z uczuciami, jakie wywoływały
zwykłe myślowe urojenia, lecz będące wynikiem wielkiego moralnego
zła. Postrzegał wiarę jako największego wroga moralności. Po
pierwsze dlatego, że kreowała sztuczną doskonałość – wiarę
w prawdy objawione, wiarę w pobożne uczucia i religijne obrządki, nie
mające nic wspólnego z dobrem rodzaju ludzkiego – i wymuszała ich
zaaprobowanie jak substytutów prawdziwej cnoty. Ponad wszystko jednak
z powodu radykalnego osłabienia standardów moralnych oraz utrwalenia
ich w kształtowaniu woli istoty, której nie szczędzi pochlebstw, lecz
którą w chwilach trzeźwej szczerości opisuje jako byt wyjątkowo
nienawistny.

John Stuart Mill o swoim
ojcu w Autobiografii

Tantum religio
potuit suadere malorum.

(Popchnąć do takiej
otchłani nieszczęścia mogła religia).

Lukrecjusz, O
naturze rzeczy

Wyobraź
sobie, że potrafisz dokonać wyczynu, któremu ja nie podołam. Innymi
słowy, wyobraź sobie, że potrafisz namalować wizerunek nieskończenie
miłosiernego i wszechmogącego stwórcy, który dokonał twojego
poczęcia, potem dał ci postać cielesną i uformował ciebie, powołał
cię na świat, który stworzył dla ciebie, a teraz nadzoruje i troszczy
się o ciebie, nawet wtedy, kiedy jesteś pogrążony we śnie. Wyobraź
sobie, że jeśli będziesz przestrzegał reguł i przykazań,
które on z miłością sformułował, zasłużysz na wiekuistą
szczęśliwość i odpoczynek. Nie twierdzę, że zazdroszczę ci tej
wiary (ponieważ patrząc z mojej perspektywy, jest to jak pragnienie
koszmarnej formy dyktatury, choćby i dobrotliwej, lecz nie dającej
się zreformować). Z jakiego powodu taka wiara nie zapewnia szczęścia
jej wyznawcom? Zapewne w swoim przekonaniu muszą domniemywać, że
poznali cudowną tajemnicę. Taką tajemnicę, której trzymają się
kurczowo nawet w chwilach najcięższej próby i skrajnych przeciwności
losu.

Patrząc powierzchownie, można czasem odnieść
wrażenie, że tak właśnie jest. Uczestniczyłem w ewangelickich mszach,
wśród wiernych z czarnej i białej społeczności, gdy cały liturgiczny
ceremoniał przeistaczał się w długi ciąg egzaltowanego uniesienia
w podzięce za wybawienie, miłość i tak dalej. Liczne msze, co dotyczy
wszelkich wyznań, a także niemal wszystkich pogan, z założenia mają
stworzyć atmosferę celebry i ludycznego święta, z tego właśnie
powodu podchodzę do nich ze sceptycyzmem i podejrzliwością. Bywają
też chwile większego opanowania, rozsądku i elegancji. Kiedy
byłem członkiem Kościoła prawosławnego, czułem, nawet jeśli nie
towarzyszył temu akt wiary, że za sprawą radosnych słów, jakimi
pozdrawiali siebie nawzajem wierni w Wielkanoc: Christos
anesti! (Chrystus zmartwychwstał!), Alethos
anesti! (Zaprawdę zmartwychwstał!), w pełni należę
do tego Kościoła. Mówię to, odnosząc się do przyczyny, dla
której tak wielu ludzi okazuje, przynajmniej na zewnątrz, religijną
przynależność. Przystąpiłem do tego Kościoła, chcąc sprawić
przyjemność moim greckim teściom. Arcybiskup, który przyjmował mnie
do swej bożej trzódki, udzielił mi tego samego dnia ślubu, tym samym
inkasując podwójną zapłatę zamiast jednej, jak zazwyczaj. Później
stał się zdeklarowanym poplecznikiem i organizatorem zbiórki funduszy
na rzecz swych współwyznawców, serbskich ludobójców Radovana
Karadżicia i Ratka Mladicia, którzy w całej Bośni pozostawili
po sobie masowe groby. Kiedy żeniłem się po raz drugi, a ślubu
udzielał reformowany żydowski rabin o pewnych ciągotach w stronę
Einsteina i Szekspira, mniej mnie z nim łączyło. Lecz ten człowiek
był świadom faktu, że dane mu od urodzenia skłonności homoseksualne
były, w zasadzie, potępiane jako grzech główny, który twórcy
jego religii karali ukamienowaniem. Co do Kościoła anglikańskiego,
w którym to wyznaniu zostałem pierwotnie ochrzczony, moje słowa
mogą wydać się patetycznym biadoleniem zbłąkanej owieczki, jednak
jako były członek Kościoła, który zawsze radośnie czerpał
z państwowych dotacji i subsydiów oraz cieszył się bliskimi związkami
z dziedziczną monarchią, mogę stwierdzić, że ponosi on historyczną
odpowiedzialność za krucjaty, za prześladowania katolików, Żydów
i dysydentów oraz za zwalczanie postępów nauki i racji rozumu.

Moim zdaniem, poziom intensywności wyznania jest
skorelowany z czasem i miejscem, ale można się pokusić o stwierdzenie,
graniczące z prawdą, że religia nie jest w stanie i na dłuższą
metę nie będzie w stanie zadowolić się własnymi dogmatami o cudach
i wzniosłymi obietnicami. Ze swej natury musi
mieszać się w sprawy bądź to ludzi świeckich, bądź heretyków czy
też wyznawców innej religii. Być może obiecuje wiekuiste szczęście
w innym świecie, na tym ziemskim padole dąży jednak do zagarnięcia
władzy. To jedyne, czego można od niej oczekiwać. W końcu, pominąwszy
wszystko inne, została stworzona przez człowieka. Nie musi się też
opierać na kazaniach wyznawców, co pozwala na koegzystencję różnych
wyznań i religii.

Weźmy pojedynczy przykład, nawiązując do jednej
z najbardziej szanowanych i respektowanych postaci, jakie wykreowała
współczesna religia. W 1996 roku w republice Irlandii przeprowadzono
referendum, w którym postawiono jedno tylko pytanie: czy w konstytucji
nadal powinien być zakaz rozwodów. Zdecydowana większość partii
politycznych w państwie w coraz większym stopniu laickim nakłaniała
głosujących do poparcia zmiany ustawy zasadniczej. Kierowały się
dwoma doskonałymi powodami. Przestał już funkcjonować pogląd,
że Kościół katolicki powinien sankcjonować moralność wszystkich
obywateli. Poza tym mrzonką stały się nadzieje na ponowne zjednoczenie
Irlandii, skoro znacząca protestancka mniejszość na północy wciąż
odsuwała od siebie koszmar władzy religijnej. Z Kalkuty przyleciała
Matka Teresa, by wesprzeć kampanię i wraz z przedstawicielami Kościoła
oraz twardogłowymi namawiać do głosowania na „nie”. Innymi słowy,
irlandzka kobieta, która wyszła za pijaka, stosującego wobec niej
przemoc i dopuszczającego się kazirodczych praktyk, nadal miała być
pozbawiona nadziei na lepszą przeszłość. Miała też narażać na
potępienie własną duszę, błagając o prawo do nowego początku,
podczas gdy protestanci mogli swobodnie wybrać błogosławieństwo
Rzymu lub trzymać się od niego z dala. Nikt nie zająknął się nawet
w kwestii, że katolicy mogą swobodnie stosować się do nakazów
własnej religii, bez nakładania takiego przymusu na wszystkich
obywateli. Wszystko to działo się na Wyspach Brytyjskich w ostatniej
dekadzie dwudziestego wieku. Referendum koniec końców zdołało zmienić
konstytucję, chociaż zaledwie minimalną większością głosów. (Matka
Teresa udzieliła w tym samym roku wywiadu, wyrażając nadzieję, że
jej przyjaciółka księżna Diana poczuje się szczęśliwsza po tym,
jak udało się jej wyrwać z tego, co w oczywisty sposób było nieudanym
małżeńskim stadłem; w mniejszym stopniu zaskakuje spostrzeżenie,
że Kościół stosuje surowe prawa wobec ubogich, natomiast bogatym
ofiaruje dyspensę).

Na tydzień przed wydarzeniami 11 września 2001
roku uczestniczyłem w panelowej dyskusji wraz z Dennisem Pragerem,
jednym z najbardziej znanych w Ameryce telewizyjnych postaci
w koloratce. Na forum publicznym wezwał mnie do udzielenia odpowiedzi na
„proste pytanie, na które można odpowiedzieć tak lub nie”, na co
zresztą zgodziłem się ochoczo. „Z prawdziwą przyjemnością” –
odparłem. Miałem wyobrazić sobie, że jestem w obcym mieście i zapada
już wieczór. Dalej w tej wizji dostrzegam dużą grupę mężczyzn
zmierzających w moją stronę. I tu pada pytanie – czy czułbym się
bardziej bezpieczny, czy też mniej, gdybym wiedział, że ludzi ci wyszli
właśnie z miejsca wspólnych modłów? Jak zatem widzisz, czytelniku,
nie jest to jednak pytanie, na które można udzielić odpowiedzi
„tak” lub „nie”. Ja jednak odpowiedziałem na to pytanie, wcale
nie traktując opisanej wyżej sytuacji jako hipotetycznej. Pozostańmy
tylko przy literze „B”. Mam osobiste doświadczenia z takich miast,
jak Belfast, Bejrut, Bombaj, Belgrad, Betlejem oraz Bagdad. W każdym
wypadku mogę z całkowitą pewnością stwierdzić, uzasadniając
to zresztą argumentami, że natychmiast poczułbym się zagrożony,
gdybym sądził, że zbliżająca się do mnie w mroku grupa mężczyzn
właśnie opuściła religijne zgromadzenie.

Poniżej przedstawiam zatem krótkie podsumowanie
okrucieństw inspirowanych motywami religijnymi, jakich byłem naocznym
świadkiem w tych sześciu miejscach. W Belfaście widziałem całe
ulice spalone w trakcie walk o podłożu religijnym, prowadzonych
przez różne odłamy chrześcijaństwa, rozmawiałem też z ludźmi,
których krewni i przyjaciele zostali uprowadzeni, a potem zabici lub
poddani torturom przez rywalizujące religijne szwadrony śmierci często
wyłącznie z tego tylko powodu, że byli członkami społeczności
o innym wyznaniu. W Belfaście opowiada się stary dowcip o mężczyźnie
zatrzymanym na ulicznej blokadzie i zapytanym o wyznawaną religię. Kiedy
odpowiada, że jest ateistą, pada kolejne pytanie: „Protestanckim
czy katolickim ateistą?”. Sądzę, że to właśnie ukazuje, do
jakiego stopnia religijne obsesje wykorzeniły legendarne przecież
poczucie humoru miejscowych. W każdym razie taki epizod przydarzył
się jednemu z moich przyjaciół, a doświadczenie to nie było
w najmniejszym stopniu zabawne. Rzekomym powodem tych starć i zamieszek
są kwestie narodowościowe, język ulicy używany przez oba zwalczające
się plemiona składa się jednak ze słów obraźliwych dla drugiego
wyznania („Prods” czy „Teagues”[3]). Przez wiele lat protestancki establishment dążył
jednocześnie do odseparowania oraz uciskał katolików.
W rzeczywistości, kiedy Irlandia Północna (Ulster) powstawała
jako odrębne państwo, główny polityczny slogan miał postać:
„Protestancki parlament dla protestanckiego narodu”. Dążenie do
rozłamu cechuje się tendencją do spontanicznego powstawania i zawsze
można wychodzić z założenia, że w jego rezultacie rodzi się odłam
o przeciwnie skierowanych dążeniach i aspiracjach. Kością niezgody była
w głównej mierze dominacja katolików. Katolicy domagali się szkół
prowadzonych przez duchownych, tworzyli też wyodrębnione osiedla,
co pozwalało na lepsze sprawowanie kontroli. Zatem, w imię Boga,
starą nienawiść „wwiercano” w kolejne pokolenie dzieci w wieku
szkolnym i proces ten trwa po dziś dzień. (Nawet słowo „wiertarka”
przyprawia mnie o mdłości: narzędziem tym często posługiwano się do
niszczenia rzepki w kolanach osobom, które zadarły z bandami religijnych
oprychów).

Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Bejrut latem
1975 roku, wciąż jeszcze można było w nim rozpoznać „Paryż
Orientu”. Ten pozorny raj był już jednak zasiedlony zbieraniną
rozmaitych węży. Powodem jego nieszczęść stał się nadmiar
religii, z których wszystkie „znalazły miejsce” w konstytucji
wielowyznaniowego państwa. Prezydentem, z mocy prawa, musiał być
chrześcijanin, najlepiej członek katolickiego Kościoła maronickiego,
przewodniczącym parlamentu – muzułmanin i tak dalej. Mechanizm ten
nigdy nie działał sprawnie, ponieważ instytucjonalizował różnice
w wierze oraz podział na kasty i grupy etniczne (szyici znajdowali
się na najniższym szczeblu społecznej drabiny, zaś Kurdom w ogóle
odmawiano praw obywatelskich).

Główną partią chrześcijańską stała się
milicja nazywana falangą lub Falangą Libańską, założona przez
libańskiego maronitę Pierre’a Dżumajjila, który, nawiasem mówiąc,
był pod ogromnym wrażeniem wizyty w Niemczech hitlerowskich podczas
igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 roku. Później falanga zyskała
złą sławę na arenie międzynarodowej, dopuszczając się masakry
na Palestyńczykach w obozach dla uchodźców w miejscowościach
Sabra i Chatila w 1982 roku, działając zresztą pod rozkazami
generała Szarona. Fakt, że izraelski generał współpracował
w tym niecnym dziele z faszystowską partią, być może wydaje się
groteskowy, lecz obie strony miały wspólnego muzułmańskiego wroga
i to wystarczyło. Izraelska inwazja na Liban w tym samym roku dała
również impuls do utworzenia Hezbollahu, struktury nazywanej skromnie
„Partią Boga”, która zmobilizowała uciskaną społeczność
szyicką i stopniowo przeszła pod kierownictwo teokratycznej dyktatury
w Iranie, jaka doszła do władzy trzy lata wcześniej. To również
w cudownym Libanie, gdzie porwania przyjęły formę zorganizowanej
przestępczości, religijni fanatycy postanowili zademonstrować piękno
samobójczych zamachów bombowych. Wciąż mam przed oczami oderwaną
ludzką głowę na ulicy obok niemal doszczętnie zniszczonej francuskiej
ambasady. Swoją drogą, zamierzałem wtedy przejść na drugą stronę
ulicy, kiedy modlitewne zebranie dobiegło końca.

Bombaj również uchodził za perłę Orientu,
z urokliwymi naszyjnikami świateł pnącymi się w górę
ku wysokim nabrzeżnym klifom oraz wspaniałą architekturą
kolonialną z czasów panowania brytyjskiego w Indiach. Było to
jedno z najbardziej niejednorodnych i zasiedlonych przez wiele ras
i nacji miast półwyspu Dekan, którego wielowarstwową strukturę
z głęboką wnikliwością zgłębiali między innymi Salman Rushdie –
zwłaszcza w powieści Ostatnie westchnienie Maura
(The Moor’s Last Sigh) – oraz Mira Nair
w swoich filmach. Prawdą jest, że doszło tu do krwawych zamieszek
w latach 1947–1948, kiedy wielki narodowowyzwoleńczy ruch dążący
do odzyskania niepodległości przez Indie został niemal stłamszony
w rezultacie żądań utworzenia odrębnego państwa, wysuwanych przez
muzułmanów, oraz w następstwie faktu, że na czele Partii Kongresowej
stał pobożny Hindus. Prawdopodobnie jednak w tych gorących dniach
w Bombaju znalazło schronienie nie mniej ludzi, niż z niego uciekło lub
zostało wypędzonych. Później znów górę wzięła międzykulturowa
koegzystencja, co często się zdarza w miastach usytuowanych nad morzem
i wystawionych na wpływy zewnętrzne. Parsowie – zaratusztranie,
których prześladowano w Iranie (dawnej Persji) – stanowili znaczącą
mniejszość, miasto ponadto od wieków udzielało gościny liczącej się
enklawie żydowskiej. Tego jednak było mało, by zadowolić niejakiego
Bala Thackeraya oraz jego nacjonalistyczny ruch Shiv Sena Hindu,
który w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku postanowił,
że Bombajem będą rządzić jego współwyznawcy dla ich wyłącznego
dobra, i który pozwolił, by na ulice wyszły bandy zbirów i siewców
społecznego niepokoju. Przeforsował również zmianę nazwy miasta na
„Mumbaj”, co po części stanowi powód, dla którego w tym ustępie
posłużyłem się tradycyjną nazwą.

Belgrad był do lat osiemdziesiątych ubiegłego
stulecia stolicą Jugosławii, czyli państwa południowych Słowian,
a zatem z definicji był stolicą kraju jednocześnie wielonarodowego
i wielowyznaniowego. Pewien świecki chorwacki intelektualista przestrzegł
mnie jednak swego czasu, posługując się, podobnie jak w Belfaście,
cierpkim dowcipem. „Jeśli mówię ludziom, że jestem ateistą
i Chorwatem”, powiedział wtedy, „ludzie pytają mnie, w jaki
sposób potrafię udowodnić, że nie jestem Serbem”. Bycie Chorwatem,
innymi słowy, oznacza bycie wyznawcą religii rzymskokatolickiej,
w definicji Serba zawiera się natomiast wyznanie prawosławne. W latach
czterdziestych XX wieku przełożyło się to na powstanie marionetkowego
państwa założonego w Chorwacji, które cieszyło się poparciem
Watykanu i które, co całkiem naturalne, dążyło do eksterminacji
wszystkich Żydów w regionie. Państwo to podjęło wszakże akcję
przymusowego nawracania skierowaną do społeczności wyznających
inne odłamy chrześcijaństwa. Dziesiątki tysięcy wyznawców
prawosławia zostało w rezultacie tych działań wymordowanych lub
przesiedlonych, w pobliżu miasteczka Jasenovac powstał też rozległy
obóz koncentracyjny. Reżim generała Ante Pavelicia był do tego
stopnia odrażający, że niemieccy oficerowie frontowi protestowali
przeciwko podejmowaniu z nim bezpośredniej współpracy.

Do czasu, kiedy w 1992 roku odwiedziłem były
obóz koncentracyjny w Jasenovacu, wydarzenia przybrały nieco inny
obrót. Chorwackie miasta Vukovar i Dubrownik znalazły się pod ciągłym
ostrzałem sił zbrojnych Serbii, wtedy pod dowództwem Slobodana
Miloševicia. Główne miasto muzułmanów, Sarajewo, znalazło się
w oblężeniu i stało się celem nalotów prowadzonych w dzień i w nocy. Gdzie indziej w Bośni i Hercegowinie, zwłaszcza wzdłuż rzeki
Drina, całe miasta zostały ograbione, a mieszkańców masakrowano
w trakcie działań, które Serbowie określili mianem „czystek
etnicznych”. W istocie jednak bliższe prawdy byłoby określenie
„czystki religijne”. Milošević był dawnym komunistycznym
biurokratą, który przedzierzgnął się w ksenofobicznego nacjonalistę,
a prowadzona przez niego antymuzułmańska krucjata, stanowiąca
wyłącznie przykrywkę dla aneksji Bośni do „Wielkiej Serbii”,
była realizowana w dużej mierze siłami nieformalnych bojówek
działających pod jego wątpliwą kontrolą. Bandy te formowano
z religijnych fanatyków, często też otrzymywały błogosławieństwo
prawosławnych duchownych i biskupów, czasami nawet zyskując wsparcie ze
strony prawosławnych ochotników przybywających z Grecji i Rosji. Bandy
te dokładały specjalnych starań, by zniszczyć wszystkie dowody
obecności cywilizacji ottomańskiej, czego przykład stanowi wysadzenie
w powietrze kilku historycznych minaretów w Banja Luce, czego dokonano
w trakcie zawieszenia broni i co nie było w żadnej mierze rezultatem
wymiany ognia między walczącymi stronami.

To samo odnosi się, o czym często się zapomina,
do ich katolickich przeciwników. Oddziały ustaszy zostały ponownie
sformowane w Chorwacji i podstępnie przystąpiły do próby zajęcia
Hercegowiny, podobnie jak podczas II wojny światowej. Pełne uroku
miasteczko Mostar znalazło się w oblężeniu i pod artyleryjskim
ostrzałem, a słynny na cały świat Stari Most (Stary Most), sięgający
czasów tureckiego panowania i wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa
Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, był celem bombowych ataków do
momentu, kiedy runął do rzeki. W rezultacie katoliccy ekstremiści
oraz oddziały wyznawców prawosławia współdziałały ręka w rękę
w krwawej rozprawie i czystkach na terenie Bośni i Hercegowiny. Dawniej
oszczędzono im w dużym stopniu publicznego wstydu z tytułu tego,
czego się dopuścili, i stało się tak również teraz, bowiem
światowe media wolały posługiwać się uproszczeniami, sięgając
po określenia „Chorwat” lub „Serb”, a wzmianka o religii
padała jedynie wtedy, kiedy rzecz dotyczyła muzułmanów. Jednakże
triada określeń „Chorwat”, „Serb” i „Muzułmanin” jest
niejednorodna i prowadzi do błędnych interpretacji, ponieważ
dwa z nich odnoszą się do narodowości, natomiast jedno do
religii. (Podobna mieszanina, choć w nieco innej formie, pojawia
się w relacjach z Iraku, gdzie mamy do czynienia z trójstronnym
układem „sunnicko-szyicko-kurdyjskim”). W trakcie oblężenia
w Sarajewie przebywało co najmniej dziesięć tysięcy Serbów. Jeden
z głównodowodzących obroną, oficer i dżentelmen w jednej osobie,
generał Jovan Dijak, którego dłoń miałem zaszczyt uścisnąć,
był również Serbem. Mieszkańcy narodowości żydowskiej, którzy
osiedlali się tutaj, począwszy od 1492 roku, również identyfikowali
się w znaczącej większości z rządem i interesami Bośni. O wiele
bliższe prawdy byłyby relacje prasy i telewizji, gdyby donosiły na
przykład, że „dzisiaj siły prawosławnych chrześcijan wznowiły
bombardowanie Sarajewa” albo „wczoraj milicja katolicka zdołała
zburzyć Stari Most”. Wyznaniową terminologię zarezerwowano
jednak wyłącznie dla „Muzułmanów”, nawet jeśli ci, którzy
ich mordowali, wcale nie skrywali swojej wyznaniowej przynależności,
nosząc prawosławne krzyże na pasach z nabojami lub naklejając obrazki
Matki Boskiej na kolbach karabinów. A zatem, po raz kolejny stwierdzam,
religia zatruwa wszystko, wliczając w to naszą
własną przenikliwość i przezorność.

Jeśli chodzi o Betlejem, przypuszczam, że byłbym
skłonny zgodzić się z Dennisem Pragerem, że w odpowiednim dniu
mógłbym poczuć się bezpiecznie, stojąc na zewnątrz Bazyliki
Narodzenia Pańskiego, gdy zapada wieczór. Tu, w Betlejem, niedaleko
przecież od Jerozolimy, jak wielu wierzy, przy współudziale
niepokalanie poczętej dziewicy Bóg wydał na świat swego syna.

„Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po
zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali
razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego”
(Mt 1,18). Zgadza się, a grecki półbóg, Perseusz, narodził
się, kiedy Jowisz odwiedził Danae pod postacią złotego deszczu,
a później miał z nią syna. Budda przyszedł na świat przez otwór
w boku matki. Coatlicue, skryta pod postacią węża, chwyciła małą
kulkę z piór, jaka spadła z nieba, i włożyła ją do swego łona,
w ten sposób poczęty został aztecki bóg Huitzilopochtli. Dziewica
Nana zerwała owoc granatu z drzewa nawadnianego krwią zabitego
Agderisa, położyła go na łonie i urodziła boga Attisa. Córka
króla Mongołów, będąca dziewicą, zbudziła się pewnej nocy
pogrążona w świetlanej aurze, następstwem było przyjście na
świat Czyngis-chana. Kryszna został zrodzony z dziewicy o imieniu
Devaka. Horus został powity przez niepokalaną boginię Izis. Merkury
był potomkiem nimfy w dziewiczym stanie, Mai. Romulusa wydała na
świat nietknięta jeszcze Rea Sylwia. Z jakiegoś powodu liczne systemy
religijne wydają się przymuszone do przekonania, że drogi rodne
są ulicą jednokierunkową, nawet Koran traktuje Dziewicę Maryję
z rewerencją i szacunkiem. Nie sprawiało to jednak nikomu różnicy
w czasach wypraw krzyżowych, kiedy to papieska armia odbijała z rąk
muzułmanów Betlejem i Jerozolimę, niszcząc po drodze przypadkiem
liczne żydowskie osady i przy okazji oblegając heretyckie, choć
chrześcijańskie przecież, Bizancjum. Podczas rzezi zgotowanej
w Jerozolimie, jak donoszą ze zgrozą przerażeni i jednocześnie
triumfujący kronikarze, morze rozlanej krwi sięgało końskich
wodzy.

Niektóre z tych burzliwych napadów nienawiści,
przejawów dogmatycznego zaślepienia i żądzy krwi przeminęły,
ale nowe wciąż się przetaczają przez ten region, lecz póki co,
chwilowo, człowiek może przejść nienagabywany do miejsca kultu
i pospacerować dookoła „placu Żłóbka”, który – jak sama nazwa
wskazuje – stanowi turystyczną atrakcję do tego stopnia kiczowatą,
że sanktuarium w Lourdes spłoni się przy niej ze wstydu. Kiedy po
raz pierwszy odwiedziłem to budzące litość miasto, znajdowało
się ono pod nominalną kontrolą władz municypalnych rekrutujących
się w większości spośród chrześcijańskich Palestyńczyków
powiązanych z określoną, pojedynczą dynastią identyfikowaną
z rodziną Freij. Kiedy zobaczyłem je po długim czasie po raz drugi,
obowiązywała w nim godzina policyjna wprowadzona przez izraelskie
władze okupacyjne – których obecność na Zachodnim Brzegu nie
pozostaje bez związku z pewnym pradawnym proroctwem zapisanym
w świętym piśmie, chociaż tym razem inne bóstwo składało inne
obietnice innym ludziom. Teraz nadchodzi kolej na jeszcze jedną
religię. Siły Hamasu, który utrzymuje, jakoby cała Palestyna była
islamskim waqf, zaczęły rozpychać się łokciami
i odsuwać na bok chrześcijan w Betlejem. Ich przywódca, Mahmoud
al-Zahar, ogłosił, że od wszystkich mieszkańców islamskiego
państwa Palestyna oczekuje się przestrzegania muzułmańskiego
prawa. W Betlejem wysunięto obecnie propozycję, by nie-muzułmanie
płacili podatek al-Jeziya, historyczną daninę
nakładaną na wszystkich dhimmis lub niewiernych
w imperium ottomańskim. Kobietom zatrudnionym w miejskiej administracji
nie wolno witać petentów-mężczyzn uściskiem dłoni. W kwietniu 2005
roku w Gazie zastrzelono młodą kobietę, o nazwisku Yusra al-Azami,
której jedynym występkiem był fakt, że siedziała w samochodzie
ze swoim narzeczonym bez przyzwoitki. Młody mężczyzna uszedł
z życiem, dostały mu się jedynie srogie baty. Dowódcy bojówki
Hamasu „strzegącej cnoty” usprawiedliwili ten mord, twierdząc,
że zaistniało „podejrzenie niemoralnego zachowania”. W niegdyś
świeckiej Palestynie rzesze represjonowanych seksualnie młodych
mężczyzn są wysyłane, by myszkowały wśród zaparkowanych samochodów
i czyniły, co im się żywnie podoba.

Swego czasu słyszałem, jak będący już
w podeszłym wieku Abba Eban, jeden z najbardziej wytwornych
i przenikliwych izraelskich dyplomatów i mężów stanu, przemawiał
w Nowym Jorku. Pierwszą rzeczą, jaka przyciąga uwagę w sporze między
Izraelczykami a Palestyńczykami, powiedział wtedy, jest łatwość,
z jaką można go załagodzić. Od tego zaskakującego stwierdzenia
przeszedł do tezy, w której twierdził, wspierając się autorytetem
byłego ministra spraw zagranicznych i obecnego delegata w Organizacji
Narodów Zjednoczonych, że istota sporu jest całkiem prosta. Dwa narody
o z grubsza zbliżonej wielkości wysuwają żądania odnośnie jednego
skrawka ziemi. Rozwiązaniem byłoby, rzecz jasna, utworzenie obok siebie
dwóch państw. Z pewnością coś tak oczywistego jest w stanie pojąć
ludzki umysł, czyż nie? Sprawy przybrałyby taki właśnie obrót już
dekady temu, gdyby mesjaniczni rabini, mułłowie oraz katoliccy księża
trzymali się z daleka. Jednak odwoływanie się do danej od Boga władzy,
co czynili rozhisteryzowani duchowni po obu stronach, dodatkowo było
podsycane przez chrześcijan zapatrzonych w wizję Armagedonu, co, jak
mieli nadzieję, miało sprowadzić apokalipsę (poprzedzoną śmiercią
lub nawróceniem wszystkich Żydów). W końcu sytuacja stała się nie
do zniesienia, a cała ludzkość ustawiła się na wrogich pozycjach,
tocząc spór, który obecnie grozi nawet wybuchem kolejnej wojny
nuklearnej. Religia zatruwa wszystko. Oprócz
groźby, jaką stanowi dla cywilizacji, stała się teraz zagrożeniem
dla przetrwania rodzaju ludzkiego.

Na koniec dochodzimy do Bagdadu. To jedno
z największych centrów nauki i kultury w dziejach. To właśnie tutaj
ocalały niektóre z utraconych dzieł Arystotelesa i innych uczonych
Greków („utraconych” dlatego, że chrześcijańskie władze
część z nich wydały na pastwę płomieni, inne wpisały na indeksy
ksiąg zakazanych, zamknęły szkoły filozofów – w ich murach nie
dostrzegały pożytecznych refleksji na temat moralności niezbędnej
przed wzniesieniem modłów do Chrystusa). Przechowano je, przetłumaczono
i przez Andaluzję przetransponowano na łono nieoświeconego
„chrześcijańskiego” Zachodu. Bagdadzkie biblioteki, poeci
i architekci cieszyli się ogromną sławą. Wiele z ich osiągnięć
i dokonań powstało za panowania muzułmańskich kalifów, którzy
czasami zezwalali na swobodę artystycznej wypowiedzi, choć równie
często ją cenzurowali. Mimo to w Bagdadzie obecne są ślady dawnych
chrześcijan, wyznawców Kościołów chaldejskiego i nestoriańskiego,
poza tym miasto stanowiło jeden z wielu dużych ośrodków żydowskiej
diaspory. Aż do końca lat czterdziestych ubiegłego stulecia mieszkało
tu tyle samo Żydów co w Jerozolimie.

Nie zamierzam przeceniać obalenia Saddama Husajna
w kwietniu 2003 roku. Ograniczę się wyłącznie do stwierdzenia,
że ci, którzy traktowali jego reżim jako „świecki”, mamią
i zwodzą sami siebie. Prawdą jest, że partia Baas została założona
przez człowieka o nazwisku Michel Aflak, mrocznego chrześcijanina
sympatyzującego z faszyzmem. Prawdą jest również, że członkostwo
w tej partii było dostępne dla przedstawicieli wszystkich religii
(chociaż, jak mam wszelkie powody domniemywać, liczba żydowskich
członków była ograniczona). Jednakże przynajmniej od momentu
katastrofalnej w skutkach inwazji na Iran w 1979 roku, która
doprowadziła do wściekłych oskarżeń irańskiej teokracji,
w których obwoływano go „niewiernym”, Saddam Husajn maskował całą
sprawowaną władzę – która opierała się na plemiennej mniejszości,
jaką tworzyli sunnici – pod przykrywką pobożności oraz świętej
wojny – dżihadu. (Syryjski odłam partii Baas, również bazujący na
religijnej grupie wyznaniowej, powiązany z mniejszością Alawitów,
także przez długi czas utrzymywał z hipokryzją dobre stosunki
z irańskimi mułłami). Saddam wypisał na irackiej fladze słowa:
„Allahuh Akhbar” – „Bóg jest wielki”. Sponsorował ogromną
międzynarodową konferencję poświęconą świętym wojownikom oraz
mułłom, utrzymywał też bardzo dobre stosunki z rządem innego
państwa sponsorującego konferencję, mianowicie z dopuszczającym
się ludobójstwa rządem Sudanu. Ufundował największy meczet w całym
regionie i nadał mu nazwę „Matka wszystkich bitew”, ofiarowując
dodatkowo Koran zapisany krwią, jego własną – jak twierdził. Kiedy
zainicjował ludobójczą kampanię skierowaną przeciw (w przeważającej
większości sunnickiemu) narodowi Kurdystanu – kampanię, w której na
szeroko skalę zastosowano broń chemiczną i zamordowano lub przesiedlono
setki tysięcy ludzi – nadał tym działaniom nazwę „Operacja
Anfal”, sięgając po usprawiedliwienie do Koranu
– „Łupy” z sury 8 – dla grabieży i mordowania niewiernych. Kiedy
siły koalicji przekroczyły granice Iraku, armia Saddama nie stawiała
właściwie żadnego oporu, gdzieniegdzie natrafiono natomiast na
zacięty opór oddziałów paramilitarnych sformowanych z cudzoziemskich
ochotników walczących pod sztandarami dżihadu, których nazywano Fedain
Saddam. Do zadań takich paramilitarnych grup należało wykonywanie
wyroków śmierci na każdym, kto publicznie głosił radość z powodu
zachodniej interwencji. Wkrótce też dokonali oni kilku publicznych
powieszeń oraz okaleczeń, filmując je i udostępniając światu zapis
tych makabrycznych scen.

Zachowując obiektywny dystans, wszyscy chyba
się zgodzą, że naród iracki wiele wycierpiał w ciągu minionych
trzydziestu pięciu lat wojen i dyktatury, że reżim Saddama nie mógł
trwać wiecznie jako system bezprawia w ramach prawa międzynarodowego,
i z tego właśnie powodu – bez względu na obiekcje wysuwane wobec formy
dokonania „zmiany reżimu” – całe społeczeństwo zasłużyło na
chwilę oddechu, w trakcie której mógłby nastąpić moment refleksji
nad rekonstrukcją państwa i ogólnonarodowym wyciągnięciem ręki do
zgody. Irakijczykom nie dano jednak nawet minuty na taki oddech.

Każdy zna tego skutki i następstwa. Poplecznicy
al Kaidy, kierowanej przez jordańskiego recydywistę Abu Musabę
al-Zarqawiego, zainicjowali desperacką kampanię mordów i sabotażu. Nie
tylko podrzynają gardła kobietom bez kwefu, świeckim dziennikarzom
i nauczycielom. Nie tylko podkładają bomby w chrześcijańskich
kościołach (szacuje się, że około dwóch procent Irakijczyków to
chrześcijanie) oraz zabijają lub torturują chrześcijan produkujących
i handlujących alkoholem. Nie tylko nakręcili film wideo z masowego
ostrzelania i podcinania gardeł nepalskim gastarbeiterom, którzy
podobno byli wyznawcami hinduizmu, a zatem pozbawieni byli wszelkich
praw. Tego rodzaju potworności można uznać za mniej lub bardziej
rutynowe. Ludzie al Kaidy z największą jednak zaciekłością skierowali
kampanię terroru przeciw swoim muzułmańskim współwyznawcom. Meczety
oraz procesje żałobne przez długi czas represjonowanych szyitów
stały się celem ataków bombowych. Pielgrzymi pokonujący ogromne
odległości, udając się do dopiero od niedawna dostępnych świętych
miejsc w Karbali i Najafie, narażają własne życie. W liście do
swego przywódcy, Osamy bin Ladena, Zarqawi podał dwa główne powody
prowadzonej przez siebie polityki przemocy i terroru. Po pierwsze
i najważniejsze, napisał, szyici byli heretykami, którzy nie podążali
właściwą salafistyczną ścieżką czystości. Po drugie, jeśli wojnę
religijną uda się wzniecić w obrębie społeczności Iraku, plany
prowadzonej przez Zachód „krucjaty” spełzną na niczym. Wiązało
się to z oczywistą nadzieją, że szyici sięgną po te same środki
skierowane w drugą stronę, co z kolei skłoni Arabów wyznania
sunnickiego do gremialnego szukania wsparcia u „protektorów” spod
znaku bin Ladena. Szlachetne i dramatyczne w wymowie apele wielkiego
ajatollaha Sistaniego do społeczności szyickiej o powstrzymanie się
od aktów terroru nie odnoszą jednak pożądanego skutku i oczekiwaną
reakcję szyickiej większości udało się sprowokować. Nie upłynęło
dużo czasu, kiedy szwadrony śmierci sformowane przez szyitów,
nierzadko odzianych w policyjne mundury, przystąpiły do torturowania
i zabijania często przypadkowych członków wyznawców sunnizmu. Nietrudno
dostrzec dyskretne wpływy sąsiadującej „Islamskiej Republiki”
Iranu. Na niektórych obszarach zamieszkałych przez szyitów na
kobiety z twarzami zakrytymi kwefami i na świeckich nauczycieli
znów czyha niebezpieczeństwo. Irak może pochwalić się długą
historią współpracy między różnymi społecznościami, wliczając
w to małżeństwa między członkami odmiennych wyznań. Wystarczyło
jednak zaledwie kilka lat obecnej przesyconej nienawiścią dialektyki,
żeby wytworzyła się atmosfera prześladowań, nieufności, wrogości
i uformowała polityka oparta na interesach poszczególnych odłamów. Po
raz kolejny religia zatruła wszystko.

We wszystkich omówionych przeze mnie wypadkach
zawsze znaleźli się tacy, którzy w imię religijnych dogmatów
sprzeciwiali się i protestowali, oraz tacy, którzy usiłowali stawiać
tamę rosnącej fali fanatyzmu i kultu śmierci. Moje myśli biegną
ku garstce księży, biskupów, rabinów i mułłów, którzy wyżej
stawiają wartości ogólnoludzkie niż interesy własnego wyznania czy
nakazy wiary. Historia dostarcza licznych przykładów takich postaw,
o czym zresztą szerzej opowiem później. Jest to jednak komplement
dla człowieczeństwa, nie dla religii. Opisane dramatyczne wydarzenia
sprawiły, że również i ja, podobnie jak liczni inni ateiści,
głośno protestuję w obronie uciskanych katolików w Irlandii
Północnej, bośniackich muzułmanów stojących w obliczu eksterminacji
przeprowadzonej przez strony bałkańskich chrześcijan czy afgańskich
i irackich szyitów tracących głowy pod mieczem sunnickich wojowników
„świętej wojny”, bądź na odwrót, i w nieskończonej liczbie
innych spraw. Przyjęcie takiej postawy jest elementarnym obowiązkiem
każdego człowieka, którzy darzy siebie szacunkiem. Ogólną zaś
niechęć religijnych hierarchów do zadeklarowania jednoznacznego
potępienia wszelkich aktów terroru, bez względu na to, czy jest
to Watykan w przypadku Chorwacji, czy też religijni przywódcy
Arabii Saudyjskiej lub Iranu w wypadku konkretnych odłamów islamu,
należy zaś osądzić jednoznacznie jako zachowania budzące wstręt
i odrazę. Podobnie zresztą na taką samą ocenę zasługuje gotowość
każdej z „bożych trzód” do odwzajemniania atawistycznych zachowań
w razie najbardziej nawet błahej prowokacji.

Nie, szanowny panie Prager, wcale nie uważam za
roztropną radę, by szukać pomocy tam, gdzie właśnie dobiegają końca
zebrania modlitewne. Omówiliśmy tutaj, jak wspomniałem na początku,
wyłącznie literę „B”. We wszystkich opisanych przypadkach każdy,
kto troska się kwestią bezpieczeństwa bliźnich czy człowieczej
godności, może wyłącznie żywić żarliwą nadzieję na masowe
rozprzestrzenienie demokratycznego i republikańskiego sekularyzmu.

Nie musiałem podróżować do wszystkich tych egzotycznych miejsc po to, by przekonać
się, jak działa trucizna. Na długo przed krytycznym dniem 11 września
2001 roku byłem w stanie wyczuć, że religia zaczyna coraz śmielej
ingerować w sprawy świeckiego społeczeństwa. Kiedy nie pełnię
obowiązków terminującego i amatorskiego korespondenta zagranicznego,
prowadzę żywot raczej spokojny i uporządkowany. Piszę książki
i eseje, uczę moich studentów miłości do literatury angielskiej,
uczestniczę w sympatycznych seminariach poświęconych różnym
rodzajom literatury i biorę udział w przemijających sporach
i dysputach, pojawiających się na forum publicznym lub w środowisku
akademickim. Nawet ta raczej bezpieczna egzystencja stała się celem
gwałtownych ataków, bezpardonowych inwektyw oraz wyzwań. W dniu 14
lutego 1989 roku mój przyjaciel Salman Rushdie nagle dowiedział się
o wydanym na niego wyroku śmierci i dożywocia za zbrodnię, którą było
napisanie beletrystycznej książki. Ujmując rzecz bardziej precyzyjnie,
teokratyczna głowa innego państwa – ajatollah Chomeini z Iranu –
zaoferował publicznie nagrodę, we własnym imieniu, za dokonanie mordu
na pisarzu, który był obywatelem innego państwa. Tym, którzy zgodzą
się na udział w opłacanym sowicie planie zabójczych zamachów,
których celem mieli być również „wszyscy ci, którzy przyczynili
się do publikacji” Szatańskich wersetów,
obiecano nie tylko sowite finansowe apanaże, lecz również darmową
wejściówkę do raju. Trudno wyobrazić sobie większy afront wobec
takiej wartości, jaką jest swoboda wypowiedzi. Ajatollah nie czytał
powieści, być może nawet nie był w stanie jej przeczytać, a mimo to
zakazał jej lektury wszystkim innym. Zdołał też sprowokować burzliwe
demonstracje wśród muzułmanów w Wielkiej Brytanii, jak zresztą
i na całym świecie, w trakcie których przepełniona rozfanatyzowana
tłuszcza paliła egzemplarze książki, wykrzykując przy tym, że
autor również powinien zostać wydany na pastwę płomieni.

Ten epizod – po części budzący grozę,
po części zaś groteskowy – miał rzecz jasna swe korzenie
w świecie materialnym lub inaczej „rzeczywistym”. Ajatollah, który
poświęcił życie setek tysięcy młodych Irańczyków, podejmując
próby przedłużenia wojny, jaką rozpoczął Saddam Husajn, chcąc
tym samym ogłosić zwycięstwo reakcyjnej teologii, musiał nieco
wcześniej pogodzić się z rzeczywistym stanem rzeczy i zaaprobować
wydaną przez Organizację Stanów Zjednoczonych rezolucję o zawieszeniu
broni, choć wcześniej zarzekał się, że prędzej wypije truciznę,
niż złoży podpis pod dokumentem. Potrzebna była mu więc, innymi
słowy, jakaś „sprawa”. Grupa reakcyjnych muzułmanów w Republice
Południowej Afryki, która zasiadała w marionetkowym parlamencie
wspierającym reżim apartheidu, wydała oświadczenie z ostrzeżeniem,
że jeśli Salman Rushdie pojawi się na targach książki, może zostać
zabity. Grupa fundamentalistów w Pakistanie dopuściła się rozlewu
krwi na ulicach. Chomeini musiał wykazać, że nikt nie jest w stanie
go przyćmić.

Tak się składa, że istnieje kilka wypowiedzi,
rzekomo autorstwa samego proroka Mahometa, które trudno jest pogodzić
z nauką islamu. Uczeni biegli w Koranie usiłowali dokonać kwadratury
koła, sugerując, że w tych przypadkach Prorok przypadkowo zapisał
słowa dyktowane mu przez Szatana, nie przez Boga. Ten rozdźwięk –
który nie przyniósłby wstydu najbardziej nawet grzesznej szkole
średniowiecznej chrześcijańskiej apologetyki – dostarczył
pisarzowi znakomitej sposobności do zgłębienia relacji między
świętymi nakazami a literaturą. Myślenie dosłowne nie rozumie jednak
myślenia pełnego ironii i kpiny, które zawsze postrzegane jest jako
źródło zagrożenia, Co więcej, Salman Rushdie wychował się
w wierze islamskiej, rozumiał więc Koran, co w rezultacie oznaczało,
że stał się apostatą. Koran w przypadku „apostazji” nakazywał
karę śmierci. Nikt nie ma prawa zmiany wyznania, a wszystkie państwa
religijne obstawały przy wymierzaniu surowych kar za odstępstwo od
własnej wiary i religii.

Rozmaite