Strona główna » Obyczajowe i romanse » Bonavia

Bonavia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03392-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bonavia

Książka Bonavia serbskiego pisarza Dragana Velikicia (ur. 1953), znanego już w Polsce autora powieści Casus Brema i Lufcik, to wielowątkowa, kunsztownie zbudowana i wyciszona proza o życiowych wyborach, poszukiwaniu dla siebie miejsca w świecie i trudnych relacjach między bliskimi osobami. Opowiadając o losach kilkorga mieszkańców dawnej Jugosławii i dzisiejszej Serbii, autor prowadzi czytelnika do Belgradu, Budapesztu, Wiednia i San Francisco. Nie unika odniesień historycznych i politycznych, ale mówi przede wszystkim o sprawach międzyludzkich: o powstawaniu i rozpadzie związków, o niespodziewanych spotkaniach, mijaniu się i odchodzeniu, o potrzebie uczuć i o bolesnej niemożności ich zaspokojenia.

Bonavia to nazwa starego i wytwornego hotelu w Rijece, który odegrał ważną rolę w rodzinnej i osobistej historii Dragana Velikicia. Bona via, czyli „dobrej drogi”, to też życzenie kierowane do tych, którzy wyruszają na wędrówkę, i do tych, którzy odchodzą.

Polecane książki

„Niektórzy piją tytoń, niektórzy jedzą, inni wciągają do nosa, dziwię się więc, że nikt go jeszcze nie wpycha do ucha. Jeden pali, bo ułatwia to widzenie, drugi, bo rozpuszcza wodę w mózgu, trzeci, bo zwalcza ból zęba, czwarty, bo zatrzymuje śpiew w uchu, piąty, bo ułatwia sen, szósty, bo zaspak...
Wznowiona pierwszy raz po 68 latach książka Michała Maksymiliana Borwicza to niezwykłe świadectwo więźnia Obozu Janowskiego we Lwowie, gdzie według szacunków historyków mogło zginać nawet 200 000 galicyjskich Żydów. Książka Borwicza ma charakter opowiadania historycznego. Podczas lektury nasuwa ...
Persja, obecnie Iran, odgrywała w odległej przeszłości ważną rolę w dziejach Azji Środkowej i Zachodniej, a także w basenie Morza Śródziemnego. Po pokonaniu Syrii i Babilonii, rywalizując przez stulecia z Grecją, Rzymem i Bizancjum, kraj ten zdobył trwałą pozycję w geopolitycznych układach te...
WCIĄGAJĄCA OPOWIEŚĆ O SILE PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI Mia wraca do zdrowia i znów może cieszyć się każdym dniem. Kiedy dowiaduje się, że zawdzięcza to Williamowi, chce się z nim spotkać. Przyjeżdża do Londynu, gdzie widzi Williama z inną kobietą. Rozczarowana dziewczyna wraca do Bostonu i postanawi...
Dlaczego Dante opisuje Piekło jako miejsce rzeczywiste? Do jakiego tajnego stowarzyszenia należał autor Boskiej komedii? Co wiązało Dantego z zakonem Templariuszy i tajnymi islamskimi organizacjami zbrojnymi? Jonathan Black, autor światowego bestsellera The Secret History of the World, odkrywa prawd...
Zbiór wesołych wierszyków służących utrwaleniu prawidłowej wymowy. Poszczególne utwory podzielono na grupy zawierające słowa z głoskami szeregów szumiącego, syczącego i ciszącego oraz wyrazy dźwiękonaśladowcze. Oddzielnie zestawiono wierszyki pomocne w ćwiczeniach przy takich wadach wymowy, jak kapp...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dragan Velikić

Dragan Velikić

Bonavia

Z języka serbskiego przełożyła
Aleksandra Wielemborek

Czytelnik

Warszawa 2016

Sanji

1

Znowu na miejscu zbrodni, pomyślała. Jakież to byłoby piekło, gdyby
myśli były widzialne. Siedzi obok niego. Zadumana i nieobecna.

Taksówka wjechała w stromą ulicę Mikó, w kierunku Baszty. Dopiero co
rozkwitłe korony drzew, wbrew niezwykle ciepłemu kwietniowemu słońcu,
pielęgnowały poranny chłód.

– Tutaj kiedyś mieszkał Sándor Márai. – Przeszyty jej spojrzeniem,
natychmiast pożałował wypowiedzianych słów.

– Dlaczego miałoby to być dla mnie istotne? Sándor Márai? Kto to?

– Pisarz węgierski…

– A ja myślałam, że japoński.

– Ale jesteś dowcipna! Dwa lata temu dałem ci jego dziennik… Nie, to
już będą całe trzy…

– Pamiętam, straszna nuda. Właśnie tak, jak lubisz. Każdego pierwszego
kolejnego miesiąca znajdujesz sobie nowe schronienie. Samemu nic nie
zbudujesz. Cały ty!

– Nie przesadzaj – bronił się machinalnie, wcale nie uważając, że
przesadza.

Taksówka przejechała rampę i skręciła w prawo, a zaraz potem w lewo.
Szpaler zadbanych fasad niskich domów z pelargoniami w oknach. Za oknem
suną restauracje, kawiarnie, sklepy z pamiątkami. Z głębi szerokich bram
wyłaniają się podwórka. Marko siedzi obok kierowcy, pochłania
spojrzeniem każdy detal. Marija wyczuwa podniecenie. Zawsze jest taki,
dokądkolwiek podróżują. Wie też, co Marko wtedy myśli: jak by było
dobrze schować się w marzeniach. Otulić się plątaniną magii i banału.
Trwać w niej, bez początku i bez końca.

Bajkowy widok zaspanej wioski rozmywa się nagle, gdy docierają do placu.
Taksówka zatacza koło i zatrzymują się obok pięknego budynku. Na
przedłużeniu placu Katedralnego, dokładnie na wprost, w białym świetle
rozpościera się bezkresny Peszt.

– Dawne Ministerstwo Finansów – wypowiedział te słowa wprawdzie
półgłosem, ale nie mógł powstrzymać się przed demonstracją wiedzy. Tylko
się uśmiechnęła. Wiedział, że mu wybaczyła. Że zawładnął nią entuzjazm
spowodowany nadejściem długo oczekiwanego momentu. Rozejrzała się po
placu. Rozpoznał na jej twarzy zadowolenie. To była znowu Marija sprzed
sześciu lat – ta, którą poznał w kolejce przed węgierską ambasadą w Belgradzie. Widząc jej spojrzenie, zwrócone ku głębi ulicy po drugiej
stronie placu, z trudem powstrzymał się przed słowami: Tam na końcu jest
kawiarnia Miró. Pamiętasz?

Jak mogłaby nie pamiętać? Spotkali się w parne wrześniowe popołudnie na
placu Vörösmartyego, w kawiarni Gerbeaud. Odprowadziła przyjaciółkę na
lot do Ameryki, wróciła do hotelowego pokoju i zapadła się w fotel. Całe
życie zatrzymało się w ciężkiej guli, która rosła w gardle. Chciała
płakać, ale nie mogła. Duszny, tani apartament w pobliżu dworca Keleti,
na który przyjechała trzy dni wcześniej. On zapamiętał nie tylko nazwę
hotelu, ulicę i numer, ale nawet twarz recepcjonisty, w jakich godzinach
podawane jest śniadanie, małą ławkę w windzie, kolor ręcznika, witryny
pobliskich sklepów i tablicę z rozkładem jazdy na przystanku
tramwajowym. Poinformował ją o tym z uśmiechem zwycięzcy, uśmiechem,
który mówił, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć, że ubezpieczył każdy
krok, ochronił się przed niewiadomym, które czyha na nieprzygotowanych i nieostrożnych. Na ulicy czuje się najpewniej; pomiędzy pętlami tras
tramwajowych, w chwilach wariackich przesiadek i nagłych decyzji, żeby
przejść właśnie tędy i napić się piwa w restauracji, do której ktoś dla
niej zupełnie nieistotny przychodził nie wiadomo kiedy. Co za
niewiarygodny typ! Tak inny od tamtych, z którymi trwoniła młodość bez
żadnych rozlicz§eń, jak to się zwykle dzieje w młodości, a czego on w rzeczywistości nigdy nie doświadczył. I nie w tym tkwi problem, ale w nieskrywanej dumie i zadowoleniu, w prawie nieporównywalnym szczęściu, z jakim pokonywał przestrzeń, która miała być samym życiem. Wyczuła to już
pierwszego dnia, a jednak spędziła z nim tyle lat w nadziei, że ich
związek przetrwa próby, często trudne do wyobrażenia.

Ministerstwo Finansów, powtórzyła w myślach, obserwując, jak on płaci
taksówkarzowi i w pośpiechu wyjmuje rzeczy z bagażnika. Czoło zroszone
potem, jakby ciągle był dokądś spóźniony. Jest przekonana, że on ten
moment też zapamięta. Przypomni jej kiedyś o grubym człowieku w rozchełstanej koszuli. O tak, ta scena już znalazła dla siebie lukę w jutrzejszym dniu. Ciągle to robił, obsesyjnie zajmował się głupstwami,
które stanowią treść natychmiastowego zapominania. Nie tylko o nich
pamiętał, ale troszczył się o nie, podlewał jak rzadkie rośliny. Zaplótł
sieć z farmazonów i banałów, zaplątał się w niej, a ona z czasem stawała
się coraz gęstsza i bardziej nieprzebyta. Ogrodnik niewykorzystanych
możliwości.

W imperialnym, kamiennym holu nie mógł oprzeć się potrzebie zauważenia,
że na szerokiej, owalnej klatce schodowej hotelu Kulturinnov brakuje
czerwonego dywanu.

– Może oddali do czyszczenia? – odpowiedziała Marija.

– Nie wierzę. Nie nosi się dwudziestometrowego rulonu do pralni dywanów.

Zatrzymała się nagle. On też stanął z walizką w jednej i jej torbą w drugiej ręce.

– Marko, czy w tym momencie naprawdę mamy zgadywać, co się stało z dywanem? Nie widzisz tego piękna? – powiedziała i podniosła dłoń w kierunku wysokich, secesyjnych okien, które wyglądały na podwórze
ogrodzone z każdej strony murem. – Czasami poważnie myślę, że ciebie nic
nie potrafi poruszyć.

– Problem, kochanie, polega na tym, że mnie tyle rzeczy porusza, że
jestem już zupełnie wyczerpany tymi silnymi wzruszeniami – próbował
zażartować.

– Poruszają cię wyłącznie głupoty.

Bezsilnie westchnęła i zaczęła wchodzić po schodach w kierunku wejścia
do hotelu na pierwszym piętrze. W długim korytarzu, za kontuarem,
czekały dwie recepcjonistki w strojach służbowych. Pracowały tam od
czasów, kiedy jedno z pięter tego budynku zostało przerobione na hotel,
prawdopodobnie gdzieś na początku lat sześćdziesiątych minionego wieku.
To mogła wywnioskować z wyglądu mebli, ze starannie utrzymywanej
kruchości, konserwowanej systematycznym czyszczeniem. Wypowiedziała tę
uwagę w myślach głosem Marka. I nie była zła, wręcz przeciwnie, zawsze
gdy odkrywała w sobie jakieś zdanie stworzone niby w jego głowie,
ogarniała ją nieoczekiwana błogość. Od czasu do czasu pytała siebie, czy
to oznacza pogodzenie się z istniejącym stanem rzeczy. Rezygnację?
Oczywiście, że nie. Wciąż poruszał każdą strunę jej jestestwa. To
spełnienie, które dzięki niemu czuła, zapewne nazywa się szczęściem –
stan upojenia, w którym kocha się każdy widok, a to, co pojawia się w zasięgu wzroku, promieniuje spokojem i radością, które szerzą się na
wszystkie strony. To prawda, wciąż jakimiś głupstwami psuł momenty, w których należało jedynie milczeć i oddychać. Przechwalał się rzeczami,
które każdy normalny by przemilczał. Z tych bezmyślnych nieporozumień
wyłaniał się Marko, cały z banału, niestabilna konstrukcja potykająca
się w łańcuchach małomiasteczkowych problemów. Po napadach złości i wściekłości zawsze jednak przychodziły fale miłości i wymazywały
wszystkie nieporozumienia i każdą wątpliwość, czy to on jest tą właściwą
osobą. Właściwą osobą? Co by to miało znaczyć? Nonsens. Marko wypełniał
ją po brzegi.

Pracownice w recepcji jednocześnie uśmiechnęły się do gości. Marija
podeszła do okna. Tutaj, na placu, którego nazwy nigdy nie udało jej się
zapamiętać, pocałowali się tamtej gorącej wrześniowej nocy. Wyszli z kawiarni Miró. Szła obok niego, jak w jakimś upojeniu. Ciężar
paskudnego dnia, kiedy to odprowadzała przyjaciółkę na samolot,
samotność i nuda hotelowego pokoju, do którego wróciła, pustka i bezruch, w których znalazła się jej dusza, wszystko nagle zniknęło.

Zaczęło się zupełnie niepozornie, tego samego dnia, od nieoczekiwanego
dzwonka telefonu. Belgradzki numer, nieznany – zastanawia się kilka
chwil, czy powinna odebrać, i w końcu to robi. Strumień słów
wypowiadanych miłym głosem. Powoli z jej świadomości wyłania się obraz
człowieka, który stał za nią w kolejce w ambasadzie Węgier. Tak, tak,
pamięta. Ale skąd ma jej numer? Z formularza, który trzymała w ręku?
Zaśmiała się. Gdzie jest teraz? W Budapeszcie. Nie zna nazwy ulicy, ale
wie, że jest blisko dworca Keleti. Czy napije się z nim kawy? Gdzie on
jest? Też w Budapeszcie. Zastanawia się przez chwilę. Tak, wie, gdzie
jest ulica Váci. Jak? Vörösmarty tér. Nie pamięta nazwy. Spojrzała na
zegarek. Dobrze, o piątej, na placu, koło Gerbeaud. Vörös… jak pan
powiedział? Vörösmarty tér.

W drodze do Gerbeaud, w trakcie krótkiej jazdy taksówką – bo zgodnie z przyzwyczajeniem wzięła taksówkę, nie wnikając w objaśnienia i rady na
temat trasy prowadzącej do celu, którymi zasypał ją na koniec rozmowy –
Marija poczuła podniecenie, jakie wywołuje długo oczekiwane zaproszenie
od kogoś, kto jest bardziej niż bliski. Oczywiście, pojawienie się
człowieka znanego jedynie z kolejki przed ambasadą było zaledwie kołem
ratunkowym rzuconym w wir pewnego okropnego dnia, który należało czym
prędzej oddalić od teraźniejszości, zepchnąć w przepaść zapomnienia.

Dostrzegła go, kiedy tylko wysiadła z taksówki i skierowała się w boczną
uliczkę, prowadzącą, jak powiedział kierowca, do Gerbeaud.

– Wiedziałem, że tutaj pani wysiądzie, dalej wstęp mają tylko piesi –
powiedział, podając jej rękę.

– Ze wszystkich części miasta dojeżdża się do tego miejsca?

– Można też dojść od Dunaju, ale byłem jakoś dziwnie przekonany, że
przyjedzie pani od tej strony. Wiedziałem, że weźmie pani taksówkę.

– Skąd pan wiedział?

– Ignorowała pani moje próby wytłumaczenia, jak dojechać metrem.

– W nieznanym mieście? Proszę mnie nie rozśmieszać. Z trudem odnajduję
się w Belgradzie.

– Ale miasto najlepiej się poznaje, przemierzając je tramwajem,
autobusem, metrem…

– Tłumaczę panu, że nawet Belgradu nie udało mi się dobrze poznać,
chociaż żyję tam od urodzenia. Poza tym Budapesztu nawet nie chcę
poznawać. A przynajmniej nie tym razem.

– Nie miałem na myśli zwiedzania…

O czym my rozmawiamy, pomyślała. Trzeba było zostać w hotelu. Zaraz go
spławię.

Nie tylko jednak go nie spławiła, ale po wypitej w Gerbeaud kawie z trudem doczekała jego propozycji, by pójść na kolację do restauracji
Miró w Budzie. Dyskretnie napomknął, że w pobliżu, po drugiej stronie
ulicy, jest przystanek autobusu numer 16, który zawiezie ich najkrótszą
drogą na główny budapeszteński plac. Wspomniał też nazwę placu. Zaśmiała
się w myślach. Najkrótsza droga? Czy on zwariował? Rzuciła, że
codziennie jeździ szesnastką z Karaburmy1, gdzie mieszka, do
centrum miasta. I od razu, zdziwiona, zastanowiła się nad wypowiedzianym
przez siebie zdaniem. To jej się wcześniej nie zdarzało. Takie tematy
zwyczajnie dla niej nie istniały. Pamiętanie linii transportu
miejskiego, adresów hoteli, zatrzymywanie się co trzeci krok,
wspominanie i udzielanie rad. Co za człowiek! Coś ją jednak w nim
pociąga, to pewne. Z godziny na godzinę czuła coraz większą bliskość z tym mężczyzną, który wygłaszając nieistotne na pozór uwagi, budował
pewien wyższy poziom, odkrywał związki tam, gdzie były niewidoczne dla
przypadkowego obserwatora.

Po drodze do Budy, podczas piętnastominutowej jazdy autobusem numer 16,
Marija dowiaduje się, że jej nowy znajomy, Marko Kapetanović, nie ma w gruncie rzeczy żadnego zawodu. Rozpoczęte studia medyczne, przejście na
filozofię, magisterium na literaturze powszechnej. To mało ważne fakty.
Znacznie ważniejsze jest to, że gdzieś, „dokładnie za tym placem”,
znajduje się punkt naprawy maszyn do pisania. Tak, przez pewien czas
mieszkał w Budapeszcie. To wszystko. Nie mówi dlaczego, kiedy i z kim.
Serwuje za to dziwaczną informację, że jego wujek prowadził punkt
naprawy maszyn do pisania przy ulicy 29 Listopada.

– Przynajmniej dwa razy dziennie mijała pani tamto miejsce, to jest tuż
obok restauracji Bled.

– Słucham?

– Szesnastka przejeżdża tamtędy.

– A tak, rzeczywiście.

– Dokładnie przed tym punktem jest przystanek autobusowy.

– Interesujące. Czy wujek przyjeżdżał do Budapesztu, żeby przyjrzeć się
konkurencji?

– Nie przyjechał ani razu, nie znosił podróży.

W tym momencie ona widzi, jak jego twarz rozciąga się w szerokim
uśmiechu. Wślizguje się w ten uśmiech. Są razem zaledwie od dwóch
godzin, a czuje, jakby minęło już wiele dni.

– Może jeszcze coś o wujku?

– Książki można by o nim pisać. Ciocia z wujkiem mnie wychowali. Matka
umarła przy porodzie. Ojciec wyjechał do Austrii. Nie widywałem go
częściej niż co cztery lata.

W pewnym sensie Marko dorastał w domu dla lalek. Wciąż nosi to w sobie.
Wędrowny teatr. Wspomina, jak jego wujek krzyczał na przedmioty. Kiedy
dokądś się spieszył, a przedmioty go nie słuchały, bo na przykład guzik
na rękawie koszuli nie chciał się zapiąć albo na sznurówkach zrobił się
supeł, on dyskutował, wariował, rzucał tym, co znalazł obok siebie. I wtedy jakiś drugi głos, wbrew niej, mówi, że gdy była mała, to chowała
po kieszeniach wykorzystane bilety do kina.

Marko rzuca jej porozumiewawcze spojrzenie.

– Też to robiłem. Zbierałem nie tylko bilety, ale i każdy papierek,
który wpadł mi w ręce. Dzisiaj także z trudem przychodzi mi pozbywanie
się opakowań. Długo nie jestem w stanie wyrzucić pudełka po butach.

– Dlaczego nie weźmie pan torby? Po co pudełko, z którym tak trudno jest
się panu rozstać?

Znowu gadam głupoty. Jak dotarłam do tego wykładu o opakowaniach?

Autobus powoli zbliżał się do celu ich podróży, pokonując wzniesienia w pobliżu wejścia do Baszty.

– Wysiadamy na następnym, chodźmy do drzwi.

Nalegał, żeby wysiedli przednimi drzwiami – rozpracowanie tej zagadki
zostawiła sobie na następny raz. I od razu uśmiechnęła się do siebie.
Trudno będzie o następny raz.

Na placu koło kościoła gęsty tłum zbiera się wokół chłopca, którego
wyrazu twarzy nie sposób odgadnąć. Przed nim, na chodniku, na skrawku
zielonego materiału leżą trzy pudełka zapałek. Pochylony, ze znawstwem
zamienia je miejscami. Kulka znika pod jednym z pudełek. Obok chłopca
stoją jeszcze dwaj jemu podobni. Zdaje się, że o coś się spierają. Ich
ofiara, Japończyk, niebawem gubi portfel z dziesięcioma tysiącami
forintów. Sytuacja wygląda na łatwą do rozszyfrowania, ale nowa ofiara,
następny turysta, decyduje się przystąpić do gry.

– W Belgradzie to już od lat nie przechodzi – komentuje Marko. – Ale
tutaj kantują. A w Wiedniu jeszcze bardziej.

– Oni też muszą z czegoś żyć – mówi Marija.

– Z oszustwa?

– Gdyby uliczni naciągacze byli jedynymi, którzy oszukują, to żylibyśmy
w raju.

– Nie rozumiem takiego tłumaczenia. Czy wie pani, że w Wiedniu podwoiła
się liczba oszustw, odkąd Rumunia i Bułgaria znalazły się w strefie
Schengen? Naciągacze są wszędzie. A w metrze kryje się cała armia
kieszonkowców.

– Bardzo mi ich żal – mówi Marija, uśmiechając się.

– Pani jest lewaczką?

– Raczej logiczką. Wszystko sprowadza się do zwykłej wymiany kapitału.
Kto komu zagląda do domu? Czy widział pan kiedyś ludzi wyrzuconych z pociągu przez jakiegoś idiotę w mundurze, który ma ochotę na nadużywanie
władzy?

– Mnie to pani mówi? Podróżuję tymi trasami od ponad dziesięciu lat i dobrze wiem, o czym pani myśli.

– Czemu więc tak troszczy się pan o tych żyjących wewnątrz Schengen?
Niech przynajmniej spłacają długi. Grzech się dziedziczy. Nie można go
ot tak wymazać.

– Jakieś zasady muszą istnieć.

– Problem właśnie polega na tym, że istnieją jedynie jakieś zasady.
Skoro istnieją tylko „jakieś zasady”, to nic dziwnego, że mamy
naciągaczy i kieszonkowców, całą menażerię stanowiącą o tej przestrzeni,
którą pan tak dobrze zna. A co pan właściwie robi w tej przestrzeni?

– Piszę książkę o wędrówkach po Europie Wschodniej.

– Jaki to gatunek?

– Praktyczne rady, jak uniknąć nieprzyjemności.

– Żartuje pan?

– Ani trochę.

– Pan naprawdę myśli, że nieprzyjemności można uniknąć? Jakich
nieprzyjemności? Drobnej kradzieży?

– Wiedziała pani, że na węgierskich i ukraińskich drogach urzędują
fałszywi policjanci? W Budapeszcie przed hotelem zatrzymują
obcokrajowców, podają się za kogoś, kim nie są, legitymują ich i…

– Jasne, słyszałam tę historię sto razy. Ale co z tego? Zapobiegnie pan
udawaniu kogoś innego? Nie wierzę.

– Skoro w każdym zagranicznym przewodniku jest lista porad i ostrzeżeń…

– Jak uniknąć osób, które podają się za kogoś innego?

– Co w tym złego?

– Nie złego, ale bezsensownego. I co, zaczął pan od nich, od tych
drobnych oszustów, których działalność jest skutkiem kłamstw na znacznie
wyższym poziomie.

– Wiedziałem, że pani jest lewaczką.

– A jak pan sobie wyobraża stworzenie świata bez nieprzyjemności? Nie
chciałabym żyć w takim uporządkowanym świecie.

– Przesadza pani. Może wrócimy na plac?

– Po co?

– Żeby i pani mogła spróbować zgadnąć, gdzie jest kulka.

– Słuchaj, kolego – powiedziała, zatrzymując się na chwilę, by
sprawdzić, jaką reakcję wywoła przejście na ty. Marko zaśmiał się i złapał ją za rękę. – Dobrze wiem, że ta kulka to oszustwo. Ale wszędzie
dookoła nas są takie kulki. Kiedy pójdziesz do banku, żeby otworzyć
rachunek, kiedy obiecują ci zyski z ubezpieczenia, kiedy idziesz
głosować – cóż to innego, jeśli nie kulki ukryte w rękawie? Nie jestem
przeciwna porządkowi, ale nie znoszę hipokryzji. Wyczyścimy ulice z kieszonkowców, żeby kontynuować zabawę z kulką na wyższym szczeblu. Z powodu kulki ty i ja sterczymy przed ambasadami. Ta cholerna wiza jest
kulką, którą próbujemy złowić.

– Ty byś zlikwidowała kulkę?

– Na początek przestałabym się okłamywać, że ona występuje tylko na
ulicy. Ta kulka jest zaledwie ostatnia w szeregu. Kiedy nie będzie jej w administracji, w międzynarodowych porozumieniach, w polityce wyższego
szczebla, nie będzie jej też na ulicy.

– Wierzę, że masz rację, tyle że trzeba zaczekać na to parę tysięcy lat.
Możemy ten czas spędzić na jedzeniu kolacji.

– Miró – zauważa Marija, zobaczywszy na rogu lokal z szerokim,
zadaszonym ogródkiem. – Wspaniałe miejsce. Rzeczywiście, dobrze znasz to
miasto.

Usiedli przy samym oknie, ale szyba była podniesiona, więc praktycznie
znajdowali się na placu.

– Jak długo zostajesz w Budapeszcie? – pyta Marko.

– Jutro wracam.

– Szkoda. Mógłbym ci pokazać miasto.

– Nie przyjechałam jako turystka. Odprowadzałam przyjaciółkę na poranny
lot do Ameryki.

– Cóż to za przyjaciółka, której trzeba towarzyszyć aż do Budapesztu?

– Chodzi raczej o rodzaj rozstania.

– To znaczy?

– Znaczy… – Broda Marii zadrżała ledwo zauważalnie, dziewczyna czeka
więc moment, żeby odzyskać równowagę. – Znaczy, że to jedna z tych,
którzy odchodzą na zawsze. Oprócz moralnego wsparcia potrzebowała też
pomocy przy walizkach. A i ja może wykorzystałam przy tym okazję, żeby
ruszyć się z państwa-więzienia. A ty? Jak jest z tobą?

– Ja towarzyszę sam sobie.

Marija zaśmiała się.

– Prawidłowo, towarzyszyć sobie.

Zamówili butelkę białego wina i lazanię.

– Opowiedz mi teraz, jak wygląda takie towarzyszenie.

– Musisz sama ze sobą bawić się kulką, dopóki ci się nie znudzi. I zawsze udaje ci się odgadnąć.

– Pytam poważnie.

– Poważnie odpowiadam.

– Dobrze, Marko…

Jego imię, wypowiedziane przez nią nosowym głosem, na chwilę zakołysało
całą scenerią. Uderzenie bliskości. Antyczny chór zapowiada to, co się
wydarzy. Co to może być? Bo opowieść istnieje, niezapisana, ale
istnieje. W niewartych zaufania horoskopach, których jest tak wiele i które tak się różnią. Ale na ten tydzień są jednogłośne: Miłość – w czwartek znajomość, która może przerodzić się w związek.

Pojawia się dopiero pewna zapowiedź. Tego, co jutro, za miesiąc. Za rok.
Do końca świata i czasu. Chwila słodkiego niepokoju przed nieznanym.
Powoli opuszczają się wiszące mosty, otwierają się bramy. Z bocznych
ulic wyłaniają się nieznane fizjonomie, bohaterowie jakiejś przeszłości,
która równie dobrze może być też przeszłością Marka, z osadem z długów i sekretnych inwestycji, z namiętnościami i rozkoszami, obietnicami i zdradami. Potężny rewizor zwany Czasem wszystko to uzna za
nieistniejące, zniweluje i wyretuszuje, wrzuci kulkę pod pudełko
czyjegoś przyszłego, wspólnego życia. A oni, w ogródku restauracji Miró,
wciąż jeszcze kołyszą się jak statki w przystaniach, w zatoce
przyzwyczajeń i względów, na pozycjach jedynie pozornie nieruchomych.
Nocą, nie wiadomo kiedy i dlaczego, dojdzie do nagłego powstania
antycyklonu, temperatura zacznie rosnąć, zapowiadając stabilny i piękny
okres. A wtedy wszystko będzie możliwe, także zmiana przystani.

– Słuchasz mnie? Dokąd odpłynąłeś?

– Towarzyszę sobie – mówi, uśmiechając się.

Marko przygląda się tej miłej twarzy o ledwo widocznych zmarszczkach.
Dopiero teraz zacznie się wypełniać przeszłość, która do dzisiaj była
jedynie białą kartką. Powieki zaczynają ciemnieć, a źrenice mętnieją za
silnymi dioptriami. Niezależnie od tego, jak będzie, pełen jest cichej
radości. Mądrość zmroku. Bez zwątpienia w nowy poranek. Powiedział jej
coś o tym, jak to jest towarzyszyć sobie. Odparła żartem, szybko
przyswajając usłyszaną tymczasem nowinę, że w Austrii Marko ma nie tylko
ojca, ale też pięcioletniego syna. Nie dostał nic w zamian. Pochyleni
nad szachownicą, każde ze swoją taktyką, tutaj, za stołem w Café Miró w Budapeszcie. To dopiero początek wstępu. A może wymyśla to sobie? Na
dzisiejsze popołudnie miał jeszcze przynajmniej dwa scenariusze.
Rozpoczął od najmniej rokującego: że młoda kobieta z kolejki przed
ambasadą Węgier jest akurat w Budapeszcie. Jeśli tak, szansa na to, że
jest sama i że zgodzi się na spotkanie była niewielka. A właśnie to się
zdarzyło. Było dla niego oczywiste, że do spotkania by nie doszło, gdyby
nie tamto bolesne rozstanie. Ale to nieważne. Ona jest teraz tutaj,
raczej nie z ciekawości, lecz z potrzeby wypełnienia pustki, która ją
przepełniła po wylocie przyjaciółki do Ameryki. Z drugiej strony, nie
wolno też umniejszać roli ciekawości. I wrażenia, jakie wywarł, bez
którego nie przyjęłaby propozycji, by z Gerbeaud przenieśli się do Miró.
Obiecujący rym: ze zgiełkliwego Gerbeaud do spokojnego Miró.

Byli w tym czasie wyjęci z codzienności, wiedzieli o tym oboje. Goście w czyimś przedstawieniu, gotowi, by przeczuć bieg zdarzeń, które w innych
okolicznościach mają swój ciężar i sprawiają, by wzięto je pod uwagę.
Jakaś inna pamięć wiedzie ich poprzez grę, która konsekwentnie się
rozwija. Widać już pierwsze pęknięcia na ścianach ich codziennego życia,
linie, drogowskazy prowadzące do nowych figur wyrzeźbionych w ziemi.
Albo może oni tylko wyobrażają sobie, że coś widzą, tak jak wędkarz,
który wpatruje się w wodę, próbując wyczuć położenie ryb w ciemnych
odmętach.

Długie, letnie zmierzchanie spowalnia czas. Uliczna światłość na tle
wciąż jeszcze jasnego nieba wydłuża intermedium rozgrywające się między
dwiema nieznanymi sobie osobami. To ten moment, w którym się czuje, że
cała przebyta droga miała sens, bo w końcu dochodzi do spotkania, które
trudności i problemy codzienności odkłada ad acta – wreszcie pojawia się
ktoś, kto nowym rozdaniem kart może odmienić grę. Przeszłość oddzielona
grubą kreską, długi odpisane. Z ciemności nieistnienia wynurzyła się
bliska dusza, dla której miejsce zawsze pozostawało puste. Obecność
innych nie zmniejszała jej nieobecności. Każde wypowiedziane słowo albo
przemilczana myśl, zostawiające swój ślad w ruchu ręki, uśmiechu,
intonacji, mruganiu oczu, trafia do celu, krzyżówka bardzo szybko się
uzupełnia i nie ma przeszkody mogącej zatrzymać zbliżanie się do siebie
dwóch istnień, które się rozpoznały. Takie relacje nazywa się chemią.
Zapomina się tylko, że podobne spotkania zdarzały się już wcześniej, a wszystkie rozgrzewane były żarem niepowtarzalności. Ten schemat stanowi
kolejną zapowiedź.

Jakaż to konstelacja rysuje się przed nami wczesnym wrześniowym
wieczorem? On, w pozie startowej, dokonuje jeszcze jednej próby, aby
zapewnić swojemu życiu mocną konstrukcję, wyznaczyć kres latom
dryfowania. Ona znajduje się u kresu związku, który rozpada się pod
wpływem tymczasowych rozstań, ale wciąż trwa i utrzymuje się dzięki
dziesięcioletniej grawitacji wspólnego życia. Oto czas, w którym jedno
pomaga drugiemu ukryć przeszłość za zasłoną.

Marynarze przed nowym lądem. Spiskowcy, którzy się w sobie zakochują.
Teraz – obserwowany przez lunetę z odpowiedniego oddalenia, w wyobrażonym uścisku otwartego morza, gdzie wszystkie ewentualności są
równoprawne – ląd rośnie. I niewykluczone, że to nawet nie wyspa, ale
cały kontynent, na którym rozwinie się jeszcze jedna cywilizacja. Każdy
widzi to na swój sposób. Są zaledwie na początku i oddychają pełną
piersią. Przeczucie bez trudu znajduje dla siebie schronienie, w którym
może przybrać każdą postać. Wolna myśl, w końcu niezakotwiczona do dna
poprzedniego życia. Odpływa. Oddala się od przystani. Na początku powoli
i niepewnie, potem szybciej i z większą beztroską, niesiona silnymi
prądami nowego początku. Żywi się zmęczeniem minionego życia,
determinacją, by zmienić współrzędne geograficzne.

Jeszcze jeden rejs mocno uwarunkowany doświadczeniem poprzednich.
Żeglowanie po starych trasach, które dopiero będą modyfikowane. Nie po
to, by ubezpieczyć trwającą już wyprawę, ale by stworzyć dodatek do
przyszłego doświadczenia, kiedy znowu będą sami, z rozpostartymi
żaglami, w wiele obiecującym bezkresie.

Wtedy o tym nie myślą. Bo nie myśli się o tym, gdy na jakiś czas
zapomina się o przeszłości. Istnieje jedynie pragnienie, by zmienić
kierunek. I opary fałszu. Później oczom ukazują się błędy – skały, które
ciężko opłynąć. Czego tam nie ma, ile starych pozycji na nowych mapach!
Coraz dłuższa lista niezapłaconych rachunków. Albumy, w których jest
więcej pustych miejsc niż fotografii. Spalona przeszłość. Popiół,
zdmuchnięty dawno temu, opada na nową scenografię. Ślady trwają.
Recykling to podstawa każdego początku.

I znowu są tutaj, w tym samym miejscu, pięć lat później. Hotel
Kulturinnov. Opuszczone podwórko. Kościelna cisza. Nic się nie zmieniło
od czasu, kiedy świętowali pierwszą rocznicę spotkania.

– Pokój jeszcze nie jest gotowy. Zostawimy rzeczy w recepcji i wrócimy
za godzinę. – Przebudził ją głos Marka.

– Tak się cieszę. Uwielbiam tu być. – Wychyliła się przez okno i popatrzyła na podwórko. – Pewnie za rok kupi to miejsce jakaś gruba
ryba, przestylizuje wszystko za duże pieniądze i jedna noc będzie
kosztować pięćset euro.

– Przespacerujemy się?

– Oczywiście, kochanie. – Złapała go za rękę i pocałowała w policzek. –
Naprawdę się cieszę – powtórzyła. – Może będzie lepiej, jeśli pójdziesz
sam na promocję. Chciałabym odpocząć, żeby wieczorem być w formie. O której jest kolacja?

– O ósmej. Restauracja Apetito. To zaraz obok, na parterze, tyle że
wejście nie jest od placu, ale od bocznej ulicy, po przeciwnej stronie
Hiltona.

– Nie wątpiłam, że o wszystko już rozpytałeś.

– Moglibyśmy teraz kupić bilety na komunikację miejską, te trzydniowe.

– Kupimy jutro, skarbie. Dlaczego od razu tak się wszystkim przejmujesz?

– Jutro jest niedziela, trudno tu o cokolwiek otwartego w niedzielę.

– Weźmiemy taksówkę.

– Nie będziemy chyba jeździć po Budapeszcie taksówką? Musisz wiedzieć,
że tylko firmy City, Buda i Fő wchodzą w grę. Wszystkie inne kradną.
Pytałem tamtego taksówkarza…

– O co go pytałeś?

– Czy coś się zmieniło.

– I co on powiedział?

– Numery są te same, jedynka i sześć dwójek do City, dwójka i sześć
trójek do Budy, a siedem dwójek do Fő.

– Pięknie to zapamiętałeś.

Nie wyczuwając ironii, kontynuował:

– I nigdy nie zatrzymywać ich na ulicy, tylko na telefon.

– Doskonale, już jesteśmy zabezpieczeni. Teraz tylko kupmy te cholerne
bilety i możemy odetchnąć.

– Dlaczego się denerwujesz?

– Jak mam się nie denerwować? Jesteś mistrzem w tworzeniu problemów.
Dlaczego musimy wszystko z góry przemyśleć? Może jutro dostanę gorączki
i będę leżeć trzy dni w pokoju. I po co wtedy bilety? Po co to
zawracanie głowy?

– Dobrze, więcej nie będę.

– Zawsze to mówisz i zawsze jest tak samo.

Gdy wyszli na plac, skierowali się w prawo, w stronę Miró. Kwietniowe
słońce roztapiało chłód i cienie budynków. Była prawie jedenasta.
Przeszli koło miejsca, w którym zaczęła się ich historia.

Jestem pewna, że pamięta nawet nazwę wina, które wtedy piliśmy,
pomyślała Marija. I pewnie pamięta również, na ile opiewał rachunek. A może pamięta też postać kelnera? Jego głowa to istne śmietnisko!

Wyszli na wzniesienie, z którego roztaczał się widok na drugą stronę
Budy, na szerokie zbocze i wysokie wzgórze pokryte kwitnącymi sadami.

– Tam na dole to Krisztinaváros.

– Pokazałeś mi ją już sześć lat temu.

– I nie zapomniałaś?

– Nie. Prawdę mówiąc, nie dlatego, żebym starała się zapamiętać, ale z powodu Kristiny, którą odprowadzałam wtedy na samolot. Nie rozumiem,
dlaczego z nikim się nie kontaktuje, od kiedy z Bostonu przeprowadziła
się do Kalifornii.

– Po prostu odcięła się od dawnego życia, odeszła na zawsze. Mnie się to
nie udało.

– Bo nie chciałeś?

– Niezupełnie. Chciałem, ale nie odszedłem wystarczająco daleko, żeby to
nowe życie mogło zaistnieć.

– Myślę, że to nie ma znaczenia. Tak jakby odejście było konieczne, żeby
postawić kropkę. Ty po prostu płyniesz z prądem życia. Tak samo zresztą
poruszasz się po mieście. Kupujesz trzydniowe bilety i zatrzymujesz się
tam, gdzie ktoś, kiedyś, coś, z kimś… Twoje plany są śmieszne.
Właściwie to ty nawet nie masz żadnego planu na życie. Bilety trzydniowe
to dla ciebie takie alibi, że niby coś planujesz. Może na trzy dni, ale
nie na dłużej. W tym problem. Robisz wszystko nie po to, żeby coś
odkryć, zrozumieć, zmienić, ale po to, by zatrzeć ślady.

– A ty dzisiaj jakoś wyjątkowo nie masz nastroju.

– Nie chodzi o to i dobrze o tym wiesz. Zmęczyłam się. Jesteś jak
studnia na pustyni; studnia, którą codziennie trzeba odkopywać spod
piasku. Jeśli opuszczę jeden dzień, zapchasz się.

– I co wtedy? – Przyciągnął ją, nie zwracając uwagi na przechodniów, jak
zawsze zresztą, i patrzył na nią tak, że wszyscy mogli odgadnąć następny
krok, prowadzący do łóżka.

– Co wtedy? – W jej głosie pojawił się alarmujący ton, co zawsze
wywoływało w nim fale podniecenia. – Wtedy nic.

Pocałowała Marka, prawie nie odklejając ust od jego policzka.

– Chodźmy do hotelu. Pokój już na pewno jest gotowy.

Nie zdążyła jeszcze odsunąć brzucha od niego, a już opłynęła ich, niby
woda rzeczną wyspę, jakaś grupa turystów – emerytów, zbyt zadyszanych,
żeby zwrócili uwagę na ściskającą się na środku chodnika parę.

– Wiesz, jak cię kocham?

– Wiem.

Wrócili do hotelowej recepcji. Marija podeszła do okna i usiadła w fotelu. Za kontuarem była tylko jedna recepcjonistka. Uśmiechała się,
jakby zapowiadała jakieś ważne wydarzenie. Marija nie zwracała uwagi na
rozmowę, którą Marko rozpoczął z tą kobietą, ubraną w granatową
marynarkę i przypominającą konduktorkę. Zauważyła, że oboje na chwilę
przeszli za kontuar. Teraz czuje się jak ryba w wodzie, prowadzi jedną
ze swoich ulubionych rozmów, zgadywała Marija. Ona szczegóły pozna
później: na zakręcie jakiegoś dnia wypłyną głupstwa, zostanie zaskoczona
informacją, która nikomu nie jest potrzebna.

Marko ciągnął walizkę i torbę, a tamta kobieta coś tłumaczyła, wskazując
dłonią w kierunku drzwi wyjściowych. Marija usłyszała, jak
recepcjonistka mówi: „Możecie państwo pojechać windą”. Marko zatrzymał
się, odstawił bagaże i podszedł do Marii.

– Nie zostajemy w tym hotelu. Wydawca zarezerwował nam pokój
naprzeciwko, w Hiltonie.

– Nie rozumiem. Skąd raptem Hilton?

– Zarezerwowali w Hiltonie, a mnie nie dali znać o tej zmianie. Co mogę
teraz zrobić?

– A ty się zgodziłeś i nawet mnie nie zapytałeś?

– Daj spokój, nie rób sceny. Już jest wpół do dwunastej, nie mam czasu.
Za półtorej godziny powinienem być na Targach.

– Nie obchodzi mnie to! Ty nie jesteś normalny! Dlaczego im nie
powiedziałeś, że zostajemy tutaj?

– Wygląda na to, że tutaj nie ma dla nas miejsca na trzy noce.

Marko odwrócił się w stronę recepcjonistki, która stała przy drzwiach,
czekając, aż ruszą.

– Kłamiesz! Od dwóch miesięcy cieszę się na wizytę w tym miejscu, a teraz mamy iść do jakiegoś Hiltona? Naprawdę myślisz, że się na to
zgodzę?

Wstała i poszła za Markiem. Kobieta w uniformie była już koło windy.
Uśmiechnęła się i powiedziała, że na parterze jest przejście do Hiltona.
Metalowe drzwi zamknęły się i winda ruszyła, po to tylko jednak, by
zaraz stanąć.

– Utknęliśmy! – krzyknął Marko w panice. Raz za razem naciskał guziki na
ścianie. – Dlaczego mi to robisz? – powtarzał urywanym głosem.

– Uspokój się. Naciśnij jeszcze raz parter.

– Nie działa!

Otworzył drzwi wewnętrzne i kilka razy mocno uderzył pięścią w szklaną
armaturę zewnętrznych. Kontur recepcjonistki wyłonił się z głębi
korytarza. Coś mówiła po angielsku.

– Co ona mówi? – Twarz Marka była blada. Chłodny pot spływał mu po czole
i policzkach.

– Nie denerwuj się – powiedziała Marija spokojnym głosem. – Zadzwoni po
kogoś, żeby nam pomógł.

Ciemny zarys recepcjonistki zniknął z mętnego ekranu zewnętrznych drzwi.

– To przez ciebie! Widziałaś, żebym kiedykolwiek jechał jedno piętro
windą? Nigdy! I to jeszcze w dół! Kto wie, jak długo będziemy tu
uwięzieni!

– Kochany, jesteśmy uwięzieni od sześciu lat i jakoś nam to nie
przeszkadza!

– Uch, toś wymyśliła.

– Hej, nie panikuj. Przeczekamy jakieś dziesięć minut i ktoś nas
wyciągnie. Coś się dzieje?

Marko wytarł twarz chusteczką.

– Teraz strasznie mi się chce siku.

– To autosugestia. Nie możesz, więc ci się chce.

– Takie tłumaczenie mi nie pomaga.

– Nie myśl o tym, to ci przejdzie.

– To o czym mam myśleć?

– O Hiltonie, o tym, jak nam będzie dobrze w tej klatce.

– Marijo, znowu zaczynasz? Okropnie się na mnie uwzięłaś. Tak jakbym to
ja chciał mieszkać w Hiltonie.

– Nie chodzi o to, czy chciałeś czy nie, ale o to, że nie pomyślałeś,
żeby mnie zapytać. Żeby chociaż jednym zdaniem dać mi znać, że
zaistniała jakaś zmiana. Nie, ty zgarnąłeś rzeczy i w drogę! A ja nie
jestem rzeczą!

– Przepraszam. Nie pomyślałem, po prostu poszedłem w kierunku…

– Kłamiesz! Spodobało ci się, że nas przenieśli do Hiltona.

– Wiesz, że nie.

– Ależ tak!

– Kiedy rozmawiałem z nimi przez telefon, powiedziałem, że zależy mi na
hotelu Kulturinnov.

– Ale kiedy okazuje się, że jednak Hilton, to nie masz nic przeciwko.

– Czy ktoś w końcu się pojawi? Spóźnię się na promocję.

– To ten z góry przesyła ci wiadomość. Nie rozumiesz?

Marko oparł się plecami o drzwi, a wtedy winda nagle ruszyła. Ulga
rozjaśniła mu twarz.

– Rzeczywiście, wysyła mi wiadomość.

Gdy zjechali na parter, Marko zgarnął bagaże i pospiesznym krokiem
wyszedł na ulicę. Zatrzymał się na moment, odwrócił do Marii i uśmiechnął się przepraszająco.

– Wybacz, skarbie. Nie pozwólmy, żeby z powodu tego nieporozumienia
zepsuł nam się wyjazd, na który tyle czekaliśmy.

– Nie dociera do ciebie? W ogóle nie chodzi o żadne nieporozumienie.

Marko spojrzał na zegarek.

– Nie obchodzi mnie, że się spóźnisz! Naprawdę myślisz, że to może ci
tak ujść na sucho? Od sześciu lat żyję z człowiekiem, który myśli tylko
o sobie. Mam dość. Widzę jasno, że nie możemy być razem. To koniec!

Za nimi ktoś uderzył drzwiami windy. Obrócili się. W głębi korytarza
zobaczyli recepcjonistkę.

– Cały czas prosto – krzyknęła i wskazała ręką Hilton.

Marko odmachnął jej, podniósł bagaż i ruszył na drugą stronę ulicy.

– Co jest tej kobiecie? – pyta Marija.

– Po prostu jest uprzejma.

– Tobie naprawdę każdy może sprzedać, co zechce.

Przed Hiltonem do Marka podchodzi chłopak w liberii. Bierze walizki i stawia na wózku.

– Ten też jest uprzejmy – mówi Marija.

– Przestań choć na chwilę – odpowiada Marko półgłosem.

Wchodzą do foyer. W recepcji Marko wypełnia formularz. Chłopiec stoi
dyskretnie za nim, a potem nagle znika.

– Ależ mnie ten cyrk wyprowadza z równowagi – mówi Marija, kiedy jadą
windą na czwarte piętro. – Mam tego wszystkiego dosyć. Ten chłopak, jak
tylko zobaczył numer pokoju, pobiegł do niego z naszymi rzeczami. Nie
rozumiem tego porządku, zostanie bez napiwku. Ale to niemożliwe. Na
pewno mają rozpracowany system.

– Tutaj windy się nie psują.

– O czym my w ogóle rozmawiamy przez cały poranek!

W tym momencie drzwi windy się otwierają. Marija i Marko przechodzą
przez nie i idą w kierunku pokoju.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że każdy nastrój ma swoje wytłumaczenie. Że każdy stan rzeczy ma swoją
pierwotną aurę, to chcę powiedzieć.

Marko zatrzymuje się na skrzyżowaniu dwóch korytarzy, odwraca się i zobaczywszy strzałkę z numerami pokojów, skręca w prawo.

– Jesteśmy po stronie dunajskiej.

– Co to znaczy?

– Okna apartamentu wychodzą na Dunaj.

– Skąd wiesz?

– Z okien z prawej strony korytarza widać Dunaj.

Marija nagle rzuca mu się na plecy i z uśmiechem na twarzy próbuje go
przewrócić.

– Kochanie, jesteś genialny. Nie żartuję. Uwielbiam cię! Co za
orientacja. Nawet w takim labiryncie potrafisz stwierdzić, gdzie
jesteśmy w odniesieniu do zewnętrznego świata! A jeszcze prócz tego
orientujesz się też w relacji przeciwnej, z zewnątrz do wewnątrz, ale
nie czas teraz o tym mówić.

– Jest i on – mówi Marko, widząc, jak boy hotelowy wychodzi z apartamentu w końcu korytarza. Chłopak przesuwa wózek z walizkami i torbami na bok. Uśmiecha się. Marko podaje mu dwustuforintowy banknot.
Marija jest już w pokoju. Podchodzi do okna i próbuje je otworzyć.

– Nie chce się otworzyć. Zawołaj jeszcze tego chłopaka!

– Już poszedł – mówi Marko, zamykając drzwi.

– Nie znoszę klimatyzacji. Poproś go, żeby wyłączył klimatyzację i otworzył okno.

– Ja to zrobię, po co od razu ta panika! – Znajduje pod oknem termostat
i przekręca go maksymalnie w lewo. Potem chwyta za klamkę od okna. Szyba
przesuwa się zaledwie o jakieś dziesięć centymetrów. – Nie da się
szerzej.

– Teraz jesteśmy w akwarium, nie posiadam się ze szczęścia. Przysięgam,
że zanim się uduszę, to cię zabiję.

– Popatrz na to piękno! Całe miasto przed nami. Peszt jak na dłoni.
Dunaj, mosty, ten widok obejmuje wszystko.

– Po coś mnie tu sprowadził? – Z oczami mokrymi od łez bezsilnie opada
na łóżko.

– Nie spędzimy chyba tych trzech dni na narzekaniu?

– Nie, zamiast tego będziemy śpiewać hymny pochwalne na cześć
międzynarodowych korporacji cyrkowych, w podziękowaniu za finansowanie
średnio zamożnych kmiotków. Wstydziłbyś się tego, gdzieś mnie ściągnął!
Nie waż się mnie dotknąć, pędź na tę swoją arcyważną promocję. Nie
zapomnij powiedzieć wydawcy, że jesteśmy oczarowani tym, jak pięknie nas
upchnięto w pokoju z uroczym widokiem. Niczego nam więcej nie potrzeba.
Aha, nie próbuj przypadkiem mnie budzić, gdy wrócisz.

Marko otwiera walizkę, wyjmuje rzeczy i wkłada je do szafy. Marija leży
z głową wciśniętą w poduszkę. Najchętniej rozpłakałaby się w głos, ale
powstrzymuje się; czeka, aż Marko wyjdzie. Przysłuchuje się jego ruchom
i po dźwiękach dokładnie wie, co on właśnie robi. Bez względu na to, jak
bardzo by mu się spieszyło, musi najpierw rozpakować się i dla każdej
rzeczy znaleźć odpowiednie miejsce. Bez tych nowych punktów
orientacyjnych byłby zagubiony. Nie potrafi przeżyć ani jednego dnia,
nie opierając się na przyzwyczajeniach. Dlatego, gdy tylko dociera do
nowego miejsca, ogarnia go panika. Natychmiast musi uporządkować
codzienność, chociaż są w podróży, w którą wybrali się właśnie po to, by
uwolnić się od codziennych obowiązków. Bada okolicę niczym harcerz w poszukiwaniu idealnego miejsca, w którym następnego dnia, kiedy ona
będzie jeszcze spała, wypije pierwszą, poranną kawę. Znajduje sklep,
który pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę albo przynajmniej do
północy. Fakt, że wszystko, czego może potrzebować, jest na wyciągnięcie
ręki, uspokaja go i rozpogadza. Czuje się ubezpieczony od
nieprzyjemności. Nawet wyczerpana bateria w budziku, z którym nigdy się
nie rozstaje, oznacza dla niego zapowiedź końca świata. I dlatego
wszystko jest podporządkowane ustanawianiu tymczasowego trybu życia, tak
jakby nie dotarli do żadnego nowego miejsca, ale taszczyli ze sobą znaną
scenę – trupa wędrownych aktorów, która do krańców wytrzymałości
występuje wciąż w tym samym przedstawieniu.

Dokądkolwiek przyjadą, on potrafi w ciągu jednej godziny wyjść z hotelu
przynajmniej pięć, sześć razy, by obchodzić okolicę, za każdym razem
maszerując o jeden rząd domów dalej. Wraca jak myśliwy z planem, który
nikomu nie jest potrzebny. Powiedziała mu, że nie chce jechać do
Szentendre ani na pasaż Korwina, gdzie w pięćdziesiątym szóstym doszło
do tragicznych starć z rosyjskimi czołgami. Chce odpocząć, cieszyć się
każdą godziną, bez planów i obowiązków. Ale wygląda na to, że z nim to
niemożliwe. Nie został mu wgrany program cieszenia się życiem. Tak jej
się wydawało przez te wszystkie lata. Nie rozumie, że on takiego siebie
oswoił. Inaczej nie potrafi i nie może. I właściwie cieszy się tym
wszystkim. Serwis podróżniczy, pierwsza pomoc, wszystkie usługi na
wyciągnięcie ręki. Jak gdyby nigdzie nie wyjechał. A może ona się myli?

Teraz on ma problem, musi iść na Targi, a jeszcze nie poznał okolicy.
Jak wejdzie w nowy dzień bez rekwizytów przyzwyczajeń? Do kolacji jednak
ma wystarczająco dużo czasu, żeby pospacerować ulicami Budy i skorygować
stare mapy. Żeby wrócić i krążyć po pokoju. Żeby powiększyć kolekcję
najkrótszych tras prowadzących do jego ulubionych bezsensownych miejsc.

Gdyby myśli można było zobaczyć, jej oczom ukazałyby się wtedy
niepowiązane kadry, jak na taśmie filmowej, eksplozje podniecenia. I nie
byłaby zazdrosna, bo nigdzie nie ma takiej twarzy, która skrywałaby się
w tajnych zakamarkach jego fantazji; nigdzie, do końca opowieści. Byłaby
za to przestraszona procesjami kobiet w głowie Marka, bezwstydnymi
scenami albo samymi zapowiedziami spotkań. A wszystko w ruchu i bez
jakiegokolwiek porządku w tym prowizorycznym życiu. Bo porządek jest w szufladach i w szafkach, w poznawaniu skrótów i objazdów, tam, gdzie w dziennym świetle widać oficjalną wersję. A tutaj, w mroku
podświadomości, zderzają się resztki, pokłosie możliwych scenariuszy,
wyblakłe strzępki zapomnianych związków. Taki świat w budowie, bez
żadnej nadziei, że kiedykolwiek konstrukcja dojdzie do dachu.

Marko jest w łazience. Kosmetyki poukładał na górnej półce szerokiej
szafki. Dolna jest pusta, wielkodusznie zostawiona dla Marii. Popatrzył
na siebie w lustrze, całkiem zadowolony z tego, co zobaczył. Psiknął
perfumami na szyję. Spojrzał na zegarek. Czas na niego. Za kilka minut
będzie się spokojnie przemieszczał taksówką po ulicach Budapesztu.
Piątek po południu. Będzie zaglądał przez okna do mieszkań na parterze.
Od tej myśli dzieli go zaledwie krok do tamtego parnego, wrześniowego
popołudnia, kiedy kolejność wariantów przyczyniła się do tego, co jest
teraz. Gdyby zrobił wtedy coś innego, gdzie byłby dzisiaj? I z kim?
Jedynie przypadek doprowadził go do tego miejsca. Długo się zastanawiał,
od którego z trzech planów powinien zacząć i zdecydował się na ten
najmniej pewny. A mógł zrobić odwrotnie. Chciał najpierw wykreślić
najryzykowniejszy wariant, by ograniczyć dalszy wybór. Cały tydzień
minął mu pod znakiem tej kobiety z kolejki po wizę przed ambasadą
Węgier. Dobrze pamiętał daty. Tydzień zbliżał się do końca i dlatego
zaczął od niej. Gdyby nie odebrała albo nie zgodziła się na spotkanie
lub gdyby w ogóle nie było jej w Budapeszcie, wykręciłby następny numer
– do Natašy. Psiknął perfumami drugi raz. Cofnął się o krok i rzucił
okiem na przedpokój. W ogromnym lustrze widzi odbicie nieruchomej
sylwetki Marii. Leżała z twarzą wtuloną w poduszkę. Może już zasnęła?
Automatycznie zaczął zmieniać porządek kosmetyków na swojej półce, ale w tej samej chwili otrząsnął się z tego nieprawowiernego działania. Kiedy
Marija wstanie, rozzłości się jeszcze bardziej na widok tego śladu
porządku, za którym kryją się szkielety w szafach. Przełożył kosmetyki
na półkę obok umywalki. Trzeba zostawić po sobie spontaniczny bałagan.

Przysłuchiwała się hałasom dobiegającym z łazienki. Czy on w końcu
wyjdzie? Co mi zostało? Kilka dziesiątków lat. W najlepszym wypadku
tyle, ile już za mną. A potem koniec, wszystko jedno, czy będzie ich w sumie siedem, czy osiem. To było życie. Miałaś swoją przystań. Swoją
przestrzeń. Nikt przed tobą nie przeszedł tej drogi. Nikt oprócz ciebie
tego nie zrobi. W tej przystani powinnaś poczuć wszystko, co mogło się
wydarzyć, zbadać zmysłami inne ciała. Zanim na skórze pojawią się
pierwsze znamiona starości. Tyle rozmaitych terytoriów. A niebo takie
samo. Zamiast błękitu i bezchmurnej przestrzeni wciąż pojawiają się
ciemne obłoki. Wszystko jedno, czy z zachodu, czy ze wschodu. W niewoli
błędnej geografii. Co mnie łączy z tymi, których twarze zajmują pierwsze
strony gazet? To nie moja bajka. I nie jestem jedyna, która chce tylko,
by zostawiono ją w spokoju. Ale oni nie rezygnują, nie wypuszczają
nikogo z kręgu, zachmurzeni sieją postrach wszędzie, gdzie się pojawią,
na placach czy ekranach telewizorów. Co to za ludzie, z którymi nie
łączy mnie nic poza paszportem? Pół życia straciła, zanim zrozumiała, że
w ogóle do nich nie należy. Ich przeszłość jest jej przyszłością. Mało
już zostało do przeżycia. Trzeba było wyjechać jak Kristina, sześć lat
temu, kiedy zabili tego, który był inny, który budził nadzieję, że można
inaczej. Przewraca się na brzuch. Kryje głowę pod lnianą narzutą.
Przyjemne odrętwienie na granicy snu. Zaledwie jeden ruch – ściska
poduszkę ręką. Znowu jest na początku. Przyjemnie jeszcze raz przejść tę
drogę. Jeszcze raz? Wilgotnymi podeszwami po ciepłych murach. Zapach
kamieni w dubrownickich zabytkach. Słony smak jego skóry przypomina mi
dawną mnie. Z łazienki dobiega szum wody. Fale leniwie uderzają o banjski2 żwir. Brzęk kosmetyków… To on je ustawia jedne obok
drugich. O czym wtedy myśli? Za ścianką działową, zaledwie metr czy dwa
od łóżka, na którym ona leży w adriatyckim słońcu, z na wpół
przymkniętymi oczami.

Karaburma – oddalona od centrum dzielnica Belgradu. (Wszystkie przypisy
w książce pochodzą od tłumaczki). [wróć]

Banje – słynna nadadriatycka plaża w Dubrowniku w Chorwacji. [wróć]

2

Kiedy Kristina zmieniła sześć godzin różnicy czasu wobec Belgradu, w którym urodziła się i dorastała, na dziewięć, przeprowadzając się po
czterech latach ze wschodniego wybrzeża na zachodnie, przestała zadawać
sobie pytanie, co oni tam teraz robią. Pytanie, które w chwilach
depresji burzyło egzystencję budowaną po opuszczeniu ojczyzny. Nigdy się
sobie nie przyznała, że w codziennej korespondencji z Mariją wciąż
pytała, jaki w ogóle sens ma rozpoczynanie nowego życia. Tak jakby
Marija była jej drugim ja, które na potrzeby eksperymentu zostaje w Belgradzie i którego życie Kristina kontroluje, w ten sposób oceniając
podjętą przez siebie decyzję.

Z perspektywy zachodniego wybrzeża nie tylko oddaliła się przestrzeń, w której przeżyła czterdzieści minionych lat swojego życia, ale też
przestrzeń ta została wymazana z codzienności, odsunięta na dno pamięci,
gdzie otrzymała podobny status do ukochanej lektury. Belgrad zamienił
się w książkę. W tej powieści występowały postaci niegdyś jej bliskie,
groby jej rodziców, miłości i rozczarowania, cały świat ukrył się między
okładkami, które zamknęły się na zawsze. Kristina występowała teraz w nowej książce, która rozpoczęła się na zachodnim wybrzeżu. Punkt, w którym od dwóch lat przebywała, stał się środkiem. Według niego
określała teraz umiejscowienie w przestrzeni. I w czasie. Cała geografia
zaczęła przemieszczać się razem z tym punktem – wszystko jedno, czy ona,
Kristina, za chwilę wywędruje na Tasmanię, Saharę czy do Belgradu. Przed
zaśnięciem już nie wyobrażała sobie późnego popołudnia w Belgradzie i nie spacerowała po ulicach zapamiętanych z młodzieńczych lat. Zaczęła
zapominać imiona. Rozmywały się adresy. Skończyła się codzienna
korespondencja z Mariją. Wysyłały do siebie maile raz w tygodniu, by
potem poprzestać na wiadomościach comiesięcznych, które sprowadzały się
do opowieści Marii i komentarzy Kristiny. Spotkania pacjenta z terapeutą.

Kristina ma jednak coraz mniejszą ochotę na piłowanie tych samych
tematów. Bezsensowna męka na tartaku. Wystarczy, że myśli sięgną do
wnętrza, już tnie je na kawałki, rozdrabnia, układa drwa i dusi się od
pyłu. To już nie są jej myśli, bo ona sama nie jest już taka jak przed
trzema, czterema, pięcioma laty. Czytać listy od Marii to tak, jakby za
każdym razem zaglądać do książki o Belgradzie, przypominać sobie o tamtym byłym życiu, które jeszcze pulsuje i grozi, że wróci i że
ponownie wgra się niby program komputerowy wymazany w momencie, gdy
weszła do samolotu Lufthansy relacji Frankfurt – Nowy Jork.

Ze zdziwieniem zauważa, że każda przestrzeń ma swoje własne myśli,
uruchamiane spojrzeniem na przedmioty ulokowane na standardowych
pozycjach, niebezpieczne w swoim milczeniu. Boi się braku zmian w relacjach między przedmiotami. Zniewolona konfiguracją mieszkania,
klatką schodową, fasadami domów po przeciwnej stronie ulicy,
wgłębieniami w chodniku. Ludzie. Zawsze te same twarze, które
przypominają spadek po poprzednim dniu, obietnice i obowiązki, życzenia
związane kolejnością poznanych zdań. Wyłaniają się wyrazy, których nie
chce wymawiać, ale one, nawet niewypowiedziane, są tutaj, wbrew jej
woli, nie pozwalają jej odejść, skręcić w boczną uliczkę, zbadać jakiś
senny pasaż, odkryć nieznany plac, wejść w inne życie.