Strona główna » Obyczajowe i romanse » Być jak Audrey Hepburn. Czasami mała czarna może zmienić wszystko

Być jak Audrey Hepburn. Czasami mała czarna może zmienić wszystko

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-51-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Być jak Audrey Hepburn. Czasami mała czarna może zmienić wszystko

Opowieść o tym, jak jedna mała czarna może całkowicie zmienić życie młodej dziewczyny…

19-letnia Lisbeth ucieka od monotonii życia codziennego, oglądając filmy z Audrey Hepburn w roli głównej. Na co dzień pracuje w miejscowym barze jako kelnerka, jednak to zajęcie nie daje dziewczynie żadnych perspektyw na dalszy rozwój.

Pewnego dnia otrzymuje rewelacyjną wiadomość od swojej przyjaciółki Jess – stażystki w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Okazuje się, że na najważniejszym wydarzeniu modowym Met Gala, odbywającym się przy udziale nowojorskich celebrytów i rekinów biznesu z Wall Street, zostanie wystawiona pierwotna wersja legendarnej sukienki od Givenchy'ego, którą miała na sobie Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffany’ego. Lisbeth, długo się nie zastanawiając, wyrusza w podróż do Wielkiego Jabłka.

Już na miejscu, w tajemnicy przed wszystkimi, a także dzięki pomocy Jess, Lisbeth przymierza słynną suknię. Dodatkowy makijaż i fryzura à la Audrey Hepburn sprawiają, że część osób bierze bohaterkę za elegancką i prominentną celebrytkę.

Wkrótce, dzięki sukienkom vintage swojej babci oraz modowej smykałce Jess, Lisbeth odnosi niebywały sukces w elitarnej socjecie Manhattanu, skupiając na sobie uwagę księżniczki popu Tabithy Eden oraz wpływowego ZK Northcotta, następcy potentata gazowego. Jednak w niedługim czasie Lisbeth przekonuje się, że jej nowe życie – pełne zaskakujących zwrotów akcji – wcale nie jest usłane różami, zaś ludzie, którzy przebywają w jej otoczeniu, mają wobec niej podejrzane zamiary. Młoda kobieta będzie musiała się zastanowić, co tak naprawdę liczy się w życiu: znajomość z reprezentantami nowojorskiej elity czy może relacje z tymi osobami, które znają prawdziwą Lisbeth.

Nowojorski blichtr, ciemne sekrety socjety Manhattanu oraz powiew wielkiego świata glamour…

Idealna powieść dla fanek Audrey Hepburn oraz dla każdej kobiety, która pragnie choć na chwilę wyrwać się z codziennej, przytłaczającej rzeczywistości!

To książka dla każdej kobiety, która wierzy w magiczną moc doskonałej sukni. Kriegman stworzył pełną uroku baśniową opowieść, która została napisana tak sprawnie, że każda kobieta ją czytająca bez trudu wczuje się w przeżycia młodej Lisbeth. Być jak Audrey Hepburn z pewnością zyska uznanie szerokiej publiczności – Julie Cross, bestsellerowa autorka Burzy

Mitchell Kriegman – autor powieści oraz krótkich form prozatorskich. Jego opowiadania ukazały się między innymi w „The New Yorker”, „Glamour” czy w „Harper’s Bazaar”. Zajmuje się również pisaniem scenariuszy oraz tworzeniem filmów.

Polecane książki

To był najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Co więc sprawiło, że skoczyła? W noc swojego ślubu Evie Bradley rzuca się z urwiska. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Czy zabrało je morze? Wśród wielu pytań zadawanych w związku z tą tajemniczą śmiercią jedno powtarzane jest przez wszystkich: DLACZEGO? M...
Anglia, 1817 rok Russellowi Chancellorowi ciąży rola dziedzica rodowego majątku i tytułu. Ojciec ma pretensję, że Russell prowadzi beztroski żywot, a jednocześnie narzuca mu swoją wolę i ogranicza jego samodzielność. Niespodziewanie Russell spotyka Mary Wardour, młodzieńczą miłość. Okazuje się, że m...
Jeden z najlepszych i zarazem najbardziej kontrowersyjnych piłkarzy w historii polskiego futbolu przerywa milczenie. Kochany i nienawidzony, uwielbiany i wyszydzany, u szczytu kariery z łatwością mógł rywalizować z czołowymi zawodnikami na świecie. Kiedyś najdroższy piłkarz polskiej ligi, d...
Z domu do pracy, z pracy do domu. Dodajmy, do domu, w którym czeka tylko kot i obiad z mrożonki. Oto kwintesencja życia Martyny. Czy spotkanie Adama, pierwszej miłości z licealnych czasów, będzie tylko drobną odskocznią od nudnej codzienności, czy okaże się prawdziwą rewolucją?Jeśli lubisz nad książ...
Album „Tańczący z gwiazdami”, to tom I nowego albumu z serii projekcji malarsko-poetyckich Katarzyny Gołąbek – White, stworzony we współpracy z malarzami surrealistycznymi, prezentującymi kierunek zwany – realizmem magicznym. Tym razem album stanowi bardzo interesujące połączenie malarstwa Mariu...
Bajka o wspólnym życiu zwierząt w opuszczonym domu, w którym kot pełni rolę gospodarza. Pouczająca, a zarazem zabawna opowieść o tym, że nie warto się na kogoś obrażać....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mitchell Kriegman

OkładkaKarta tytułowa

Książkę dedykuję

Veronice Geng

Nadal chcę być sobą,

kiedy pewnego pięknego poranka

obudzę się i zjem śniadanie u Tiffany’ego.

HOLLY GOLIGHTLY

Rozdział 1

1 Wszystko zaczęło się od małej czarnej sukienki.

Tak, mam na myśli tę małą czarną – niesamowicie wspaniałą, klasyczną i perfekcyjną sukienkę, którą Audrey Hepburn olśniewała w pierwszej scenie Śniadania u Tiffany’ego.

Przede mną leżała właśnie ta sukienka, z której były utkane moje marzenia.

– Pozwól mi ją przymierzyć, proszę, proszę, proszę – błagałam Jess.

– Nie ma mowy – powiedziała. – Wyleją mnie.

Jess była asystentką w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, znanym jako Met, w dziale zajmującym się specjalnymi projektami.

Co prawda, była to praca zwykłego gońca, ale stanowiła punkt zaczepienia w muzeum, a ona, podobnie jak ja, miała dopiero dziewiętnaście lat. To była tylko jedna z jej posad. W dzień Jess chodziła do szkoły mody, wieczorami pracowała w Met, a w weekendy kelnerowała ze mną w „Dziurze”.

Planowała zaprojektować swoją pierwszą kolekcję ubrań, zanim skończy dwadzieścia pięć lat. Od zawsze wiedziała, co chce robić – wystarczy wspomnieć choćby jej coming out w dziesiątej klasie, którego nigdy nie żałowała. Biorąc pod uwagę to, że świetnie radziła sobie z tkaninami, nożyczkami i maszyną do szycia, oraz fakt, że była najbardziej odpowiedzialną i zdeterminowaną osobą na ziemi, a przynajmniej tam, gdzie mieszkałyśmy, w South End Montclair w New Jersey, nigdy nie wątpiłam, że zrealizuje swój cel.

– Nie wywalą cię – zapewniałam ją błagalnym tonem i zrobiłam najsmutniejszą, najbardziej żałosną minę, która mówiła: „Proszę, pozwól mi przymierzyć najwspanialszą sukienką, jaka istnieje”. – Nie ma tu nikogo poza tobą i mną. Chociaż w taki sposób możesz mi wynagrodzić to, że ściągnęłaś mnie tu w letni piątkowy wieczór do pomocy w sortowaniu jakichś skorup ze starożytnego Nilu, podczas gdy piętro niżej imprezują księżniczki i dziedzice z Park Avenue. – Słyszałyśmy odgłosy imprezy dochodzące z głównej galerii: strzelające korki i stukot kieliszków z szampanem, szmery rozmów o niczym wypowiadanych z nadętym manhattańskim akcentem przez przedstawicieli przemądrzałej klasy bogaczy na kolejnej gali pełnej przepychu.

Oprócz mojej babci, którą nazywałam Bunią, Jess była jedyną osobą, która wiedziała, jak dużo znaczyła dla mnie ta sukienka. Śniadanie u Tiffany’ego było nie tylko moim ulubionym filmem – to był mój narkotyk, moja mantra, moje uzależnienie, jedyna rzecz, która pozwalała mi przetrwać to, co się działo w domu.

O ile nie mieszkacie w jaskini, musieliście widzieć ten film. Nie znam nic bardziej idealnego, co istniałoby na ekranie. Te perły! Ten diadem! Ta sukienka! Co ja bym dała za jeden dzień w świecie, w którym noszenie diademu byłoby zupełnie normalne, bez porównań z wicemiss Hackensack.

Pomyśleć, że ta szczupła dziewczyna, która przyszła znikąd, mogła zostać częścią społeczności pisarzy, fotografów, milionerów i gangsterów, którzy tracili dla niej głowę.

Nowy Jork w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku był fajniejszy i bardziej fascynujący niż dzisiaj, pełny możliwości. Oczywiście wszyscy faceci, których znała Holly, okazywali się draniami. Albo superdraniami. Holly miała rację. Jest tak dużo superdrani.

– Proszę – jęczałam. – Dobrze wiesz, jak kocham ten film.

– Taaa, wiem – odrzekła stanowczo – dlatego pozwalam ci zobaczyć tę sukienkę.

Delikatnie podniosłam małą czarną z archiwalnego opakowania i uniosłam ją w górę. Wiedziałam, że Audrey Hepburn i ja miałyśmy prawie identyczne wymiary: osiemdziesiąt sześć w biuście, pięćdziesiąt w talii, osiemdziesiąt osiem w biodrach, jednak ona zawsze wyglądała elegancko i dziewczęco, podczas gdy ja byłam bardziej… chuderlawa i chłopięca. Miałam mniejsze cycki – jeśli wstrzymałam oddech i myślałam o Katy Perry.

Czarna satyna była sztywniejsza, niż się spodziewałam. Sukienka miała po lewej stronie rozcięcie do biodra i towarzyszyły jej sięgające za łokcie rękawiczki, włożone do plastikowej torebki, przypiętej do satynowego, watowanego wieszaka w pudełku.

Nie do wiary.

To była ta tajemnicza sukienka, której nikt nigdy nie widział ani nie dotykał, choć wszyscy przysięgali, że istnieje szyty ręcznie oryginał Givenchy’ego. Zastanawiałam się, czy delikatny zapach tkaniny pochodził od środków konserwujących, miałam jednak cichą nadzieję, że to pozostałość po perfumach Audrey Hepburn.

– Ale z ciebie męczybuła – szepnęła Jess. – Bądź superostrożna. Ta sukienka jest warta z milion dolarów.

– Właściwie dziewięćset dwadzieścia trzy tysiące sto osiemdziesiąt siedem dolarów. Najwyższa cena, jaką kreacja z filmu kiedykolwiek osiągnęła na aukcji. A ta mogłaby kosztować jeszcze więcej. – Westchnęłam i przyłożyłam moją sukienkę marzeń do ciała.

Jess wzięła głęboki wdech i popatrzyła mi w oczy.

– Dobra, przymierz ją. Ale tylko na minutę.

Rozdział 2

2 W tamtej chwili, gdy gładziłam grubą satynę słynnej czarnej sukni Audrey, nie uwierzyłabym, gdyby ktoś powiedział mi, że moje życie zmieni się na milion niewyobrażalnych sposobów. Nie dlatego, że nie wierzyłam w magię sukni Audrey i w ogóle w żadną magię. Wprost przeciwnie – wierzyłam w nią rozpaczliwie.

W zasadzie cały czas widziałam otaczającą mnie magię – w życiu sławnych ludzi, które namiętnie śledziłam w filmach, kolorowych magazynach i na portalach plotkarskich. Ale ta magia była tylko dla nich, nie dla mnie. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak mogłaby mnie odnaleźć na szarych przedmieściach Jersey, gdzie mieszkałam całe życie.

Pięć godzin przed tym, zanim dotknęłam wspaniałej sukni Audrey od Givenchy’ego, byłam na poziomie zero mojego całkowicie pozbawionego magii życia: w brudnej, taniej restauracji Finer Diner na South Endzie, adekwatnie nazywanej „Dziurą”, gdzie pracowałam jako kelnerka. Miałam na sobie „eau de fastfoodowy grill”, zapach barowego smrodku i potu, atrybut każdej kelnerki z podrzędnej knajpy, razem z zatłuszczonym różowym fartuszkiem. Właśnie upuściłam dwa kubki kawy i talerz smażonych pikli. Zmiana zombie w restauracji wystarczała, żeby kogoś dobić, a ja właśnie skończyłam podwójną zmianę. Nie, żebym miała cokolwiek lepszego do roboty.

Kiedy jechałam do domu 21S, jedną z najlepszych dróg stanowych w New Jersey, miałam wrażenie, że zaraz zapadnę w śpiączkę. Skręciłam w zjazd na Czwartą Aleję, z trudem utrzymując powieki w górze, i pojechałam wzdłuż Bloomfield Avenue w kierunku mojego domu, dziękując w duchu, że podjazd był pusty.

– Hej, siostrzyczko, wyglądasz beznadziejnie – powitał mnie Ryan, kiedy wchodziłam przez drzwi frontowe. Jak na trzynastolatka miał już całkiem niewyparzoną gębę. Ale czego tu się spodziewać, biorąc pod uwagę sposób, w jaki mówiła mama. Posłał mi krzywy uśmieszek i potrząsnął swoją ohydną fryzurą zaplecioną w warkoczyk. Ryan jak zwykle grał w World of Warcrack, jak mówiła mama. W tej najbardziej uzależniającej grze, jaka kiedykolwiek powstała, dzieciaki bez życia towarzyskiego nosiły imiona typu Worgen i zawsze najszybciej rozwalały poziomy.

– Wielkie dzięki, Ry. Gdzie mama? – zapytałam.

– Pojechała z Courtney odebrać jej samochód. Odholowali go.

– Znowu? Jak dawno temu wyjechały? – Rozważałam opcję ucieczki i przechowania się u Jess.

Odpowiedział mi trzask zamykanych drzwi samochodowych i skrzypienie drzwi z siatką na owady – było już za późno.

– Gówno wiesz! – krzyczała mama, wtaczając się przez drzwi. – Nie możesz przejść przez życie bez żadnego planu. – Zapaliła papierosa i ruszyła do kuchni. Miała na sobie swój odwieczny kitel ze szpitala.

– Ja mam plan! Tyle że to nie jest twój plan! – wrzeszczała Courtney, podążając kilka kroków za nią w swoich futrzanych butach i poszarpanych, ultrakrótkich szortach. Jej bluzeczka na ramiączkach miała tak głęboki dekolt, że piersi wydawały się gotowe wyskoczyć w każdej chwili.

Ryan popatrzył na mnie szklistym wzrokiem i wrócił do zarzynania magów i wilkołaków.

Grobowe spojrzenie Courtney dało mi do zrozumienia, że powinnam jak najszybciej się wycofać, jeśli nie chciałam skończyć jako padlina. Zresztą ostatnią rzeczą, jakiej bym chciała, było znalezienie się w epicentrum wybuchu. W takiej sytuacji mama albo Courtney mogłyby próbować mnie w to wciągnąć, zrobiłam więc odwrót do mojego pokoju.

– A ty gdzie się wybierasz? – zawołała mama. Zastygłam. Od nadmiaru alkoholu i papierosów jej głos brzmiał tak, jakby właśnie wypiła głębszego na raz.

– Dopiero skończyłam pracę i cuchnę bekonem – powiedziałam najdelikatniej, jak potrafiłam. – Muszę wziąć prysznic. – Mama odwróciła się do szafki, chwyciła kubek na kawę i ruszyła do lodówki po kostki lodu. Wymknęłam się chyłkiem.

Ściany w naszym domu były tak cieniutkie, że nawet w mojej sypialni słyszałam trzaskanie butów Courtney na kuchennym linoleum i grzechot kostek lodu, które mama wrzucała do kubka Gordons’a.

Nie trzeba było wiele, żeby mama naskoczyła na Court. Kawałki obciętych paznokci na podłodze w łazience? Obściskiwanie się o drugiej trzydzieści w nocy na podjeździe? Fakt, że moja starsza siostra wyleciała z college’u dlatego, że nie chodziła na zajęcia? Albo kolejny zły dzień w szpitalu – wszystko to mogło wywołać piekielną kłótnię. W każdym razie wiedziałam, jak to się skończy. Tak samo jak zawsze.

Mama mogłaby się cieszyć z tego, że Courtney nie prowadziła pod wpływem alkoholu. Jednak to, że nawalona zostawiła samochód na poboczu już drugi raz w tym miesiącu, raczej nie pomagało. Trzysta dolarów za odholowanie musiało boleć.

– Plan to coś z przyszłością. Odpowiedzialność. Nie nachlanie się, palenie trawki z twoimi kretyńskimi przyjaciółmi i zostawianie auta na poboczu – wyrzucała z siebie mama. – Nie mogę ratować ci tyłka przez całe twoje pieprzone życie.

– Nikt cię o to nie prosi! – wrzasnęła Courtney.

Mama myliła się co do mojej siostry. Ona miała plan. Jej celem było uwolnienie świata od całego alkoholu drink po drinku w rozległym zagłębiu życia klubowego Jersey City. Marzyła przy tym, że zakwalifikuje się do kolejnej edycji Idola alboX-Factora. Courtney wierzyła, że powinna dostać własny reality show – hej, przecież wszyscy marzą o tym samym, prawda? Raz nawet zmyśliła całą historię rodziny i na poważnie próbowała się wkręcić do Kobiet mafii. Tyle że nie ma aż tylu reality show, żeby każdy z nas, zwykłych ludzi, stał się sławny.

Czasem wydawało się, że Courtney stara się prześcignąć mamę. Wiem od Buni, mojej babci, że mama w tym wieku zachowywała się podobnie jak Courtney, tyle że jeszcze gorzej. Zanim MTV odkryło ekipę z New Jersey, mama zalewała się w trupa, zwiedzając po kolei wszystkie siedemdziesiąt pięć klubowych bramek na Garden State Parkway, od Whippany aż do Seaside Heights. Właściwie to ona wynalazła strzelanie piwem. Była jak oryginalna JWoww, jeszcze zanim odwyk stał się alternatywą college’u.

Drzwi trzasnęły, aż echo rozniosło się po niewielkim domu. Ściany równie dobrze mogłyby być szpitalnym przepierzeniem. Ten trzask to musiały być drzwi kuchenne. Nasłuchiwałam warkotu rozrusznika gruchota, którym jeździła Courtney.

Nic. Cholera. To znaczyło jedno: przygotuj się na drugą rundę.

Najlepsze, co mogłabym zrobić w takiej sytuacji, to zamknięcie się w szafie. Musiałam za wszelką cenę unikać linii ognia, w innym wypadku dostałabym rykoszetem.

Byłam środkowym dzieckiem. Schodzenie innym z drogi to moja specjalność. W zasadzie schodziłam wszystkim z drogi tak bardzo, że w ogóle mnie nie było, ale to zdecydowanie lepsze od bycia w centrum domowych wydarzeń.

– Wściekasz się dlatego, że jesteś stara, zawsze będziesz samotna i wszyscy mają cię gdzieś! – krzyczała Courtney. Odgadłam, że weszła z powrotem do domu. Nastąpiła przerwa na płacz, aż wreszcie mama powiedziała coś, co trudno było usłyszeć, zagłuszone chusteczkami.

– Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób… – I kolejna pauza. – To mój dom.

– Nikogo to nie obchodzi! – wrzasnęła Courtney. Drzwi uderzyły ponownie, a ja czekałam.

W mojej szafie dźwięki z dołu były bardziej zagłuszone. Pewnie myśleliście, że żartuję z tą szafą.

Szafa była moją ostoją, moim schronieniem i bezpiecznym miejscem. Mama zwykle wracała do domu o szesnastej i piła swoje drinki, aż w końcu odpływała na kanapie. Od czasu do czasu się wstawiała i dostawała głupawki – śpiewała wtedy stare piosenki Springsteena. To było całkiem zabawne. Bawiłyśmy się razem, dopóki nie zasnęła przy kuchennym stole. Ale najczęściej upijała się na smutno i zaczynała rzucać popielniczkami. Była ciągle zła.

Rzecz w tym, że mama też nie miała nigdy planu. Gdy minęły jej imprezowe lata, nie wyprowadziła się od Buni, tak jak to zawsze zapowiadała. Oczekiwała, że tato kiedyś zacznie wreszcie zarabiać, ale on zamiast tego nas porzucił i zostawił mamę z toną długów.

W końcu sama musiała nas utrzymać, więc wróciła do panieńskiego nazwiska, żeby unikać komorników, i poszła do rocznej szkoły zawodowej, by zostać pielęgniarką. Skończyłyśmy na South Endzie, który nie jest raczej Upper Montclair ani nawet Lower Montclair, gdzie mieszkają wszyscy hipsterscy specjaliści, chociaż to bardzo blisko South Endu. Mają tam trzy lodziarnie, mnóstwo kawiarni i sklepy z ciuchami, na przykład Anthropologie i American Apparel. Na South Endzie jest tylko market K&G Fashion Superstore i sklep motoryzacyjny Advanced Auto Parts.

Mama martwiła się non stop. Przejmowała się naczyniami w zlewie, rachunkami za ogrzewanie, Courtney, która ukradła jej dwa ostatnie papierosy. No i był mój brat Ryan. W wieku trzynastu lat popełnił już tyle wykroczeń, że strażnicy sądowi znali go z widzenia.

A mój plan? Dobre pytanie.

Moje życie było ułożone. Zawsze byłam tą grzeczną dziewczynką. Co prawda, omijały mnie te wszystkie szaleństwa, z których słynęła Courtney (uwalanie się w trupa, konkursy mokrego podkoszulka i budzenie się gdzieś, nie mając pojęcia, jak się tam znalazła), ale odpowiadało mi trzymanie się zasad. Tak szczerze mówiąc, nie chciałam się za bardzo rzucać w oczy. Za dużo koleżanek moich i mojej siostry kończyło w ciąży, na odwyku albo w grobie, zanim jeszcze dorosły. Może to była kwestia bycia średnim dzieckiem (jeśli zakwalifikujemy mojego młodszego brata Ryana jako dziecko, a nie, powiedzmy, pomiot diabła albo zagrożenie terrorystyczne pierwszej klasy). Nigdy też nie przechodziłam etapu buntu.

Ale to, że byłam cicha, nie znaczy, że nie miałam swojego zdania. W głowie zawsze układałam sobie jakąś ciętą ripostę. Brakowało mi po prostu odwagi, by powiedzieć cokolwiek głośno. Zwykle mruczałam coś pod nosem albo zapisywałam w moim dzienniku. Nikt właściwie nie wiedział, że mam jakieś pojęcie o różnych sprawach, oprócz Jess. W końcu nie byłam jakimś odludkiem siedzącym w czterech ścianach i wyjadającym okruszki z paczki po chipsach. Wychodziłam w weekendy tylko po to, żeby się wyrwać z domu. Trochę piłam, ale nigdy nie wpadałam w tarapaty i nie zwracałam niczyjej uwagi.

Mama zaplanowała dla mnie dwa lata w Essex County Community College, żeby spełnić wszystkie wymagania potrzebne do dalszych studiów pielęgniarskich w Montclair State University. Nie musiałaby płacić za akademik i utrzymanie, bo obie szkoły znajdowały się blisko domu. Celem było zostanie pielęgniarką ze stopniem magistra – stopień niżej niż lekarz, ale stopień wyżej od zwykłej pielęgniarki, którą była mama. Opowiadała o tym planie każdemu, komu mnie przedstawiała.

Prawda jest taka, że przystałam na to i uczyłam się przyzwoicie tylko dlatego, żeby mieć spokój. Courtney pomagała mi nawet zakuwać do egzaminów, bo też chciała, żebym szła do college’u. To zdjęło z niej sporo presji.

Moja siostra najwyraźniej znów weszła do domu. Ciągle wrzeszczała, ale trudno mi było rozpoznać słowa przez zamknięte drzwi szafy. Była teraz z mamą w salonie. Ale to mało istotne, gdzie się znajdowały – znałam te słowa na pamięć. Tak naprawdę byłam jedyną osobą, która wiedziała, dlaczego się kłóciły – nawet one same tego nie wiedziały.

W gruncie rzeczy mama i Courtney zawsze spierały się z jednego powodu. Obie były jak ta sama osoba w różnych momentach życia. Jak w Powrocie do przyszłości, gdzie podróżujesz w przyszłość, ale musisz uważać, żeby nie wpaść na siebie samego w Piggly Wiggly, bo inaczej kontinuum czasoprzestrzeni zostanie naruszone. Ta kolizja czasoprzestrzeni odbywała się w moim domu praktycznie codziennie.

Mimo że Courtney była dla mnie okropna, współczułam jej, bo mama dokładnie wiedziała, co moja siostra zrobi źle, zanim ta w ogóle o tym pomyślała. Prawie jakby siedziała w jej ciele. Myślę, że dlatego Courtney jechała po bandzie.

No i był jeszcze mój braciszek niespodzianka. Ryan wydawał się przeznaczony do bycia narzędziem dywersji. Tato odszedł kilka miesięcy po jego narodzinach. Śmieszne.

Kiedy Ryan był mały, zalazł za skórę chyba każdej opiekunce. Nieważne, czy to miła, starsza pani, dziarska nastolatka, komandos, czy kot w kapeluszu. Nie było żadnej różnicy, żadne z nich nie przetrwało. Mama czasem żartowała, że czuje się jak diabeł rekrutujący nowe dusze na psią wartę w piekle. Gdy Ryan skończył dwanaście lat, mama po prostu się poddała.

To może brzmieć dziwnie, ale spędzałam czas w szafie, odkąd skończyłam pięć lat. To wtedy tato po raz pierwszy przebił pięścią kuchenną ściankę, a mama obrzuciła go lawiną talerzy. Lata później pojedynki na krzyki między Courtney i moją matką znów zagnały mnie do mojej kryjówki.

Zamknęłam szczelnie drzwi. Kiedy byłam mała, było tu całkiem wygodnie, prawie jak w garderobie, więc to nie tak, że okazałam się jakimś miłośnikiem trumien. Jednak obecnie było mi już trochę ciasno. Mimo że nie mieliśmy klimatyzacji, w szafie było całkiem chłodno. Umościłam poduszki wokół siebie niczym gniazdo, a wielką turkusową poduchą zasłoniłam szparę w drzwiach, żeby się odciąć od światła i dochodzących z dołu głosów.

Wyciągnęłam colę z minilodówki. Tak, miałam minilodówkę w szafie. Wygrałam ją, kiedy się okazało, że sprzedałam więcej papieru do pakowania i czekolady niż ktokolwiek w historii mojej klasy. Moją tajną bronią było zaczepianie na ulicy starszej pani Connor. Paliła sporo zioła i kupowała moją czekoladę, żebym nikomu o tym nie wspomniała. Tak jakbym miała komukolwiek powiedzieć.

Otworzyłam laptopa i podziękowałam Bogu za Internet. Zawsze była jakaś nowa strona do obadania. Myślę, że Internet stworzono dla osób takich jak ja, które muszą gdzieś iść, żeby zapomnieć o swojej rzeczywistości.

Kilka kliknięć dzieliło mnie od zaspokojenia palącej potrzeby dowiedzenia się wszystkiego o rzeczach, na które nie mogłam sobie pozwolić, których nie potrzebowałam, ale bez których nie umiałam żyć. Były też najświeższe ploteczki o młodych pięknych z Jezebel, superszykownej kreacji koktajlowej Kate Bosworth i szpilkach FabSugar z wężowym nadrukiem, był przegląd przedwcześnie starzejących się celebrytów w show Celebryci bez makijażu na TMZ i zajawka najnowszych, niesamowitych projektów Jasona Wu na tydzień mody. No i szybka wizyta na Page Six – mój stały punkt programu – gdzie przeczytałam najnowsze wieści o Taylor Swift. Ble. Czy uchwalili jakieś prawo nakazujące każdemu serwisowi plotkarskiemu pisać o ufryzowanych włosach Taylor Swift albo jej najnowszej księżniczkowato-brokatowej sukience?

Po przerobieniu najświeższych plotek odpaliłam DVD – Śniadanie u Tiffany’ego.

Kiedy pojawiło się logo wytwórni Paramount i uderzyły pierwsze patetyczne dźwięki w tle, wpadłam w trans. Stałam tam, na ulicy, gdy samotna taksówka sunęła wzdłuż Piątej Alei, a melancholijne nuty Moon River sączyły się przez słuchawki w głąb mojego mózgu i przenikały moje ciało jak ten gaz, który czasem podają na fotelu dentystycznym przy wyrywaniu zęba mądrości.

Tonąc w poduszkach, odpłynęłam do Audrey, kiedy wysiadała z żółtej taksówki, forda galaxie z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego, ubrana we wspaniałą suknię Givenchy’ego, ekstrawaganckie rękawiczki, z czterema sznurami pereł na szyi. Razem spojrzałyśmy na wyrzeźbioną nad wejściem do salonu nazwę „Tiffany & Co.”. Przez szybę wystawy podziwiałyśmy miniaturowe żyrandole i delikatne bransoletki, cały czas siedząc w mojej szafie.

Mimo że byłam całkiem uzależniona od wszystkich filmów z Audrey Hepburn, na punkcie Śniadania u Tiffany’ego miałam kompletnego bzika.

Był moją kroplówką.

Rozdział 3

3 Oto największa tajemnica – Audrey Hepburn jest lekiem na wszystko.

Rzuciła cię twoja największa miłość? Sabrina. Chcesz uciec od swojego życia i być incognito? Rzymskie wakacje. Zmęczona byciem molem książkowym? Zabawna buzia. Masz do ukrycia rodzinne tajemnice? Jak ukraść milion dolarów. Gotowa na wakacyjną eskapadę do Paryża z niewielką intrygą? Szarada.

Filmowy lek na każdą dolegliwość.

A ponad nimi wszystkimi – Śniadanie u Tiffany’ego.

Uwielbiałam czysty przepych tego filmu, sztuczne rzęsy, wystawne przyjęcia, tiary i perły, i te złotka. Kochałam to, że Holly Golightly spała w satynowej masce i z turkusowymi zatyczkami do uszu z malutkimi frędzelkami. Marzyłam, żeby kiedyś móc tak wyglądać.

Edda van Heemstra, Audrey Kathleen Ruston, Audrey Hepburn-Ruston to tylko niektóre z jej wcieleń, z których każde ewoluowało w kierunku Audrey, którą dziś kochamy. Z tych wielu godzin, które spędziłam, śledząc jej życie w bezpiecznej przystani mojej szafy, wiedziałam, że wychowała się w okresie Holocaustu i drugiej wojny światowej i w pewnym momencie była zmuszona jeść cebulki tulipanów i piec chleb z trawy. Jeśli ona potrafiła robić to wszystko w czasie wojny, można by pomyśleć, że ja, Lisbeth Anne Wachowicz, wychowująca się w South End Montclair w New Jersey, mogłabym zrobić coś w swoim życiu. Chociaż chleb z trawy z pewnością nie wchodził tutaj w grę.

Śniadanie u Tiffany’ego było trwającą godzinę i pięćdziesiąt pięć minut wersją moich nadziei i marzeń, a także czających się pomiędzy nimi niebezpieczeństw. Nie zapomnę, kiedy po raz pierwszy usłyszałam Holly Golightly mówiącą o czerwonych dołach. Od razu zrozumiałam, że czerwone doły przez cały czas mnie otaczają.

Wszyscy wiedzą, że człowiek staje się ponury dlatego, że gdzieś utknął, jest przygnębiony albo został źle potraktowany. Ale czerwone doły są bardziej przybijające, bo kiedy je masz, nie wiesz, czego tak naprawdę się obawiasz, poza tym, że czujesz, jak coś złego nadchodzi, a ty nie masz pojęcia, do kogo się zwrócić i co z tym wszystkim zrobić.

Nie pamiętam żadnego momentu w moim życiu, kiedy nie czułabym się w ten sposób. Zawsze nadchodziło coś złego. Mama i tata szykowali się do kolejnego starcia. Tata nie mógł już wytrzymać. Mama się upijała, a Courtney nigdy nie było w pobliżu. Ryan… któż wiedział, co czai się w duszy tego chłopaka? I ja – co ja sama mogłam z tym zrobić?

Kiedy zapalało się światełko ostrzegawcze czerwonego dołu, oddalałam się coraz bardziej od tego, kim byłam i kim miałam nadzieję zostać. To wszystko sprawiało, że chciałam zatrzymać otaczający mnie świat, zamknąć się w sobie i siedzieć cichutko jak myszka.

Uwielbiałam kurację Tiffanym, którą serwowała sobie Holly. Tu nie chodziło o te cacka. Nawet Holly twierdziła, że nie obchodzi jej ta cała biżuteria. „Brylanty są dla dojrzałych, białowłosych, eleganckich pań” – mówiła.

Czy byliście kiedyś u Tiffany’ego? Nie mam na myśli sklepów w galeriach handlowych na Short Hills czy Hackensack. Tylko ten na Piątej Alei jest jedynym właściwym. Musicie tam wejść od czasu do czasu i poczuć ten spokój, harmonię i przepych. Nie trzeba nic kupować. Brylanty są nie tylko najlepszym przyjacielem kobiety, ale także balsamem dla jej duszy – jak letni deszcz, patrzenie na Drogę Mleczną albo płatki śniegu lądujące wprost na wyciągniętym języku.

Tiffany to stan umysłu, precyzyjnie pozbawionego strachu i paniki. To właśnie decydowało o jego leczniczym wpływie. Kiedy Holly Golightly po raz pierwszy zabrała mnie na wycieczkę do Tiffany’ego, odkryłam, że wreszcie znalazłam kogoś, kto czuł to samo, co ja.

Odkąd skończyłam dziewięć lat, nieustannie oglądałam Śniadanie u Tifanny’ego. To właśnie na dziewiąte urodziny Bunia dała mi kasetę z filmem.

Puszczałam ją bez przerwy, aż w końcu nasz używany magnetowid wciągnął taśmę na amen. Nowa kaseta przetrwała trochę dłużej, ale byłam ograniczona rodzinnym czasem oglądania telewizji, a więc nie mogłam włączyć filmu, kiedy Ryan męczył SpongeBoba albo Wróżków chrzestnych. Dzięki Bogu za laptopy z napędem DVD. Szafa stała się moim osobistym multipleksem, biletem do innego świata. A to wszystko dzięki Buni.

Bunia to moja babcia, mama mojej mamy. Była tak niepodobna do swojej córki, że trudno było uwierzyć, że mają te same geny.

Babcia śmiała się cały czas i miała ostre, szelmowskie poczucie humoru. Drobna i elegancka (cała jej garderoba pochodziła z lat sześćdziesiątych), nigdy nie wychodziła z domu bez odrobiny różu na policzkach, szminki na ustach i podwójnego sznura klasycznych pereł (taki styl przyjęła w czasach panieńskich) mimo obawy, że chuligani z ulicy zerwą jej naszyjnik.

O kurde! Bunia!

Chwyciłam telefon i sprawdziłam godzinę: siedemnasta cztery. Kurde, kurde, kurde. Miałam być u babci o piątej. Zsunąwszy słuchawki z uszu, wypełzłam z szafy na kolanach i przekopałam się przez stos prania w poszukiwaniu moich ulubionych dżinsów, bluzki i butów. Wsunęłam laptopa do torby, przerzuciłam ją przez ramię i zbiegłam po schodach w kierunku kuchni. Tylko jak się wyśliznąć niepostrzeżenie i nie zostać zatrzymanym przez mamę?

Weszłam na palcach do kuchni i zobaczyłam ją przy stole w kąciku śniadaniowym, z twarzą czerwoną i opuchniętą od płaczu. Ani śladu Courtney. Nie mogłam jej tak po prostu olać, prawda?

– Mamo, ehm, wszystko w porządku? – zapytałam.

Duży błąd. Skierowała ku mnie swój buldożer.

– Lepiej, żebyś nie poszła w ślady siostry. – Pokiwałam głową na nie. – Dobrze. Zostało trochę lasagne. Zrób nam coś do jedzenia – zadecydowała i podeszła do ręczników kuchennych, by wytrzeć nos. – Ja jestem zbyt zdenerwowana.

Cholera.

Zmusiłam się do powiedzenia czegoś.

– Muszę wyjść.

– Co? – Przyglądała mi się badawczo w ten swój charakterystyczny sposób, jakbym była preparatem pod mikroskopem. Mama ma w zwyczaju czepiać się czyichś słabych punktów. Tak jak w drugiej klasie, kiedy zapraszałam sąsiadkę z domu obok, Sarah Policki, żeby się pobawić, a ona przy okazji zostawała na podwieczorek. Mama się śmiała, mówiąc, że Sarah wygląda, jakby zjadła już za dużo przekąsek, aż w końcu dziewczynka przestała przychodzić. Podobnie wyśmiewała się z moich kościstych kolan. Mama nie działała pozytywnie na poczucie czyjejś wartości, zwłaszcza kiedy piła.

Widziałam trybiki pracujące w jej głowie. Ciągle była w zbyt bojowym nastroju.

– Mamo, jestem już spóźniona do Buni. – Nienawidziłam swojego błagalnego tonu. Zastygła na chwilę, prawdopodobnie rozważając, czy powinna się rzucić na ofiarę.

– Bunia czeka, mamo. Muszę lecieć – powiedziałam. Korzystając z momentu jej wahania, otworzyłam kuchenne drzwi.

– Nie unikniesz tej rozmowy – krzyknęła za mną.

Nie wiedziałam i nie chciałam wiedzieć, o czym miała być ta rozmowa.

Wiedziałam za to, że jeszcze o tym nie zdecydowałam.

Wiecie, jaki jest mój plan? To wszystko, co wcześniej mówiłam, ta jedyna rzecz, na którą mama liczyła równie mocno, jak Courtney. Mamy plan pod tytułem „Grzeczna dziewczynka studiująca w Essex i zostająca magistrem pielęgniarstwa”?

Nie wybierałam się na te studia.

Nie powiedziałam jeszcze o tym mamie ani Courtney. Przede wszystkim dlatego, że byłam tchórzem. Ale też z tego powodu, że nie miałam pojęcia, co zrobić zamiast tego.

Chciałam tylko uciec. Wydostać się z domu, z mojego życia, z New Jersey.

Mimo że kochałam moją szafę, nie mogłam w niej przecież spędzić kolejnych czterech lat.

– Wiem, mamo. Później na pewno porozmawiamy – odkrzyknęłam już zza drzwi.

– Mówię poważnie, Lisbeth – zaznaczyła. – Nie możesz unikać tego w nieskończoność!

Może i nie.

Ale mogłam przynajmniej próbować.

Biegłam z domu w kierunku mojego samochodu tak szybko, jak tylko mogłam.

Rozdział 4

4 Fioletowa Bestia nie chciała zapalić.

Przyciskając pedał gazu, przekręciłam kluczyk w stacyjce – tym razem trzymałam go dłużej. Mój cadillac coupe de ville z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku musiał wiedzieć, kto tu rządzi. Rozrusznik zawył parę razy i silnik wreszcie zaskoczył. Samochód zawarczał. Cadillac należał do Buni, ale lawendowy lakier to moje dzieło. Auto było dwa razy większe od przeciętnego samochodu i miałam świadomość, że jest nieekologiczne, brzydkie i drogie w utrzymaniu, bo napełnienie baku tego fioletowego potwora kosztowało mnie dwa dni napiwków na tydzień. Ale i tak uważałam, że jest tego warte. Było chyba jedyną fajną rzeczą, jaką mogłam się pochwalić. Zwariowałabym bez niego.

Dziadek przez te wszystkie lata bardzo dbał o cadillaca, więc zwykle jeździło się nim wyśmienicie, nawet jeśli zapomniałam wymienić olej. Nie działały tylko opuszczany dach i lewy kierunkowskaz. Hej, w New Jersey i tak przecież nikt nie używa kierunkowskazów.

Wrzuciłam wsteczny. Samochód szarpnął, kiedy cofałam na podjeździe, mijając o włos starą corollę mamy, a potem jeszcze raz, gdy toczyłam się obok śmietników ustawionych wzdłuż jezdni. Niech mnie, ten pojazd żył własnym życiem. Zmieniłam bieg i udałam się wprost do dzielnicy, w której mieszkała Bunia.

Dom Buni znajdował się na osiedlu dla emerytów zwanym Montclair Manor. Kiedy byłam młodsza, ta nazwa kojarzyła mi się z jakąś elegancką posiadłością ze służbą w czarnych strojach i plisowanych białych fartuszkach, herbatą i kanapkami z ogórkiem o trzeciej po południu – tyle że było zupełnie inaczej.

Tak naprawdę Montclair Manor to skupisko małych, chylących się, szarych jak smog domków, otaczających wielki parking i budynek wspólnoty. Z osiedla roztaczał się cudowny widok na fabrykę okien winylowych Barclay’s przy Route czterysta dziewięćdziesiąt pięć, uzupełniony o trujący fabryczny aromat.

Z opowieści Buni można było wywnioskować, że mieszka w hotelu Waldorf, ale to miejsce było cholernie przygnębiające. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek na cokolwiek narzekała, nawet na to, że stołówka w Montclair Manor śmierdziała jak długo noszone skarpety. Nie skarżyła się na żadne bóle czy dziwaczne choroby, o których w kółko opowiadała większość starszych ludzi. I nigdy nie słyszałam ani słowa wyrzutu, że byłam jedyną osobą, która ją odwiedzała. Mama i siostra nie były u niej od lat. Ryan ledwo zdawał sobie sprawę z jej istnienia.

Mama i Bunia nie spotykały się oko w oko. Tak mogłabym to najdelikatniej ująć. Zastanawiałam się, czy to coś, co w naszej rodzinie przechodziło z pokolenia na pokolenie jak na przykład brak cycków. Matki niepotrafiące się dogadać z córkami to w naszej rodzinie norma.

W Montclair Manor starsi ludzie mieszkali we własnych domkach, jednak była tu pielęgniarka o imieniu Betty i kilku pracowników, którzy codziennie wizytowali wszystkich podopiecznych, sprawdzając, czy ktoś się nie przewrócił albo, wiecie, nie wyzionął ducha we śnie. Nie wspominałabym o tym, gdyby nie to, że takie rzeczy naprawdę się zdarzały – w zeszłym roku dwukrotnie, a w poprzednim trzy razy. Czasem były nawet serie, kiedy mieszkańcy Montclair Manor padali jak muchy.

Zrzędliwy dziadek, który mieszkał dwa domy dalej od Buni, zmarł na swoim fotelu z podnóżkiem w trakcie czytania romansu zatytułowanego Szantażowana dziedziczka. Nazywał się Sarge, weteran. Nie, nie nazywał się Sarge Weteran, tylko tak się wszystkim przedstawiał, więc Bunia i ja tak o nim mówiłyśmy. Miał osiemdziesiąt trzy lata i wciąż po wojskowemu strzygł to, co zostało mu z włosów. Wyciskał pięćdziesiąt pompek każdego ranka.

Biedny Sarge musi się przewracać w grobie, bo wszystkie panie, którym tak bardzo chciał zaimponować tą swoją serią pompek, poznały jego wstydliwą tajemnicę – zwyczaj czytania dziewczyńskich harlequinów. Osobiście uważałam to za urocze. Kiedy asystenci sprzątali jego domek, znaleźli tony romansów poupychanych pod łóżkiem, w starej szafie i pod ladą kuchenną. Prawie jak alkohol u mamy. W każdym razie pewnie nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział, że pod skorupą wojskowego twardziela kryje się rozmarzony romantyk.

Bunia wiedziała, że był wrażliwcem. Sarge był nią zauroczony i próbował z nią flirtować w ten swój szorstki sposób. Wszyscy tutejsi emeryci podejmowali taką próbę. Zapraszali Bunię na kolacje w Mama Luigi’s albo ustawiali się w kolejce do tańca na wieczorkach w Copacabanie. Jej oczy ciągle miały ten zachwycający blask. Nie wiem, jak ona to robiła w tak ponurym miejscu.

Betty, pielęgniarka, właśnie wychodziła, kiedy szłam po sypkiej ścieżce prowadzącej do domu Buni. Próbowałam się nie roześmiać, gdy ją zobaczyłam. Miała na sobie stanik push-up, wiadro podkładu i różu, a włosy farbowała na nienaturalną czerń. Lśniły jak sierść Czarnego Księcia. Musiała też chyba nosić pod fartuchem jakąś przemysłową wersję bielizny korygującej. Bóg jeden wie, jak w tym oddychała i jak to się stało, że tu pracowała – sama mogłaby być tutejszą podopieczną. Śmieszyło mnie, że chodziła cały dzień, wizytując „państwa starszych”, jak ich nazywała. Zwracała się do nich „panie starszy” lub „psze pani” i mówiła głośno po sylabie: „JAK TAM PANA JE-LI-TA? CZY BYŁY JA-KIEŚ WY-PRÓŻ-NIE-NIA?”. Kiedy się zestarzeję, niech mnie ktoś zabije, zanim ludzie zaczną mi zadawać pytanie, kiedy ostatnio robiłam kupę.

– Buniu, jestem! – krzyknęłam. Weszłam do salonu i wzięłam głęboki wdech, wciągając zapach olejku różanego i perfum Joy, które uwielbiałam – remedium Buni na rozpamiętywanie własnych trosk.

– Już idę, Lisbeth – odpowiedziała, niepewnie niosąc paterę z gigantycznym sernikiem. – Przyniesiesz z kuchni widelczyki i talerze, złotko?

Mój telefon zabrzęczał. Mama. Kliknęłam „odrzuć” i wcisnęłam komórkę z powrotem do kieszeni.

Położyłam plecak na rozsypującym się fotelu obitym złotym aksamitem, który stał przy drzwiach wejściowych. Dom Buni był taki jak zawsze – poukładany, jakby czas się tu zatrzymał. Większość mebli pochodziła z lat sześćdziesiątych – eklektyczne eleganckie połączenie przedmiotów z jej życia z dziadkiem z wdzięcznym wyposażeniem z Park Avenue, które Bunia odziedziczyła po śmierci moich pradziadków, na długo przed tym, zanim się urodziłam. Bogate hafty w kolorze burgunda były już nieco pożółkłe, a jedwabne zasłony – jeszcze starsze, może z lat czterdziestych – o wiele za duże na malutkie okna, które teraz okalały. Ale Bunia potrafiła sprawić, że wszystko świetnie do siebie pasowało.

– Co to takiego? – zapytałam. Oczy Buni zabłysły filuternie, kiedy stawiała wielki sernik na stoliku przede mną.

– Pomyślałam sobie, że nie masz nic przeciwko, jeśli pominiemy dzisiaj obiad i przejdziemy wprost do deseru. – Babcia była moją sojuszniczką.

Kiwnęłam głową i przyjrzałam się sernikowi z czekoladową polewą i orzechami pekan.

– Jest posypany orzechami… – powiedziałam.

– Tak, a orzechy są cennym źródłem protein – dodała Bunia.

– Nadzwyczaj cennym, a czekolada jest najbogatsza w antyoksydanty! – stwierdziłam.

– Dokładnie to samo pomyślałam! – rzekła zachwycona Bunia. – W zasadzie to bardzo zdrowy posiłek.

Przytuliłam babcię, a ona objęła mnie mocno.

Musicie zrozumieć, jak to jest być przytulanym przez Bunię. To nie było zwykłe przytulenie – człowiek zlewał się z nią w jedno. Jakby twoje i jej serce odnalazły siebie, doskonale dopasowane, i zaczynały bić w jednym rytmie. Kiedy mnie przytulała, miałam wrażenie, że każde uderzenie jej serca było coraz silniejsze. Czułam wtedy niebiańską błogość.

Bunia była, jak to sama mówiła, filigranowa – miała jakieś sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, może mniej. Ćwiczyła jogę, wodny aerobik i stepowanie, w każdy czwartek chodziła też na tańce. Była w świetnej formie. Raz nawet stanęła na głowie pośrodku swojego salonu. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie codziennie można zobaczyć osiemdziesięciolatkę do góry nogami.

Ale ostatnio za każdym razem, kiedy się spotykałyśmy, zdawało mi się, że coraz bardziej się kurczy. Mam wrażenie, że to naprawdę się dzieje – starsi ludzie maleją, bo robią się cali pomarszczeni. Wiecie przecież, jak wygląda koszulka wyciągnięta z suszarki po kilku dniach.

– Czy mogę? – zapytałam i ukroiłam każdej z nas po kawałku ciasta, po czym delikatnie rozłożyłam je na talerzykach. Buni podałam ten większy. Zawsze jadła na porcelanowej zastawie, nawet jeśli to była chińszczyzna na wynos z Ping Chong’s. Zawsze mawiała, że każdy dzień życia, jaki nam został na ziemi, jest szczególną okazją. A przynajmniej miało się przy niej takie wrażenie. Tę porcelanową zastawę zapisała mi w testamencie, bo byłam jej ulubienicą i jedyną z rodziny, która nie opchnęłaby tego kompletu na eBayu.

– Złotko, wolisz mleko czy szampana do sernika? – zapytała, zmierzając do kuchni. Zaśmiałam się.

– A ty co pijesz? – Chwyciłam kilka serwetek z fornirowanego antycznego kredensu.

– Osobiście uważam, że odrobina różowego szampana wcale by nie zaszkodziła – stwierdziła. Przyniosła dwa wysokie kieliszki wypełnione różowym, musującym napojem. – Wszyscy powtarzają, że wino ma właściwości lecznicze, a picie szampana jest jak sączenie światła gwiazd. – Jej szelmowski uśmiech poszerzył się i wyszeptała: – Chcę dla ciebie tego, co najlepsze. – Stuknęłyśmy się kieliszkami, a bąbelki uleciały mi przez nos. I wtedy mój telefon zabrzęczał.

Dostałam SMS-a: „SOS w Met, odpisz”.

To była Jess. W tym tygodniu pracowała do późna w Metropolitan Museum of Art. Zawsze dawali jej zadania niemożliwe do skończenia przed świtem, jak katalogowanie brudnych i zakurzonych dioram albo robienie setek etykiet na każdy pojemnik, przykrywkę, miskę i naszyjnik, jaki znaleziono w starożytnym grobowcu faraona. Za każdym razem robiła na nich wrażenie, ale czasem desperacko potrzebowała pomocy, bo inaczej w ogóle by stamtąd nie wyszła. Nie wiem, jak ona to robiła – ta praca była niczym najgorszy projekt naukowy w gimnazjum pomnożony przez tysiąc, czyli zupełnie nie moja broszka. Ostatnio Jess zaczęła stosować przekupstwo, żeby zwabić mnie do muzeum.

Szybko jej odpisałam, że właśnie jestem z babcią.

„Uściśnij Bunię ode mnie!! Ale musisz to zobaczyć!!”.

– Wszystko w porządku? – upewniła się Bunia.

– Jess kazała cię uściskać – odparłam, a Bunia posłała całusa. – Ehm, Buniu… – zaczęłam.

– Leć! Baw się dobrze z przyjaciółką na mieście – powiedziała. Uśmiechała się i tylko machnęła ręką w stronę drzwi. Zebrała talerzyki, zanim mogłam coś powiedzieć.

– Jeszcze jeden uścisk?

– Oczywiście, złotko. – Nie wiem, kto ściskał mocniej, ja czy Bunia.

Jess ponagliła mnie SMS-em, kiedy zmierzałam do drzwi.

„Co jest?” – napisałam, czując w głowie przyjemne uderzenie szampana.

„Nie uwierzysz!!”.

Rozdział 5

5 Czterdziestopięciominutowa podróż pociągiem ciągnęła się jak flaki z olejem. Przeszukałam telefon w poszukiwaniu SMS-ów, na które nie odpowiedziałam. Wysłałam wiadomość każdemu, razem z psem, lecz nikt nie odpisał.

Mama dzwoniła, ale nie odebrałam. Nie miałam siły się z nią użerać dziś wieczorem. Próbowałam przeczytać cichaczem artykuł na tylnej stronie magazynu „People”, który trzymała przed sobą jakaś babka naprzeciwko. Coś o Kim Kardashian na wielkich zakupach w Pekinie. Ale kobieta się wierciła, więc ciągle gubiłam wątek.

Kiedy przewracała stronę, zauważyła, że się pochylam naprzód, i spojrzała na mnie wilkiem, jakbym miała wyczytać jej plotki tak, żeby dla niej nic nie zostało. Wszyscy dookoła odwrócili się w moim kierunku i zaczęli się na mnie gapić. Wzruszyłam przepraszająco ramionami, a oni powrócili do swoich zajęć.

Patrzyłam bezmyślnie przez okno na południowy krajobraz dróg i kabli, podczas gdy pociąg pędził do miasta. Zauważyłam kolejne potępieńcze spojrzenie babki z magazynem „People” i się poddałam. Na co ona się tak wściekała?

Otworzyłam oczy zaskoczona, że jestem już na stacji Penn. Nie cierpiałam zasypiać w pociągu i budzić się, kiedy wszyscy oprócz mnie już wyszli. Cholera.

Skoczyłam przez zamykające się drzwi i wbiegłam po schodach w pośpiechu, żeby złapać autobus do Met. Sprawdziłam godzinę na telefonie. Jeszcze mogłam zdążyć na ósmą.

Wysiadłam z autobusu i udałam się w kierunku wejścia dla pracowników po lewej stronie budynku muzeum.

„Na miejscu!!” – napisałam Jess w biegu, ale tuż za rogiem wpadłam na tłum ludzi tłoczących się na chodniku, więc zeszłam na jezdnię. Usłyszawszy pisk opon, odwróciłam się i zobaczyłam limuzynę hamującą tuż za mną. Podskoczyłam.

– Przepraszam! – powiedziałam. Kierowca limuzyny przejechał obok, krzycząc na mnie. Prawdziwy nowojorczyk pokazałby mi palec. Przeraziłam się, bo dookoła mnie błyskały aparaty. Miałam na sobie moje ulubione dżinsy i kraciastą koszulę boyfriend z American Eagle, więc wiedziałam, że to nie ja jestem w centrum zainteresowania.

Poprzez oślepiające błyski dotarł do mnie niewiarygodny obraz bogactwa i mody. Idealna blond powierniczka fortuny, ubrana w zwiewną złotą suknię z głębokim dekoltem i bufiastymi rękawami, pozowała fotografom. Czy tę kreację zaprojektował Roberto Cavalli czy może Christian Siriano? Nieważne, w Met odbywała się wielka gala, a ja stałam na środku jak wryta. Za idealną blondynką pojawiła się tunikowa sukienka z cekinami od Tory Burch – dziewczyna, która się w niej zaprezentowała, miała najchudsze nogi, jakie widziałam, i fryzurę wartą sześćset dolarów. Po prawej stronie powalająco przystojny facet właśnie wysiadł z limuzyny.

Zaświecił swoim uśmiechem z pewnym rozbawieniem, jakby się uśmiechał do wszystkich za to, że go podziwiają. Rozejrzał się, szukając kogoś, a następnie odwrócił i spojrzał na… mnie. Nie mogłam się ruszyć. Moje serce zwolniło, bijąc coraz głośniej z każdym uderzeniem. Czas zdawał się zwalniać. Mężczyzna wydawał się dziwnie samotny. Był tak blisko, że mogłam dostrzec jego oczy w kolorze soczystej zieleni ze złotymi plamkami. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, a marynarka leżała na nim jak na modelu Armaniego – lepiej, jak na modelu bielizny Abercrombie. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie go w bieliźnie. Kiedy je otworzyłam, mogłabym przysiąc, że wciąż patrzył wprost na mnie.

Długa, jasna noga obuta w efektowną szpilkę (Louboutin, sądząc po czerwonym spodzie podeszwy) wysunęła się z limuzyny, a za nią oficjalna suknia z głębokim dekoltem w kształcie litery V, odkrywająca każdy centymetr młodego, gibkiego, opalonego ciała właścicielki. Czy to Versace? Pan Bieliźniany pochylił się i pomógł jej wyjść z samochodu. To była Dahlia Rothenberg, księżniczka wszystkich celebrytek, znana głównie z tego, że była szczupłą blondynką zmieniającą chłopaków jak rękawiczki, mającą odziedziczyć połowę nieruchomości na Manhattanie.

Paparazzi oszaleli, kiedy pozowała z Panem Bieliźnianym, a potem też indywidualnie. Boże, nie mogłam przestać gapić się na jej ciało. Założę się, że nic nie jadła. Chwycili się pod rękę i sunęli po czerwonym dywanie, zmierzając, jak reszta tej śmietanki towarzyskiej, do drzwi muzeum. Po drodze rozdawali uśmiechy i zamieniali z innymi po słówku. Dahlia w swoich szpilkach, wysokich aż do nieba, stawiała eleganckie, małe kroczki na muzealnych schodach. Gdybym to ja w nich szła, już dawno bym się potknęła albo nawet przewróciła.

W duchu się modliłam, żeby Pan Bieliźniany jeszcze raz się odwrócił i spojrzał na mnie. Oczywiście nic takiego się nie stało. Zniknął w drzwiach muzeum. Kiedy się odwróciłam, by odejść, oślepił mnie błysk reflektora skierowanego wprost w moje oczy. Oświetlenie ekipy filmującej. Gość o niepozornym, niechlujnym wyglądzie trzymał kamerę, podczas gdy wymuskany, ubrany w smoking i uzbrojony w mikrofon facet w typie Ryana Seacresta poszukiwał nowych rozmówców. Kamerzysta zauważył, że zasłaniam oczy, więc skierował reflektor na bok. Wzruszył przepraszająco ramionami, a ja kiwnęłam ręką w podziękowaniu.

O rany – Tabitha Eden wysiadła z kolejnego samochodu! Tak, księżniczka popu, ulubienica wszystkich małolat. I mimo że byłam zdecydowanie starsza od jej publiczności, UWIELBIAŁAM JĄ! Miała na sobie superkrótką srebrną sukienkę. Swoją drogą, totalnie szałową. Z pewnością na FabSugar zostanie stylizacją wieczoru. I wysiadła z samochodu niczym gwiazda, którą była, bez pokazywania bielizny jak Britney.

Z każdą kolejną minutą czułam się coraz bardziej jak skromna turystka w krainie wspaniałości, ale nie mogłam oderwać wzroku od tego wszystkiego. Kobiety były cudowne, a faceci eleganccy i przystojni. Nie potrafiłam sobie wyobrazić siebie wśród takich ludzi. Nie znałam żadnego chłopaka, który nie próbowałby wybekać całego alfabetu. Może mogłabym wyśledzić mojego ojca i poprosić o założenie funduszu powierniczego na milion dolarów – niezły trik, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy nie płacił alimentów. Poza tym kasa nie wystarczała, żeby się znaleźć w tym tłumie.

Limuzyny, osobiści doradcy zakupowi i weekendy w Hamptons – te dzieciaki były tak inne ode mnie, z torebkami za tysiące dolców, prochami dla bogatych i możliwościami. To było chore – kolejny klub, do którego nigdy nie będę należeć, tylko jak zwykle czekać na progu. Mieli dla siebie całe bogactwo i blichtr, podczas gdy w naszym świecie nieraz trzeba było wybierać pomiędzy jedzeniem a czynszem, dzieciaki kończyły college z przygniatającym kredytem studenckim do spłaty, bez żadnych widoków na pracę, a moją największą szansą w życiu było zostanie pielęgniarką. Czułam się jak troll. Nikt nie podejrzewałby istnienia mojego świata, patrząc na te wspaniałe i beztroskie istoty.

Spojrzałam na zegarek i uświadomiłam sobie, że stoję tak już dobre dziesięć minut. Jess już się pewnie wkurzyła, czekając przy tylnych drzwiach, a ja tu utknęłam na dobre. Nie było żadnego przejścia na drugą stronę budynku, co oznaczało, że albo muszę przemaszerować przez czerwony dywan (taaa, to z pewnością poszłoby świetnie), albo się cofnąć i przejść drugą stroną ulicy.

Jako grzeczna dziewczynka wybrałam ulicę i przeszłam wzdłuż Piątej Alei. Kiedy opuszczałam chodnik, kolejna limuzyna (a może to ten sam koleś co wcześniej z czystej złośliwości?) omal mnie nie rozjechała. Po przebyciu połowy drogi do następnej przecznicy przeszłam na drugą stronę, do muzeum.

„Gdzie ty jesteś?” – pisała Jess.

Przebiegając przez ulicę, nie mogłam się pozbyć myśli o sukniach, butach i złoto-zielonych oczach Pana Bieliźnianego. Tak jakbym miała się kiedyś wybrać na taką imprezę.

Przy drzwiach Jess uścisnęła mnie szybko. Wyglądała jak zwykle szałowo – miała krótkie włosy à la Halle Berry, zafarbowane na granatowo i założone za ucho razem z ołówkiem, a na szyi powieszoną kartę magnetyczną i pięć albo sześć ciężkich naszyjników zrobionych ze staromodnych guzików. Do tego czarna koszulka Ramones i warstwowa spódniczka z opalizującym niebieskim spodem. To musiał być jeden z jej projektów, bo spódnica była zdecydowanie zbyt fajna jak na ciuch z naszej półki cenowej.

– Co tak długo? – zapytała.

– No wiesz, paparazzi jak zwykle zablokowali mi przejście – odparłam.

Jess wybuchła śmiechem.

– Ciągle mi się to przytrafia, złotko.

– Co to za impreza? – zainteresowałam się, tęsknie odtwarzając sobie w myślach obraz Pana Bieliźnianego na schodach muzeum.

– To gala Millennial Social Register, coś jak bal maturalny dla Księżniczek z Park Avenue i Szkolących się Potentatów z dodatkiem kilku gwiazdek popu, by uzyskać bardziej interesującą mieszankę – wyjaśniła. – Muszę przyznać, że to jeden wielki pokaz mody.

Kiedy Joe, strażnik, wpuścił nas przez tylne drzwi, Jess kiwnęła głową i pomachała mu. Idąc za nią serią korytarzy i schodami w górę do zimnego pokoju, w którym pracowała, pożałowałam, że nie wzięłam mojej bluzy z kapturem. Mimo że było lato, drżałam z zimna. Jess mówiła, że ten arktyczny ziąb panował tu cały czas po to, żeby lepiej zachować eksponaty. Po dziesięciu czy dwudziestu minutach czułam się jak mrożony indyk, więc podejrzewam, że to działało.

Długie metalowe stoły zawsze były zastawione tym, nad czym Jess akurat pracowała. Tym razem były to kawałki egipskiej rzeźby – setki czy może nawet tysiące fragmentów nosa, uszu i twarzy walały się wszędzie. Jess założyła parę nitrylowych niebieskich rękawiczek, a drugi komplet rzuciła mnie.

– Rany, czy jakiś turysta wpadł w szał i rozwalił jedną z rzeźb faraona? – powiedziałam, zakładając rękawiczki.

– Jak to, nie słyszałaś? Była wielka heca… trzy tysiące lat temu. – Jess zachichotała.

– Ha, wybacz, słabo się orientuję.

– To jest wszystko, co zostało z królowej Hatszepsut, wielkiej kobiety faraona z osiemnastej dynastii, która rządziła mniej więcej między tysiąc czterysta pięćdziesiątym ósmym a tysiąc trzysta siedemdziesiątym trzecim rokiem przed naszą erą. To sprawka jej syna, Totmesa Trzeciego. Musiał być strasznym dupkiem. Kiedy zmarła, zniszczył wszystkie wizerunki matki, jakie istniały. Na szczęście kilka przegapił. Te kawałki to akurat fragmenty rozwalonej świątyni grobowej.

– Może był wkurzony za to imię… Totmes. Musiał mieć ciężkie życie w szkole.

– Z pewnością. A ze mnie jest niezła szczęściara – muszę nadać każdemu kawałkowi kod kreskowy i wprowadzić go do systemu. Super, prawda? A ty mi w tym pomożesz.

– Ta noc będzie pasjonująca – odparłam. – Czemu ja się dałam wciągnąć w tę całą harówkę?

– Myślę, że musisz mnie lubić – stwierdziła Jess i posłała mi głupi uśmieszek.

– Hej, czy nie wspominałaś, że masz coś, co muszę zobaczyć?

– A, tak, mam dla ciebie małą niespodziankę. – Jess z szelmowskim spojrzeniem wyjęła spod stołu spore pudło. – Tak się składa, że niedawno zarejestrowano to w systemie jako depozyt z prywatnego archiwum Huberta de Givenchy’ego – powiedziała. – Trafiłam na to w czasie ostatnich łowów w mroźnych zakamarkach archiwum Instytutu Kostiumologii Met. Muszę to szybko odłożyć na miejsce.

Delikatnie otworzyła pudło i odchyliła papier. Czułam, jak oddech zamiera mi w piersi, kiedy uświadomiłam sobie, co jest w środku.

Nie mogłam w to uwierzyć.

Rozdział 6

6 – Wszystko będzie dobrze – zapewniłam, przeciskając uniesione ręce przez otwory. Moje serce waliło tak mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi.

– Dlaczego do teraz nie wiedziałam, że mam astmę? – spytała Jess, opadając na jedno z obrotowych krzeseł roboczych. – Jestem tak zdenerwowana, że ledwo oddycham.

– Przeżyjesz – odparłam, kiedy uważnie unikałam włożenia rąk do dekoltu.

Jako totalny świr na punkcie Audrey wiedziałam z bezkresów Internetu, że tej sukni nie widział prawie nikt na świecie poza samym Hubertem de Givenchym, a miała ją na sobie tyko jedna osoba – Audrey Hepburn. A to dlatego, że suknia, którą nosiła w Śniadaniu u Tiffany’ego, nie istniała. Została zniszczona pod uważnym, kontrolującym okiem królowej hollywoodzkiego kostiumu i garderoby, Edith Head, oraz samej Audrey, a przynajmniej tak twierdziła każda prowadzona przez fanów aktorki strona w Internecie. Edith Head była kimś w rodzaju Złej Czarownicy z Zachodu, jeśli w grę wchodziła garderoba Audrey.

Ale suknia w Śniadaniu u Tiffany’ego i tak nie była tą, którą Givenchy dla niej stworzył. Oryginał, z rozcięciem wzdłuż lewej nogi i nieco krótszy, był nawet bardziej kunsztowny i oszałamiający od kreacji z filmu. Givenchy zaprojektował całą stylizację, uświetniając suknię idealnymi dodatkami: sznurem pereł, trzydziestocentymetrową lufką do papierosów i długimi operowymi rękawiczkami. Trudno w to uwierzyć, ale Hollywood było w tym czasie zbyt pruderyjne, żeby dopuścić do pokazania kawałka nogi – nie tak jak teraz, gdy nogi Angeliny Jolie wyłażą beztrosko spod jej sukni na oscarowej gali. Mimo że Holly miała być raczej kimś w rodzaju dziewczyny do towarzystwa, studio filmowe nie chciało, żeby na taką wyglądała.

Opuszczając suknię na biodra, pierwszy raz dziękowałam w duchu, że w zasadzie ich nie mam. I pomyśleć… byłam jedyną osobą, która mierzyła tę suknię po Audrey Hepburn.

Było to owiane tajemnicą, ale większość myślała, że kreację Audrey z pierwszych scen filmu stworzył Givenchy. Tak naprawdę stanowiła kopię, przeprojektowaną przez Edith Head. Ta, którą teraz na siebie wkładałam, z obciążonym brzegiem i rozcięciem wzdłuż nogi, była jedną z trzech istniejących wersji, wszystkich autorstwa Givenchy’ego. Podczas przymiarek Audrey z pewnością miała na sobie suknię szytą ręcznie, ale zdjęcia, na których ją nosi, nigdy nie wypłynęły.

Wersja Edith Head była bez rozcięcia, przedłużona, o zwężającym się kroju, aby odciągnąć uwagę od tego, jak „wiele” pokazuje. To dlatego Audrey musiała chodzić malutkimi kroczkami gejszy, kołysząc się przed wystawą u Tiffany’ego.

Wydawało się, że pomiędzy studiem Paramount a Audrey istniało niepisane porozumienie, że Edith zniszczy po skończonych zdjęciach obydwie kopie sukni, które wykonała. Może dlatego, aby Givenchy nie musiał się wstydzić tych podróbek, będących konwencjonalną, nędzną namiastką jego oryginalnych projektów. Mówi się, że suknie zostały pocięte i spalone w przepastnych magazynach Western Costume Company w Hollywood.

Sukienka o wartości przyprawiającej o omdlenie prześliznęła się po moich plecach. Podszewka była niesamowicie gładka, bardziej jak jedwabny uścisk, nie sukienka.

Z trzech sukni, które stworzył Givenchy – a istniały do dziś, wszystkie z rozcięciem do biodra, eksponującym nogę – jedna wersja, szyta na maszynie, została podarowana madryckiemu muzeum kostiumu, Museo del Traje, i stanowi element stałej ekspozycji. Kolejna została sprzedana w domu aukcyjnym Christie’s anonimowemu kupcowi, który licytował przez telefon. Podejrzewa się, że to nikt inny tylko Posh Spice, taka sama fanka Audrey jak ja, ale w przeciwieństwie do mnie bardzo zamożna. Podobno ma pokój Audrey w swoim pałacu Beckingham, gdzie mieszka ze swoim mężulkiem piłkarzem. Wzdrygałam się na myśl o tym, co Audrey powiedziałaby na to, że jej sukienka jest teraz w posiadłości Spice Girl.

No i w końcu był też oryginał, ręcznie szyty i dopasowywany na Audrey – ten, który właśnie wsunęłam na siebie.

– Cóż, może zamiast siedzieć, mogłabyś mi pomóc? – powiedziałam, starając się ułożyć ramiona.

– Jasne, dlaczego nie miałabym ci ułatwić wylania mnie z roboty?

Jess ściągnęła niebieskie rękawiczki, wstała i pomogła mi obciągnąć suknię. Odwróciła krawędź dołu i zdziwienie pojawiło się na jej twarzy.

– Stara, ten ręczny ścieg jest po prostu genialny.

Kiedy delikatnie zapięła suwak, z jej ust wydobyło się westchnienie:

– O rany! Lisbeth, ta sukienka leży na tobie, jakby była szyta na miarę.

Suknia układała się doskonale na moich biodrach, a jednocześnie była tak komfortowa jak żadna wcześniej.

Policzki zapłonęły mi z podniecenia, kiedy szukałam lustra. Dostrzegłszy jedno w rogu, uniosłam dół sukni, czując w rękach obciążenie, które Givenchy strategicznie umieścił w podwiniętym brzegu, żeby zapewnić idealne ułożenie materiału na ciele Audrey.

– Potrzebujesz butów – stwierdziła Jess.

Kiedy szperała w swojej gigantycznej torbie, założyłam długie czarne rękawiczki.

– Co sądzisz o tych? – zapytała, trzymając w ręce parę czarnych lakierowanych szpilek, jakby właśnie złapała podkręconą piłkę, która przelatywała poza pole gry.

– Och, dawaj je! – odparłam. Zastanawiałam się, po co trzyma takie buty w torbie.

Jess podpierała mnie, kiedy wkładałam szpilki. Nie chciałam siadać w obawie przed pognieceniem sukienki. Już sobie wyobrażałam, jak przyjaciółka gęsto się tłumaczy kuratorowi, dlaczego najbardziej znana kreacja w historii sukien skończyła z odgnieceniami od mojego tyłka.

Buty Jess były za duże (noszę rozmiar osiem i pół, a ona dziesięć), ale miały tylko wyglądać, a nie służyć do tańca, więc było mi wszystko jedno. Przykuśtykałam resztę drogi do lustra jak pięciolatka w butach swojej mamy, a moje serce drżało w oczekiwaniu.

Dostałam hiperwentylacji już wtedy, gdy ujrzałam moje lustrzane odbicie po raz pierwszy. Wydawałam się wysoka, smukła i elegancka, a w butach Jess nawet długość sukni była idealna. Brzeg tylko muskał lakierki – sięgał jakieś dwa lub trzy centymetry ponad podłogę, a materiał odsłaniał zaledwie malutki fragment mojej kostki. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ta suknia była czystą perfekcją.

– Jesteś najlepszą przyjaciółką na ziemi – mówiąc to, spojrzałam na Jess. Nigdy nie widziałam u niej takiej miny, z szeroko otwartymi oczami.

– Nie do wiary, jak idealnie wyglądasz. – Jej oczy się zaszkliły jakby zaczarowane hipnotyczną iluzją. – Czekaj! Jeszcze jedno! – rzuciła i wybiegła z pokoju.

Nie było jej trzydzieści sekund – ale równie dobrze mogłaby to być godzina. Byłam zajęta gapieniem się we własne odbicie. Patrzyła na mnie zupełnie nowa osoba.

– Przepraszam, ale nie mamy diademu Audrey. – Jess znowu się pojawiła. – Musi wystarczyć ten należący do Jackie Kennedy.

– I tak po prostu masz diadem Jackie Kennedy upchnięty gdzieś w szufladzie? – Byłam w szoku.

– Nieee, to reprodukcja. Mamy ich około sześciu na zapleczu i używamy na prywatnych imprezach, kiedy wystawiamy suknie. – Jess wyjęła ze swojej torby grzebień i kilka spinek.

– Nie kręć się i stój spokojnie. Jak już coś robić, to porządnie.

Wyciągnęła ze schowka drabinkę i postawiła obok mnie, uważnie przykryła moje ramiona folią, żeby chronić suknię, i zaczęła pracować nad moją fryzurą. Mimo że nie dawała tego po sobie poznać, uwielbiała czesać moje włosy i upinać je w kok.

– Auu! – krzyknęłam, kiedy wzięła za dużą garść włosów.

– Ciiii!

Chciałam jej powiedzieć, że już sama przymiarka sukni znaczyła dla mnie wiele, że nie musiała tego wszystkiego robić, ale nie sądzę, żeby ją to powstrzymało.

Jess była królową upięć przede wszystkim dlatego, że jej mama prowadziła salon piękności. Każdego sobotniego poranka, odkąd skończyła osiem lat, mama zaciągała ją do salonu, żeby obyła się z tymi wszystkimi fryzurami, kokami i upięciami dla niekończących się procesji panien młodych, druhen, przyszłych teściowych i różnych fanatyczek wielkich fryzur z Garden State. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jakie to tortury.

– Czy to musi tak boleć? – zapytałam błagalnie.

Jess upięła ostatnie pasma włosów na swoje miejsce, zanim wpięła diadem – chyba bezpośrednio w moją czaszkę, sądząc po tym, co czułam. Następnie wyjęła nożyczki i zaczęła przycinać moją grzywkę!

– Daj spokój, Jess, chyba cię poniosło.

Cholera. Po mojej ostatniej grzywkowej katastrofie musiałam czekać siedem miesięcy, aż włosy odrosły do jakiejś normalnej długości. Koszmar przypinania ich spinką przeżywałam przez trzy miesiące. A ona cięła i cięła.

– Ha! Od lat chciałam to zrobić – powiedziała, tnąc jak w amoku.

Bezradnie patrzyłam, jak kilkunastocentymetrowe pasma moich beznadziejnie powoli rosnących włosów przelatują mi przed oczami i upadają na podłogę.

Przerwała i wróciła do szperania w torbie. Ukradkiem spojrzałam w lustro – było idealnie.

– Zamknij oczy. Jeszcze tylko jeden drobiazg, nie podglądaj.

Poddałam się, mimo że brak możliwości patrzenia na suknię przez każdą cenną sekundę przyprawiał mnie o szaleństwo. Czy ona musi cały czas stać tak, że zasłania lustro? Jess popryskała czymś moje włosy, pewnie tym, czego używa, aby jej fryzura przeciwstawiała się grawitacji przez czternaście godzin dziennie. Pachniało cytrusowo niczym mandarynka. Próbowałam podglądać, ale strzeliła mnie w głowę jak dzieciaka.

– Oczy zamknięte, jeszcze nie skończyłam. – Poczułam, że nakłada eyeliner na moje powieki, puder na policzki i błyszczyk na usta. – W porządku, możesz patrzeć – rzekła, zdejmując folię z moich ramion.

Otworzyłam oczy i jakaś cudowna nieznajoma uśmiechnęła się do mnie z lustra. Była piękna i elegancka. Ten typ dziewczyny, którą chciałabym być. Jess dokonała cudu. Moje zwykłe mysie brązowe włosy przeszły metamorfozę. Niewielki diadem dodawał odpowiedniego blasku gładkiemu, prostemu, wysokiemu upięciu. Oczy miałam teatralnie, lecz jednocześnie subtelnie podkreślone czarnym eyelinerem, na policzkach nałożoną odrobinę różu, a na ustach delikatny błyszczyk.

Oczarowana nie mogłam oderwać wzroku od tej niesamowitej istoty. Gdybym tylko naprawdę taka była. Suknia opływała moje ciało, ale – co ważniejsze – tworzyła krągłości tam, gdzie wiedziałam, że ich nie było. Miałam wrażenie, że została uszyta dla mnie, mimo że ta myśl była całkowicie niedorzeczna. Czy potrzebowałam kolejnych dowodów na to, że Audrey i ja byłyśmy powiązane na wiele kosmicznych sposobów, o których nigdy nawet bym nie pomyślała?

Zastanawiałam się, co Audrey czuła, wkładając po raz pierwszy tę sukienkę. Czy zdawała sobie sprawę, że jej życie zmieni się na zawsze? Przez moment, gdy miałam na sobie oryginał od Givenchy’ego, wydawało mi się, że w tej jednej chwili w tej sukni Audrey i ja istniejemy razem jak mijające się gwiazdy.

Obróciłam się niczym baletnica i nie mogłam przestać podziwiać swojego lustrzanego odbicia. Dekolt z przodu był zwodniczo prosty, ale sprawiał, że szyja i ramiona wyglądały wspaniale. Oczywiście z tyłu sukienki działo się jeszcze więcej – ramiona i fragment pleców były odkryte, a jasna skóra wyraźnie się odcinała od gładkiej czarnej satyny.

– Po prostu fantastycznie. Lisbeth, wyglądasz niesamowicie – wyszeptałam.

Ten Givenchy rzeczywiście wiedział, co robi, jeśli chodziło o kobiece ciało, zwłaszcza takiej kobiety, jak Audrey Hepburn. Czytałam tę historię w sieci chyba ze sto razy… O tym, jak Audrey, dwudziestoczteroletnia aktorka z niewielkim dorobkiem filmowym, pojawiła się w pracowni Givenchy’ego ubrana w zwykłą koszulkę, obcięte spodnie i w kapeluszu gondoliera jak turystka… Kojarzycie te kapelusze z niebieską albo czerwoną wstążką opadającą z jednej strony. Givenchy, w tym czasie dwudziestosześciolatek, ale już dobrze znany, myślał, że spotyka się z Katharine Hepburn, nie Audrey. Nigdy o niej nie słyszał, więc nie był pod wrażeniem i przeznaczył dla niej niewiele czasu. Ale drobniutka Audrey wpadła wprost na jego zaplecze. Zaskarbiła sobie jego sympatię wysmakowanym gustem i nieugiętym duchem, rozpoczynając tym samym długą i owocną współpracę między artystą a muzą.

Givenchy podchwycił pomysł Audrey, aby podkreślić to, co nie jest powszechnie uważane za doskonałość. Pokazał szczupłe ciało aktorki i jej długą szyję, przeobrażając je w zalety nowego stylu i mody. Bóg jeden wie jak, ale magia Givenchy’ego działała także na mnie.

Gdybym nie była tak bardzo świadoma tego, jak suknia pieści moje biodra i ramiona, mogłabym powiedzieć, że doświadczam czegoś pozacielesnego. Widziałam efekt w spojrzeniu Jess.

Tak teatralnie, jak tylko umiałam, położyłam rękę na ramieniu przyjaciółki i spojrzałam jej głęboko w oczy, naśladując Audrey, na ile potrafiłam.

– Cóż, powiem ci jedną rzecz, Fred, złotko… – powiedziałam. – Wyszłabym za ciebie dla pieniędzy. A ty? Ożeniłbyś się ze mną dla pieniędzy? – Podniosłam swoją dłoń w rękawiczce do brody i spojrzałam na Jess wzrokiem zranionej sarenki.

Torba i grzebień wypadły z jej rąk na podłogę.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Golightly – odparłam. – Holly Golightly. Mieszkam na dole. Spotkaliśmy się dziś rano, pamiętasz? – Przybrałam klasyczną pozę, unosząc rękę jak Audrey w Śniadaniu u Tiffany’ego. Brakowało mi tylko długiej lufki do papierosa.

– Twój akcent jest idealny – podziwiała mnie Jess. – Brzmisz jak ona. Dokładnie. Brałaś jakieś lekcje czy coś?

– Całe życie. Odkąd skończyłam dziewięć lat, złotko. – Zachichotałam jak Audrey.

– To powalające, żadnego śladu po Jersey. Daj spokój, brałaś lekcje wymowy?

– Deszcz mży w Hiszpanii, grad bije w Kampanii – powiedziałam. – Och, Freddy, nie sądzisz chyba, że jestem nieczułą ulicznicą, prawda?

Jess wybuchnęła śmiechem i opadła na krzesło, wprawiając je w obrót. Nie mogła przestać się śmiać, aż zadzwonił telefon i musiała go odebrać.

– Hej, Joe, co się dzieje? – zapytała.

– Mój szef wrócił. Właśnie wchodzi na górę. – Ręka Jess drżała, nigdy nie widziałam jej tak spanikowanej. – Wyleje mnie.