Strona główna » Religia i duchowość » Caterina. Poruszająca opowieść ojca o cudach, które odkryły sens tragedii jego córki

Caterina. Poruszająca opowieść ojca o cudach, które odkryły sens tragedii jego córki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7569-501-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Caterina. Poruszająca opowieść ojca o cudach, które odkryły sens tragedii jego córki

We wrześniu 2009 roku wskutek nagłego zatrzymania akcji serca 24-letnia córka bardzo znanego włoskiego dziennikarza, autora światowego bestselleru Tajemnice Jana Pawła II, zapada w głęboką śpiączkę. Ta straszna tragedia staje się jednak początkiem niewyobrażalnych pozytywnych wydarzeń.

Za sprawą nieświadomej niczego i przykutej do szpitalnego łóżka dziewczyny dzieją się małe i wielkie cuda. Niezwykła ufność Bogu i Maryi rodziców Cateriny, którą w obliczu ogromnego cierpienia deklarują publicznie, topi lód w sercach tysięcy ludzi. Zawiązuje się wielki łańcuch solidarności i modlitwy, imponujący spektakl wiary i miłości, do którego dołączają także agnostycy i ateiści. Wielu ludzi odzyskuje wiarę i na nowo odkrywa wartość modlitwy. W pewien styczniowy wieczór 2010 roku bliscy Cateriny doświadczają szczególnego znaku nadziei...

Historia Cateriny nie ma jeszcze swojego zakończenia. Rozgrywa się ona dzień po dniu na naszych oczach. Wzbudza jednak przeświadczenie, iż modlitwa i solidarność międzyludzka jest nieocenioną wartością w pokonywaniu nawet najbardziej dramatycznych doświadczeń życiowych.

"Caterina" to przejmujący dziennik ojca doświadczonego tragedią, który ufa, kocha i nie traci nadziei...

Polecane książki

Trish z determinacją trzymała się swego planu. Adam Duke, choć tak przystojny, należał do gatunku drapieżników. Z zimną krwią zniszczył wszystko to, co kochała. Nadeszła pora zemsty i zapłaty. Właśnie dlatego się tu znalazła......
Szwecja to różnorodność przyrody i doznań – od stu tysięcy jezior, przez niezliczoną ilość szkierowych wysepek, niekończące się lasy, surowe góry północy do niesamowitych kolorów nieba podczas zorzy polarnych. Tu nowoczesność współgra z tradycją, a ludzie zaw...
Pasjonująca kontynuacja „Śpiących gigantów” – jednej z najlepszych książek o kontakcie ludzi z obcą cywilizacją. Ludzkość musi stawić czoło najeźdźcom z kosmosu, ale Rose Franklin i jej towarzysze z Korpusu Obrony Ziemi nie zamierzają się poddać. Kluczem do powstrzymania inwazji jest odkrycie se...
Kolorowy, praktyczny i... apetyczny poradnik. Marketing sensoryczny jest użyteczny i sprawdza się w praktyce. Książka przedstawia wykorzystanie marketingu sensorycznego w kilkunastu branżach w Polsce i na świecie. Intencją autorki było napisanie poradnika i ten cel osiąga za pomocą wartkiej narracji...
Poradnik do gry „Clive Barker’s Jericho” zawiera opis przejścia wszystkich sześciu rozdziałów jak również spis bonusów do odblokowania. Dodatkowo można zapoznać się z krótkimi opisami wszystkich członków drużyny, którymi przyjdzie pokierować. Clive Barker's Jericho - poradnik do gry zawiera poszukiw...
Wiadomość z Syberii spada na Ludmiłę jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Czy znajdzie siły, by wrócić do normalnego życia? Przecież tak wielu ludzi ją potrzebuje. [color=rgb(34, 34, 34)]W książce spotkamy prawdziwe szeptuchy, które zamieszkują rubieże naszego świata. Mazury, Podlasie czy dalek...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antonio Socci

Maryi Najświętszej i Jej Niepokalanemu Sercu,
które zawsze było i pozostanie naszym najbezpieczniejszym schronieniem, poświęcam i oddaję tę książkę.

Wszystkim tym, którzy traktując nas jak swoją rodzinę,
poprzez modlitwę, wyrzeczenia i cierpienia ofiarowane za Caterinę pomogli nam poczuć czułość Nazarejczyka.

„Nadejdzie czas, kiedy niebezpieczeństwo będzie wielkie, a wszystko wyda się stracone… Wtedy to właśnie będę z wami”.

Maryja w czasie objawienia
św. Katarzynie Labouré (Paryż, 1830)

„Bóg bez powodu nigdy nie zakłóca radości swoich dzieci, a jeśli nawet, to jedynie po to,
by przygotować je na tę większą i pewniejszą”.

Alessandro Manzoni

Nasze dzieci z leprozorium…

Wiele osób, pisząc komentarze na moim blogu, od miesięcy wciąż pyta o Caterinę1, o to, czy zmienia się jej stan. Niektórzy dzielą się swoimi troskami, opowiadają o przeżywanych dramatach i trudnych doświadczeniach. Pytają, co robić, by się nie dać przygnieść ich ciężarem. Napisałem tę książkę dla nich.

To także wyraz wdzięczności wobec tych, którzy modlili się i modlą za Caterinę. Ośmielam się jednak nadal (natrętnie) żebrać o żarliwe modlitwy. Wciąż zmagamy się jak w czasie burzy – a przed nami jeszcze długa droga, dramatyczna, pełna zagrożeń i nieznanych zaułków.

Ta książka jest również wyznaniem wiary w Jezusa, który nakłania każdego z nas do modlitwy pełnej ­ufności, jakbyśmy już otrzymali to, o co prosimy. Traktuję ją zatem jako akt wdzięczności.

Dziękuję Bogu za dar jakim jest Caterina. Za to, że powołał ją do życia i do chrześcijaństwa. Dziękuję, że stworzył ją dobrą i piękną, także w głębi duszy. Dziękuję Mu za to, że wzrastała we wspaniałej wspólnocie chrześcijan, którzy teraz wspierają ją w najcięższej próbie. Do nich kieruję, pełen wdzięczności, prośbę o nieustanne modlitwy za naszą księżniczkę…

Wreszcie chcę dać świadectwo temu, co podtrzymuje mnie ustawicznie na duchu, co przynosi ukojenie, daje odwagę, siłę, jak również radość; radość przez łzy. Być może lektura przyniesie ulgę tym, których los doświadcza podobnie.

To także gest miłości – pragnę wykonać go z Cateriną i dla niej względem cierpiących w samotności, którzy nie mogą liczyć na wsparcie tylu przyjaciół co my. Chciałbym, aby poczuli się nam bliscy. Maryja nakłania nas, by współodczuwać w cierpieniu z innymi w takim stopniu, jak to czynimy wobec naszych dzieci.

Już na samym początku dramatu Cateriny zdecydowaliśmy się wesprzeć materialnie potrzebujących, przekazać środki finansowe na konkretne cele. Jednym z nich jest pomoc dla dzieci z leprozorium w pewnym kraju Trzeciego Świata2. Dotarła do nas wiadomość od tamtejszego misjonarza, że chore na trąd dzieci modlą się o uzdrowienie Cateriny. Bardzo nas to poruszyło. Od tej pory dzieci z leprozorium traktujemy jak część naszej rodziny, jak naszych towarzyszy.

Cierpienie świata jest niczym bezkresny ocean. Jeśli jednak uczynimy drobny gest, w zakresie naszych możliwości, by zmniejszyć skalę nędzy, o reszcie pomyśli Ona, słodka i błogosławiona Matka.

Zatem całkowity dochód z tej książki, każdy wpływ z tytułu praw autorskich, aż do końca moich dni będę przekazywać na dzieła misyjne, dzieła miłości względem najuboższych i opuszczonych, między innymi na stworzony przez uroczą Rose Busingye3 Meeting Point International (partner Stowarzyszenia Wolontariuszy dla Służby Międzynarodowej AVSI4). Rose jest w ugandyjskiej Kampali uosobieniem świetlistej nadziei dla rzeszy ubogich i chorych na AIDS kobiet5.

Pamiętając o zaangażowaniu Andrea Azianiego, o którym opowiem więcej w dalszej części książki, chcielibyśmy pomóc także dzieciom i młodzieży z pogrążonych w przerażającej nędzy peryferii Limy w Peru. Trzeba stworzyć im warunki do nauki. Wsparcia udzielimy też afrykańskiemu Radiu Maryja. Rozgłośnia ta wypełnia godną podziwu misję w Afryce.

Wreszcie pragniemy wesprzeć adopcje na odległość w Pakistanie, gdzie fakt przynależności do chrześcijaństwa skazuje dzieci na ciężki, jeśli nie okrutny los6.

Tym sposobem z wielkiego nieszczęścia, jakie dotknęło naszą rodzinę, dzięki łasce Boga wypłynie coś dobrego dla tych, którzy wystawieni są na ciężkie próby.

Wraz z Cateriną ofiarujemy nasze cierpienia na chwałę Jezusa, by uwidoczniło się Jego miłosierdzie wobec nas i dla zbawienia całej ludzkości (począwszy od tych, którzy sieją nienawiść).

Antonio Socci

1 Caterina – w jęz. pol. Katarzyna. W tekście pozostawiam oryginalne, włoskie brzmienie imienia córki Antoniego Socciego z kilku powodów: po pierwsze książka jest niezwykle osobistym zapisem, po wtóre w świadomości tysięcy ludzi różnych narodowości na czterech kontynentach świata, którzy modlą się za Włoszkę, imię Caterina stało się symbolem i znakiem osobistej wędrówki do wiary. Odczytując myśl autora, mam nadzieję, że i polski czytelnik włączy się w ten nurt ogólnoświatowej modlitewnej mobilizacji „za Caterinę” – przyp. tłum.

2 Nie mogę podać nazwy tego kraju, ponieważ panujący tam reżim nie dopuszcza mówienia o trądzie. Tamtejsi misjonarze ponieśliby surowe konsekwencje.

3 By zrozumieć fenomen Rosy, polecam lekturę książki Un avventura per se (pod red. Paola Brizziego i Alberto Savorany), wyd. BUR 2008, s. 17-25. (Ugandyjka założyła w Kampali ośrodek zdrowia, gdzie pomaga rocznie ok. 4 tys. osób zakażonym wirusem HIV – przyp. tłum.).

4 Organizacja pożytku publicznego, która działa w oparciu o naukę społeczną Kościoła katolickiego. Wspiera sieroty, zwalcza bezrobocie, promuje godność człowieka w różnych aspektach życia – przyp. tłum.

5 W 2008 r. na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes odbyła się premiera pełnometrażowego dokumentu o Rose i kobietach z ośrodka Meeting Point. Film zatytułowany Greater został nagrodzony przez jury, któremu przewodniczył sam Spike Lee (reżyser, aktor i scenarzysta amerykański, wielokrotnie nominowany do Nagrody Akademii Filmowej oraz do Złotego Globu; jeden z pierwszych czarnoskórych twórców, który bez skrępowania porusza tematy dotyczące rasizmu – przyp. tłum.).

6 Zobacz tekst autorstwa Stefano Vecchia, Il caso pakistano. Governo costretto ad ammettere: un vero racket rifornisce i ricchi, który ukazał się 10 czerwca 2010 r. na łamach „Avvenire”.

CZĘŚĆ PIERWSZA UKRZYŻOWANA CÓRKA

„Bóg jest z nami! Nie w błękicie nieba,
nie na krańcu nieskończoności.
Ani nie w gwałtownym ogniu czy burzy,
ani nie w odległych czasach. On jest tu i teraz!
Między marnością i smutkiem wydarzeń,
w rzece wzburzonej pełnym lęków życiem…
Bóg jest z nami!”.

Vladimir Solov’ëv

Wrzesień piękny i pełen udręki

„Zabierz mi chleb, jeśli chcesz,
odetnij mnie od powietrza,
ale nie pozbawiaj mnie twojego uśmiechu”.

Pablo Neruda

Rankiem owego 12 września byłem pewien siebie jak dziecko i nie przypuszczałem, że Caterina, moja Caterina, wieczorem ma umrzeć. Na godzinę 21.30 wyznaczono koniec świata. Mojego świata. Na zawsze. Albo początek kolejnego, nowego.

Tego poranka intensywny błękit nieba przypominał płaszcz Królowej Niebios. Wychodząc z domu po poranną prasę, w myślach nuciłemMagnificat, upajając się tym blaskiem, który wydawał się niczym czujny matczyny uśmiech zawieszony nad przeznaczeniem, gniewem i marnością ludzi.

Niebo nad Toskanią czasami mieni się jak złoto z bizantyjskich obrazów Ducia7. Bywają piękne ­wietrzne dni, kiedy chmury ścigają się pomiędzy gwiazdami. ­Latem w Toskanii, o świcie, zazwyczaj niebo błyszczy tym czarującym błękitem. Za każdym razem wydaje się, że to pierwszy poranek świata.

Tamtego dnia więc przeżyliśmy w nieświadomości cudowną sobotę, zachłyśnięci blaskiem naszych wzgórz, przedsionkiem raju…

Przeglądaliśmy zdjęcia z wakacji na Isola de Giglio8, gdzie nie mogłem pojechać z rodziną z powodu pracy nad nową książką o Jezusie9. Żyłem nadzieją, że pozwoli ona wielu osobom ujrzeć morza nasączone intensywniejszym lazurem i bardziej fascynującą głębię oraz pozwoli doświadczyć radości z obcowania z dziećmi i przyjaciółmi, ujrzeć słońce, które nie zachodzi…

W międzyczasie rozmawialiśmy o obronie Cateriny („To już za dwanaście dni”, „Czy to my mamy przewieźć wino, by uczcić to wydarzenie?”) oraz o tym, jak piękne jest życie. Snuliśmy plany, myśleliśmy o przyjaciołach, kołysząc się we wspomnieniach długich spacerów wzdłuż plaży w Castiglione della Pescaia albo między Donoratico i San Vincenzo10.

W swoim kalendarzu, pod datą 24 września, Caterina wpisała drukowanymi literami ozdobionymi wesołymi rysunkami: „OBRONA”. Zwieńczenie tylu lat studiów. Zasłużone.

Jakiż to dar, ta nasza trójka dzieci. Jakież są dzielne i piękne. I co za radość: pierworodna córka kończy architekturę… Mała wielka radość.

Wstałem od stolika pod drzewem czereśniowym, przekroczyłem próg domu i, śmiejąc się, zatańczyłem wokół stołu, przy którym siedziała moja żona Alessandra „Nie ma na świecie szczęśliwszego człowieka ode mnie!” – westchnąłem.

Uśmiechnęła się do mnie, ale jakby nieco zaniepokojona dodała: „Nie mów tak, proszę… Nigdy nie wiadomo, co szykuje jeszcze życie”. W ułamku sekundy nawiedziła mnie myśl o szczęściu Wioleny11, o chwili, kiedy nie przeczuwała nawet, że jest w przededniu swojego męczeństwa… albo raczej swojej chwały.

Cudowna sobota dobiegała końca. Alessandra poszła na mszę wspólnoty12. Kiedy wracała, kończyłem właśnie przygotowywanie risotta dla naszego młodszego syna (którego i tak nie zjadł, bo było zbyt słone). Przyjemny wieczór, jeszcze pachnący odchodzącym latem, w domu pełnym braci i siostrzeńców. Zagłębiłem się w moich książkach.

O godzinie 21.30 zadzwonił telefon. Czekałem, aż ktoś na górze odbierze. Wyczułem jakieś dziwne poruszenie, wzburzenie. Zaraz potem usłyszałem krzyk Alessandry. W ułamku sekundy przypomniałem sobie z trwogą inny moment – dwanaście lat wcześniej żona krzyknęła w ten sam sposób, bo okazało się, że może stracić dziecko.

Wieczorem 12 września woleliśmy, by zamiast rozrywać nasze serca, włócznia przeszyła je na zawsze na wylot. Z Florencji dzwoniły przyjaciółki i współlokatorki Cateriny z wiadomością: nagłe ustanie pracy serca. Co takiego? Caterina? Serce? Tak. Przestało bić. Upadła na ziemię i od godziny jej serce stoi, a lekarze, którzy próbowali ją reanimować, nie wiedzą już, co robić. Zaprzestali działań…

Dali nam do zrozumienia, że nic nie da się zrobić. Cateriny już nie ma i nigdy więcej nie zobaczę jej uśmiechu.

Burza myśli i emocji zawładnęła mną w jednej chwili. Pamiętam tylko, że wydobyłem z siebie rozpaczliwy i ogłuszający okrzyk: „Jezu móóóóóóóóój!!!”.

7 Duccio di Buoninsegna (ok. 1260-1318) – mistrz sieneńskiej szkoły malarskiej, zainspirowany sztuką bizantyjską, choć używał pogodnych kolorytów; autor czterometrowej Madonny królującej nad ołtarzem katedry w Sienie – przyp. tłum.

8 Wyspa Archipelagu Toskańskiego, na Morzu Tyrreńskim – przyp. tłum.

9Śledztwo w sprawie Jezusa, Rafael, Kraków 2010 – przyp. tłum.

10 Wszystkie trzy miejscowości należą do nadmorskiej prowincji Grosseto, w południowej Toskanii – przyp. tłum.

11 W Zwiastowaniu Paula Claudela (BUR 2001, s. 33-34) główna bohaterka Wiolena na samym początku tragedii mówi: „Chwała Panu, który wyznaczył mi od razu moje miejsce, nie muszę więc szukać go sama. I o nic innego Go nie proszę. Mam na imię Wiolena, osiemnaście lat, mój ojciec nazywa się Anne Vercors, a matka Elżbieta. Moja siostra to Mara, a narzeczony – Jakub. Ot, to wszystko; niczego więcej nie trzeba o mnie wiedzieć”. Tymczasem wszystko dopiero miało się wydarzyć. (Dramat Claudela rozgrywa się w czasach Joanny d’Arc we Francji. To poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także o cudzie, który może sprawić, że życie ludzkie całkowicie się zmienia. Wiolena bowiem poświęca swoje życie, aby odkupić grzechy innych – przyp. tłum.)

12 Alessandra i Antonio Socci należą do wspólnoty ruchu Komunia i Wyzwolenie – Comunione e Liberazione – przyp. tłum.

Ja i Caterina

„Nie miłujemy, jeśli wcześniej nie byliśmy kochani”.

św. Augustyn

Caterina jest przepiękna. Zawsze była blaskiem i dumą rodziny, od najmłodszych lat. Dobra, urocza i cichutka dziewczynka. Jej ciemne oczy bacznie obserwowały świat spod długich rzęs wyłaniających się spod kędzierzawych włosów. Caterina jest kwiatem i owocem pewnej historii. Historii chrześcijańskiej.

Zanim opowiem o tym, co wydarzyło się w kolejnych godzinach po moim krzyku, w czasie, kiedy pędziliśmy zrozpaczeni do Florencji, nakreślę – co w moim przekonaniu jest konieczne – jak wzrastała Caterina. Proszę mi więc wybaczyć tę pozorną dywagację i prześledzić z uwagą jej przebieg, bo jest to wielka i piękna historia. W niej, jak w życiu mojego ulubionego (cytowanego) poety, zmieszało się niebo z ziemią. Caterina narodziła się ze spotkania nieba i ziemi.

Ziemia jest toskańska, a precyzyjniej mówiąc chodzi o region Chianti, gdzie przez dekady moi przodkowie – najpierw dziadek, potem ojciec – pracowali w pocie czoła na kawałek chleba jako górnicy. Ziemia, nad którą unosi się zapach wieków chrześcijaństwa.

Tu, u podnóża zamku w Monteriggioni, nieopodal romańskiego kościoła w Abbadia a Isola13, urodziła się Alessandra.

Wśród łagodnych wzgórz ozdobionych średniowiecznymi wieżami zapuściłem głębokie korzenie. Na pamięć znam tutejsze zapachy i barwy, wszystkie kościoły parafialne, retabulum ołtarzy, lasy i winnice, aż po wszystkie odcienie każdej pory roku i dnia… I cyprysy, i gaje oliwne. Splendor Toskanii.

Błękitne niebo wdarło się do życia mojego i dziewczyny, którą poślubiłem dzięki grupie przyjaciół z krzykliwego Mediolanu z lat siedemdziesiątych. Dzięki Opatrzności zakwitła nasza przyjaźń, młodość, zakochaliśmy się w naszej ziemi i naszych świętych. U źródła tej historii jest wielki ojciec i mistrz: ks. Luigi Giussani14.

W punkcie, gdzie styka się nasza ziemia i owo błękitne niebo, zakwitł kwiat, któremu na imię Caterina, jak nasza wielka Święta z niebios i ziemi. Nigdy nie poznalibyśmy się z Alessandrą, a co za tym idzie nie pobralibyśmy się, gdybyśmy się nie spotkali w tej wspaniałej „małej paczce” przyjaciół, szekspirowskiej „bandzie ­braci”, ­wokół Andrei i Dado, Lorenza czy Ornelli, wysłanych do Sieny przez don Giussaniego.

„Od teraz aż do końca świata będą nas wspominać. Nas niewielu. Nas nielicznych szczęśliwych. Naszą bandę braci. Bo ktokolwiek ze mną przelał krew swoją, jest mi bratem”15.

Kiedy 14 września 1980 roku Jan Paweł II odwiedził Sienę, wówczas jako studenci ze wspólnoty Komunii i Wyzwolenia rozciągnęliśmy gigantyczny transparent na il Campo, rynku miasta. Wypisaliśmy na nim jedno ze zdań św. Katarzyny: „Jeśli staniecie się tym, kim powinniście być, rozpalicie ogień we Włoszech”16. Papieżowi wyraźnie musiało się to spodobać, bo jeszcze tego samego dnia w jednym ze swoich przemówień przytoczył te słowa Świętej.

My, dwudziestolatkowie, odczytaliśmy ten gest jako wyzwanie i rodzaj misji powierzonej nam wówczas przez Ojca Świętego.

Nieprzypadkowo cztery lata później z Alessandrą umieściliśmy ten sam cytat św. Katarzyny na ślubnych zaproszeniach. Nieprzypadkowo również nasza pierworodna córka miała otrzymać imię Świętej: Caterina…

Zawsze w sercu nosiła swoją patronkę. Bo święci patroni to rzecz poważna, jak nauczył nas Péguy17. Tam, w górze, ponad nami, mają swoje „obowiązki” względem powierzanych ich opiece dzieci18.

Ale Caterina jest nie tylko owocem tego chrześcijańskiego splotu wydarzeń. Ona sama, najpierw jako nastolatka, a później młoda kobieta, z entuzjazmem i przekonaniem przylgnęła do swojej patronki, wnosząc do tej relacji piękno oraz wyjątkowość własnej osoby i swojego śpiewu.

To Caterina, przez swoją wrażliwość, w 2008 roku pomogła mi wrócić w objęcia wspólnoty, po tym, jak na krótki czas i z powodów prawdę mówiąc błahych oddaliłem się od niej (nigdy jednak sercem).

Ona, studentka uniwersytetu we Florencji, dyskretnie dbała o moje miejsce w szeregach wychowanków don Giussianiego. Była pewna, że powrócę. Jak się okazało, czekał na mnie również sam don Giussani. Caterina wiedziała, że był dla mnie jak ojciec…

Dzień przed jego śmiercią, 22 lutego 2005 roku, zatelefonowałem do Cateriny, by poinformować ją, że jego stan pogorszył się i że już odchodzi do Pana… Następnego dnia podzieliła się ze mną swoimi uczuciami w liście:

Dziękuję, Tatusiu, za wiadomość. Nie potrafię niczego robić…

Wczoraj wieczorem wydawało mi się na tyle mało prawdopodobne to, o czym mówiłeś, że musiałam do Ciebie oddzwonić, by upewnić się, czy to prawda. Po odmówieniu różańca poszłam się zobaczyć z Mariellą, a kiedy wracałam do domu z Teą, płakałam. (…) Nie nad ks. Giussanim, bo przecież jestem pewna jego świętości, ale nad samą sobą. I dręczyło mnie pytanie: „Co będzie jeśli don Gius umrze, co będzie z nami?”.

Nastawiłam budzik na 7.30, aby zdążyć umyć głowę przed wyjściem, ale kiedy zadzwonił, nie ruszyłam się z łóżka. Po dwóch minutach rozległ się dźwięk telefonu. Zerwałam się, żeby odebrać. Trochę jak wyrwana ze snu, trochę przygnębiona, podniosłam słuchawkę. „Halo, to ja Eliza. Ksiądz Gius nie żyje… przekaż pozostałym…”. Przez zaciśnięte gardło z ledwością wycedziłam „tak”. Odłożyłam słuchawkę i wybuchnęłam płaczem. Szybko zbiegły się pozostałe koleżanki. Nie trzeba było nic mówić, w mgnieniu oka pojęły wszystko.

W czasie Mszy Paolo odczytał telegram Carróna19 i sam się rozpłakał, tak jak Bella (ks. Andrea) w czasie odprawiania Mszy. Siedziałam między chórem, blisko ołtarza i obserwowałam moich przyjaciół. Wszyscy byliśmy sierotami… ale byliśmy tam, w kościele, i to był fakt, bo śmierć nie ma ostatniego słowa”.

Końcowe zdanie szczególnie mnie wówczas poruszyło: „Śmierć nie ma ostatniego słowa”. Dopadło do mnie ono trzy lata później, z tym większą intensywnością, kiedy odnalazłem w nim niezwykłą i uderzającą zbieżność z jednym z ostatnich wypowiedzianych przez Andrea zdań…

Czułem dokładnie to samo, co Caterina, kiedy poproszono mnie, bym napisał dla „Il Giornale” artykuł wstępny o odejściu tego niezwykłego kapłana i mistrza. Wtedy nagle zdałem sobie sprawę, że dobre i kochane serce don Giussaniego nosiło w sobie oblicza moich dzieci i nasze losy.

Na łamach „Il Giornale” zwróciłem się do całej rzeszy ojców, matek i dzieci, którzy wychowali się u boku tego patriarchy, do tych wszystkich, którzy wypełnili po brzegi katedrę mediolańską i cały Piazza del Duomo w dniu pogrzebu:

„Tego tekstu nigdy w życiu nie chciałbym napisać z własnej woli. Zdarza się, że człowiek musi wyrzucić z siebie ze łzami i z rzeką atramentu, bez ładu, słowa i myśli. Dzieje się tak, kiedy umiera ojciec. Nie chodzi o łzy nad sobą, najdroższy don Gius. Przecież jesteś już zanurzony w absolutnym szczęściu, u boku swojego Przyjaciela i Ojca, Stwórcy, którego poznaliśmy dzięki Tobie i którego z silną męską pasją uczyłeś nas kochać: nas, tysiące topielców pokolenia samotnych, zagubionych i zdesperowanych.

(…) Chodzi o łzy nade mną, nad nami, nad naszymi czasami. Koniec końców człowiek zawsze płacze nad samym sobą. Patrzę na twarze moich dzieci i myślę, że nie istniałyby gdyby nie Ty, bez historii przyjaźni, której początek był w tobie. W pewnym momencie ocaliła ona mnie i tę dziewczynę, która została moją żoną, niczym dwie łódeczki, w młodości dryfujące po nieznanych wodach. Całe moje pokolenie, jakże specyficzne, patrząc dzisiaj na swoje dzieci, myśli podobnie. Wie, że nie będą mogły już spotkać i słuchać tego odważnego i żyjącego z pasją człowieka, syna katolickiej Brianzy, który ożywił naszą młodość.

Ksiądz Giussani rozpalił nasze serca, rozświetlił nasze ciemne drogi młodości spopielonej ideologią i zżartej przez piachy Nicości, sprawił, że rozkwitły serca i inteligencja. Wprowadził do naszego życia piękno Jezusa Chrystusa. Dokładnie tak, jak na jego ulubionym zresztą płótnie Caravaggia Powołanie św. Mateusza. Jak snop światła na tym obrazie przedziera ciemność, tak Jezus wkracza w życie Mateusza i wzywa go po imieniu, ten zaś zdziwiony poczuciem bycia dostrzeżonym i pokochanym, podkreśla swoje zdumienie gestem dłoni: «Ja? Wołasz właśnie mnie?» (Mateusz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie zasługuje na uwagę Jezusa; on, który prowadził nędzne i ponure życie).

Oto i pierwszy raz, kiedy człowiek prawdziwie mówi «ja». (…).

Poruszający jest dla mnie także inny, żywy obraz związany z Giussanim, osobiste wspomnienie: kiedy słyszałem go po raz ostatni. Był 20 listopada 2002 roku. Wieczór. Wraz z Giancarlo Giojellim i Pietro Piccinim byłem w studiu «Excalibura»20. Niespodziewanie zadzwonił telefon. Podano mi słuchawkę. Po drugiej stronie był don Giussani. Od kilku dni byłem jak w oku cyklonu, ze wszystkich stron atakowano mnie na łamach gazet za to, że «ośmieliłem się» mówić o Matce Bożej (i o wierze milionów ludzi) w jednym z wieczornych programów informacyjnych w godzinach najwyższej oglądalności.

Z drugiej strony słuchawki usłyszałem znany mi głos, ale przytłumiony, przemęczony, choć jak zawsze pełen pasji, siły i autentyczności: «jestem z Tobą – powiedział. – Jestem blisko ciebie. Masz moje całkowite poparcie i szacunek, i sympatię». Potem dodał: «Dotyczy to wszystkiego, co mówisz, bo wszystko to prawda… wszystko prawda». Jego głos załamał się pod naporem emocji, wzruszenia. Dzień później przesłał mi jeszcze jedno zdanie, którego wtedy nie zdołał wypowiedzieć «Problem nie polega na tym, czy Bóg istnieje, czy nie, ale czy Bóg stał się człowiekiem, czy nie. I Madonna jest drogą, daje nam odpowiedź…».

Mówiłem o łzach. Wylewam łzy nad najbliższą przyszłością naszych dzieci, nad pokoleniem, które – tak sobie myślę – nie spotka już takiego świadka jak Giussani. Ale pozostaje Chrystus. «Myślę, że nie mógłbym dłużej żyć, gdybym nie słyszał i nie czuł, jak do mnie mówi». Ileż razy Giussani powtarzał nam te słowa Charlesa Moellera o Jezusie.

Ta śmierć jest w jakiś sposób życiodajna dla tych, którzy naśladowali i kochali ks. Giussaniego. Nawet jeśli nie ma już ojca, pozostały przecież tysiące jego dzieci, gotowych opowiedzieć o tym, co widziały, słyszały, doświadczyły namacalnie, dać świadectwo, że życie ma sens, nawet takie, które wydaje się być banałem, bez znaczenia: za każdym razem jest ono wielkie i cenne.

Pewnego dnia 1940 roku, pośród cierpień drugiej wojny światowej i w obliczu potwornej choroby córki, Emmanuel Mounier napisał w swoim Dzienniku: «To cudowne być chrześcijaninem z powodu mocy i radości, jakie fakt przynależności do chrześcijaństwa wlewa w serce, z powodu przemiany, jakiej dokonuje w rozumieniu miłości, przyjaźni, czasu i śmierci. Tak, także poprzez śmierć wznosi się chwała ku Bogu»21.

Kiedy czytam ten tekst dzisiaj, niektóre ze zdań przyprawiają mnie o dreszcze. Wówczas, 22 lutego 2005 roku byłem zupełnie nieświadom tego, co miało się dopiero wydarzyć…

Trzy lata później, 31 lipca, ponownie zatelefonowała do mnie Caterina. Wybuchła płaczem. Jako pierwsza dowiedziała się o nagłej śmierci Andrei. Dostał zawału serca w Limie, w Peru, gdzie od dwudziestu lat pracował na misji. Faktycznie oddał życie za Chrystusa.

To łzy Cateriny pozwoliły mi zrozumieć, gdzie jest moje miejsce, gdzie jest mój dom: we wspólnocie!

13 Miejscowość należąca do gminy Monteriggioni, w prowincji sieneńskiej w Toskanii; Abbadia a Isola zamieszkuje zaledwie 136 mieszkańców, w kamieniczkach dookoła benedyktyńskiego Opactwa św. Salvatora i Ciria – przyp. tłum.

14 Włoski duchowny katolicki, założyciel ruchu Comunione e Liberazione (CL, Komunia i Wyzwolenie); CL zrzesza ponad 60 tys. świeckich i duchownych we Włoszech – do najbardziej znanych należą obecny patriarcha Wenecji kard. Angelo Scola oraz przedstawiciel włoskiej chadecji Rocco Buttiglione. Ruch działa w wielu krajach Europy – w tym w Polsce – oraz w obu Amerykach i Afryce. Członkowie CL uczą się dojrzałego chrześcijaństwa, gdzie wiara staje się źródłem i kryterium działania oraz uczestnictwa w misji Kościoła katolickiego we współczesnym świecie – przyp. tłum.

15 William Szekspir, Henryk V, akt IV, scena III; z włoskiego przeł. J.B.-B.

16 List 368.

17 Charles Péguy (1873-1914) – francuski pisarz, poeta, eseista i działacz społeczny; konwertyta, po publikacji monumentalnego tryptyku o św. Joannie d’Arc został uznany przez krytyków literackich za mistyka; urodził się i żył w Orleanie, rodzinnym mieście francuskiej Świętej – przyp. tłum.

18Wanda Półtawska w Beskidzkich rekolekcjach. Dziejach przyjaźni księdza Karola Wojtyły z rodziną Półtawskich, pisze: „Mało kto myśli o tym, że imię to właściwie nie jest tylko imię, ale wybór patrona – świętego, który jest w niebie. Wybiera się imię człowieka, który potrafił zrealizować swoje życie zgodnie z Bożym planem i jemu oddaje się dziecko pod opiekę. (…) Urodziny to święto matki, bo to ona przeżywa wtedy wielki dzień, bierze udział w tajemnicy Stworzenia – narzędzie Bożej stwórczej mocy! A imieniny to święto dziecka, które ma sobie przypomnieć o swoim patronie i może zawsze z jego pomocy korzystać. Patron ma jakieś zobowiązania wobec ludzi oddanych mu pod opiekę” (Edycja Świętego Pawła, 2009, s. 442).

19 Ks. Julián Carróna po śmierci don Giussaniego przejął funkcję osoby odpowiedzialnej za ruch Komunia i Wyzwolenie.

20 Program telewizyjny Socciego na antenie Rai Due – przyp. tłum..

21 Tekst ten ukazał się na łamach „Il Giornale” 23 lutego 2005 r. Został też w całości przedrukowany w książce Antoniego Socciego Com’è bello il mondo, com’è grande Dio, wyd. Piemme 2005.

Miłość silniejsza jest od śmierci

„Miejcie odwagę oddać wasze życie,
zanim ktoś wam je odbierze”.

kard. Angelo Scola

Andrea był wyjątkowym człowiekiem. Dzięki niemu zrozumieliśmy, co znaczy być świętym. Był ojcem chrzestnym Cateriny. Ona wpatrzona była w niego jak w obraz.

Na łamach „Libero” zamieściłem obszerny tekst o Andrei, by wszyscy mieli okazję zrozumieć, co znaczy być prawdziwym człowiekiem w dzisiejszym świecie fałszywych bohaterów, złudnych wielkości i mizernych zwycięstw:

„Ten mediolańczyk podbił serce jednego z najuboższych krajów Ameryki Południowej, Peru. Szczególnie dla ludności jednego z najnędzniejszych w Limie barakowych miasteczek Andrea był uosobieniem anioła. Ubiegłej środy jego wciąż jeszcze młode serce (miał zaledwie pięćdziesiąt pięć lat), które biło dla tych ludzi, pękło. W sobotę, w potężnej, przylegającej do Pacyfiku bazylice w Limie, w obecności tysięcy tonących we łzach osób uczczono jego «narodziny dla nieba». Tego samego dnia, rankiem, nie kryjąc wzruszenia, arcybiskup Limy kard. Cipriani opowiadał o Andreasie na antenie ogólnoperuwiańskiego radia.

Ale we Włoszech tacy ludzie jak Andrea Aziani pozostają w cieniu, nieznani opinii publicznej. Niezmordowany i promieniejący radością Andrea przez ponad dwadzieścia lat żył w tej potężnej aglomeracji nad oceanem. Do peruwiańskiej stolicy wysłał go sam don Giussani. Andreasa znali wszyscy: począwszy od prezydenta Republiki, a skończywszy na wędrownym sprzedawcy «substancji zmiękczających», który przyszedł na ostatnie pożegnanie do kościoła i z głębi tłumu szlochając wykrzykiwał: «Tak go kochałem».

Mógł prowadzić dyskusje na swojej uczelni lub z ministrami czy też spierać się ze śmietanką intelektualistów tego kraju, by potem spędzić długie godziny wśród cierpiących na niedożywienie pueblos i pomagać ubogim mieszkańcom baraków czy bawić się z dziećmi w kurzu ulic, ucząc je przy okazji piosenek lub modlitw albo zwyczajnie przynosząc im środki potrzebne do życia.

W sobotę kościół pękał w szwach właśnie od tych jego dzieci. Dla wielu był «ojczulkiem» od chrztów, komunii lub bierzmowania. Sebastiana należy do grona tych dzieci. W czwartkowy wieczór, po czuwaniu, kilku przyjaciół Andreasa z Komunii i Wyzwolenia odprowadziło ją do domu. Odkryli, że mieszka w nędznym szałasie na szczycie wzgórza oblepionego chatami. Dziewczynka zaprowadziła ich do wciśniętej między barakami niewykończonej kapliczki: «Mój ojczulek tak bardzo pomagał nam ją wybudować…» – powiedziała. Ktokolwiek go znał, z łatwością domyśli się, że była to także pomoc materialna. Po to, by ci ubodzy ludzie mogli poczuć, że Jezus mieszka między nimi.

Niewielu, również z grona jego przyjaciół, zdawało sobie sprawę, jak wielkiej liczbie osób pomagał. Kardynał Cipriani, idąc pobłogosławić ciało Andreasa, w czwartek, powiedział: «Z czasem uświadomicie sobie, jak wiele dobra z pokorą czynił ten człowiek. Zawsze powtarzał mi, że on i ruch CL (Komunia i Wyzwolenie) chce służyć Kościołowi i za każdym razem, kiedy zabiegał o spotkanie, prosił mnie, by wysłać go na misje».

Był jednym z uczniów don Giussaniego. Jego historia jest jak scenariusz filmowy: opowieść o grupie młodych przyjaciół, która jest prawdziwą meglio gioventù22, tą, o której filmu niestety nikt nie nakręci. Andrea uczestniczył w narodzinach Komunii i Wyzwolenia na uniwersytecie w Mediolanie. Szybko został tam kierownikiem na wydziale filozofii, gdzie zapisał się w 1972 roku. To były ciężkie czasy. Agresja, nienawiść i kalumnie na łamach prasy pod adresem członków ruchu CL, którzy wówczas tworzyli jedyną strukturę, grupę chrześcijańską w mieście. Byli niczym owce rzucone między wilki różnych ras.

Nawet Andrea bywał przezywany faszystą. On, który wychowywał się u boku dziadka, Emanuele´a Samek Lodoviciego, prześladowanego przez faszystów z powodu przynależności do Partii Ludowej Sturzego23, a później ściganego za żydowskie pochodzenie zgodnie z ówczesnym prawem rasowym.

Odznaczał się hartem ducha. Maltretowani i prześladowani na wyższych uczelniach cellini24byli wyrzucani nawet z seminariów duchownych. Tak zwani postsoborowi biskupi progresiści uważali cellinów za «integrystów». Andrea wstąpił do Memores Domini, grupy konsekrowanych świeckich w ramach CL25. W 1976 roku Giussani wydelegował go do Sieny. Tam wraz z trójką przyjaciół na uniwersytecie jednego z najbardziej czerwonych miast we Włoszech byli zaczynem katolickiej obecności i formacji. To było jak oko cyklonu. Od czasów św. Katarzyny nie widziano niczego podobnego.

W środowisku akademickim szybko stali się jedną z najsilniejszych i najbardziej znaczących grup na uniwersytecie (w pierwszych wyborach do samorządu studenckiego, katolicy zebrali ponad pięćdziesiąt procent głosów, stawiając na równe nogi cały lokalny aparat Pci). Ale to nie polityka zapaliła serca młodych ludzi, a przyjaźń Andrei z Jezusem, którą w sposób niezwykle ujmujący, fascynujący i pełen entuzjazmu proponował i zarażał otoczenie.

Andrea dwoił się i troił dla innych, bez chwili wytchnienia, często rezygnując nawet z czasu na posiłki. (…)

W 1989 roku, w wieku trzydziestu sześciu lat, otrzymał wreszcie – o czym przecież marzył od zawsze – pozwolenie na wyjazd do jednej z misji CL w Ameryce Południowej, w Peru. Najpierw uczył w kilku szkołach wyższych w Limie, później z pomocą przyjaciół i dzięki wsparciu Kościoła założył uniwersytet Sedes Sapientiae. Uczelnia ta próbuje zrzeszyć jak największą liczbę studentów z najuboższych rodzin. Ideą tą zaraził całą Amerykę Południową.

Jakiż sens jest w zakładaniu uniwersytetu w Kraju Trzeciego Świata? Andrea odpowiadał: «Najgorsze ubóstwo nie mieści się w granicach ekonomii, ale w wymiarze ludzkim. To stąd wywodzi się nędza, degradacja i głód. Wykształcić kolejne rzesze ludzi oznacza przyczynić się do wzrostu nowego pokolenia zdolnego do pracy i budowy, a więc do zapewnienia przyszłości swojemu biednemu krajowi». (…)

Lektura setek wpisów na blogu studentów z Limy, wstrząśniętych śmiercią profesora Azianiego, dowodzi sukcesu tego ogromnego przedsięwzięcia. Imponujący doprawdy jest ślad, jaki odcisnął na młodych ludziach ten człowiek. Przytoczę kilka zdań: «Cóż za wspaniały człowiek!», «Gran hombre sabio»26, «Pasja, którą promieniował we wszystkim, co robił, nikogo nie ­pozostawiała obojętnym», «Dawał siebie samego poprzez to, czego nas uczył», «Zachwycała nas jego mądrość, a przede wszystkim człowieczeństwo i czystość serca», «Jego uśmiech, ciepły i przyjazny», «Człowiek niezrównany, odmienny od tych, których spotykamy na co dzień», «Prawdziwy Mistrz, ojciec, przyjaciel… que vive en todos nosotros», «Zawsze wzniecał w nas nadzieję, traktował nas jak własne dzieci», «Dziękuję Bogu: cóż za szczęście, przywilej było móc Cię poznać», «byłeś Mistrzem wyjątkowym, dziękuję za przykład Twojego życia!», «Był pełen entuzjazmu i przekazywał go», «Zarażał imponującą pasją do życia i innych osób», «Wierny przyjaciel Jezusa, o czystym i pełnym prostoty sercu», «Zapamiętam na zawsze jego potężną dobroć, jego miłość w stosunku do wszystkich i wszystkiego», «Cóż za wyjątkowy sposób umiłowania życia i wszystkich, którzy stawali na jego drodze», «Był zawsze do dyspozycji dla każdego, bez wyjątku», «Jego szczęście, radość naznaczyło nas na zawsze: Kochany Przyjacielu, dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś», «Wielki człowiek, który nauczył nas być ludźmi».

W czasie sobotniego pogrzebu biskup, jego ekscelencja Panizza był tak wzruszony, że nie mógł dokończyć homilii. Kościół wypełniło ponad tysiąc pięćset osób, pozostałych tysiąc z okien uniwersytetu zrzuciło deszcz płatków kwiatów i kartoników z charakterystycznymi dla Andrea powiedzonkami, jak na przykład: «Gorączka życia». (…)

Poruszający był widok setek młodych ludzi zatopionych w ciszy i łzach. Na cmentarzu kolejny tysiąc. Grób stał się już celem pielgrzymek, a Andrea ma trzodę, której pomaga z nieba.

W liście do jednego ze swoich przyjaciół27 w 1993 roku Andrea przypomniał zdanie św. Katarzyny Sieneńskiej: «Niech każdy z was zakocha się w tym, co pokochało nas. Ale żeby tak się stało, musimy zapłonąć, dosłownie, pałać pragnieniem, by Chrystus nas dosięgnął tak, by przez ten zapał i płomień Chrystus zjednoczył się z człowiekiem».

Pewnego dnia ks. Giussani przeczytał te słowa wobec setek zgromadzonych ludzi i, nie kryjąc wzruszenia, opatrzył je komentarzem: „Rzucam wam wyzwanie, byście odnaleźli podobne świadectwo. Gdziekolwiek!”28.

Proszę pozwolić mi jeszcze na chwilę dygresji i dalszą opowieść o Andrei.

Carmen, znajoma, którą spotkałem w czasach tak zwanego Gioventù Studentesca29 (było to w okolicach Abbiategrasso, niedaleko Mediolanu), przypomniała mi o jednej z pozoru tylko błahej i ulotnej rzeczy spośród tak wielu, które ją ujmowały w Andrei: gdy wracał ze spotkań i pracy charytatywnej30, przemierzając na rowerze osnute mgłą okoliczne drogi, zawsze śpiewał na głos.

Ten skąpy kadr z życia osiemnastoletniego Andrei Azianiego pozwala przeczuwać, jakim był człowiekiem. Jego młodość całkowicie zanurzona w Jezusie, jego lekka zuchwałość („Bo Jezus już zwyciężył!!! – potrafił powiedzieć, śmiejąc się i nakładając ci paczki na plecy) i to jego serce, które pęka ze szczęścia i wiedzione jest przymusem dotarcia z Dobrą Nowiną do wszystkich, aż po krańce ziemi. Od tego rozpoczął swój bieg, który w krótkim czasie przyjął formę zwycięskiego marszu do nieba.

„On jako pierwszy z nas został pochowany na terenie misji” – mówi ks. Pino. Również przez ten fakt Andrea urzeczywistnia to, co nosił w sercu don Giussani jesienią 1954 roku, w dniu wyjazdu do Berchet: cały świat. Myślę, że jego wielkim pragnieniem była formacja ludzi na takich, jakim był on sam.

Można by napisać całe tomy o Andrei. Najbardziej zaskakiwała w nim jego autentyczna, choć nie ostentacyjna skromność. Pamiętam, że pozostawał odporny na wszelkiego rodzaju gratyfikacje i gloryfikacje, a zawsze pierwszy do pomocy, nawet do najpodlejszych prac: czyszczenia toalet, dezynfekcji i malowania ruder. Za każdym razem gotów wykrzyknąć: „Oto jestem!”, z nie wiadomo skąd pochodzącą energią (zważywszy na to, że skąpo się odżywiał i jadał tylko od czasu do czasu), i z nieschodzącym z ust uśmiechem. Mało kto pozostawał obojętny wobec tej postawy. Zapalał i przyciągał ludzi nawet wówczas, kiedy (niech to też będzie jasne) zdecydowanie ich upominał, jeśli istniała taka potrzeba.