Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ciało

Ciało

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03411-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ciało

Czy mężczyzna może lecieć z Moskwy do Paryża jedynie z bagażem w postaci damskich kabaretek i depilatora? W opowiadaniach Wiktora Jerofiejewa – jak najbardziej! Jego najnowsza książka Ciało to zbiór opowiadań,  w których autor szuka wyjaśnienia odwiecznej tajemnicy ciała. Czym jest  ono dla człowieka? Klatką duszy? Narzędziem rozkoszy czy cierpienia? Środkiem transportu do nieśmiertelności czy sensem istnienia samym w sobie? Kto nas nim obdarował – Bóg czy diabeł?  Oczywiście na te pytania będzie musiał odpowiedzieć  sam czytelnik, przewrotnie  wprowadzony w świat nieokiełznanej wyobraźni Jerofiejewa (zwłaszcza erotycznej!), błyskotliwych paradoksów i poczucia humoru, od lat doskonale znanego polskim miłośnikom jego książek.  Dla fanów znakomitego rosyjskiego pisarza Ciało to kolejna uczta duchowa w dobrze znanych klimatach, zaś tych, którzy jeszcze nie sięgnęli po twórczość Wiktora Jerofiejewa, lektura wprowadzi w świat dowcipu, znakomitych obserwacji życiowych, barwnych przygód  i … seksu.

Polecane książki

Zderzenie dwóch, całkiem odległych od siebie światów i jednego człowieka, który próbuje pogodzić miłość do rodziny z potrzebą przeżycia wielkiej przygody. Przygody, która może się okazać ostatnią w jego życiu. Życie w Polsce w latach 80. nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Przekonuje się o tym Er...
Publikacja jest praktycznym przewodnikiem po zamówieniach publicznych, które głęboko zmieniły się po nowelizacji z 2016 r. Przeprowadzi każdego zamawiającego i wykonawcę przez złożone procedury Prawa zamówień publicznych. Zawarte w niej wskazówki, rekomendacje postępowania oraz przykłady pomogą unik...
W domu Heliosa, boga słońca i najpotężniejszego z tytanów, rodzi się córka. Kirke jest dziwnym dzieckiem – nie tak potężnym jak ojciec ani tak bezwzględnym jak matka... Dziewczyna próbuje odnaleźć się w świecie śmiertelników, lecz odkrywa w sobie czarnoksięską moc, dzięki której może zagrozić samym ...
Wszyscy czarownicy są źli. Elisabeth wie o tym, odkąd sięga pamięcią. Wychowana jako podrzutek w jednej z Bibliotek Austermeer, dorastała pośród narzędzi magii–grymuarów, szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i sk&...
Prezentowana publikacja jest pierwszym opracowaniem w języku polskim, które odnosi się w sposób kompleksowy do instytucji mediacji. Monografia zawiera szczegółowe omówienie: ? podstawowych cech mediacji na tle innych metod rozwiązywania sporów, ? ewolucji regulacji dotyczącej mediacji w prawie ...
Rory Sinclair przeżyła brutalny atak i wpadła w ramiona milionera Iana Braxtona. Zaopiekował się nią, uleczył i oboje podarowali sobie coś, czego wcześniej nie znali...   Mam na imię Rory i po raz pierwszy jestem szczęśliwa. Znalazłam miłość mojego życia, moją bratnią duszę. Byliśmy brakującymi elem...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wiktor Jerofiejew

Wiktor Jerofiejew

Ciało

Przekład

Michał B. Jagiełło

Czytelnik

Warszawa 2017

CZĘŚĆ PIERWSZA: Ciało i ludzie

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ciało i ludzie

Czarne siatkowe pończochy

W Paryżu, na bulwarze Montparnasse działa sobie bar Le Select, który od
jakiegoś czasu omijam szerokim łukiem. Na zawsze pozostanie dla mnie
zaczarowanym miejscem, chociaż nie ma w nim nic szczególnego. Jest to po
prostu dobrze prosperująca placówka żywienia zbiorowego, która kiedyś
słynęła z tego, że była czynna całą dobę, że piło się tam więcej niż w innych lokalach na Montparnasse, trunki były mocniejsze i goście bili
się częściej niż gdzie indziej. To właśnie tutaj walili tłumnie widzowie
po skandalizujących spektaklach i bywalcy nocnych kin, tutaj kipiały
namiętności, rodziły się gwiazdy. To stąd, częściej niż z innych barów,
zabierano na policję pijanych i poszkodowanych bywalców. To tu
przychodził pić Hemingway. Tu popijał Scott Fitzgerald. Być może dlatego
na markizie nad wejściem umieszczono napis: Bar amerykański. Do dziś
tęgo popijają w nim przyjezdni Amerykanie, wyróżniający się pasiastymi
koszulami na tle miejscowych moczymordów.

Kiedy jednak jestem w Paryżu i zdarza mi się przejeżdżać obok Le Select,
nie myślę ani o Hemingwayu, ani o Juliu Jurenicie, który zawarł
znajomość ze swoim autorem tuż obok, w kawiarni La Rotonde. Zamykam się
w sobie jak nasz przeciętny turysta autyk. W duchu przeklinam szefów Le
Select, w myślach pojawiają się ich paskudne gęby i wygrażam pięścią
wesołemu amerykańskiemu barowi. „Klęska! Klęska!” – powtarzam i czuję,
jak moje czoło oblewa się potem. Poczucie klęski przekształca się w obsesję, która pochłania wszystko. Rozprzestrzenia się na całą Europę i dociera do Rosji, która niczym cycasta ciotka chwyta się za głowę i wtóruje: „Klęska! Klęska!”. Rozumiem, że klęska jest długowieczna i że
wszyscy jesteśmy śmiertelni – oprócz klęski.

A zaczęło się od drobnych sygnałów. Los ostrzegał, że tym razem nie
powinniśmy z żoną lecieć do Paryża. O mało co nie zaspaliśmy na poranny
lot. Zerwaliśmy się z łóżka w ostatniej chwili, rzuciliśmy się do
pakowania zapomnianych rzeczy, zderzaliśmy się ze sobą w kuchni, w łazience, w jadalni – wszędzie. Wrzuciwszy walizki do bagażnika,
zaczęliśmy poganiać taksówkarza, ale ten odszczekiwał się, na złość nam
jechał powoli i złośliwie cieszył się z każdego korka, w którym
stawaliśmy. Mimo swojej powolności zahaczył lusterkiem o lusterko
jakiegoś brudnego zagranicznego auta, po czym na widok pęknięcia
oskarżył nas o ten stan rzeczy. Otworzył bagażnik, żeby wyrzucić nasze
torby, ale kierowca zagranicznego brudasa cichcem oddalił się z miejsca
kolizji, więc pojechaliśmy dalej.

Na Szeremietiewie, zdyszani jak psy, na stanowisku odprawy pasażerów
okazaliśmy dokumenty dorodnej nimfie o długoletnim stażu z krainy
Aerofłotu; zdołałem już nawet położyć na wadze pierwszą torbę i wysapać:
„Chyba zdążyliśmy”. Jednakże przeterminowana nimfa wzięła do ręki
dokumenty, obejrzała je i zamarła. W końcu z wysiłkiem wstała z krzesła
i wlepiła we mnie wzrok.

– I z tym paszportem chce pan lecieć do Paryża? – spytała.

– Tak.

– Ale on… – zamilkła i otworzyła mi paszport przed nosem.

– Co z nim? – zmarszczyłem brwi.

– Jest nieważny… – cicho i niejako konfidencjonalnie zakomunikowała
nimfa.

Patrzyliśmy sobie w oczy. Wydawało mi się, że mnie rozumie, chociaż ja
nie rozumiałem jej. Patrzyła na mnie tak, jak gdyby chciała
zakomunikować mi wzrokiem coś takiego, czego nie da się wyrazić słowami.
Stopniowo docierało do mnie, że proponuje mi tajną współpracę i współudział. Paszport jest oczywiście przeterminowany, ale da się
znaleźć wyjście z sytuacji. Wszystko to rysowało się w jakiejś mglistej
perspektywie, lecz najwyraźniej miało kosztować sporo pieniędzy.

– W pośpiechu zabrałem nie ten paszport – oświadczyłem żonie, nimfie i całemu światu.

Nimfa usiadła na krześle nieco rozczarowana. Udało mi się jednak dogadać
z wezwanym na stanowisko odprawy lotów jej przełożonym o twarzy bez
wyrazu, uzgodniliśmy, że małżonka poleci z dwiema torbami, a ja
przebukuję bilet na następny lot. Było to humanitarne rozwiązanie
problemu. Następny lot do Paryża miał być za kilka godzin. Żona zgodziła
się poczekać na mnie na lotnisku w Paryżu, ale poprosiła, żebym, skoro
muszę wrócić do domu po ważny paszport, przy okazji zabrał reklamówkę,
którą zostawiła na sofie w jadalni.

Poszła do samolotu, a ja złapałem taksówkę i pognałem do domu. W biurku
znalazłem ważny paszport, na tapczanie torbę żony – i z powrotem na
lotnisko. Zdzwoniliśmy się przez komórkę. Żona była już w Paryżu i zjadła dwa croissanty. Przeszedłem przez odprawę paszportową, po czym
rzuciłem kurtkę i reklamówkę na taśmę do kontroli bagażu. Kiedy rzeczy
przedefilowały przed kamerą, podeszła do mnie kolejna nimfa z krainy
Aerofłotu, o tłustym obliczu.

– Leci pan do Paryża?

– No tak.

– Na długo?

– Na dwa tygodnie. A co?

– Oddał pan rzeczy na bagaż?

– Nie.

– Więc to jest wszystko, z czym pan leci?

Wzięła reklamówkę do rąk, rozchyliła i zademonstrowała jej zawartość.
Pracownicy hali odpraw patrzyli na nas z wielkim zainteresowaniem. Nimfa
trzymała w dłoniach parę czarnych siatkowych pończoch i depilator z elektrycznym sznurem.

Zrobiło mi się głupio. Zostałem zdemaskowany przed całym światem. Lecieć
do Paryża i zabrać ze sobą na dwa tygodnie pobytu jedynie czarne
kabaretki i depilator – i nic więcej?! Co powie opinia publiczna?
Wszystko to sprawiło, że zakręciło mi się w głowie i spytałem prawie
dziecięcym głosem:

– A co – nie wolno?

Nimfa o pulchnym obliczu z obrzydzeniem wsunęła do reklamówki pończochy
i depilator, po czym powiedziała tonem pełnym potępienia:

– Przyjemnego lotu!

Podczas lotu nie mogłem znaleźć sobie miejsca, kręciłem się i wierciłem,
a nawet pojękiwałem. Oczami wyobraźni widziałem samego siebie w czarnych
kabaretkach w świetle reflektorów, z depilatorem w rękach, nie wiadomo
dlaczego na scenie kremlowskiego Pałacu Zjazdów, i znów wydawałem jęki.
I tak oto, tracąc po drodze swoją orientację seksualną, odzyskując ją
rozpaczliwie i znów tracąc, doleciałem do Paryża.

Żona, która przez ten czas zdążyła zjeść już dwa obiady – najpierw
krwisty befsztyk, a potem pstrąga na niebiesko, podsumowała moją
przygodę z błąkającym się po twarzy rozbawionym uśmieszkiem:

– A właściwie dlaczego nie miałbyś przymierzyć w nocy czarnych
kabaretek?

Spojrzałem na nią ze zrozumieniem, po czym wzięliśmy swoje bagaże i szybko pojechaliśmy taksówką do hotelu. Biedaczka nie wiedziała, co ją
czeka w najbliższej przyszłości! Zatrzymaliśmy się w przyzwoitym
trzygwiazdkowym hotelu obok Ogrodu Luksemburskiego, w straszliwie
ciasnym pokoju, którego całą powierzchnię zajmowało łóżko, a ponieważ
pora była jeszcze dość wczesna, postanowiliśmy pospacerować po Paryżu.

– Musisz się napić – powiedziała żona, figlarnie wciągając na nogi
czarne siatkowe pończochy.

– Faktycznie! – zgodziłem się.

Zaprowadziłem ją do amerykańskiego baru Le Select. W barze było pełno
ludzi. Amerykanie w pasiastych koszulach siedzieli ciasno wymieszani z pstrokatą ciżbą francuską. Na tarasie panował normalny paryski gwar.
Chcieliśmy nawet pójść gdzie indziej, ale na szczęście zwolnił się
najbardziej oddalony od drzwi dwuosobowy stolik i rzuciliśmy się ku
niemu. Usiedliśmy. Siedzimy. Patrzymy przez okno. Za oknem widać
wiosenny wieczorny Paryż – ojczyzna od razu gdzieś znikła. Po kwadransie
zjawił się krępy czarnowłosy kelner w średnim wieku – dla takich ludzi
jest to stanowisko dożywotnie. Jak to zwykle w Paryżu, był konkretny i abstrakcyjny zarazem. W skupieniu przyjął nasze zamówienie, przebywając
jednakowoż myślami w jakimś zupełnie innym świecie. Zamówiliśmy Campari
Orange Juice, modny wówczas koktajl. Moda na niego minęła, ale przyjemny
smak pozostał. Kelner skinął głową i gdzieś przepadł.

Zgiełk nie ustawał. Rozkoszowaliśmy się wiosną i Paryżem. Oczywiście, co
tu dużo gadać, Paryż stał się niczym to campari z sokiem pomarańczowym –
moda na niego przeminęła i mignęło w nim to samo déjà vu, które w języku
rosyjskim bywa niemal równoznaczne z trywialnością. No tak, mówiłem do
żony, napawając się widokiem wieczornego Montparnasse’u, przecież kiedy
u nas uznaje się coś za trywialne w staromodnym rozumieniu tego słowa,
to nie jest to nic innego jak delikatność niegdysiejszych panienek z dobrego domu, które nerwowo opędzały się od wszelkiej nieprzystojności
jako od banału, a więc od tegoż
właśnie déjà vu…

Nie zdążyłem dokończyć swojej wycieczki w sferę etymologii, gdy na
horyzoncie zjawił się nasz krępy kelner, niosący wysoko nad sobą tacę z dwoma szklankami pomarańczowo-czerwonego napoju i z talerzykiem
orzeszków. Wymijając oblepione ludźmi stoliki, podszedł do nas, po czym
potknął się i wylał zawartość obu szklanek na głowę mojej żony razem z kostkami lodu, szczodrze obsypując ją przy tym orzeszkami niczym
klejnotami z drogocennego naszyjnika.

Żona z piskiem zerwała się na równe nogi i zaczęła strząsać z siebie
niespodziankę – głowę miała lepką, fryzura, specjalnie zamówiona na
wizytę w Paryżu legła w gruzach, elegancka niebieska sukienka z wycięciem też ucierpiała. Kostki lodu i orzeszki spłynęły za dekolt.
Gwałtownie zerwałem się z miejsca i zgodnie z rosyjskim zwyczajem
chciałem dać kelnerowi w mordę, ale ten stał tak speszony, tak
nieszczęśliwy, że nie uderzyłem go, chociaż szkoda: jakąś częścią swego
ducha wciąż przebywał w innym świecie i, prawdę mówiąc, jego przeprosiny
nie były do końca szczere. Francuska klientela i Amerykanie w pasiastych
koszulach też byli zdumieni i zbulwersowani, ale, jak to u nich
przyjęte, szybko wrócili do swoich spraw. Kelner przyniósł biały
ręcznik, żona wytarła się, wytarła czarne siatkowe pończochy, kelner
wytarł stolik. Uroczyście oświadczył, że przyniesie napoje jeszcze raz,
za
darmo.

Kiedy odszedł, żona spytała:

– Może to wróg Rosji? Naczytał się francuskiej prasy i nienawidzi
naszego krwawego reżimu?

Wciąż jeszcze wydłubywała orzeszki z dekoltu.

– Według mnie to po prostu idiota – stwierdziłem posępnie.

Na tym stanęło. Żona wytarła palce lepkim ręcznikiem i nawet zjadła
orzeszka. Chyba zaczęła się powoli uspokajać. Żeby ją zabawić,
powiedziałem, że w tym barze często przesiadywał Hemingway i, ciut
podpity, pisał w barowej ciasnocie swoje książki.

– Ruchome święto też tu pisał?

– My też mamy święto! – uśmiechnąłem się czule i zarejestrowałem kątem
oka nadejście naszego niezguły.

Szedł ku nam z nieprzekupną miną, w blasku swej pewności siebie,
roztrącając ramionami alkoholową atmosferę tarasu amerykańskiego baru Le
Select, kroczył, umiejętnie trzymając wysoko nad sobą tacę z naszymi
pomarańczowo-czerwonymi napojami i z nowym talerzykiem orzeszków.
Poruszał się tak dziarsko, tak statecznie, jak gdyby był Ernestem
Hemingwayem, który właśnie napisał Ruchome święto. Podszedł do nas,
potknął się i wylał, znowu wylał na głowę mojej żony
pomarańczowo-czerwoną ciecz z dwóch szklanek, znów sponiewierał jej
głowę lepkim koktajlem, przy czym dodatkowo spadły na nią dwie ćwiartki
pomarańczy, kaskada kostek lodu i mnóstwo orzeszków.

Żona podniosła niesamowity krzyk, zerwała się na równe nogi, na jej
twarzy malowało się przerażenie, była bliska pomieszania zmysłów. A ja,
zamiast wstać i wyrżnąć francuskiego idiotę w mordę, złapałem się za
brzuch i zacząłem się śmiać – nieprzyzwoicie, wręcz dziko. Zarykiwałem
się ze śmiechu, popatrując to na oniemiałego kelnera, to na kompletnie
mokrą żonę. Nie mogłem przestać.

Cały taras też zerwał się z miejsc i patrzył na nas stężały ze zgrozy, a ja zaśmiewałem się do rozpuku. Już przybiegł maître d’hôtel z trzema
białymi ręcznikami, już inni kelnerzy robili coś z moją żoną, wytrząsali
z niej orzeszki i lód, a ja wciąż nie mogłem się opanować. Nagle
zamarłem z tą roześmianą gębą – zobaczyłem straszliwe spojrzenie
małżonki.

– Ale z ciebie bydlak! – zawołała głośno, na całą salę. W tym momencie
wszyscy zrozumieli, że jesteśmy Rosjanami i wszyscy – Amerykanie,
Francuzi, jakiś pijany Polak, kelnerzy i maître d’hôtel – patrzyli na
nas tak, jakbyśmy właśnie zdobyli szturmem Paryż i hulali tu upojeni
zwycięstwem.

Załatwiłem sprawę z kierownictwem amerykańskiego baru Le Select.
Umówiliśmy się, że na swój koszt oddadzą sukienkę i bieliznę mojej żony
do pralni chemicznej, że własnoręcznie upiorą nasze czarne siatkowe
pończochy, że pokryją koszt nowych pantofli i że przez cały czas naszego
pobytu w Paryżu będą serwować nam za darmo dowolne drinki. Dogadałem się
ze wszystkimi oprócz własnej żony.

Trzy miesiące później w rejonowym urzędzie stanu cywilnego w Chamownikach spotkałem się z nią tylko po to, żeby już nigdy się nie
spotkać. Oczywiście zabrała swój depilator. Wiele rzeczy zabrała. Ale
czarne siatkowe pończochy zostawiła. Mam je u siebie. Mam je na sobie,
kiedy to piszę.

Jesteś moją nagą kobietą!

W wieku sześciu lat musiałam dokonać wyboru między mamą i tatą. Dramat
polegał na tym, że wcześniej rodzice zapewnili mi zbyt szczęśliwe
dzieciństwo. Tonęło w cudownych wędrówkach, w delikatnym, białym,
rozproszonym świetle. W świetle tym tata i mama też jakoś pięknie się
rozpływali, niemal nie istnieli, bardziej wyczuwałam ich obecność niż
widziałam, i tylko czasami wyłaniali się z tej błogiej mgły a to jako
śmiech, a to jako futro lub nieoczekiwane trzaśnięcie drzwi.

Zapisali mnie do przedszkola z rozszerzonym francuskim, gdzie Francuzki
wpajały nam dobre maniery i oduczały kaprysić. Rodzice robili wszystko,
żeby oszczędzić mi życiowych rozczarowań, trudności i przykrości,
przebywałam zatem w krainie wróżek, księżniczek i ulotnych dziecięcych
ekscytacji. Kiedy czytali mi bajki na dobranoc, opuszczali straszne
szczegóły, przypadki śmierci nawet złych ludzi i zwierząt: bajki
rosyjskie, pełne wilków i bratobójstw, w ogóle były wyłączone z listy,
bajka o głupiej myszce zyskała szczęśliwe zakończenie: tata sam wymyślał
wiersze, w których kotka zostawała najlepszą przyjaciółką myszki i w finale bajki, paprząc pyszczki, jadły sobie moje ulubione lody jagodowe.
Cały świat musiał pachnieć lawendą jak łazienka.

Szczególnych starań w dziele poprawiania książek i eliminowania wątków
ludzkiej śmierci dokładał tata. Nie uznawał żadnych trumien i grobów.
Mama pozostawała za nim daleko w tyle. W jej opowieściach, zaprawionych
ironią, pojawiała się niekiedy walka o byt, ale koniec końców Darwin
przegrywał z Jezusem Chrystusem, z wielkanocnymi babami i z barankami.
Tata dawał mi do zrozumienia, że życie składa się z pluszowych misiów.
Misiów uzbierało się mnóstwo, od maluchów do wielkoludów. I właśnie
wtedy, gdy zakochałam się w kędzierzawym włoskim chłopczyku z naszego
przedszkola i nauczyłam się już nie przyjaźnić z ordynarnymi,
nieokrzesanymi dziećmi, które nie rozumiały natury wróżek, pękła bańka
mydlana naszej rodziny.

Oczywiście coś niecoś do mnie docierało, ale nie chciałam nic wiedzieć o kłótniach mamy i taty. Raczej wyczuwałam je przez skórę, ale odpędzałam
głupie myśli, gdyż rozumiałam, że moje bajki nie mogą źle się kończyć i że nawet czarodziejki potrafią się kłócić – na to nie ma rady.

Jednakże pewnej nocy w zimie mama obudziła mnie, wyciągnęła z łóżka i zaczęła pospiesznie ubierać. Najpierw pomyślałam sobie: pożar! Kiedy
miałam osiem miesięcy, w naszym domu paliło się w piwnicy, tata chwycił
mnie na ręce, strażacy stali już na zadymionej drabinie i rzuciliśmy się
po jej szczeblach, na bosaka, prosto w zimę. To była szczęśliwa chwila –
prawdziwy pożar! Ale nie tym razem. Siedziałam już w srebrzystym
kombinezonie, w dzierganej czapce z włóczki, opatulona szalikiem – mama
wzięła mnie na ręce, pobiegła do drzwi, ale przed drzwiami stał tata z rozpostartymi rękami, jak bramkarz. Mama próbowała go odepchnąć, miała
wykrzywioną twarz zupełnie niepodobną do swojej, ale tata wyrwał mnie z jej rąk i pobiegł ze mną do mojego pokoju, mama rzuciła się za nim i wtedy on popchnął ją tak, że upadła na podłogę. Zaczęłam płakać na cały
głos (tej nocy zrozumiałam, co to znaczy zanosić się płaczem).

Tamtej nocy mama została wysiedlona z sypialni, sypiała teraz na
nadmuchiwanym materacu w jadalni, a kiedy rankiem przybiegałam do niej,
tuliła mnie do piersi i mówiła, że niedługo wszystko będzie dobrze i zaczniemy nowe życie, bez taty.

Kiedy masz sześć lat, to nie jest to najlepszy moment na rozwód
rodziców. A może nawet najgorszy. Nie żałuję, że miałam szczęśliwe
dzieciństwo z wróżkami i że nie mówiło się o śmierci. Nie sądzę, żeby
wczesne złe doświadczenia, strachy, brak towarzystwa pluszowych misiów
były właściwymi drzwiami do prawdziwego świata. Gdyby jednak rodzice
rozwiedli się wcześniej, wierzyłabym, że tak musi być. Gdyby zrobili to
później, wiedziałabym, że to się zdarza. Kiedy jednak masz sześć lat,
wydaje ci się, że rodzice uczynili coś niewyobrażalnego, coś takiego, z czym nie można sobie poradzić.

Przeszłam z zamglonego białego światła do świata cieni, które
naopowiadały mi na siebie nawzajem takich rzeczy, o jakich nigdy nie
przeczytasz w najstraszniejszych bajkach. Wszystko się poplątało.
Szukałam obrony nawet u naszej papugi żako z czerwonym ogonem, która
mówiła głosem mamy, bo ta lubiła z nią rozmawiać. Ptak niewątpliwie
trzymał jej stronę. Ale nasza kotka z długim ogonem była za tatą.
Pewnego razu wypadła z okna, wybiła zęby, połamała przednie łapy, a przychodząc do mnie w snach, skarżyła się ludzkim głosem, że przez okno
wyrzuciła ją mama w przypływie zaniku człowieczeństwa. Pluszowe misie
zachowywały neutralność, ale ich mordki zrobiły się głupie, a oczy
puste. Moja wiekowa i strachliwa niania szeptała, że mama ma zadatki na
wiedźmę, ale muszę z nią mieszkać, bo małe dziewczynki mieszkają z mamami, chociaż, dodawała, sama wybieraj. Ale moja mama była piękna i w ogóle nie miała w sobie nic z wiedźmy, a do tego nie mogłam zapomnieć,
jak biegła ze mną do drzwi, a tata z rozłożonymi rękami łapał nas niczym
wielką piłkę.

Nasz dom zamienił się w magazyn. Mama przynosiła ze sklepów wielkie
kartonowe pudła, które pachniały jabłkami albo mięsem. Kartony te
zapełniały się ubraniami, naczyniami, sprzętami kuchennymi, encyklopedią
medyczną. Tata przeistoczył się w kosmate widmo, które pokrzykiwało do
mamy z coraz to innych miejsc – z łazienki, sypialni – o jakimś młodym
człowieku, któremu nie odda swojej córki. Mama krzyczała w odpowiedzi,
że zawsze traktował mnie jak zabawkę, jak domowe zwierzątko. A ja
leżałam w łóżeczku i próbowałam skleić bańkę mydlaną. Pamięć z wydajnością koparki wydobywała na powierzchnię życia zapomniane
szczegóły szczęśliwych dni. Wspominałam nie tylko pożar! Zamykając oczy,
widziałam mamę i tatę, kiedy kochali się niesłychanie namiętnie.
Wspominałam pustą plażę w jaskrawe słoneczne południe, gdy całkiem goły
tata biegł po piasku za moją zupełnie gołą mamą, biegł, doganiał ją i krzyczał:

– Jesteś moją nagą kobietą!

A mama, oglądając się na niego, uciekała i śmiała się. A ja, też
goluteńka, cała w piasku, machałam do nich czerwoną łopatką i powtarzałam w białym rozproszonym świetle:

– Jesteś moją nagą kobietą!

Narodziny wiary

W ciągu ostatnich dziesięciu lat stopniowo dowiedzieliśmy się, gdzie
raki zimują. Był to powolny proces poznawczy. Jakoś z trudem docierało
do nas, że to właśnie my jesteśmy rakami wysyłanymi na zimowanie.

Tak, jesteśmy rakami. Byliśmy rakami i będziemy rakami. Myślimy, że
jesteśmy bezpieczni w swoich pancerzach, że mamy groźne szczypce i wszyscy się nas boją, a tak naprawdę można nas z łatwością rozdeptać
butem, kupić na targu i wrzucić do wrzątku z dodatkiem liścia bobkowego.

Gotujemy się na wolnym ogniu latami, całą dekadę. Z zimna też zdychamy
tak powolutku, powolutku. Trafiwszy do gotującego się rondla, łudzimy
się, że to niemożliwe, chociaż rondel od samego początku stał na ogniu i obiecywał nas ugotować. Ale tracąc już przytomność, pocieszamy się
miłymi halucynacjami.

Siedzę w gwarnej sali, w centrum Frankfurtu, ja, czujny literacki rak,
ja, szyjka rakowa nowego słowa pisanego; to sam początek gotowania się w rondlu. Dwie setki zagranicznych dziennikarzy i sklerotyczny Zinowjew ze
swoimi wyżynami przekonują mnie, że „jest pan już w rondlu, reszta to
kwestia czasu” i pytają „dlaczego pan tego nie rozumie?!”. A ja pokazuję
na siebie i dowodzę tym samym, że skoro jestem wśród was, to jaki znowu
rondel, i proszę, żeby odróżniać tych, którzy piszą, od tych, którzy
wysadzają w powietrze. Jestem nawet gotów kupić Zinowjewowi bilet do
Moskwy, żeby nacieszył się wolnością, a obok mnie siedzi nasz całkiem
liberalny urzędnik wysokiego szczebla, mój przyjaciel, i wszystko
potwierdza. Nazwijmy tego urzędnika Wasią. Chodzi o to, żeby gościem
honorowym międzynarodowych targów książki była Rosja i żeby ci wrodzy
nam dziennikarze, kliniczne rusofoby, nie tylko się z tym pogodzili,
lecz także nawet ucieszyli. Ale dziennikarze podstępnie pytają, dlaczego
na targi nie przyjechała Anna Politkowska, wówczas jeszcze
niezamordowana, toteż Wasia, siedzący po mojej lewicy, mówi, że jakaż z niej, panowie, pisarka, jest autorką jednego zbiorku reportaży. Tak w ogóle wszystkie te ujadające rusofoby w istocie rzeczy okazują się
namiętnymi wielbicielami czechowów i kandinskich, kandinskich i szostakowiczów, szostakowiczów i pasternaków. Wystarczy odwieść ich od
tematów politycznych i nakarmić rozmową o sensie życia – i już są nasi.

Ci na sali też byli już nasi, moi i Wasi, bez względu na Kaukaz i Politkowską. Targowe wrota rozwarły się, przybyła stupudowa delegacja:
przyjechali nasi zmarli twórcy z lat 60., przyjechali archaiści i nowatorzy, durnie, szowiniści i zwolennicy Zachodu, monarchiści, autorzy
książek dla dzieci. Nasz trójkolor rozmnożył się i powiewał w powietrzu
łagodnej niemieckiej jesieni.

Ponieważ Niemcy wierzyli mi bardziej niż Wasi, ponieważ byłem pisarzem
czytanym i tłumaczonym, ponieważ przyjaźniłem się z dyrektorem
generalnym targów i całowałem z tłumaczkami, żywiłem przekonanie, że to
ja dowodzę tą paradą, chociaż to zarośnięty, nieogolony, nieformalny
Wasia, myślący w tych schizofrenicznych czasach tak samo jak my,
dyskretnie komenderował mną, a ja się nie sprzeciwiałem. Trwała wojna na
Kaukazie, trwała obława na oligarchów i zastrzelenie Politkowskiej w windzie było tuż-tuż, ale wierzyłem, że tacy, jak pewny siebie Wasia, są
silniejsi od różnych durniów. Przyjaźniliśmy się.

Nocami we Frankfurcie śmietanka towarzyska zbierała się w salonie
znakomitego hotelu. Był to Olimp, na którym decydowały się losy
literatury światowej. Olimp ministrów, największych wydawców, laureatów
Nagrody Nobla i innych pisarzy o światowych nazwiskach. W salonie tym
ludzie pili i rozmawiali o byle czym. Liczyło się nie słowo, ale –
obcowanie ze sobą. Na Olimpie mieszano szampana z wódką do utraty
przytomności. Obaj z Wasią też piliśmy i od niechcenia, żartując,
przerzucaliśmy się literacką kulką ziemską. Gdzieś o czwartej nad ranem
Wasia przypomniał sobie, że o ósmej je śniadanie z ministrem kultury
Francji! Wasia wprawnie, nie zataczając się i rozdzielając na lewo i prawo uśmiechy, poszedł do swojego pokoju. Umówiliśmy się na kolację.

Przez cały dzień nie widziałem Wasi, a jego głos przez telefon brzmiał
jakoś dziwnie, ale kolację potwierdził. Spotkaliśmy się w restauracji.
Patrzył na mnie ze zdziwieniem i jak gdyby lękliwie. Miał posiniałą
twarz, przystojną, lecz nieco skwaszoną. Porozmawialiśmy o jakichś
drobiazgach, wypiliśmy, zrobiło się nam weselej. Jednakże Wasię ciągle
coś dręczyło, zerkał na mnie, chciał coś powiedzieć, ale mu nie
wychodziło. Gubiłem się w domysłach.

– To kwestia wiary – powiedział w końcu, dopijając kolejny kieliszek
czerwonego wina. – Kwestia wiary!

Milczałem.

– Nie wolno tyle pić – mruknął do siebie pod nosem.

Poparłem ten pomysł.

– Wiesz, co mi się przytrafiło?

No i opowiedział, co się stało wczesnym rankiem.

– To dotyczy ciebie – zakomunikował.

Bezmyślnie pokiwałem głową.

– Rozumiesz – powiedział Wasia – nie cierpię budzika. Budzik to jest
totalitarne znęcanie się nad człowiekiem. Dzwoni – i masz wstawać!
Zamiast budzika włączyłem telewizor. Ustawiłem pobudkę na siódmą
dziesięć. Jaki program? CNN. Zamówiłem sobie ogólnoświatowy amerykański
kanał CNN.

Zamilkł ze wzburzenia.

– To kwestia wiary – powtórzył po chwili chwytając się za głowę.

Co mogło pokazać CNN?

– Wasia! Co się stało? – nie wytrzymałem z kawalątkiem jagnięciny na
widelcu. – Przewrót na Kremlu?

Wasia uśmiechnął się nieświeżym uśmiechem.

– Gorzej – powiedział stanowczo. – Telewizor włączył się o siódmej
dziesięć. Otworzyłem jedno oko. Na ekranie, na amerykańskim kanale CNN
zobaczyłem… – spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. – Zobaczyłem ciebie!
To było istne szaleństwo. Zrozumiałem, że zwariowałem, że to delirium,
nie – jeszcze gorzej, to śmierć! – wykrzyknął mi w twarz z nienawiścią.
– Byłeś w CNN, wypełniałeś cały ekran i trzymałeś w ręku kieliszek
wódki. Miałem wrażenie, że patrzysz mi prosto w oczy. Uniosłeś ten
kieliszek i powiedziałeś po angielsku dokładnie tak: „Kiedy piję wódkę,
piję swoją rosyjską duszę! Swoją Russian soul!”. I wypiłeś do dna!…
Chwyciłem za pilota, wyłączyłem telewizor. Oczywiście wczoraj
przesadziłem z piciem, ale żeby zobaczyć cię o siódmej rano w CNN…!
Koniec ze mną! – Wasia ostentacyjnie odsunął kieliszek czerwonego wina.
– Dość! Koniec! Więcej nie piję!

– Wasia – powiedziałem łagodnie niczym lekarz. – Uspokój się!

Wzdrygnął się gwałtownie.

– Wstrząsnął mną realizm tej halucynacji. Siedziałeś na wysokim
czerwonym stołku barowym, a za sobą miałeś morze. Kurde, rozumiesz –
morze! Zachodzące słońce… Spienione fale… Skąd, do cholery – zaklął
– to morze?!

– Wasia!

– Co? Łżesz! Chcesz mnie uspokoić!

– Tak! To znaczy – nie! Występowałem w CNN!

– Co tam robiłeś?

– Piłem wódkę!

– Drań! Kpisz ze mnie!

Domagał się wyjaśnień. Wierzył i nie wierzył. Miotał się jak oszalałe
zwierzę i zawodził modlitewnym tonem:

– Właśnie od tego – wykrzykiwał – zaczynają się wszystkie religie na
świecie: od halucynacji!

– Rok temu – zacząłem, starając się zachować jak najbardziej rzeczowy
ton – napisałem dla amerykańskiego tygodnika „The New Yorker” obszerny
esej pod tytułem Rozszczepienie wódki…

Wasia oparł się podbródkiem o serwetę, ścisnął głowę rękami i wpatrywał
się we mnie czerwonymi oczami.

– Według niektórych źródeł rosyjska wódka ma pięćset lat. Napisałem…

– Doktorze! Panie doktorze! – zawył Wasia, wyciągając ku mnie ramiona.

– Poczekaj! Nie kłamię!

– A morze za twoimi plecami? Jak mi to wyjaśnisz? Przynieśli ci morze do
studia CNN, tak? Z falami i pianą, tak?

– Napisałem o wódce rosyjskiej, w jaki sposób stała się nieodłącznym
elementem historii Rosji…

– Bzdura! No i co?

– A to – ciągnąłem dalej już z pewnym rozdrażnieniem – że moim esejem
zainteresowała się korespondentka CNN w Moskwie. Zaproponowała, żeby
uczcić jubileusz rosyjskiej wódki przed kamerami CNN.

– A morze? Przecież w Moskwie nie ma morza!

– Byłem wtedy w Koktebelu. Przyjechali do mnie…

– Przyjechali do ciebie? Do Koktebelu? – spytał Wasia załamanym głosem i poczułem, że zaczęło w nim kiełkować ziarenko wiary. – Nie! – wrzasnął
znowu. – CNN i raptem – rosyjska wódka! Niemożliwe! Idź do diabła!

– Wasia, uwierz mi!

Wasia powiódł dokoła dzikim wzrokiem. Niemiecki kelner przyglądał nam
się podejrzliwie. Zrozumiał, że jesteśmy Rosjanami i spodziewał się
tłuczenia naczyń.

– Wasia, wystąpiłem w CNN.

Wasia podchwytliwie uciekł się do ostatniego argumentu.

– Ale dlaczego tak wcześnie? O siódmej rano?

– CNN nadaje całodobowo. Tu jest siódma rano, a w Nowym Jorku pierwsza w nocy!

– Eee… To kwestia wiary, szanowny psychiatro – wymamrotał Wasia,
wbijając we mnie spojrzenie. Sięgnął po kieliszek. – No to jak,
wypijemy? Za wiarę?

Wypiliśmy, potem wypiliśmy jeszcze i jeszcze, ale robaczek wątpliwości
toczy Wasię do dziś.

Kino domowe

Najlepsze kino to takie, w którym oglądamy filmy z naszym udziałem. W takim kinie nie czujemy smrodu. Nie potrzebuje ono reżysera, ale czasami
przybywa on nieproszony i rozpowszechnia sprzeczne informacje o sobie,
zaś w niektórych przypadkach w domu pojawia się kamera.

Mieliśmy w domu własne kino. W tym kinie domowym występowały moja mama,
moja babcia i moja niania, dwudziestotrzyletnia dziewczyna ze wsi
Łotoszino w rejonie wołokołamskim obwodu moskiewskiego. W kinie tym
grałem rolę pięcioletniego chłopczyka z dobrego domu. Tata nie
występował: był szefem i nie mieścił się w domowo-filmowych rolach. Od
czasu do czasu informowano go jedynie o granym filmie: robiła to mama
albo jego mama – moja babcia.

W naszym filmie mama grała rolę kobiety współczesnej, która chce
wychować mnie na kulturalnego człowieka, ale w moim przypadku kulturalny
człowiek nijak się nie udawał. Byłem całkowitym chaosem. Ukulturalnić
mogli mnie jedynie bogowie i być może tata, ale tata nie zajmował się
tak przyziemnymi sprawami, a w bogów nie wierzyliśmy, podobnie jak oni w nas.

Babcia grała rolę nerwowej kobiety w wieku pięćdziesięciu pięciu lat,
która cudem przeżyła blokadę Leningradu i w chwilach złości ciskała w mamę ciężkimi żeliwnymi żelazkami, a mama po powrocie z pracy uciekała
do łazienki jak do schronu. Babcia tuczyła mnie do oporu. Wpychała mi do
ust bliny, ciasta, drożdżówki, pielmieni, parówki, jajka, tran –
wszystko naraz, aż przekształciłem się w wielką kulę z wytrzeszczonymi
oczami, a mama krzyczała: „Niech pani nie śmie go przekarmiać!” – na co
babcia odpowiadała: „Nie śmiej oszczędzać na dziecku!”.

Różnica między „ty” a „pani” działała na niekorzyść mamy. Poza tym
babcia rzucała żelazkami. Poza kadrem obie biegały na skargę do taty i mówiły te same słowa:

– Wyrzuć ją! Wyrzuć z domu!

Mama dodawała jeszcze:

– Rozwiodę się z tobą.

A babcia wtórowała:

– Rozwiedź się z nią. Przecież jej nie kochasz!

Tata milczał, a wtedy babcia padała przed nim na kolana i czołgała się u jego stóp, mówiąc:

– Nie zostawiaj jej! Nie opuszczaj, miej wzgląd na dziecko!

Wściekły konflikt na ekranie naszego kina domowego łagodziła częściowo
moja wiejska niania Marusia Puszkin. Kiedy babcia miotała rozpalonymi
żelazkami, niania chwytała je w locie i chowała do piekarnika. Gdy mama
barykadowała się w łazience, niania, małego wzrostu, z rozpostartymi
ramionami bohatersko zasłaniała własnym ciałem drzwi, żeby babcia ich
nie wyłamała. W dzień przytakiwała babci, wieczorem – mamie. Kiedy
konflikt osiągał stadium walki na ręczniki, niania stawała między
walczącymi stronami i nieustraszenie przyjmowała na siebie ciosy obu
przeciwniczek. Kiedy nerwy już nie wytrzymywały, cichcem wymykaliśmy się
z Marusią Puszkin z domu na spacer i domowe kino akcji rozgrywało się
bez naszego udziału.

W końcu tata nie wytrzymał i wytrzasnął skądś kamerę filmową. Kamera ta
uratowała naszą rozpadającą się rodzinę. Bez niej rozwiedlibyśmy się
wszyscy albo zatłukli żelazkami. Tata z zagranicznej delegacji przywiózł
ośmiomilimetrową kamerę produkcji czeskiej. Wtedy, w połowie lat 50.,
było to prawdziwe cudo.

– Prezent od przyjaciół z Czechosłowacji – wyjaśnił. W jego słowniku
„przyjaciele” oznaczało „komuniści”.

Tata przywiózł czarną kamerę z korbką i powiedział:

– Będę was filmować. A potem obejrzycie siebie na ekranie.

– A gdzie jest ekran? – spytałem, okrągły jak kula.

– W korytarzu.

Poszedł po ekran. Ekran był rozkładany, na nóżkach. Wyciągało się go z rury, oślepiająco biały, migoczący srebrnymi iskierkami, pachniał jakimś
nierealnym życiem.

– Na początek pokażę wam Paryż.

Wyciągnął z pudła projektor, założył małą szpulę, rozwinął ekran i zgasił światło w jadalni. Rozsiedliśmy się na kanapie, wlazłem babci na
kolana, ale mama zabrała mnie na swoje kolana, babcia coś syknęła i w charakterze zdobyczy dostałem się Marusi Puszkin. Projektor zaterkotał i zaczął pokazywać film, który tata nakręcił w Paryżu. Był to czarno-biały
zabawny film, w którym Francuzi chodzili po ulicach, jeździli
samochodami i w szybkim tempie wspinali się na jakąś wieżę. Podbiegłem
do ekranu, żeby ich złapać. Francuzi biegali i skakali po moich
dłoniach. Chciałem ich schwytać, ale jakoś się nie udawało. Babcia
zaczęła płakać, a Marusia Puszkin – śmiać się.

– Takich ludzi nie ma – Marusia pokręciła głową. – Pan ich wymyślił –
roześmiała się tacie w twarz.

Zabawny filmik nagle się skończył. Trwał nie dłużej niż pięć minut.
Taśma tłukła końcówką o projektor.

– Taaak – powiedziała mama w zadumie. – Tam nikt nie tuczy chłopców do
oporu i nie rzuca żelazkami.

Babcia otarła łzy.

– Wołodia – powiedziała. – Pokaż jeszcze coś.

Tata założył drugą szpulę, nieco większą. Projektor znów zaterkotał z jakąś kłującą delikatnością. Tym razem zamiast Francuzów i wieży na
ekranie pojawił się czarno-biały człowieczek, który wdział rękawice
bokserskie i wyszedł na ring, ale nie miał szczęścia i szybko został
pobity.

– To też ty nakręciłeś? – spytała babcia.

– O Boże! To przecież Charlie Chaplin! – nie wytrzymała mama.

– A kto to? – spytała Marusia Puszkin.

– Jest równie znany jak twój Puszkin – powiedziała babcia.

– O Boże, Boże… – westchnęła mama.

– Tak, Puszkin to nasz człowiek – radośnie zgodziła się Marusia.

Po tacie zostało trzysta szesnaście szarych szpulek z filmami w żółtych
plastikowych pudełkach. Na taśmach toczy się cudze życie: Afrykanie
rzeźbią maski z czarnego drewna, mieszkańcy Cejlonu zbierają herbatę na
wzgórzach, Amerykanie w Nowym Jorku wymachują amerykańskimi flagami.
Ojczyzna jakoś tacie nie wychodziła. Stanowczo nie chciał filmować
naszej ojczyzny, jedynie z rzadka gdzieś tam na ekranie nieśmiało
pojawiałem się ja i mama, która pewnego razu grała w badmintona, ale to
też było za granicą. Babci i Marusi Puszkin na filmach nie widzieliśmy.
Babcia nigdy nie wyjeżdżała za granicę, Marusia też. Jako mała
dziewczynka spędziła kilka tygodni pod okupacją niemiecką, więc miała
całkowity zakaz wyjazdów. Kiedy pytano ją, jak było za Niemców,
odpowiadała zawsze tak samo z głupawym uśmiechem.

– Nie pamiętam. – I od razu dodawała: – Mają smaczną czekoladę. – Kiedy
ktoś nalegał, opowiadała: – Oni moją mamkę gołą na mrozie powiesili.

Z całej kolekcji trzystu szesnastu filmów ojca tylko fragment jednego z nich został poddany cenzurze. We fragmencie tym Senegalczycy walą w tam-tamy, a kobiety tańczą na krzywych nogach, drapieżnie zadzierając
kwieciste spódnice. Na pierwszy plan wybiega chudy czarnoskóry mężczyzna
z ogoloną głową, z wściekle wykrzywioną niemłodą twarzą i olśniewająco
białymi, choć nielicznymi, zębami. Tańczy przed tatą jakiś histeryczny
taniec, wprowadza się w trans, tańczy, oddając taśmie całą swoją duszę;
bezgłośne tam-tamy (wszystkie filmy taty są nieme) dopingują go, po czym
w kulminacyjnym momencie wyciąga ze spodni wielkiego dojrzałego chuja,
zapamiętale wali go prosto do kamery i finiszuje we wściekłych mękach.

Tata zapewniał potem, że w momencie kręcenia nie zdawał sobie sprawy, co
robi Senegalczyk, jako że przez wizjer kamery niewiele widział. Kiedy
tata pokazał film gościom – zazwyczaj odbywało się to po kolacji, już po
kurze w sosie migdałowym, ale przed ciastem cytrynowym, firmowym
specjałem mamy – byli oni zmieszani. Siedzieli wśród nich dwaj wybitni
radzieccy dokumentaliści, z których jeden filmował Arktykę, a drugi
wojnę w Hiszpanii. Do dziś nie rozumiem, jak tata odważył się
zaprezentować im swoje amatorskie wyczyny. Ale wyświetlił film, i goście, kobiety i mężczyźni, w ciemnym pokoju na ulicy Gorkiego poczuli
się zmieszani. Dokumentaliści powiedzieli, że to genialne kadry, które
sami chcieliby nakręcić. Zaś inni goście, naczelnicy i ich żony na czele
z Białorusinem, który kierował wówczas całą kulturą radziecką, taktownie
milczeli. W końcu Białorusin powiedział cicho:

– W ten sposób można niechcący nakręcić swoją żonę na golasa…

W efekcie tata pozbył się swego genialnego filmu. Wyrzucił go do zsypu.
Przez wiele lat nie mogła tego odżałować chudziutka i młoda Galina
Fiodorowna, najlepsza przyjaciółka mamy, też już nieżyjąca, a także jej
równie chudziutka córka Iroczka, która zmarła na raka, moja przyjaciółka
z dzieciństwa. Wszystko skończyło się tak, że w Paryżu skradziono tacie
kamerę z jego samochodu. Tata do końca życia uważał, że to sprawka
francuskiego kontrwywiadu.

Dokąd Reagan poszedł po odpowiedź?

Mieliśmy fart: udało nam się urodzić w tak niewygodnym kraju jak Rosja.
Zawsze można ją wskazać jako przeszkodę, która nie pozwala nacieszyć się
życiem, ale równocześnie rodzi wszelkie możliwe nadzieje na inne, lepsze
formy tego życia. Cierpiąc lub starając się uniknąć cierpień, wyobrażamy
sobie szczęśliwe narody, które szczęśliwie uniknęły żywota w rosyjskim
cyrku, i zaczyna nas przepełniać zawiść wobec nich. Ale poznajemy ich
życie nie jako turyści, lecz jako uchodźcy, a zatem pierwsze wrażenie,
którego doznajemy, kiedy przestaje działać ten gaz rozweselający, jakim
jest zerwanie z rodzimym bzdurnym cyrkiem – to zgroza. Ogarnia nas na
widok żałosnego i bezsilnego, wolnego człowieka, który swoje maleńkie
stresy przeżywa tak, jak my nasze stresy wielkie i niewspółmierne, a wtedy staje się oczywiste, że nadziei nie ma i nie będzie.

Ze wszystkich cyrków, w jakich bywałem w życiu, z pewnym niejasnym
uczuciem obojętnej miłości przyznałbym pierwszeństwo cyrkowi, którego
najważniejszym miejscem była nie arena, lecz sala bankietowa. Działo się
to w roku 1988. Do Moskwy z okazji pieriestrojki przyleciał Ronald
Reagan. Amerykanie wydali wystawny bankiet i to w tym samym Spaso
House1, który kiedyś opisał Bułhakow jako miejsce balu u szatana.
Bal u szatana był jednak niczym w porównaniu z widowiskiem, w którym
wzięli udział pokonani i zwycięzcy, wczorajsi wrogowie ludu i jutrzejsi
generałowie-spiskowcy, geniusze i ich małżonki. Zostałem zaproszony w charakterze młodego chuligana literackiego – innych zasług dla ludzkości
nie miałem. Gości siedem razy rewidowano już w zaułku. Cztery razy
robiło to KGB, a trzy – amerykańskie specsłużby. Po wnikliwym obmacaniu
goście trafiali do jarzącej się światłami sali, w której przy dźwiękach
muzyki, brawurowo wydobywanej z fortepianu przez amerykańskiego generała
w paradnym mundurze, witali ich kolejno Reagan z Nancy i Gorbaczow z Raisą Maksimowną.

Znalazłem się przy stole z Ligaczowem i ministrem obrony, którzy
patrzyli na mnie z nieukrywanym obrzydzeniem i rozmawiali, gdzie się kto
urodził. Z konwersacji wynikało, że Ligaczow jest o wiele ważniejszy od
marszałka z nieprawdopodobnie wielkimi gwiazdami na pagonach: wydawało
się, że Jazow składa się wyłącznie z tych gwiazd i gwiazdek, ale
Ligaczow w cywilnym garniturze, wówczas druga osoba w państwie po
Gorbaczowie, traktował go lekceważąco i z góry, zaś marszałek chwytał
jego słowa jak pies kości rzucane z pańskiego stołu. Okazało się, że
obaj pochodzą z syberyjskich wiosek i bardzo się z tego ucieszyli,
zupełnie jak gdyby wcześniej nigdy ze sobą nie rozmawiali. Milczałem,
milczałem, ale też miałem ochotę coś powiedzieć, więc z uprzejmym
uśmiechem poczciwie spytałem Ligaczowa:

– Nie tęskno panu do Syberii?

Ligaczow eksplodował jak trafiony czołg. Zadałem pytanie bez złych
intencji, ale kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, zrozumiałem ich
dwuznaczny podtekst. Obsypany marszałkowskimi gwiazdkami Jazow
przyglądał mi się z ciekawością: a ten to kto? Albo będzie jutro wielką
figurą, albo nic z niego nie zostanie. Zapewne przez wiele lat nikt nie
zadał temu wypielęgnowanemu, odpowiedzialnemu członkowi Biura
Politycznego pytania, w którym nie było imienia i imienia odojcowskiego,
ani też cienia usłużności, toteż Ligaczow wykrzyknął z nutą tragizmu w głosie, błyskając nienawidzącymi mnie oczami:

– Gdyby mi dziś powiedzieli: „Jedź na Syberię!”, spakowałbym walizkę i moja noga więcej by tu nie postała!

Wyobraziłem sobie, jak pakuje rzeczy do walizki i gdzieś podziewa się
jego noga. W tym naznaczonym tragizmem głosie odchodzącej epoki, której
przypadkiem nadepnąłem na odcisk, zaskoczyła mnie prosta chłopska
logika: skoro taki ktoś zadaje mi takie pytania, a ja na nie odpowiadam,
to jestem już nikim.

Sięgnąłem po kieliszek wina, żeby zapić tę nieszczęsną wpadkę, ale
kieliszek był prawie pusty. Amerykanie nalewali chablis po odrobince,
zapewne nie z oszczędności, tylko z obawy, że Rosjanie się uchlają.
Jednakże amerykańskie służby specjalne nie przewidziały, że rosyjscy
goście mogą przyjść, tęgo popiwszy sobie jeszcze przed bankietem. Tak
też się stało. Przed deserem Reagan wszedł na niewielkie podium, żeby
wygłosić ni to toast, ni to mowę, ale ku przerażeniu personelu
technicznego ambasady mikrofon odmówił posłuszeństwa i Ameryka dała
plamę. Reagan speszył się, lecz wybrnął z sytuacji.

– Skoro mikrofon się zepsuł – zażartował – powiem to, czego nie chciałem
powiedzieć do mikrofonu.

Wypadło to nawet sympatycznie. Ale doszło do konsternacji. Zza stołu
wyszła nasza znakomita poetka Bella Achmadulina, która najwyraźniej
wypiła sobie przed bankietem i na całą salę oznajmiła swoim srebrzystym
głosem:

– Nie powiesz nic, czego nie powiedziałbyś do mikrofonu!

Wszyscy zamarli. Jej wyskok był pod każdym względem nielogiczny.
Siedziała niedaleko ode mnie, przy stole z Reaganem, i po przyjacielsku
podarowała mu już wcześniej masywny pierścionek, przez co prezydent
Stanów Zjednoczonych nieco spochmurniał, gdyż taki prezent w świetle
prawa amerykańskiego mógł uchodzić za próbę przekupstwa. Po co więc
jeszcze zaczepiać Reagana? Skąd Bella mogła wiedzieć, o czym chce on
mówić? Najwidoczniej wiedziała, bo wypiła sobie i wszystko było jasne.
Reagan o chorobliwie czerwonych policzkach i spojrzeniu załzawionym od
udręk prezydenckiego żywota chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie
zadziałała ochrona. Ogromny Murzyn zmaterializował się z powietrza,
chwycił Achmadulinę w objęcia i błyskawicznie znikł gdzieś ze swoją
zdobyczą. Po kilku minutach Boris Messerer wybiegł z sali w poszukiwaniu
małżonki. Bułhakow odetchnął z ulgą.

Najważniejsze było jednak dopiero przed nami. W jakimś momencie, po
deserze, kiedy wszyscy już wstali, znalazłem się między dwoma
prezydentami dwóch mocarstw i obaj postanowili coś mi powiedzieć. Zaczął
Gorbaczow.

– Przyjęli cię już z powrotem do Związku Pisarzy? – spytał zwracając się
do mnie na „ty”, gdyż do wszystkich tak mówił, ale w moim przypadku było
to życzliwe tykanie.

– Nie – powiedziałem.

Gorbaczow pokręcił głową z niezadowoleniem. Następnego dnia, wczesnym
rankiem, zadzwonił telefon. Dzwonili ze Związku Pisarzy.

– Wiktorze Władimirowiczu! Coś pan nas ostatnio nie odwiedza. Niech pan
wpadnie!

To jednak zdarzyło się dopiero nazajutrz, zaś teraz ówczesny Gorbaczow,
krzepki, energiczny Chrystus Pantokrator, oddalił się w stronę akademika
Sacharowa i zostałem sam na sam z Reaganem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zabytkowy pałacyk w Moskwie, siedziba ambasady Stanów Zjednoczonych
(przyp. tłum.). [wróć]

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: Тело

© Copyright by Wiktor Jerofiejew, 2015

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Zuzanna Lipińska

REDAKCJA: Anna Suligowska-Pawełek

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Michał B. Jagiełło, Warszawa 2017
© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2017

ISBN 978-83-07-03411-9