Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ciemność

Ciemność

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-943118-1-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ciemność

Kiedy na pustyni Atakama zawaliło się wnętrze góry podziurawionej górniczymi korytarzami, 625 metrów pod ziemią, w ciemności, wilgoci, bez jedzenia i wody pitnej zostało uwięzionych 33 mężczyzn. Akcja ratownicza w kopalni San José wydawała się niemożliwa. Dopiero po 17 dniach przez mały otwór o szerokości zaledwie 15 cm udało się nawiązać kontakt z uwięzionymi górnikami. Spod ziemi wyszli 69 dni po katastrofie.

 

Pod ziemią górnicy walczyli o życie, zdrowie psychiczne i o godność. Książka opowiada nie tylko o ich doświadczeniach oraz o pionierskiej akcji ratowniczej, którą obserwował na ekranach telewizorów cały świat. Jest to też opowieść o tym, co wydarzyło się po tym, jak 33 górników wydostało się z czeluści kopalni. Najstarszy miał 64 lata, najmłodszy zaledwie 19. Z dnia na dzień zyskali status celebrytów: bywali w pałacach prezydenckich, dostawali drogie prezenty od wielkich koncernów, a ich zdjęcia publikowały gazety na całym świecie. Jednak w wielu z nich Ciemność lochu została na zawsze. Zniszczyła zdrowie psychiczne i życie rodzinne. A konfrontacja z wielkim zainteresowaniem, jakie wzbudzali cudownie ocaleni, podkopała ich solidarność.

 

Jeszcze pod ziemią mężczyźni przyrzekli sobie, że opowiedzą swoją niesamowitą historię tylko jednemu reporterowi. Wybrali Héctora Tobara. Rozmawiał z górnikami, ich żonami i kochankami, z ratownikami, ministrem górnictwa i prezydentem. Powstała poruszająca historia o męstwie, odwadze i o granicach, do jakich może dojść człowiek.

Polecane książki

Książka prezentuje zarys polskiego postępowania cywilnego. Publikacja przeznaczona jest  zarówno dla studentów jak i pracowników naukowych oraz praktyków, którzy chcą poznać sposób funkcjonowania polskich organów sądowych. Liczne przykłady ułatwiają Czytelnikowi zrozumienie poszczególnych etapów pos...
Książka zawiera pierwsze w polskiej doktrynie opracowanie monograficzne poświęcone teorii kryminalizacji, uwzględniającej całościowo element uzgadniania kontekstu konstytucyjnego stanowienia norm prawnokarnych. W pracy wykazano, że kryminalizacja stanowi ingerencję w sferę konstytucyjnie chronionych...
Monografia stanowi kompleksową analizę problematyki nieważności umowy spółki partnerskiej. Koncentruje się wokół przyczyn wadliwości umowy spółki prowadzących do tzw. nieważności bezwzględnej i względnej. Istotna część wywodów poświęcona została określeniu skutków nieważności z uwzględnieniem etapu ...
„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
Kolejna część czterotomowej historii sztuki wojennej. W tym tomie opisane zostały wojny, jakie toczyło Cesarstwo Rzymskie z Germanami. Sporo miejsca poświecono także charakterystyce obu armii....
Sherlock Holmes ma czternaście lat. Upłynie jeszcze trochę wody w Tamizie, zanim stanie się owym słynnym detektywem, ale już trafia mu się pierwsze śledztwo. W lesie niedaleko dworu jego stryjostwa zostają znalezione zwłoki pokryte dziwnymi bąblami, a ślad prowadzi do pewnego barona. Jaką ponurą taj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hector Tobar

PROLOG: MIASTA NA PUSTYNI

Kopalnia San José mieści się we wnętrzu okrągłej, skalistej, martwej góry na pustyni Atakama w Chile. Wiatr powoli zamienia powierzchnię góry w drobny, szaropomarańczowy pył, który sypie się na dół, tworząc pylne sadzawki i wydmy. Niebo nad kopalnią jest lazurowe i puste, dzięki czemu słońce może bez przeszkód wypalać z ziemi wilgoć. Co kilkanaście lat nad pustynią przechodzi front burzowy z prawdziwego zdarzenia i spuszcza na okolicę San José deszcz. Pył przekształca się wtedy w błoto gęste jak świeżo wylany beton.

Ten zakątek Atakamy odwiedza niewielu turystów, mimo że w pobliżu, podczas swojej odbytej w XIX wieku podróży dookoła świata na statku badawczym brytyjskiej marynarki wojennej, przepływał przyrodnik Karol Darwin. Miejscowi opowiadali mu mało wiarygodne naukowo historie, które wiązały rzadkie deszcze z trzęsieniami ziemi. Ogrom Atakamy zaskoczył Darwina, który napisał w swoim dzienniku, że jest to „zapora znacznie gorsza aniżeli najbardziej burzliwy ocean”1. Jeszcze dzisiaj ornitolodzy, którzy odwiedzają ten region Chile, zwracają uwagę, że jest tutaj bardzo niewiele gatunków ptactwa. W głębi pustyni zaś jedyne rzucające się w oczy żywe organizmy to górnicy, przeważnie mężczyźni, jadący ciężarówkami i minibusami w góry, w których wydobywa się złoto, miedź i żelazo.

Bogactwo ukrytych pod nagimi wzgórzami minerałów przyciąga do kopalń Atakamy robotników z pobliskiego miasta Copiapó i z wielu innych odległych zakątków Chile. Najdłuższą drogę do San José ma do pokonania Juan Carlos Aguilar: ponad tysiąc sześćset kilometrów. Chile ma na mapie kształt węża i żeby dotrzeć do pracy, Aguilar przemierza połowę długości tego gada. Jego cotygodniowa wyprawa zaczyna się w położonych w klimacie umiarkowanym lasach deszczowych południowego Chile. W kopalni Juan szefuje trzyosobowej brygadzie, która naprawia ładowarki czołowe i niskie, podobne do owadów podnośniki zwane jumbo. Jego siedmiodniowa szychta zaczyna się w czwartek rano, ale do pracy wyrusza trzydzieści sześć godzin wcześniej, czyli we wtorek wieczorem, z miasta Los Lagos. W swojej okolicy nie dostanie tak dobrze płatnej pracy, więc sadowi swoje trochę już zmęczone życiem ciało człowieka w średnim wieku w autobusie Pullmana i patrzy, jak za oknem przelatują bukowe lasy, eukaliptusy i górskie rzeki. Pogoda harmonizuje z nastrojem mężczyzny: niebo jest zachmurzone, a w okna uderzają krople deszczu, który często pada podczas dojazdów do pracy. Średnie opady w jego rodzinnym regionie Chile, na czterdziestym stopniu szerokości południowej, wynoszą około dwóch i pół tysiąca milimetrów rocznie.

Jeden z mechaników z trzyosobowej brygady mieszka trochę bliżej kopalni. Raúl Bustos wyruszył do pracy z położonego w pobliżu trzydziestego siódmego równoleżnika portowego miasta Talcahuano. Pięć miesięcy wcześniej w Talcahuano uderzyło tsunami wywołane przez trzęsienie ziemi o magnitudzie osiem koma osiem. W wyniku wtargnięcia fali na ląd zginęło ponad pięćset osób, ponadto żywioł zostawił po sobie jeziora i tysiące trzepoczących się ryb oraz zmył z powierzchni ziemi bazę marynarki wojennej, w której pracował Bustos. Raúl jest dobrym ojcem dla dwójki swoich dzieci i oddanym mężem. Wsiadł do autobusu i jedzie na północ pośród płaskiego krajobrazu wypełnionego szklarniami, traktorami, łąkami i polami uprawnymi rolniczego serca Chile. Przejeżdża przez miasto Chillán, z którego swoją wyprawę na północ rozpoczyna inny człowiek brygady Aguilara, a następnie przez Talca, gdzie do jednego z autobusów wsiada wysoki, pobożny operator jumbo. W San José pracuje się na dwie szychty – A i B. Tych ludzi przydzielono do szychty A, która dzieli się na dwie dwunastogodzinne zmiany – dzienną (od ósmej do dwudziestej) i nocną, dzięki czemu kopalnia pracuje na okrągło. Niewiele później dojeżdżający z południa górnicy z szychty A wjeżdżają do Santiago z jego budującymi się drapaczami chmur i estakadami. Jest wcześnie rano, kiedy docierają do tętniącej życiem latynoamerykańskiej stolicy, której najbardziej charakterystyczna cecha, czyli potężny i strzelisty zarys pobliskich Andów, często ginie w kłębach słynnego stołecznego smogu. Z dworca autobusowego w centrum Santiago, niedaleko pałacu prezydenckiego, do pracy wyruszają kolejni górnicy z kopalni San José. Jednym z nich jest Mario Sepúlveda, mający frenetyczne usposobienie ojciec dwójki dzieci, swoim współpracownikom znany z tego, że zbyt agresywnie obsługuje ładowarkę czołową (przez co mechanicy muszą ją często naprawiać), że mówi za głośno i za dużo i że jest ogólnie nieprzewidywalny. W środę po południu wyrusza w osiemsetkilometrową podróż z Santiago do San José, później, niż powinien: istnieje duże prawdopodobieństwo, że spóźni się do pracy. W San José Sepúlveda nosi przydomek Perri, co jest skróconą formą słowa perrito, zdrobnienia od perro, pies. Gdy go zapytać, skąd się wziął ten pseudonim, odpowie, że kocha psy (w domu trzyma dwa przybłędy) i „ma serce psa”. Mario jest lojalny jak pies, ale jeśli spróbujesz go skrzywdzić, „to cię ugryzie”. Ze swoją żoną Elvirą mają dwójkę dzieci, pierwsze zostało poczęte pod gołym niebem w przypływie namiętności. Mieszkają na obrzeżach Santiago. Największą chlubą Maria jest wielka zamrażarka, a ulubionym miejscem do siedzenia mały, kwadratowy stolik w salonie. Przed wyjazdem na północ Mario lubi zjeść szybki posiłek z Elvirą, nastoletnią córką Scarlette i młodszym synem Franciskiem.

Po opuszczeniu centrum Santiago i minięciu północnych robotniczych przedmieść autobusy wiozące górników wjeżdżają do pełnych winnic i owocowych sadów dolin. Po prawej stronie piętrzą się ośnieżone Andy (w Chile jest teraz zima). Klimat panuje tu śródziemnomorski, ale z każdą mijającą godziną i z każdym pokonywanym stopniem szerokości geograficznej – trzydzieści trzy, trzydzieści dwa, trzydzieści jeden stopni szerokości południowej – doliny stają się coraz mniej zielone. Po jakimś czasie autobusy wjeżdżają do suchego regionu zwanego Norte Chico, Bliską Północą.

Górnicy i inni poszukiwacze przygód przemierzają ten szlak od początków historii Chile. Północ to pustynne pogranicze kraju, jego Dziki Zachód. Dyktator Augusto Pinochet więził tutaj swoich wrogów, zgromadził ponad tysiąc dysydentów w hotelach robotniczych opuszczonej kopalni saletry, gdzie spędzali czas na studiowaniu astronomii pod nieskazitelnie czystym pustynnym niebem. Na północy narodził się chilijski ruch związkowy założony na początku XX wieku przez górników wydobywających azotan, którzy zostali później zmasakrowani w mieście Iquique, dlatego w dzisiejszym demokratycznym Chile znaczna część mieszkańców północy nadal wiernie głosuje na lewicę. Pomordowanych ludzi Pinochet kazał grzebać w płytkich grobach na pustyni Norte Grande, czyli na dalekiej północy, i po czterdziestu latach krewni poszukujący zaginionych nadal znajdują tam ich kości.

Kiedy członkowie szychty A wjeżdżają do portowego miasta Coquimbo, czterysta kilometrów od kopalni San José, znajdują się na trasie, którą w 1835 roku przemierzył Karol Darwin podczas chilijskiego etapu swojej podróży. Chile było wtedy młodym krajem, zaledwie dwudziestopięcioletnim. Darwin zszedł z HMS „Beagle”, żeby zbadać geologię, faunę i florę tych okolic. Jego mała ekspedycja jechała w cztery konie i dwa muły. Droga łącząca Coquimbo z Copiapó przecina najstarszy górniczy region Chile, dlatego brytyjski przyrodnik spotkał po drodze wielu górników.

W mieście Los Hornos członkowie szychty A mają za oknami widok na Ocean Spokojny, ponieważ droga numer pięć, będąca częścią Drogi Panamerykańskej, prowadzi wzdłuż plaży. W tym ostatnim spojrzeniu na ocean i horyzont, kiedy słońce późnego popołudnia pokrywa rozległą powierzchnię wody swoimi ciepłymi promieniami, jest coś okrutnego: przez następny tydzień mężczyźni będą spędzali większość dnia sześćset metrów pod ziemią, w chodnikach szerokich na tyle, żeby przecisnęły się przez nie ich maszyny. Ponieważ na półkuli południowej jest teraz zima, słońce będą widywali tylko przez kilka minut rano, przed rozpoczęciem zmiany, i w porze obiadowej. Niedaleko plaży w Los Hornos Darwin zobaczył górę, na której prowadzono prace górnicze, „podziurawioną jakby wielkie mrowisko”2. Dowiedział się, że miejscowym górnikom zdarza się zarobić duże sumy, a potem – „podobnie jak żeglarze, gdy sprzedadzą swoje łupy – starają się tak prędko, jak tylko można, roztrwonić pieniądze”. Spotkani przez Darwina górnicy za dużo pili i za dużo wydawali, więc po kilku dniach musieli wracać „bez centa do swych nędznych domów, aby pracować tam ciężej od zwierząt pociągowych”3.

Członkom szychty A nie grozi, że w najbliższej przyszłości znajdą się bez grosza przy duszy – w porównaniu z większością współczesnych chilijskich robotników zarabiają całkiem nieźle. Nawet najgorzej opłacani dostają około tysiąca dwustu dolarów miesięcznie (prawie trzykrotność płacy minimalnej), a razem z wręczanymi pod stołem premiami wychodzi tego jeszcze więcej. Zamiast trwonić zarobki, wykorzystują je do tworzenia sobie namiastki mieszczańskiego stylu życia, biorą różnego rodzaju kredyty, płacą alimenty byłym żonom czy opłacają studia dorosłym dzieciom. Kilku górników z szychty A to motywowani religijnie abstynenci, a Mario Sepúlveda jest świadkiem Jehowy i również nie pije. Większość z pozostałych pozwala sobie jednak po pracy łyknąć trochę alkoholu: ich ulubione trunki to whisky, piwo i czerwone wino. Niektórym zdarza się wypić więcej, niż powinni. W Copiapó, na ostatnim przystanku autobusowej podróży górników dojeżdżających z południa, jeden z ich kolegów z północy właśnie doprowadza się do stanu zamroczenia, który może mu uniemożliwić podjęcie pracy następnego dnia. W dzisiejszych chilijskich kopalniach praca wciąż jest bardzo ciężka i ludzie rzeczywiście mogą się czuć jak zwierzęta pociągowe, a śmierć jak zawsze czyha w każdym podziemnym korytarzu. Podczas swojej wyprawy na północ Darwin natrafił na kondukt pogrzebowy – czterech górników w dziwnych strojach złożonych z długich koszul z ciemnej wełny, skórzanych fartuchów i jasnych szarf niosło trumnę z ciałem swojego kolegi. Górnicy już się tak nie ubierają, ale w ostatnich latach pracownikom kopalni San José zdarzało się opłakiwać śmierć kolegów. Widzieli też innych górników okaleczonych przez niespodziewane eksplozje z pozoru litej skały, jedne z najbardziej nieprzewidywalnych przyczyn wypadków w górnictwie głębinowym. Raúl Bustos, mechanik z portowego miasta Talcahuano, ma stosunkowo niedługi staż pracy, widział jednak podziemną kaplicę ku czci ofiar kopalni. Jadąc autobusem, wiezie różaniec, którzy zabierze ze sobą pod ziemię.

Na ostatnim etapie podróży mężczyźni wjeżdżają od południa na pustynię Atakama, równinę, na której Darwin miał kłopoty ze znalezieniem paszy dla swoich zwierząt. Na Atakamie, najbardziej suchej i być może najstarszej pustyni świata, niektóre meteorologiczne urządzenia pomiarowe nigdy nie zarejestrowały ani jednej kropli deszczu. Patrząc z okien autobusu, można odnieść wrażenie, że Bóg powyrywał stąd wszystkie drzewa, a potem większość krzewów i zarośli, i zostawił tylko nieliczne wytrzymałe rośliny, które nakrapiają jasnobrązową równinę szarooliwkowymi plamami. Kiedy autobusy zanurzają się w nawodnionej, pstrej zieleni doliny rzeki Copiapó, pobocza powoli budzą się do życia. Wzdłuż drogi zaczynają się pojawiać peruwiańskie drzewa pieprzowe, które pochodzą właśnie z tego zakątka Chile i są wszechobecne w pustynnych miastach Stanów Zjednoczonych. Kiedy autobusy przybywają do Copiapó, smukłe liście tych drzew spływają ku samej ziemi. Podczas ostatnich pięciuset metrów jazdy mężczyźni mijają stary cmentarz, na którym spoczywa wiele pokoleń górników, włącznie z ojcem jednego z członków szychty A, emerytowanym górnikiem, który zapił się na śmierć i został pochowany kilka dni wcześniej. Za cmentarzem autobus szybko mija dzielnicę drewnianych i blaszanych bud, jedną z najbiedniejszych w mieście, a potem przekracza wyschnięte koryto rzeki Copiapó.

Największa grupa pracowników kopalni San José mieszka w Copiapó, mieście położonym najbliżej ich zakładu pracy. Wielu z nich to doświadczeni górnicy w wieku od czterdziestu kilku do sześćdziesięciu kilku lat, którzy mają przyjemne wspomnienia o rzece. W czasach ich dzieciństwa jeszcze płynęła i biegali w jej sięgającej po kostki chłodnej wodzie. W miejscu, gdzie droga numer pięć przekracza rzekę, rosły kępy koniczyny, podobnie jak w czasach, kiedy do Copiapó dotarł Darwin i odnotował w swoim dzienniku przyjemny zapach tej rośliny. Pokolenie temu rzeka Copiapó zaczęła umierać i dzisiaj jest szpetną szramą na ciele ziemi, w kolorze khaki, zasypaną śmieciami i kolczastymi zaroślami. Średnie roczne opady wynoszą tutaj kilkanaście milimetrów i od ostatniej wielkiej burzy, kiedy to korytem rzeki popłynęła woda, minęło trzynaście lat.

Kiedy autobus zajeżdża na dworzec, górnicy z szychty A wysiadają i wyjmują bagaże. Taksówkami dojeżdżają do jednego z dwóch pobliskich hoteli robotniczych, w których będą nocowali przez następny tydzień. Kilka godzin przed rozpoczęciem porannej zmiany piątego sierpnia wszyscy członkowie szychty A,  z wyjątkiem jednego, są w Copiapó albo na jego robotniczych przedmieściach.

W 1835 roku, kiedy Darwin odwiedził Chile, geologia była jeszcze w powijakach: podczas wyprawy morskiej do Ameryki Południowej przeczytał jeden z tekstów założycielskich tej nowej nauki – Principles of Geology Charlesa Lyella. Po dotarciu do Chile był świadkiem wybuchu wulkanu w Andach i zauważył muszle morskich skorupiaków kilkaset metrów nad poziomem morza. Darwin przeżył również dwuminutowe trzęsienie ziemi, kiedy odpoczywał w lesie w pobliżu portu Valdivii. Te doświadczenia i obserwacje skłoniły go do wysnucia wniosku – ponad sto lat przed ugruntowaniem się teorii płyt tektonicznych – że grunt, na którym stał, był stopniowo wypychany do góry przez te same siły, które wywołują wybuchy wulkanów. „Możemy śmiało wnioskować, że siły, które powoli i małymi etapami podnoszą kontynenty, i te siły, które w kolejnych okresach wyrzucają z ziejących otworów materię wulkaniczną, są siłami identycznymi”4, napisał. Dzisiejsi geolodzy twierdzą, że Chile spoczywa na „kręgu ognia”, ogromnym szwie na styku dwóch kawałów skorupy ziemskiej wielkości kontynentów. Płyta Nazca wpycha się tam pod płytę południowoamerykańską. Jak dziecko, które wsuwa się pod pościel, unosząc ją i marszcząc, Nazca wypiętrzyła Amerykę Południową i stworzyła sześciotysięczne szczyty Andów – proces ten zwany jest przez geologów orogenezą.

Kamień wewnątrz gór na północ od Copiapó narodził się głęboko pod ziemią z magmy i przecinają go ogromne złoża bogatych w minerały skał rudnych. Ich żyły powstały ponad sto czterdzieści milionów lat temu, w epoce wielkich gadów, około dwudziestu milionów lat po pojawieniu się na Ziemi pierwszych roślin kwiatowych, ale przed przybyciem pszczół, i czterdzieści milionów lat, zanim po Ameryce Południowej grasował największy dinozaur – argentynozaur. Gęsty od minerałów bulion przeciskał się przez skorupę ziemską do góry, przepływał przez szczeliny uskoku Atakamy przez ponad sto milionów lat, od końca jury do początku paleogenu. Ostatecznie bulion zestalił się w formie dwustumetrowych cylindrów rudy zwanych rurami brekcyjnymi, breccia pipes. Leżące pod ziemią złoża kwarcu, chalkopirytu i innych minerałów przebiegają przez wzgórza od południowego zachodu ku północnemu wschodowi, nanosząc na mapę poszukiwacza minerałów linię, którą można nazwać echem znajdujących się wiele kilometrów niżej gigantycznych płyt kontynentalnych.

W Copiapó kopalniane minibusy zwane liebres, zające, zaczynają zabierać członków szychty A z dwóch hoteli robotniczych i kolejnych przystanków w robotniczych dzielnicach miasta. Tego ranka po Copiapó krąży wiele takich minibusów, ponieważ miasto przeżywa boom gospodarczy – kolejne wahnięcie zmiennego cyklu koniunkturalnego, który trwa od trzystu lat. Na początku XVIII wieku Copiapó nawiedziła zakończona krachem gorączka złota, a trzy lata przed przybyciem tu Darwina rozpoczęła się gorączka srebra. Pod koniec XIX wieku złoża srebra się wyczerpały, ale dzięki wynalezieniu azotowych środków wybuchowych w położonych dalej na północ regionach pustyni Atakama zaczęto wydobywać saletrę. Chilijscy górnicy dostarczali podstawowego składnika umożliwiającego Europejczykom masowe zabijanie się nawzajem podczas pierwszej wojny światowej. Eldorado to skłoniło z kolei Chile do inwazji na bogate w azotyn ziemie Boliwii i Peru, przy czym Copiapó służyło za bazę operacji wojskowych. Ale zwycięstwo w wojnie pacyficznej źle się przysłużyło gospodarce Copiapó, ponieważ pieniądze inwestorów odpłynęły na nowo zdobyte terytoria. Rosnący popyt na miedź w XX wieku doprowadził jednak do kolejnego boomu i budowy w mieście w 1951 roku huty miedzi. Seria azjatyckich „cudów” gospodarczych pod koniec XX wieku zwiększyła popyt na chilijskie minerały i sprowadziła do Copiapó kolejnych górników, zwłaszcza po otwarciu w 1994 roku odkrywkowej kopalni miedzi w Candelarii. Ten ostatni boom spowodował wyschnięcie rzeki Copiapó, gdyż zarówno rozrastające się miasto, jak i nowoczesne metody górnicze zużywały ogromne ilości wody.

W pierwszej dekadzie XXI wieku, dzięki czterokrotnemu wzrostowi ceny złota (do tysiąca dwustu dolarów za uncję) i rekordowym cenom miedzi, eksploatacja kopalni San José i innych kopalń w dolinie rzeki Copiapó stała się opłacalna. Liczba ludności Copiapó wzrosła do stu pięćdziesięciu tysięcy, powstawały nowe, wyższe budynki, w tym rekordowy pod względem wysokości piętnastopiętrowy luksusowy apartamentowiec przy Atakama Street, a także pierwszy ośrodek wypoczynkowy w Copiapó, kasyno i hotel Antay – konstrukcja z takimi modernistycznymi elementami jak karmazynowa kopuła w kształcie fezu. Rosnące ceny minerałów oznaczały również więcej pieniędzy w kieszeniach górników. W ostatnich latach i miesiącach członkowie szychty A wykorzystywali tę mannę z nieba do rozbudowywania swoich domów i organizowania wielkich przyjęć, w tym także dla swoich dzieci i wnuków. Niektóre z tych rodzinnych spotkań urządzano w parku El Pretil, z jego mechanicznie spryskiwanymi trawnikami, drzewami pieprzowymi, eukaliptusami i minizoo, w którym można oglądać lamy, sowy i dwa brudne lwy w klatce pomalowanej na lawendowo.

Pod koniec poprzedniego siedmiodniowego tygodnia pracy dwudziestu kilku ludzi z szychty A wzięło udział w fajrantowej imprezie w domu Víctora Segovii, lubiącego wypić operatora jumbo o muzycznych zamiłowaniach. Gospodarz wrzucił do wielkiego gara wołowinę, kurczaka, wieprzowinę i ryby i ugotował rodzaj gulaszu o nazwie cocimiento, potrawę, która jest swoistym symbolem obfitości. Kilka dni później, piątego sierpnia, Darío, kuzyn Víctora Segovii, zamierzał urządzić duże przyjęcie urodzinowe dla swojej córeczki, ale dowiedział się, że wzywają go do kopalni (tego dnia zgodnie z harmonogramem miał wolne). Pieniądze za jeden nadliczbowy dzień pracy (dziewięćdziesiąt tysięcy chilijskich peso, czyli około stu osiemdziesięciu dolarów) były za dobre, żeby próbował się wykręcać, więc powiedział matce dziewczynki i swojej partnerce Jessice Chilli, że przyjęcie urodzinowe trzeba przełożyć. Jessica się obraziła i nie odzywała do niego ani nie zrobiła mu wieczorem w dniu poprzedzającym jego pójście do pracy kolacji.

Nazajutrz przed świtem para się pogodziła. Około wpół do siódmej Darío całuje Jessicę, schodzi na parter swojego domu, a potem zatrzymuje się, wraca i obejmuje ukochaną kobietę. Przytula Jessicę przez kilka sekund. Ten ogorzały czterdziestoośmiolatek ze stwardniałą skórą na dłoniach potrzebuje tej chwili czułości. Przeprasza ją w ten sposób, a ponieważ nie zdarza się to zbyt często, po jego wyjściu z domu Jessica jest zaniepokojona.

Luis Urzúa opuszcza średnio zamożną dzielnicę Copiapó, w której mieszka. Jest szefem szychty A. Inni ludzie na tym stanowisku dojeżdżają do pracy własnymi samochodami, on jednak jeździ autobusem razem ze swoimi podwładnymi. Wsiada niedaleko od innego przystanku, na którym dwadzieścia lat wcześniej poznał swoją żonę Carmen Berrios. Urzúa pochodzi z górniczej rodziny i zaczął pracować pod ziemią jako nastolatek, ale kiedy spotkał Carmen, miał bardzo pożądaną pracę na powierzchni, a później uzyskał uprawnienia topografa. Carmen jest inteligentną kobietą o romantycznym usposobieniu. Kiedy najdzie ją odpowiedni nastrój, pisze wiersze, a pracowitego Luisa Urzúę traktuje jak swój projekt życiowy: między innymi próbuje go nakłonić do wyraźniejszego mówienia, ponieważ nie lubi jego typowego dla ubogiego górnika mamrotania. O ósmej wieczorem czeka na niego z kolacją, do której zasiadają razem z dwójką dorosłych, studiujących dzieci.

Na pogrążone jeszcze w ciemnościach miasto spłynęła gęsta poranna mgła. W miejscu, w którym prawie nigdy nie pada, woda wisi w powietrzu, unosi się pod ulicznymi latarniami i wędruje przecinającymi miasto parowami. W tym regionie Chile mgła występuje prawie codziennie, dzięki czemu zasłużyła sobie na własną nazwę – la camanchaca. Czasem jest tak gęsta, że jazda do kopalni byłaby zbyt niebezpieczna i górnicy zaczynają pracę dopiero wtedy, kiedy jej opary się rozwieją, ale tego dnia nie ma takiego problemu. Na rogach ulic w całym Copiapó mężczyźni czekają na odgłosy „zajęczych” autobusów.

Każdy członek szychty A jedzie tego ranka do San José dla kobiety albo kobiet swojego życia: żony, dziewczyny, matki, córki. Dziewczyna Jimmy’ego Sáncheza, który ma osiemnaście lat, a zatem nie wolno mu legalnie pracować w kopalni (trzeba mieć ukończony dwadziesty pierwszy rok życia), jest w ciąży. Ta okoliczność skłoniła jego krewnych do wybłagania u kierownictwa kopalni, żeby dali mu pracę. W dzielnicy nazwanej na cześć Artura Prata, bohatera wojny pacyficznej, niewysoki, ale przystojny Alex Vega właśnie pożegnał się ze swoją żoną, która również ma na imię Jessica. Odmówiła mu tradycyjnego codziennego całusa, bo jest na niego zła, jednak niedługo zapomni, co ją rozgniewało. Kilometr dalej, w dzielnicy imienia Papieża Jana Pawła II, członek jednej z ekip wzmacniających chodniki kopalni wychodzi z domu swojej dziewczyny. Yonni Barrios to brzuchaty, obdarzony aksamitnym głosem Romeo z bliznami na policzkach, który zawsze mieszka ze swoją aktualną kochanką, chyba że jest z nią pokłócony – wtedy jest u swojej żony. Tak się szczęśliwie składa, że te dwie kobiety mieszkają o rzut beretem od siebie, więc po drodze do autobusu Barrios widzi drzwi domu swojej żony. Wziął kredyt na sklepik osiedlowy, który żona prowadzi w swoim domu, i spłata tego zobowiązania (a także pomoc kochance w utrzymaniu domu) to jeden z powodów, dla których wstał dzisiaj wcześnie i nasłuchuje odgłosu autobusu, który zawiezie go do pracy.

Istnieje wiele przesądów związanych z kobietami i kopalniami wyrażających ambiwalentny stosunek tej zdominowanej przez mężczyzn kultury zarówno do kobiet, jak i do pracy pod ziemią. Według jednej z legend kopalniana góra jest kobietą i można powiedzieć, że „kiedy do niej wchodzisz, gwałcisz ją”, co tłumaczy, dlaczego góra często próbuje zabić mężczyzn, którzy wykuli przejścia w jej kamiennym ciele. Inny mit mówi, że kobieta pracująca pod ziemią przynosi pecha (chociaż co najmniej jeden górnik ma siostrę, która przez wiele lat pracowała w jakiejś małej kopalni), dlatego w pieczarach San José prawie nigdy nie widuje się kobiet. Rozdział między żeńskim światem domu i miasta a męskim światem kopalni na pustyni jest tak rygorystyczny, że większość żon i kochanek członków szychty A nigdy nie była w San José i nie zna dokładnego położenia kopalni. Niektóre nie są nawet pewne, jak się nazywa kopalnia, do której zmierzają teraz ich mężowie i kochankowie.

Kiedy przyjeżdżają autobusy, zaspani mężczyźni zajmują w nich miejsca. Brną przez miasto i mgłę, mijając położone blisko północnych rogatek miasta musztardowe budynki Uniwersytetu Atakama, gdzie córka jednego z górników studiuje inżynierię lądową. Docierają do zmierzającego na północ odcinka Drogi Panamerykańskiej, który prowadzi z Copiapó w stronę kości ofiar junty i starych kopalń saletry w głębi pustyni Atakama. San José leży pięćdziesiąt siedem kilometrów od Copiapó. Ostatnim charakterystycznym punktem po drodze do kopalni jest skaliste wzniesienie tuż za miastem zwane Cerro Bramador – Ryczącą Górą. Widział ją Darwin i napisał o charakterystycznym odgłosie, który z niej dobiegał. Dzisiaj dźwięk ten najczęściej porównuje się do wydawanego przez latynoski instrument zwany zaklinaczem deszczu. Według jednej z miejscowych legend źródłem warkotu, który się wydobywa z wnętrza góry, jest lew strzegący schowanego tam skarbu, a według innej – jeszcze nieodkryta podziemna rzeka. Quasi-naukowe wyjaśnienie tego fenomenu jest takie, że znajdujące się we wnętrzu góry złoża magnetytu przyciągają i odpychają drobiny piasku, które wibrują na wietrze i wydają ów dźwięk.

Darwin zmierzał drogą obok Ryczącej Góry do pobliskiego portu, w którym czekał na niego HMS „Beagle”, a stamtąd pożeglował na wyspy Galapagos, gdzie podczas obserwacji miejscowych ptaków wymyślił teorię doboru naturalnego. Ale górnicy za Ryczącą Górą zjeżdżają z Drogi Panamerykańskiej w prawo, aby wąską, wyboistą asfaltową szosą skierować się na północ, w głąb lądu. Przez pierwszych kilka kilometrów droga prowadzi prosto jak strzała przez brzydką równinę z szarobrązowego piasku, urozmaiconą tylko odłamkami skał i smaganymi wiatrem roślinami. Autobusy mijają Cerro Imán, czyli Górę Magnetyczną, z kopalnią rudy żelaza, a potem droga łagodnym łukiem prowadzi do wąskiej doliny o ścianach z nagich skał. Wzgórza wznoszą się jak czerwonawe wyspy na morzu ciemnoszarego piasku, a przy drodze wykwitają zarośla w kształtach i rozmiarach jeżowców. Człowiek, który znajdzie się dzisiaj pośród tego krajobrazu, wciąż widzi tę samą bezlitosną pustkę Atakamy, którą widział Darwin: nie ma wędrujących i czmychających zwierząt, nie ma stacji benzynowych, przydrożnych sklepów ani żadnych innych oznak obecności człowieka. Góry zmieniają kolor na bordowy i pomarańczowy, przypominają fotografie powierzchni Marsa. W końcu autobusy wjeżdżają do innej doliny i docierają do niebieskiego drogowskazu przed skrętem do dwóch kopalń Spółki Górniczej San Esteban – San Antonio i San José. Od tego miejsca pasażerowie widzą skorodowane i zużyte konstrukcje z cyny, stali i drewna, które wyglądają tragicznie i samotnie pośród księżycowego krajobrazu. Droga zaczyna się łagodnie wspinać i znajome budynki na zboczu góry widać już wyraźniej: parterowe zabudowania administracji, szatnie i prysznice, stołówki. Górnicy wiedzą jednak, że kopalnia jest jak góra lodowa, ponieważ obiekty na powierzchni stanowią tylko niewielki ułamek tego, co znajduje się pod ziemią.

We wnętrzu góry rozmaite drogi prowadzą do gigantycznych jaskiń wykutych za pomocą środków wybuchowych i maszyn – to szlaki do sztucznych korytarzy i kanionów. W podziemnym mieście kopalni San José można mówić o zmianach pogody – temperatury rosną tu i maleją, a wiatry wieją w różnych kierunkach zależnie od pory dnia. Na podziemnych skrzyżowaniach jest sygnalizacja świetlna i obowiązują przepisy ruchu drogowego, dzięki czemu ruch jest uporządkowany. Ten rozrastający się w dół system zaplanowało i wytyczyło wiele pokoleń geodetów i kartografów. Główna droga, która łączy te wszystkie prowadzące na powierzchnię przejścia, nazywa się La Rampa. Głębokość kopalni San José prawie dorównuje wysokości najwyższego budynku świata, a odległość od powierzchni do jej najgłębszej części wynosi około ośmiu kilometrów (odległość liczona wzdłuż spiralnej rampy).

Założona w 1889 roku kopalnia San José leży na złożach minerałów, które przybrały postać dwóch równoległych żył bardziej miękkiej skały przebiegających pod kątem sześćdziesięciu stopni w znacznie twardszej, szarej odmianie granitu zwanej diorytem. Stary drewniany budynek na zboczu góry wyznacza miejsce, w którym złoża rudy podchodziły najbliżej do powierzchni. Kiedyś mieściła się tam winda, która wywoziła z kopalni ludzi i minerały, ale od kilkudziesięciu lat nie jest już używana i wygląda jak element scenografii jakiegoś starego westernu.

Sto dwadzieścia jeden lat po otwarciu kopalni San José i sześćset metrów pod tym starym budynkiem nocna zmiana kończy pracę. Zlani potem i pokryci szarą sadzą ludzie zaczynają gromadzić się w jednej z komór – można powiedzieć, że na podziemnym przystanku autobusowym – gdzie czekają na wózek, który w ciągu czterdziestu minut wywiezie ich na powierzchnię. Podczas swojej dwunastogodzinnej zmiany górnicy usłyszeli w oddali jakby skowyczący łoskot. W zapomnianych wyrobiskach we wnętrzu góry spadają tony skały. Odgłosy i wibracje spowodowane przez te lawiny są przenoszone przez kamienną strukturę góry, tak jak fala uderzeniowa pioruna przemieszcza się przez powietrze. Kopalnia często łka, mówią do siebie ludzie. La mina está llorando mucho. W tym warczącym skowycie nie ma niczego niezwykłego, jednak w jego częstotliwości – już tak. Górnicy mają wrażenie, że słyszą z oddali nasilającą się burzę. Bogu dzięki, ich zmiana niedługo się skończy. Kilku z nich powie swoim zmiennikom z szychty A, że la mina está llorando mucho, ale kopalnia raczej nie zostanie z tego powodu zamknięta. Pracującym tutaj ludziom już wcześniej zdarzyło się słyszeć takie odgłosy wzbierającej burzy. Grzmot zawsze cichnie i góra w końcu się uspokaja.

Kiedy górnicy z szychty A docierają na teren kopalni, mijają budkę strażnika, a potem wejście do Rampy, tunelu wyłupanego w twardym diorycie ponad dekadę temu. Otwór ma pięć metrów szerokości i pięć wysokości, a jego krawędzie przypominają kamienne zęby. Wcześniejsza zmiana kończy pracę, więc zaczynają się z niego wyłaniać pojazdy wypełnione ludźmi i kopaliną. Górnicy wyfedrowali kilkaset ton rudy, siarczan miedzi mieni się plamami wielkości paznokcia, które przypominają marmurkowane pastele sztuki secesyjnej: karmazyn, leśna zieleń, bordo i mosiądz, pięciokątne kryształy rudy miedzi zwanej chalkopirytem. Z jednej tony skały wytapia się aż osiemnaście kilogramów miedzi (warte około stu pięćdziesięciu dolarów) i niecałą uncję złota (wartą kilkaset dolarów). Złoto jest niewidoczne, chociaż ojcowie wielu górników z szychty A mawiali, że w takiej skale można poczuć jego smak.

Górnicy wchodzą do szatni, które są zatęchłe i ciasne jak na starym statku. Wkładają kombinezony, przypinają do pasków zestawy świeżo naładowanych baterii, a do niebiesko-żółto-czerwonych kasków lampy czołowe. Urzúa jako szef zmiany ma biały kask, do skórzanego pasa przypina również butlę z tlenem wielkości dłoni. Pracuje w San José stosunkowo niedługo. Jak na szefa zmiany ma dosyć łagodne usposobienie i nie zna swoich ludzi tak dobrze, jak by chciał, między innymi dlatego, że skład jego brygady zmienia się z dnia na dzień. Tego dnia do szychty A dołączył człowiek, który pierwszy raz w życiu będzie pracował pod ziemią. Wchodząc do kopalni, Urzúa zauważa, że jeden z dwudziestu kilku członków jego brygady nie przybył jeszcze do pracy.

Po długiej podróży z Santiago Mario Sepúlveda przyjechał do Copiapó za późno, żeby zdążyć na minibus do kopalni. Stoi na rogu ulicy i myśli, że taka sytuacja w sumie mu odpowiada. Kiedy poprzednim razem był w mieście, rozmawiał ze znajomym, który kieruje inną małą kopalnią. Znajomy ten doskonale wiedział, że kopalnia San José ma kłopoty finansowe i jest w kiepskim stanie technicznym, dlatego zaproponował Sepúlvedzie pracę u siebie. Jest dziewiąta, szychta A w San José zaczęła pracę godzinę temu, i Sepúlveda myśli sobie, że przy odrobinie szczęścia zwolnią go z pracy za absencję, dzięki czemu jego znajomemu łatwiej będzie go zatrudnić u siebie. Kiedy te myśli przebiegają mu przez głowę, zauważa go kierowca kolejnego minibusu.

– Perri! – woła przez okno. – Spóźniłeś się na autobus? Jadę w tamtą stronę. Podwiozę cię. Wskakuj.

Człowiek, który ma serce psa, zjawia się w kopalni San José o wpół do dziesiątej, czyli z półtoragodzinnym spóźnieniem. Mgła zdążyła się już rozproszyć i Sepúlveda przez kilka chwil stoi w pustynnym słońcu, a potem wchodzi do środka i zjeżdża na przodek.

CZĘŚĆ I POD GÓRĄ GRZMOTU I SMUTKUROZDZIAŁ 1 TOWARZYSKI CZŁOWIEK

Głównym punktem odniesienia w kopalni San José jest poziom morza. Otwór Rampy o wymiarach pięć na pięć metrów zaczyna się na poziomie siedemset dwadzieścia, czyli siedemset dwadzieścia metrów nad poziomem morza. Rampa schodzi do wnętrza góry serpentynami, a w niższych partiach przybiera formę spirali. Wywrotki, koparki, pikapy i różne inne maszyny razem z ich operatorami zjeżdżają poniżej poziomu dwieście, gdzie nadal są niewyeksploatowane złoża minerałów, a ludzie pracują w chodnikach, które prowadzą od Rampy do złóż rudy. Rano, piątego sierpnia, członkowie szychty A pracują na poziomie czterdzieści, czyli sześćset pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią, i ładują świeży urobek na wywrotkę. Inna grupa znajduje się na poziomie sześćdziesiąt, wzmacnia chodnik w pobliżu miejsca, gdzie miesiąc wcześniej jeden z górników stracił kończynę. Kilku poszło odpocząć czy też poleniuchować w El Refugio, Schronie, wykutym w skale na poziomie dziewięćdziesiąt pomieszczeniu rozmiarów szkolnej sali. Jak sama nazwa wskazuje, El Refugio ma pełnić funkcję schronu w razie wypadku, ale służy również za świetlicę, ponieważ pompuje się tam z powierzchni świeże powietrze, dzięki czemu można w nim odpocząć od ciężkich warunków, które panują w tej części kopalni: wilgotność osiąga dziewięćdziesiąt osiem procent, a temperatura – czterdzieści stopni. Górnicy mówią, że w kopalni jest jak w piekle, co ma dodatkowe uzasadnienie w tym, że im niżej, tym goręcej.

Mechanicy pod kierunkiem Juana Carlosa Aguilara pracują w trochę niższych temperaturach, ponieważ ich warsztat znajduje się na poziomie sto pięćdziesiąt, w chodniku nieopodal gigantycznego wyrobiska El Rajo, w wolnym przekładzie – Pieczara. Dzięki cyrkulacji powietrza w wyrobisku do chodnika dostaje się lekki powiew, który dociera do zaimprowizowanego warsztatu. Mechanicy postanowili rozpocząć tydzień pracy od poproszenia Sepúlvedy, żeby im zademonstrował, jak obsługuje ładowarkę. Patrzą, jak hamuje, wciska sprzęgło i wrzuca wsteczny bezpośrednio z pierwszego biegu, nie przechodząc przez luz.

– Kto cię tego nauczył? – pytają. – Tak się nie robi, zepsujesz przekładnię.

– Nikt mi tego nie pokazał – odpowiada Sepúlveda. – Patrzyłem, jak inni to robią.

Mechanicy są zatrudnieni w firmie zewnętrznej, z którą kopalnia podpisała umowę, i nie są zaskoczeni informacją, że pracownik San José obsługuje kosztowną maszynę, mimo że nie przeszedł żadnego przeszkolenia. San José to stara, stosunkowo niewielka kopalnia, znana z oszczędzania na wszystkim, na czym się da, z prymitywnych warunków pracy i lekceważenia przepisów bhp. Na przykład w szybach awaryjnych nie ma drabin, zatem w przypadku tąpnięcia czy zawału górnicy nie mogliby z nich skorzystać.

Poinstruowany, jak ma zmieniać biegi, Sepúlveda zostawia mechaników na poziomie dziewięćdziesiąt.

Przez całe przedpołudnie góra wydaje z siebie przerywany, dudniący skowyt, huk odległego tąpnięcia, któremu towarzyszy przeciągły jęk. Carlos Pinilla, dyrektor zarządzający Spółki Górniczej San Esteban, słyszy ten hałas, jeżdżąc pikapem na różnych poziomach kopalni San José. Biuro Pinilli znajduje się na powierzchni, ale wjechał do wnętrza góry, żeby nieco zdyscyplinować górników, ponieważ w jego odczuciu atmosfera pracy jest zbyt swobodna.

– Musiałem udzielić nagany wszystkim od sztygara w dół – powie później. – Każdy miał coś za uszami. Nie chciałem, żeby się mnie bali, ale kiedy zjeżdżam na dół i widzę sześciu facetów, którzy siedzą i gadają, to chciałbym, żeby przynajmniej wstali na widok szefa. Bez tego wszystko zaczęłoby się sypać…

Pinilla jest około pięćdziesięcioletnim mężczyzną z obfitym podbródkiem, który zaczynał od podrzędnych stanowisk administracyjnych, a teraz zarządza dwiema kopalniami spółki San Esteban. Jego podwładni uważają go za człowieka despotycznego, który warczy, wykrzykuje polecenia i tak traktuje górników, jakby się brzydził tymi spoconymi robolami w kaskach. W kraju z rygorystycznymi podziałami klasowymi, jak Chile, zamożniejsze warstwy z reguły traktują robotników z protekcjonalną wyniosłością. Górnicy mają tę świadomość, ale Pinilla wyróżnia się według nich jako szczególnie wywyższający się „biały kask”, zwłaszcza w porównaniu z bezpośrednio mu podległym łagodnym „białym kaskiem”, którym jest szef zmiany Urzúa. W ostatnich tygodniach jeden z członków szychty A kilka razy prosił Pinillę o wymianę filtrów powietrza w kaskach górniczych, aż w końcu dyrektor odpowiedział sarkastycznie:

– No, zaraz wam przywiozę całą ciężarówkę filtrów!

Pinilla jest el amo de la mina, mówi górnik Jorge Galleguillos, panem i władcą kopalni. Jorge ma pięćdziesiąt sześć lat, starsi ludzie, tacy jak on, boją się Pinilli, bo wiedzą, że w każdej chwili może ich zwolnić, a nie byłoby im łatwo znaleźć nową pracę w branży, w której szczególnie cenione są młodość i sprawność fizyczna. Z drugiej strony tylko starsi, najbardziej doświadczeni górnicy mają odwagę protestować przeciwko zaniedbaniom w kopalni San José, która znajduje się w fatalnym stanie technicznym.

Po stu dwudziestu jeden latach eksploatacji góry kopalnia wciąż się nie zawaliła tylko dlatego, że w większości jest zbudowana z twardego diorytu. W górniczym żargonie dioryt to „dobra” skała, ponieważ nie kruszy się na skutek odwiertów. Jeżeli rudę porównamy do kruchego ciasta, które wystarczy dziabnąć, żeby się rozsypało, to dioryt bardziej przypomina zastygły budyń. Ogólnie rzecz biorąc, dioryt stanowi świetny, stabilny budulec dla tunelu, wymaga bowiem stosunkowo niewielkich umocnień. W skale tej wykuto Rampę, która tak naprawdę jest jedyną drogą ucieczki z kopalni. Do niedawna nikt z pracowników nie wierzył w niebezpieczeństwo zawału. Tymczasem kilka miesięcy przed opisywanymi tu wydarzeniami na poziomie pięćset czterdzieści w ścianie Rampy pojawiło się pęknięcie o szerokości palca.

Mario Gómez natychmiast pokazał szczelinę swojemu sztygarowi. Gómez to sześćdziesięciotrzyletni górnik, który wjeżdża do kopalni koparką o nośności trzydziestu ton.

– Wyjeżdżam stąd i nie wrócę – powiedział wtedy Gómez. – I nie wróci nikt inny, dopóki nie sprowadzisz tutaj dyrektora i inżynierów z Copiapó, żeby się temu przyjrzeli i ocenili to.

Po kilku godzinach zjawili się inżynier i dyrektor. Powkładali do centymetrowej szczeliny lusterka: gdyby górotwór nadal się przemieszczał, lusterka by pękły.

Jednak żadne nie pękło.

– Rampa to najbezpieczniejsze miejsce w całej kopalni – powiedział dyrektor do górników. – To pęknięcie idzie przez Pieczarę. Nawet gdyby ściany Pieczary zawaliły się pięć metrów stąd, z Rampą nic się nie stanie.

Kiedy ze szczelin zaczęła wyciekać woda, włożono do niej kolejne lusterka, ale przez wiele miesięcy nie pojawiła się na nich ani jedna rysa. Galleguillos zawsze oglądał lusterka, kiedy koło nich przejeżdżał. Zapisywał też w notesie inne niepokojące spostrzeżenia: „Odpadanie materiału na poziomie pięćset czterdzieści, na poziomie pięćset czterdzieści oberwane ściany chodnika”. Potem zmusił dyrektora do podpisania kopii tych notatek. Po jakimś czasie znowu się do niego zgłosił.

– Skąd mamy wiedzieć, że nie zamieniacie lusterek za naszymi plecami? – zapytał Galleguillos.

– Ale z ciebie tchórz! – odpowiedział mu kpiąco dyrektor.

Patrolując wnętrze kopalni swoim pikapem, Pinilla wielokrotnie spotyka na drodze górników. Koło jedenastej Yonni Barrios i jego ekipa wzmacniająca chodniki widzą go na poziomie sześćdziesiąt i mówią mu, że góra wydaje odgłosy, których tak nisko na ogół nie słychać.

– Nie martwcie się – mówi im. – To jest normalne osiadanie góry, el cerro se está acomodando.

Wyżej, na poziomie sto pięć, inna grupa górników zaczęła podobną rozmowę. Grzmot słychać w każdym zakątku kopalni i zaniepokojenie rozprzestrzenia się wszystkimi chodnikami – zaniepokojenie, ale także brawurowa postawa. Górnictwo jest niebezpiecznym zajęciem i ludzie, którzy mają dziesiątki lat doświadczenia pracy pod ziemią, czerpią dumę z tego, że są nieustannie narażeni na ryzyko. Kiedy członkowie szychty A opowiadają swoim żonom i kochankom o San José, warunki panujące w kopalni najczęściej określają eufemistycznym mianem „skomplikowanych”, a kiedy ich kobiety domagają się szczegółów, bagatelizują niebezpieczeństwo.

Luis Urzúa również powiedział żonie, że sytuacja w San José jest skomplikowana. Kiedy kilka miesięcy wcześniej brał tę pracę, doskonale wiedział o wypadkach, do których tam niedawno doszło. Tego przedpołudnia podwładni informują go o huku, a kilku przekonuje, że wszyscy powinni wyjść na powierzchnię. Urzúa mówi im, żeby zaczekali. Ma pięćdziesiąt cztery lata i chociaż skończył studia z topografii górnictwa, przyznaje się bez bicia, że onieśmielają go ludzie „więksi” od niego. Mógłby pójść do szefa Pinilli i zażądać wycofania wszystkich swoich ludzi na powierzchnię – niektórzy z nich zaczynają go uważać za człowieka słabego charakteru, ponieważ tego nie robi. W tym momencie nikt jednak nie skarży się zbyt głośno ani nie ogłasza, że nie będzie pracował ani minuty dłużej i że natychmiast opuszcza kopalnię, co już się wcześniej zdarzało.

Mario Gómez, najstarszy pracownik szychty A, nie ma dwóch palców u lewej ręki, co mu przypomina, że pod ziemią w każdej chwili może się zdarzyć jakiś wypadek. Koło południa słyszy ostrzeżenie przed nadchodzącą katastrofą.

– Na poziomie sto dziewięćdziesiąt zauważono dym – mówi kierowca Raúl Villegas, kiedy ich wywrotki wymijają się na Rampie. Gómez słucha jednak twardego, mrukliwego głosu w swojej głowie, który podpowiada mu, że powinien być ostrożny, ale nie może się bać. Przejeżdżając obok rzekomego dymu, dochodzi do wniosku, że to jest pył, czyli normalka w kopalni.

Cały czas przychodzą jednak doniesienia o nietypowych hałasach i wyrzutach kamieni. Koło południa Pinilla zaczyna, jak informuje kilku jego podwładnych, dziwnie się zachowywać. Urzúa i jego zastępca Florencio Ávalos widzą pikapa szefa wszystkich szefów na poziomie czterysta. Pinilla zatrzymuje się i oświetla skalne ściany Rampy wielką lampą. Górnik, który go w tym momencie zobaczył, powie potem: „Lampa była olbrzymia, dużo większa niż nasze, i to mnie wystraszyło”. Później inni górnicy widzą, jak dyrektor jednym z chodników dostaje się do gigantycznego wyrobiska Pieczary, żeby poświecić na ściany tą samą lampą. Widzą go też, jak stoi koło pikapa, tak jakby czegoś nasłuchiwał albo próbował poczuć ruchy górotworu. Nasłuchuje też przy wejściach do chodników blisko poziomu czterysta i wyciera biało-niebieskie napisy na tabliczkach: WSTĘP WZBRONIONY i PRZECZNICA. Kiedy Florencio Ávalos kilka minut po południu spotyka Pinillę, dyrektor mówi mu, że przebił oponę i musi jak najszybciej dostać zapasową.

– Wyglądał na zdenerwowanego – mówi Ávalos. – Jak tylko dokręciliśmy ostatnią śrubę, odjechał i już nigdy więcej go nie widzieliśmy.

Wyjeżdżając około pierwszej na powierzchnię, Pinilla mija na Rampie Franklina Lobosa, wysokiego, łysiejącego byłego gwiazdora piłki nożnej i lokalnego celebrytę, który pod ziemią słynie przede wszystkim z tego, że jest zrzędą. Lobos kieruje furgonetką, która zwozi górników na dół, a potem wywozi na powierzchnię. Teraz jedzie w dół, żeby zabrać ludzi na obiad.

– Franklin, mam do ciebie dwie uwagi – mówi Pinilla. – Po pierwsze, chcę ci pogratulować, ponieważ Schron jest ładnie utrzymany i wysprzątany.

W Schronie stoi metalowa szafa z prowiantem, który z założenia ma wyżywić całą zmianę przez dwa dni. Jako kierowca furgonetki do przewozu osób Lobos ma do niej klucz i jest odpowiedzialny za utrzymywanie porządku w El Refugio.

– Po drugie – kontynuuje Pinilla – chcę, żebyś jak najszybciej porozmawiał z zaopatrzeniowcem, bo szykujemy dodatkową dostawę do Schronu. Więcej jedzenia, koce i apteczka, tego typu sprawy.

Widać, że Pinilla chce jak najszybciej opuścić kopalnię i przygotowuje się na sytuację awaryjną, ale twierdzi, że nie dostrzega groźby zawału. Jego największym zmartwieniem nie jest możliwość wystąpienia katastrofy górniczej, lecz zamknięcia kopalni przez nadzór państwowy. Do rutynowej inspekcji wyeksploatowanej Pieczary potrzebna była wielka lampa: Pieczara w niektórych miejscach ma dwieście metrów wysokości, więc Pinilla musi mieć wyjątkowo silne światło. Właśnie zarządził, żeby zanieść do Schronu dodatkowe awaryjne zapasy, ponieważ górnicy ciągle kradną stamtąd jedzenie (w końcu Pinilla kupił kłódkę i stalową sztabę, żeby im to uniemożliwić), a gdyby inspektor stwierdził, że zapasów jest za mało, zarządziłby zamknięcie kopalni.

W 2007 roku, po podziemnym wstrząsie, w wyniku którego śmierć poniósł geolog Manuel Villagrán, chilijski rząd nakazał zamknięcie kopalni San José. Jej właściciele obiecali władzom podjęcie wielu kroków na rzecz poprawy bezpieczeństwa i uzyskali zgodę na ponowne otwarcie San José (górnicy postawili świeczki w miejscu, w którym zginął Villagrán i gdzie pod zwałami materiału skalnego nadal znajduje się samochód, którym jechał geolog). W odróżnieniu od innych kopalń w regionie Copiapó San José nie jest własnością wielkiego zagranicznego koncernu, lecz dwóch synów nieżyjącego już Jorgego Kemeny’ego, uchodźcy z komunistycznych Węgier, który w 1957 roku osiedlił się w tym regionie Chile. Niestety, Marcelo i Emérico Kemeny nie odziedziczyli po ojcu zamiłowania i smykałki do górnictwa. Emérico scedował udział na swojego szwagra Alejandra Bohna. Bracia Kemeny i Bohn mieli kłopoty z pogodzeniem wymogów ekonomicznych z obowiązującymi przepisami. Spółka musiała zamontować drabiny w szybach wentylacyjnych jako dodatkowe wyjście bezpieczeństwa z Rampy, a także nowe wentylatory w celu zapewnienia cyrkulacji powietrza na dnie kopalni i obniżenia temperatury, która sięgała czasami pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Przyznawszy, że z przestrzeganiem zasad bezpieczeństwa nie było do tej pory zbyt dobrze, właściciele wynajęli firmę E-Mining do codziennego zarządzania kopalnią. E-Mining zaleciła wprowadzenie systemu monitorowania sejsmicznego, który wykrywałby zagrażające katastrofą przesunięcia górotworu, ale nie został on zakupiony. Drugą propozycją firmy zarządzającej było nabycie geofonów, czyli urządzeń, które tak jak sejsmografy rejestrują drgania. Tym razem właściciele wysupłali pieniądze, lecz urządzenia po miesiącu przestały działać, ponieważ kopalniane ciężarówki ciągle przejeżdżały po światłowodach. Po jakimś czasie spółka San Esteban zaczęła zalegać z płatnościami dla E-Mining, w związku z czym ta wypowiedziała umowę. Wtedy San Esteban zatrudniła swojego byłego pracownika Carlosa Pinillę. Spółka nie ma pieniędzy na zakup sejsmografów ani na bieżącą eksploatację geofonów, nie zamontowała też wymaganych drabin i systemów wentylacyjnych. Zasadniczy problem polega na tym, że przestrzegając przepisów bhp, nie da się osiągnąć zysków ze średniej wielkości kopalni. Spółka ma między innymi dwa miliony dolarów długu wobec ENAMI, państwowej firmy przetwarzającej rudę dla małych i średnich kopalń. Tak jak górnicy wiedzą, jak bardzo niebezpiecznie jest w San José, a mimo to nadal tam pracują, tak właściciele kopalni są świadomi, z jak wielkimi zagrożeniami wiąże się dalsza eksploatacja. Jednak nie zamykają jej. Chcąc utrzymać spółkę, ryzykują życie górników.

Wyjeżdżając na powierzchnię, Carlos Pinilla robi dokładnie to, czego wymagają od niego właściciele: utrzymuje wydobycie przynoszącej pieniądze rudy, a jednocześnie tnie koszty, gdzie się tylko da, i zdaje się na opatrzność, licząc na to, że bardzo twardy dioryt Rampy wytrzyma i pozwoli górnikom uciec, nawet gdyby osłabiona trwającą sto dwadzieścia jeden lat eksploatacją wewnętrzna struktura góry się rozpadła.

Gdyby Pinilla zamknął kopalnię i kazał wszystkim wyjść na powierzchnię, a do zawału by nie doszło, mógłby stracić pracę. Poza tym ocenia, że rudy pozostało jeszcze na co najmniej dwadzieścia lat eksploatacji.

Kilka minut po trzynastej na wykutej w kamieniu drodze mija się dwóch ludzi – jeden zmierza do góry, drugi w dół. Carlos Pinilla, mężczyzna w białym kasku, który zaczynał jako magazynier, aby dojść do stanowiska dyrektora, naciska na pedał gazu w swoim pikapie, żeby dotrzeć na powierzchnię. Franklin Lobos, człowiek, któremu życie fatalnie się ostatnio układa, patrzy spod niebieskiego kasku na odjeżdżającego jefe. Lobos zwalnia hamulec ręczny i z pomocą grawitacji rusza w podróż na dół. Włącza światła przeciwmgielne – drogowe nigdy nie działały – i jedzie w stronę Schronu, poniżej poziomu sto, gdzie zaczynają się zbierać górnicy, którzy czekają, żeby zawiózł ich na obiad.

Na poziomie pięćdziesiąt Lobos widzi nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę, a ponieważ jadący do góry mają pierwszeństwo, przepuszcza ją: za kierownicą siedzi Raúl Villegas, który przed chwilą skarżył się na dym. Prowadzi wielką wywrotkę wypełnioną tonami rudy.

Pozdrawiają się nawzajem i Lobos ponownie rusza w dół. Osiąga poziom czterysta, gdzie wypolerowane przez Pinillę znaki błyszczą trochę jaśniej. W kabinie obok Lobosa siedzi starszy górnik Jorge Galleguillos, który jedzie, żeby sprawdzić system zbiorników i węży dostarczających do kopalni wodę. Jazda jest powolna i żmudna, światła przeciwmgielne omiatają podłogę szarego tunelu, krętego i monotonnego, tak jakby ciężarówka wjeżdżała w ciemny, zawilgły i pusty krajobraz podświadomości górnika. Przez następne pół godziny pokonują kolejne zakręty wijącej się wśród skał drogi, mijają milion poszarpanych, zębatych krawędzi wyciosanych w skale przez górnicze środki strzałowe. Mniej więcej na poziomie sto dziewięćdziesiąt dostrzegają, jak przed przednią szybą ciężarówki przelatuje biała smuga.

– Widziałeś? – pyta Galleguillos. – To był motyl.

– Motyl? Co ty gadasz? – odpowiada Lobos. – To biały kamień.

Skały rudne w kopalni są bogate w półprzezroczysty, mleczny kwarc, który migocze w świetle.

– To był motyl – upiera się Galleguillos.

Lobos nie bardzo wie, skąd ponad trzysta metrów pod powierzchnią miałby się znaleźć motyl, ale postanawia dać za wygraną.

– Masz rację, to był motyl.

Lobos i Galleguillos przejeżdżają jeszcze około dwudziestu metrów, a potem słyszą potężne tąpnięcie i chodnik przed nimi zaczyna wypełniać się pyłem. Blisko miejsca, gdzie przeleciał kamień albo motyl, Rampa zapada się za ich plecami.

Huk i podmuch przerywają pracę trzydziestu czterem górnikom. Mężczyznom ładującym skałę hydraulicznymi maszynami, mężczyznom słuchającym brzdęku rudy o metalowe dna wywrotek, mężczyznom drążącym skałę, mężczyznom prowadzącym pojazdy z silnikiem Diesla po skalnej szosie. A także mężczyznom czekającym w wykutej w kamieniu sali na furgonetkę z obiadem, mężczyznom, którzy noszą zwietrzałą skałę na ubraniach i twarzach.

Jedynym z trzydziestu czterech ludzi znajdujących się pod ziemią w chwili katastrofy, któremu udaje się uciec, jest kierowca ciężarówki Raúl Villegas. Ze zgrozą widzi we wstecznym lusterku, że za jego plecami zbiera się pył, i przyspiesza, a kiedy dociera do wylotu Rampy, pył podąża za nim na powierzchnię. Zapiaszczona brązowa chmura jeszcze przez wiele godzin będzie się wydobywała z tej bezkształtnej paszczy.

Lobos i Galleguillos, którzy siedzą w furgonetce na poziomie sto dziewięćdziesiąt, znajdują się najbliżej zawału, którego potężny huk brzmi tak – jak to określił później Lobos – jakby za ich plecami upadał ogromny drapacz chmur. To niezwykle trafna metafora. Chaotyczna architektura wielkiej kopalni, rezultat ponad stu lat górniczej improwizacji, w końcu ustępuje pod naporem górotworu. Pojedynczy blok diorytu dorównujący wysokością czterdziestopięciopiętrowemu budynkowi odłamał się od reszty góry i przeleciał przez kolejne poziomy kopalni, zburzył całe odcinki Rampy i wywołał reakcję łańcuchową, pociągając za sobą resztę góry. Kawałki skały płonnej i rudnej oddzielają się od siebie, uderzają o inne skały i wprawiają całą kopalnię w dygot jak podczas trzęsienia ziemi. Wytworzony i przemieszczany przez tąpnięcie pył fruwa na wszystkie strony, wrzucany w kopalnianym labiryncie z jednego chodnika do drugiego.

W biurze położonym około trzydziestu metrów powyżej wylotu kopalni dyrektor Carlos Pinilla słyszy grzmot i jego pierwsza myśl brzmi: „Przecież dzisiaj nie prowadzą robót strzałowych”. Dochodzi do wniosku, że znowu doszło do zawału Pieczary i nie ma się czym przejmować. Przeciągły grzmot trwa jednak nadal. Dzwoni telefon, Pinilla odbiera i słyszy w słuchawce: „Wyjdź na zewnątrz i spójrz na wejście do kopalni”. We wczesnopopołudniowym słońcu widzi największą chmurę pyłu, jaką zdarzyło mu się ujrzeć w całej dotychczasowej karierze górniczej.

ROZDZIAŁ 2 KONIEC WSZYSTKIEGO

Odłamujący się megablok diorytu wydaje głośny, łomoczący dźwięk. Wielu spośród trzydziestu trzech tkwiących w pułapce na dole ludzi go nie słyszy, ponieważ mają nauszniki albo obsługują głośny ciężki sprzęt. Mechanicy na poziomie sto pięćdziesiąt naprawiają dwudziestosiedmiotonową ładowarkę kołową Toro 400 zaparkowaną nie więcej niż dziesięć metrów od przepastnej Pieczary. Spieszą się, żeby skończyć przed obiadem, a muszą nadrobić półtorej godziny czekania na specjalny klucz, po który ktoś pojechał na powierzchnię. O trzynastej czterdzieści trzech mechaników dokręca dwie ostatnie śruby półtorametrowego koła owego monstrum, kiedy słyszą dźwięk, który brzmi jak strzał z pistoletu. Chwilę później podmuch powietrza rzuca ich na ziemię, ogłusza ich huk walącej się skały, ściany wokół nich zaczynają się trząść i spadają kamienie wielkości pomarańczy. Raúl Bustos, który pięć miesięcy wcześniej przeżył trzęsienie ziemi i tsunami, czmycha pod podwozie toro 400. To samo robi Richard Villarroel, dwudziestosześciolatek, którego dziewczyna jest w szóstym miesiącu ciąży z pierwszym dzieckiem. Juan Carlos Aguilar, górnik, który przywędrował tutaj z lasów deszczowych południowego Chile, chwyta się rury wodnej. Przez dwie minuty wszyscy mają w uszach dźwięk zapadania się góry: jeden z górników powie później, że brzmiało to tak, jakby wiele młotów pneumatycznych naraz rozbijało płyty chodnikowe. Potem przetacza się druga fala powietrza zmierzająca w przeciwnym kierunku niż pierwsza i spadają kolejne kamienie, które zaczynają wypełniać ich zaimprowizowany warsztat. Kiedy huk i trzask nareszcie trochę cichną, mechanicy rozglądają się wokół siebie i widzą, że jeden z pojazdów zaparkowanych bliżej prawej ściany Pieczary jest do połowy przysypany skalnymi odłamkami.

Trzej mechanicy wstają i uzgadniają, że podejdą do Rampy i poszukają czwartego członka ekipy, który jeździ pikapem i być może uda mu się wywieźć ich na powierzchnię.

Kilka minut wcześniej Juan Illanes usłyszał od swojego szefa Juana Carlosa Aguilara polecenie, żeby pojechał pikapem do Schronu po wodę do picia. Trochę powyżej poziomu sto trzydzieści pięć Illanes natrafia na oderwany od ściany płat skały, który ma dwa metry długości i dwadzieścia kilka centymetrów grubości, więc nie da się przez niego przejechać. Musi go albo przesunąć, albo objechać. Wybiera tę drugą opcję i wrzuca wsteczny. Kiedy zdejmuje dłoń z dźwigni biegów, słyszy potężny rakietowy huk, un cohetazo. Ściany Rampy zaczynają pluć kamieniami. Illanes wciska gaz i jedzie na wstecznym, ale tylko przez kilka sekund, bo w samochód uderza podmuch powietrza, w ślad za nim idzie chmura pyłu i trzęsienie ziemi, powie później Illanes, tak jakby Rampa znajdowała się w tekturowym pudełku, którym ktoś postanowił potrząsnąć. Czeka chwilę, a potem, przypomniawszy sobie o kolegach, którzy zostali na poziomie sto pięćdziesiąt, zawraca i jedzie w stronę warsztatu, przebijając się przez wściekłą chmurę nadlatującego pyłu, który jest tak gęsty, że Juan nic nie widzi i co chwila zderza się ze ścianą tunelu. W końcu zatrzymuje się i czeka z włączonymi światłami i silnikiem. Wciąż siedzi w kabinie, kiedy z chmury pyłu wyłania się jakaś postać i staje w krótkim snopie światła jednego z reflektorów. To jego szef Aguilar. W stronę pikapa biegną pozostali mechanicy – Raúl Bustos i Richard Villarroel.

Illanes mówi im, że w tym pyle nie da się jechać. Wszyscy czterej znajdują odcinek Rampy ze ścianą wzmocnioną stalową siatką i przywierają do tej, jakże mizernej ochrony przed kopalnią, która rozsypuje się wokół nich.

Huk i podmuch nadal pędzą w dół przez kopalnię, mijają grupę górników, którzy wiercą otwory w skale na poziomie sto pięć. Jest wśród nich czterdziestosiedmioletni wdowiec José Ojeda. Na poziomie sto Alex Vega czeka na Franklina Lobosa i furgonetkę obiadową, odpoczywa, rozmawia z innymi górnikami, między innymi z Edisonem Peñą, trzydziestoczteroletnim mechanikiem z Santiago, który w kopalni San José ma opinię człowieka zestresowanego i lękliwego. Edison ćwiczy kondycję fizyczną, jeżdżąc po Copiapó na rowerze, który nazwał Vanessa – od gwiazdy porno, której wysportowane ciało budzi w nim podziw. Kiedy zbliża się pora obiadowa, Peña jest przygnębiony, ponieważ miał nadzieję, że po tym całym rabanie ze stękaniem góry szefostwo ogłosi fajrant, ale tak się nie stało. Obaj górnicy słyszą dochodzący z góry huk, który dociera do nich przez jakieś sto metrów twardej jak granit skały, dlatego jest tutaj znacznie cichszy.

– Byliśmy przyzwyczajeni do hałasów – powie później Alex. – To było normalne, że góra pękała i waliła się. Szef ciągle mawiał, że to jest żywe stworzenie.

Ten hałas różni się jednak od wszystkich, które wcześniej słyszeli, i następuje po nim dudnienie, stające się z każdą sekundą głośniejsze. Grupa odpoczywających górników w niebieskich, żółtych i czerwonych kaskach, którzy stoją z Vegą i Peñą na poziomie sto pięć, rozgląda się wokół siebie i wymienia spojrzenia. Ich twarze mówią: „Ktoś wie, co to jest?”. W końcu któryś z nich krzyczy:

– ¡La mina se está planchoneando! Kopalnia jest miażdżona!

Pięć minut później uderza w nich fala powietrza, a potem widzą chmurę pyłu wpadającą do Rampy z chodników, które prowadzą do starych, wyeksploatowanych części kopalni. Chmura pędzi Rampą w ich stronę i po chwili zasypuje ich ziemią i kamyczkami, mimo że co sił w nogach biegną na dół do Schronu.

Samuel Ávalos jest około dziesięciu metrów poniżej Vegi i Peñi, w drugiej grupie górników czekających na furgonetkę obiadową, zgromadzonych przy Schronie albo koło niego. Ávalos ma jeszcze bardziej nieustatkowane życie i pogmatwaną karierę zawodową niż większość jego kolegów. Do niedawna pracował jako uliczny handlarz i do tej pory dorabia na boku sprzedażą pirackich płyt, czym zasłużył sobie na przydomek CD. Ten niski, zabawny człowiek jest nieśmiały, ale ma ironiczne poczucie humoru pozwalające mu radzić sobie w niełatwym życiu, w którym zdarzało mu się również utrzymywać ze sprzedaży kwiatów i innych rzeczy na rogach ulic. Po przybyciu do Schronu Ávalos odprawia wczesnopopołudniowy rytuał, który w każdym innym miejscu pracy wydawałby się ekscentryczny albo wręcz wariacki: otoczony przez kolegów rozbiera się do bielizny. Po połowie szychty jego kombinezon roboczy jest przesiąknięty potem, więc Samuel zdejmuje go, wykręca i wiesza na rurze z wodą, żeby wysechł. Schron to pomieszczenie wykute w skale, z podłogą wyłożoną białymi płytkami, ścianą z pustaków i stalowymi drzwiami wychodzącymi na Rampę. Inni górnicy wchodzą i wychodzą, ale nikt się nie odzywa do półnagiego, odpoczywającego Ávalosa. Ten jest w Schronie już od dłuższej chwili, więc kombinezon zdążył trochę podeschnąć i górnik jest w trakcie jego zakładania, kiedy słyszy grzmot.

Ávalos od początku zadaje sobie pytanie, czy ktoś odpalił ładunki, ale na ten dzień nie były przewidziane żadne roboty strzałowe. Takich prac nie powinno się prowadzić bez ostrzeżenia, chociaż już się to zdarzało. Z drugiej strony dźwięk jest głośniejszy od kontrolowanej eksplozji. Co to może być?

Víctor Zamora, mężczyzna z kręconymi włosami, który wychował się w mieście Arica na peruwiańskiej granicy, siedzi w pobliżu Schronu na kamieniu przypominającym ławkę. Ten nałogowy palacz zaciąga się kolejnym papierosem i ma całkiem niezły nastrój mimo tępego, momentami pulsującego bólu zęba trzonowego, w którym rozwinęła się próchnica. Zamora jest tutaj z członkami ekipy od wykonywania umocnień i zapamięta tę chwilę jako przepełnioną radością i braterstwem. Członkowie tej zmiany mówią o sobie los niños, chłopaki, niezależnie od tego, czy mają dwadzieścia jeden, czy sześćdziesiąt dwa lata. Zamora lubi pracować w kopalni San José z innymi „chłopakami”: podoba mu się to, że wszyscy się tu traktują jak równi sobie, nikt się nie wywyższa. Zamora również słyszy tąpnięcie, ale ponieważ z przerwami pracuje w kopalni od młodego wieku, w pierwszej chwili po prostu kolejny raz zaciąga się papierosem.

Po paru sekundach dociera do niego pierwsza fala uderzeniowa, zmiata go z kamiennej ławy i gwałtownie otwiera ciężkie metalowe drzwi Schronu. Zamora wstaje i wbiega do środka.

W tych wypełnionych paniką minutach Alex Vega, Edison Peña i kilku innych górników, którzy czekali w pobliżu na furgonetkę obiadową, zbiegają do Schronu i dołączają do Samuela Ávalosa, Víctora Zamory i innych kolegów. Wkrótce wewnątrz znajduje się dwudziestu kilku mężczyzn. Za stalowymi drzwiami zapada się góra. Po piętnastu czy dwudziestu minutach hałas nie jest już tak głośny, dlatego mężczyźni zbierają się na odwagę i wybiegają ze Schronu, żeby uciec na oddaloną o ponad sześć kilometrów powierzchnię.

Szef zmiany Luis Urzúa, który przez całe przedpołudnie objeżdżał wszystkie poziomy kopalni, znajduje się na poziomie dziewięćdziesiąt, niedaleko od miejsca, w którym Mario Sepúlveda obsługuje ładowarkę czołową. O trzynastej czterdzieści słyszy głośny trzask, który wybija się ponad warkot maszyny – brzmi to jak odgłos upadku ogromnej skały w Pieczarze. Takie hałasy często dobiegają z wyeksploatowanych komór, nad którymi górnicy wydobywają rudę, zatem Urzúa nie jest szczególnie zatroskany. Pięć minut później słyszy kolejny trzask i mówi Sepúlvedzie, żeby wyłączył swoją maszynę, ale Mario już to zrobił, ponieważ wydaje mu się, że pękła jedna z wielkich opon ładowarki. Sepúlveda zdejmuje nauszniki, po czym przez tunel przechodzi fala ciśnieniowa i zatyka mu uszy. „Co to jest?”, zastanawia się Sepúlveda. Po chwili białą toyotą hilux sztygara przyjeżdża Florencio Ávalos i informuje, że kopalnia prawdopodobnie się wali. Sepúlveda i Urzúa wskakują do pikapa i jadą Rampą w stronę Schronu, ale nie zastają tam nikogo.

Dwaj sztygarzy razem z Sepúlvedą wracają na dół. Oddalają się od powierzchni i od bezpieczeństwa, ponieważ głębiej są górnicy.

– Musimy pomóc tym huevones5 wydostać się na górę – mówi Urzúa. Za każdym razem, kiedy schodzi do kopalni, bierze na siebie odpowiedzialność za każdego pracującego pod ziemią górnika.

Kolejne trzydzieści metrów niżej, na poziomie dziewięćdziesiąt, emigrant z Boliwii Carlos Mamani obsługuje inną maszynę górniczą. Są to jego pierwsze godziny pracy pod ziemią: kilka dni wcześniej przeszedł na powierzchni test i tego przedpołudnia zdał pod nadzorem jednego z mechaników swego rodzaju ostateczny podziemny egzamin. Mechanik trochę mu się poprzyglądał, a potem po raz pierwszy zostawił go samego przy pracy. Mamani, poważny dwudziestoczterolatek z twarzą niemowlęcia, od wielu lat czekał na tę chwilę. Wychowywał się w mówiącej językiem ajmara chłopskiej rodzinie na jałowym, pięknym płaskowyżu Altiplano, w jednym z najbiedniejszych zakątków najbiedniejszego kraju Ameryki Południowej. Jako nastolatek dołączył do fali emigrantów, którzy wyjeżdżali do Chile zbierać winogrona albo pracować w budownictwie, ale cały czas marzył o tym, żeby zostać policjantem śledczym. Zamiast pójść na studia, wybrał szkolenie techniczne i dzisiaj po raz pierwszy samodzielnie obsługuje wielką szwedzką maszynę z dżojstikiem i cyfrowymi wskaźnikami, które świecą w ciemnościach komory, umacniając w nim poczucie, że obsługuje skomplikowany i nowoczesny sprzęt.

Do podnośnika Mamaniego podwieszony jest duży kosz, w którym stoją dwaj mężczyźni i pracują nad wzmocnieniem stropu tunelu. Do czteroosobowej ekipy należy Yonni Barrios mieszkający na przemian z dwiema kobietami i Darío Segovia, człowiek, który tego ranka wyjątkowo długo i czule żegnał się z żoną. Za pomocą wiertarek udarowych drążą w stropie otwory, w które później wpuszczą dwumetrowe stalowe pręty przytrzymujące stalową siatkę do ochrony przed spadającymi odłamami skały. Mamani o tym nie wie, bo to jest jego pierwszy dzień pracy, ale stojący w koszu górnicy wiedzą: ponad miesiąc wcześniej w tym właśnie miejscu ważący ponad tonę kawał skały zmiażdżył Giniemu Cortésowi lewą nogę i trzeba ją było amputować. Mamani zapomniał o lampie, którą mu wydano – zostawił ją w szatni – ale Barrios mówi mu, żeby się nie martwił, że zabierze ją podczas przerwy obiadowej. Mamani nie zna nawet kopalnianego rozkładu dnia. Patrzy na zegarek, widzi, że dochodzi druga, i zadaje sobie pytanie: „O której zjemy obiad? Kiedy ci ludzie zrobią sobie przerwę? Może będą pracować do końca zmiany? Następnym razem więcej zjem na śniadanie”.

Stojący w koszu górnicy nagle przerywają pracę. Mamani patrzy na nich przez szybę kabiny. Barrios i Segovia wymieniają spojrzenia, jakby chcieli zapytać: „Co to było?”.

Barrios pracuje w nausznikach, dlatego nie usłyszał echa odległego wstrząsu, ale poczuł na ciele falę ciśnieniową. Ma wrażenie, jakby coś ścisnęło jego ciało i po chwili puściło, jakby znajdował się w rurze pompki i ktoś przesunął tłok na dół, a potem do góry. Segovia słyszał tąpnięcie i teraz patrzy na dwóch stojących na dole górników – Estebána Rojasa i Carlosa Bugueña.

– Coś się dzieje! – krzyczy jeden z nich. – Mamy zatkane uszy!

Jednak ekipa pracuje jeszcze przez kilka minut, do momentu, kiedy ze stropu zaczynają odpadać kamienie, a chodnik wypełnia się pyłem.

Mamani zadaje sobie pytanie, czy chmura pyłu, która zaczyna się tworzyć przed jego maszyną, to normalna rzecz przy umacnianiu stropu. Podejrzewa, że nie, ponieważ górnicy pokazują mu gestami, żeby jak najszybciej opuścił kosz i wyjechał z chodnika. Wykonuje więc polecenie, a potem obraca się i dostrzega, że Daniel Herrera sięga do klamki kabiny. Kiedy otwiera drzwi, uszy Mamaniego błyskawicznie się zatykają i operator podnośnika w dużym stopniu traci słuch: widzi, że usta kolegów się poruszają, ale ma problemy ze zrozumieniem, co do niego mówią.

Jeden z kolegów zaczyna kreślić latarką koła – Mamani zna ten sygnał z innych kopalń, w których pracował. Znaczenie sygnału jest dosyć przerażające: „Wychodzić! Ewakuacja! Natychmiast wychodzić!”. Z miejsca, w którym się znajdują, od powierzchni dzieli ich osiem kilometrów i sześćset metrów przewyższenia, około czterdziestu minut jazdy w dół i Bóg wie ile do góry, bo Mamani nigdy wcześniej nie pokonywał tej trasy.

Kilka chwil później Mamani wjeżdża na Rampę, wiezie kilku kolegów do tunelu, który szybko wypełnia się pyłem, zmierza w stronę Schronu i uderza o ścianę, ponieważ nic nie widzi.

Trochę dalej, na poziomie dziewięćdziesiąt, spotykają schodzących na dół szefa zmiany Urzúę i sztygara Ávalosa.

– Jedźcie dalej do góry – mówią szefowie. – Dogonimy was. My schodzimy po dwóch ludzi, którzy pracują na samym dole.

Przed południem Mario Gómez trzy razy przemierzył drogę na dół kopalni i z powrotem. Pusty kurs zajmuje mu około trzydziestu minut, a załadowana rudą złota i miedzi wywrotka, która męczy się na pierwszym i drugim biegu, żeby dotrzeć na powierzchnię, potrzebuje ponad godziny. Kilka minut po dwunastej Gómez jest na górze z pustą wywrotką i postanawia zrobić sobie przerwę obiadową. Wchodzi do stołówki, która mieści się w baraku z blachy falistej, wkłada do mikrofalówki przywieziony z domu pojemnik z ryżem i wołowiną, wyjmuje podgrzane danie i zaczyna jeść. Po jednej łyżce przerywa. Mario oprócz pensji podstawowej dostaje dodatek za każdy zjazd do kopalni. Myśli o pieniądzach i dochodzi do wniosku, że powinien zjeść obiad na dole, w trakcie załadowywania wywrotki rudą, bo w ten sposób więcej zarobi. Ten dodatkowy zjazd, który o mało nie kosztował go życie, jest wart cztery tysiące chilijskich peso, czyli około dziewięciu dolarów.

Gómez wsiada do kabiny i zjeżdża na poziom czterdzieści cztery, gdzie parkuje obok czekającej na wywiezienie na powierzchnię hałdy skały rudnej. W tym momencie znajduje się najgłębiej ze wszystkich górników, sześćset siedemdziesiąt sześć metrów pod ziemią. Operatora ładowarki nie ma, więc zaczyna jeść obiad w kabinie z włączonym silnikiem i klimatyzacją, która chroni go przed panującym na zewnątrz gorącem – temperatura wynosi prawie czterdzieści stopni. Dziesięć minut później zjawia się Omar Reygadas, operator ładowarki, siwowłosy pięćdziesięciosześciolatek. Nabiera rudę na łyżkę i wrzuca na wywrotkę. W tym momencie Gómez czuje na twarzy podmuch powietrza, co go zaskakuje, bo okna szoferki są zamknięte. Potem odczuwa wzrost ciśnienia między uszami, jakby jego czaszka była nadmuchiwanym balonem. Silnik wywrotki wyłącza się samoczynnie, a po kilku chwilach znowu zapala. Reygadas przez cały czas ładuje rudę na wywrotkę i łomot skały o betonowe dno paki powoduje, że obaj górnicy nie słyszą żadnych innych dźwięków. Do Reygadasa też dotarło dudnienie i poczuł falę ciśnieniową – myśli, że szef zmiany Urzúa zlecił jakieś roboty strzałowe, nikogo o tym nie powiadamiając. To kolejne zlekceważenie zasad bezpieczeństwa przepełnia czarę goryczy. „Tego już za wiele – mówi sobie. – Dokończę robotę, a potem zwymyślam tego kretyna Urzúę i powiem mu, że odchodzę”.