Strona główna » Humanistyka » Codzienność

Codzienność

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-549-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Codzienność

Codzienność. Trzynaście codzienności. Ukazujących swoją nieznaną stronę, swoje drugie dno. Trzynaście kobiet. Podejmujących decyzje które tę Codzienność zmienią.

Ewa Schilling

Wydałam do tej pory cztery książki, w tym dwie ostatnie ( "Głupiec", "Codzienność", w krakowskim "ha!arcie). Poza tym publikowałam w takich czasopismach jak "Pogranicza", "Borussia", "Opcje" czy "Portret".

Polecane książki

Jedyna tak rzetelnie opracowana książka o polskich okrętach podwodnych, począwszy od okresu międzywojennego, przez II wojnę światową aż do momentu rozwiązania Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii. W swej najnowszej publikacji autor wykorzystał niepublikowane dokumenty i relacje naocznych św...
Każdy z nas przynajmniej raz w życiu zwracał się do aniołów z prośbą o wstawiennictwo. Modlimy się o zdrowie, dostatek, wsparcie, sukces, pomoc w rozwiązaniu problemów, powodzenie, nawet o znalezienie bratniej duszy. Czasem jednak odnosimy wrażenie, że nasze prośby nie przynoszą oczekiwanych efektów...
Rzecz o ludziach, wampirach, aniołach i wielkiej miłości Siedemnastoletnią Sandrę, wcześnie osieroconą przez rodziców, wychowuje babcia. Dziewczyna nie ma wspomnień z dzieciństwa, bo straciła pamięć na skutek wypadku. Coraz częściej wydaje jej się jednak, że ta podawana przez babcię wersja nie je...
Pan Bozia, bez wątpienia, okazał się łaskawszym dla Tatr i Pienin niż dla Beskidów. Nigdy przecież do tej pory w popularności wśród turystycznej braci, a także w środowiskach artystycznych, Beskidy Tatrom nie dorównywały. A to niższe od nich – średnio o tysiąc metrów – a to Tatry jakoby bardziej maj...
Poradnik zawiera cenne wskazówki dla niezależnych autorów dotyczące wydania i skutecznej promocji książki. Dzięki niemu przekonasz się, że wydanie własnej książki to rzecz łatwa i przyjemna!...
Poradnik do gry „Tom Clancy’s Splinter Cell: Double Agent” składa się w całości z bardzo dokładnego opisu przejścia wszystkich poziomów z kampanii single player, przedstawiając subtelne rozwiązania napotykanych w trakcie zabawy problemów. Tom Clancy's Splinter Cell: Double Agent - poradnik do gry za...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Schilling

Ewa Schilling

Codzienność

© Copyright by

Ewa Schilling & e-bookowo

Grafika na okładce: fotolia

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-549-6

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2015

Konwersja

ALINA

O czwartej zwykle zasypiała. Światła lamp na parkingu świeciły dla nikogo, puste ulice zamierały wypełnione zimną mgłą. Nie zawsze tak było, nabrała tego zwyczaju przez ostatnią zimę, kiedy zadymki na przemian z odwilżami odbierały jej chęć do wychodzenia z domu. Teraz padała na nos po powrocie ze sklepu czy apteki, kładła się, żeby odpocząć, nagle zapadała w drzemkę, a wieczorami siedziała przy oknie. Z książką, którą zamykała, żeby popatrzeć na supermarket. Oświetlony jak Titanic, lotnisko, Las Vegas, plan filmowy. Całodobowy. Pełny ludzi, którzy, przezwyciężywszy dramaty wyboru, końce historii, postmodernizm i codzienne lęki, potrafili się ubrać, wyjść z domu, utworzyć tłum i beztrosko dokonać zakupów. Teraz obok zwykłych reklamówek nosili choinki. Przywiązywali je do dachu samochodu albo wbijali do autobusu. W wojnie między błotem i śniegiem wygrywało błoto; zdeptany trawnik między wejściem a przystankiem usiany był połamanymi gałązkami. Leżało też na nim jedno złamane drzewko i czapka świętego Mikołaja.

Ona też tam czasem chodziła. Był dla niej najbliższym sklepem, poza tym mogła tam kupić niemal wszystko, oszczędzając sobie krążenia po ulicach. Wszystko z wyjątkiem chleba. I książek. Książek i tak teraz nie kupowała; czytała stare albo wypożyczała w filii numer siedem. Nie była to co prawda legendarna biblioteka, w której panie bibliotekarki uśmiechają się i są gotowe porozmawiać o poezji, ale i tak skryta za regałami, gdzie tylko czasem mijał ją milczący maniak słowa, czuła się dużo spokojniejsza. Mniej samotna.

Supermarketu od wewnątrz nie lubiła albo był jej obojętny, zależnie od nastroju. Miał śliskie podłogi i wysokie półki, ale potrafiła być praktyczna. Sprawdzała ceny, czytała skład i popychała wózek łokciem. Przychodziła przed południem, żeby zastać jak najmniej ludzi. Zasypiała o czwartej, a budziła się koło dziesiątej — nie było problemu. Niejaką przyjemność sprawiało jej stoisko owocowo—warzywne, jego kolory i nazwy. Granaty i korzeń imbiru. Arbuzy. Melony Awokado. Mango. Sprawdzała na nich, czy wciąż odróżnia odcienie barw innych niż zachmurzonego nieba, bladej skóry własnych rąk.

W połowie listopada na stoisku pojawiła się nowa pracownica. I na nią też zaczęła patrzeć. To znaczy patrzeć inaczej niż na kasjerki, panie od ryb, wędlin, alkoholu i te z wózkami widłowymi. Nie mijała ich wpędzie, bo nie mogła, i często przyglądała się ukradkiem ich twarzom i dłoniom. Zastanawiała się, jak szybko robią się zmęczone, jak tu trafiły, czy śni im się praca, czy mają udany seks i co by zrobiły, gdyby znalazły trupa w toalecie. Od dłuższego czasu nachodził ją pomysł na historię kryminalną z trupem znalezionym w toalecie supermarketu w roli głównej. Niestety, chociaż potrafiła plastycznie wyobrazić sobie scenę jego odkrycia, choć miała parę interesujących pomysłów, kto tę kobietę lub mężczyznę zabił i dlaczego, to już stosowne komplikacje śledztwa, mylne tropy i fascynująca policjantka rozwiązująca zagadkę pozostawały poza jej zasięgiem.

Na dziewczynę przy owocach patrzyła dla chwili ulgi. Myśli, które przychodziły jej do głowy, brzmiały mniej więcej tak: wygląda, jakby tu wpadła przypadkiem, dla żartu przebrała się w firmową koszulkę — zaraz zacznie rozdawać banany, cytryny i pomidory, a potem, śmiejąc się, wywróci jabłka i ucieknie przed rozszalałymi ochroniarzami.

Miała szarozielone oczy, pozornie zamyślone, ale zawsze słyszała, co do niej mówią klienci. Krótkie ciemnoblond włosy, lśniące, świeżo myte. Usta, mocno zarysowane, ciągle leciutko przygryzała — może hamowała się, żeby nie powiedzieć: „pieprzę supermarkety”, albo bardziej konkretnie: „zdejmij swojej dziewczynie łapę z karku, dresie, bo wyglądasz, jakbyś prowadził ją na rzeź”. Jednak milczała i uśmiechała się leciutko, profesjonalnie.

Widziała ją też kilka razy na przystanku, rozmawiającą z innymi kobietami, które właśnie skończyły zmianę i, czekając na firmowy albo zwykły autobus, paliły, śmiały się i narzekały. Na pewno nie paliła i być może nie narzekała. Śmiała się długo i głośno, odrzucając głowę do tyłu. Co ją rozśmieszyło?

W Wigilię padał śnieg z deszczem. Supermarket wypluwał ludzi w atakach kaszlu. Ludzie pchali naładowane wózki, gadali, dzwonili, klęli, brali cukierki od Mikołaja, który co kwadrans robił sobie za rogiem przerwę na papierosa, parkowali w niedozwolonych miejscach, a z megafonu bez przerwy leciała piosenka „Jingle Bells”. I nic nie mogło tego zmienić.

Wypatrzyła ją około ósmej wieczorem — chyba ją, bo strugi samego już deszczu utrudniały rozpoznanie — brnącą przez dziury w betonie pod wiatę przystanku.

Wtedy poczuła wściekłość. Wściekła się na to swoje siedzenie na tapczanie, (z poduszką pod tyłkiem, żeby mieć wyżej), w ciemnym, (żeby lepiej widzieć ulicę) pokoju, przed brudnymi szybami (regularne mycie okien przekraczało jej możliwości). Wściekła się na dobiegające zza ściany kolędy, na barszcz, który bezmyślnie ugotowała, na samotność i tęsknotę za dobrym, łagodnym snem, tym snem, w który starała się zapadać niepostrzeżenie, ze zmęczenia, żeby uniknąć przytomnego leżenia z zamkniętymi oczami.

Wstała, zapaliła lampę, wylała barszcz, wzięła portfel. Wyszła na klatkę schodową i wzięła głęboki oddech. Gra szła o to, żeby zdążyć zejść z drugiego piętra, zanim zgaśnie światło. Na pierwszym w oprawce tkwiła przepalona, zapieczona żarówka, której nikt już nie próbował wymienić. Kilka razy nie zdążyła, raz kula uwięzła jej między deskami podłogi, a raz straciła równowagę — na szczęście tylko ciężko usiadła na schodku. Tym razem jej się udało, nie potknęła się o puszkę po piwie ani o sąsiada spod piątki, który, zalany i śmierdzący jak mokry pies, spytał życzliwie, czy z okazji świąt nie napiłaby się z nim wina marki Byk.

Przed przejściem dla pieszych podniosła wzrok, ale nie znalazła jej między piersiastymi kobietami w grubych płaszczach, wśród krótko ostrzyżonych chłopaków zajętych komórkami i wymalowanych dziewczyn w kurtkach odsłaniających brzuchy. A potem mignęła jej, oparta o obskubany klon. Zawstydziła się swojego natrętnego spojrzenia, ominęła ją łukiem, tonąc w grząskim trawniku. Podeszła pod obwieszoną chińskimi ozdobami choinkę. Zgrzała się, rozpięła kurtkę i skoncentrowała się na oddychaniu przez nos. Raz jeszcze zerknęła na przystanek, mając wrażenie, że mokra mgła, spaliny i ludzkie oddechy kładą się jej na twarzy jak tampon ze środkiem usypiającym.

— W porządku? — usłyszała głos.

Tak, to była ona, lśniąca od deszczu, z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki. Kaptur czarnej bluzy był przemoczony, zdjęła go.

— Jakieś duszności? Strasznie pani blada.

— Ja, blada? — otarła czoło z deszczu zmieszanego z potem. — Niemożliwe. Nic mi nie jest.

— Na jaki autobus pani czeka? — przyglądała się jej z uporem.

— Ja?

— Myślałam, że jedzie pani gdzieś do rodziny.

— Co? — nawet nie tłumiła niechęci, gniewu i żalu.

— Aha. Na mnie też nie czekają. Autobus, setka — dodała, wpatrując się w ciemnawą dal ulicy. —Może… pojedzie pani ze mną?

— Nie obchodzę Wigilii.

— Ale ja obchodzę imieniny.

— Ewa? — spytała miękko, jakby to imię miało kojące właściwości. Z Ewą oczywiście pojedzie dokądkolwiek, od tego jest wigilijna noc, bez barszczu i choinki.

— Tak. Pojedzie pani?

Na autobus już napierał bulgoczący tłum, szary na twarzy kierowca wyglądał, jakby myślał o samobójstwie. Albo zmianie trasy w stronę ciepłych mórz. Wcale nie chodziło o ten samotny wieczór, z którym by sobie poradziła, a już na pewno nie o Wigilię; nie chodziło o to, żeby cokolwiek się działo. Po prostu Ewa powiedziała to z prośbą i nadzieją w głosie. Patrzyła wyczekująco, stojąc w drzwiach autobusu.

— Zaraz — rzuciła niecierpliwemu kierowcy.

Podeszła naprawdę szybko, złapała się jedną ręką poręczy, Ewa wzięła od niej kule, już była w środku.

Przecisnęły się w stronę okna. Ewa rzuciła długie spojrzenie na siedzącego najbliżej dziesięciolatka z batonami i napojem gazowanym w firmowej reklamówce.

— Może byś tak wstał?

— Czemu?

— Bo jazda na stojąco jest zajebista.

Miała na końcu języka „nie trzeba”, ale się w niego ugryzła.

Chłopaczek kichnął, splunął i wstał.

— Pani siada — burknął i zaczął grać w jakąś grę na komórce.

— Dokąd jedziemy?

— Do centrum. Tam jest taka knajpka, „Mucha”.

Autobus umierał na każdym zakręcie i przy każdym hamowaniu; odwróciła od niego uwagę, wpatrując się w grę świateł odbitych w kroplach deszczu pokrywających szybę. Reflektory samochodów i neony, sygnalizacja i okna — rozpływały się, zalewały poświatą poczerniałe kamienice i zapomniane ogrodzenia.

Nagle wysiadały, przeszły przez plac, skręciły w uliczkę po prawej. Po lewej w dali błyszczało zimnym błękitem i czerwienią nowe centrum handlowe. Tutaj z okien sączyło się złotawe światło, dochodził stłumiony gwar, dolatywała muzyka, obiecując chwilę zapomnienia. Może o tym, gdzie się jest, kim się jest i że nie wiadomo dlaczego?

Była szatnia, szczupły blondyn w szarym golfie, z którym Ewa rozmawiała jak ze starym znajomym.

— Tomek, ręcznik proszę.

Oprócz kurtki zdjęła też bluzę, została w niebieskim T—shircie z zielonym słońcem.

Długo obie wycierały włosy.

— Widzisz — Ewa zajrzała w głąb sali — umówiłam się tu z przyjaciółmi. Nie zdziwią się, że przychodzę z kimś, to nie ten gatunek ludzi. Ale przepraszam z góry, jeśli nie zaiskrzy.

— Zdarza się. Kiedyś ryzykowałam więcej.

— Ty, czyli kto? Kiedy się dowiem, jak masz na imię? — Ewa zatrzymała się w progu.

— Z imieniem nie trzeba się spieszyć. Alina — powiedziała, patrząc prosto w poważne oczy pod zmarszczonymi brwiami.

Przy stoliku w głębi sali na kanapie siedziały dwie szczupłe, podobne do siebie dziewczyny, z których jedna miała czerwone włosy, a druga czerwoną bluzkę. Mieścił się tam jeszcze brunet z krótką brodą; delikatny szatyn w lenonkach kręcił się na jednym z dwu krzeseł. Ewa błyskawicznie postawiła trzecie krzesło, kule ulokowały za kanapą oparte o stolik z maszyną do pisania. Wystrój „Muchy” polegał na zastawieniu jak największej przestrzeni przestarzałymi maszynami, młynkami do kawy i pieprzu, radioodbiornikami, telefonami na korbkę. Był patefon z pękniętą płytą i telewizor z lat pięćdziesiątych. Drewno w odcieniu bursztynu, stare pianino na podwyższeniu — wisiało tam kilka plakatów zapowiadających koncerty, potęgując efekt przytulnego bałaganu. Szmaragdowo—liliowy neon z palmą świecący wśród butelek za barem nie był w stanie go zepsuć.

Imiona wystrzeliły serią. Krzysiek, ten z brodą, zbierał zamówienia na drinki. Dorota — z czerwonymi włosami — pytała, czy ktoś tak jak ona chce zjeść kolację — bagietkę z mozzarellą. Damian wzruszył ramionami, Joanna powiedziała zachęcająco, patrząc w jej stronę:

— Mozzarellę mają oryginalną, włoską.

— To wezmę.

Miała szczery zamiar pić alkohol, a obiad jadła w innym stuleciu.

Zamawiali zieloną kobrę — drinka wymyślonego przez właściciela — tylko Ewa wolała po prostu żubrówkę z sokiem jabłkowym.

— A mają wiśniowy? — spytała Krzyśka, który czekał, aż się zdecyduje.

— Chyba tak. Spytam barmana.

— Setkę czystej z wiśniowym — rzuciła kiedy wrócił i kiwnął głową.

Aśka opowiedziała dowcip, Krzysiek rozstawiał szklanki i talerzyki, Dorota zapytała ją, czy lubi włoską kuchnię i po paru minutach Alina zorientowała się, że tkwi w środku dyskusji o makaronie, prawdziwej pizzy, szynce parmeńskiej, winie i kawie. Damian narzekał, że od kiedy pojechał do Włoch, uzależnił się od tamtego jedzenia. To, że są na imieninach Ewy, właściwie niespecjalnie dało się odczuć. Tyle że za plecami siedzących na kanapie znajdowało się coś płaskiego, zapakowanego w pomarańczowy papier — obraz?

Kiedy zaczęli rozmawiać o pracy i kryzysie, bardzo wolno jadła ostatnie kęsy bagietki, naprawdę smacznej. Wiedziała, że nie będą jej pytać, gdzie pracuje, bo widzieli kule, ale i tak bała się pytania, czy pracowała i gdzie.

— Do kiedy zostajesz w supermarkecie? — Aśka zasłoniła sobie usta szklanką; tłumiła śmiech.

— Nie wiem, muszę odłożyć na laptopa.

— Nie musisz — wrzasnęli triumfalnym chórem.

Płaski przedmiot wylądował Ewie na kolanach i szybko został odarty z papieru.

— Torbę masz, to dołożyliśmy do jakości — rzucił Damian.

— Pracujesz na tym? — spytała Alina. Wódka rozgrzała jej czubki palców.

— Tak. Robię tłumaczenia. Ale zaraz na starcie miałam takiego pecha, że większość ludzi mi nie wierzy. Była burza i piorun spalił mi twardy dysk. Okazało się, że na bloku był źle założony piorunochron. Pisali o tym w gazecie. Byłam na tyle przezorna, że skończone tłumaczenia miałam na płytce, ale zaczęte przepadły. Tłumaczyłam się, ale chyba uznali mnie za idiotkę. Zrobiła mi się dziura w budżecie, to poszłam popracować do supermarketu.

Teraz nastąpiły życzenia, obejmowanie się, pocałunki.

Ewa opadła roześmiana na kanapę — Dorota ustąpiła jej miejsca, twierdząc, że krzesło jest niestosowne dla solenizantki.

— Ty nie musisz nic mówić, nie znasz mnie — powiedziała cicho.

— Ale tego mogę ci życzyć niezależnie od wszystkiego. — Alina nachyliła się i też ściszyła głos. — Żebyś nigdy nie żałowała swoich decyzji.

— Bardzo bym chciała. — Ewa zatrzymała na niej wzrok zbyt długo, żeby to był przypadek.

Godziny mijały szybko, rozmawiali o sporcie i komunikacji, filmach i muzyce, odrobinę zeszło w którymś momencie na politykę, ale nikt nie miał ochoty wdawać się w większą dyskusję. Ewa była czujna i kiedy Alina zbyt długo milczała, zadawała pytanie o ulubioną aktorkę czy inne niebolesne rzeczy. Aż wreszcie ktoś wspomniał o powrocie do domu. „Mucha” jeszcze nie opustoszała, ale zrobiło się tak luźno, że barman mógł usiąść i przeglądać jakieś czasopismo, a muzyka stała się mrucząco—usypiająca.

— Zostajemy? Jest otwarte do ostatniego gościa, w Wigilię też. — Ewa starannie złożyła pomarańczowy papier i razem z laptopem schowała do plecaka.

— Zamówisz mi jeszcze jedną wódkę z sokiem wiśniowym?

— A mogę ci postawić?

— Chyba coś ci się pomyliło — to są twoje imieniny. Ja i tak nic dla ciebie nie mam.

— Dałaś mi swoją obecność.

— Uważaj, Ewa. Jestem mało odporna na piękne słowa. Można mnie uwieść. Przynajmniej można było.

— Nie wiem, czy są piękne, ale są prawdziwe. Jestem ci wdzięczna. To jak, mogę?

— Możesz.

I tak było jej cieplej, spokojniej, lżej niż przez ostatnie dwa lata. Przesiadła się na kanapę i wyciągnęła nogi przed siebie. Nad jej głową w małym okienku szumiał deszcz.

— I co teraz? — Przyjrzała się rękom Ewy, stawiającym przed nią szklankę. Nieduże, solidne dłonie.

— Możemy porozmawiać o paru rzeczach.

— O paru ranach?

— Świeże powietrze dobrze im robi. Bez tlenu zaczynają gnić.

— Wiesz, mieszkam w starej kamienicy na drugim piętrze, ale to, co mnie naprawdę wkurza, to widok z okna. Supermarket. A dawniej widziałam góry. I kiedy na nie patrzyłam, na moment odrywałam się od siebie. I snułam jakieś dziwne opowieści, których nie potrafiłabym powtórzyć.

— Ja mam widok na góry. Wynajmuję kawałek poddasza. W domu na wzgórzu.

— Tak, to do ciebie pasuje. Śmieszne, ale przed wypadkiem wolałam wódkę z colą. Ale nie mam szans na alkoholizm. Po czwartej setce regularnie rzygam.

— Macie zapałki? — Wysoki pijany facet z kitką czarnych włosów w kurtce khaki — przypominał zbuntowanego żołnierza — zatoczył się na kanapę.

— Nie. Zapal od świeczki. — Ewa niecierpliwie pokazała mu świecznik przy pianinie. — Mów, mów, słucham. — Chyba się przestraszyła, że tamten wybił ją z rytmu i nastroju.

— Od początku sytuacja była dość beznadziejna. Ona była moją szefową, mężatką z dziećmi, co z tego, że dorosłymi. Ale to nie ja zaczęłam, chociaż pewnie było coś po mnie widać. To ona zaczęła mi mówić piękne słowa. O nas, o szaleństwie wśród codzienności. To mnie upajało i znowu byłam kimś innym. Odważna, gotowa na ból. Oczywiście nie przewidziałam tego, co zdarzyło się naprawdę. Po roku, kiedy już się wyprowadzała, zmieniła zdanie, pogodziła się z mężem — tego się bałam, o tym myślałam. Ale co było dalej… Siedzimy w restauracji, nie chciała już iść do mnie, kłócimy się szeptem, chociaż jest pusto, kobieta za barem rozmawia przez komórkę. Błagam ją, świat dla mnie zamarza, czuję, jak drętwieję, jak wszystko spada w nicość. Ona wypija koniak, a jest samochodem. Mówię jej, że pojedziemy do mnie, porozmawiamy spokojnie, będziemy same. Ona ulega, wsiadamy. Jest luty, ślisko, jadę wolno, tyle, że cały czas do niej mówię. Mówię, mówię i mówię, wściekła, bo ona prawie cały czas milczy albo rzuca, że ja tego nie zrozumiem nigdy, aż mną zarzuca, hamuję, wpadam w poślizg, walę w ciężarówkę. Obie żyłyśmy, jak nas wyciągali z blach, ale mnie uratowali, a ona umarła na stole operacyjnym. Jej mąż obwiniał mnie. Koleżanki z pracy, którym opowiedział o naszym romansie, po prostu mnie znienawidziły. Nie miałam tam czego szukać, nawet gdybym nie chodziła o kulach — tam takich jeszcze długo nie zechcą. Co jeszcze? Nie wchodzę do samochodu, nie mogę patrzeć na jej dom, nie czytam gazet, bo piszą czasem o jej mężu. Boję się tych chwil przed snem, kiedy się leży i nic nie robi, bo wtedy muszę o tym myśleć. To, że się w niej zakochałam, doprowadziło ją prosto do śmierci. A może to moja żądza posiadania. Może ta szalona miłość, której ona chciała i ja też dałam się jej uwieść. Nie mogłam zrezygnować, prawda? A trzeba było po prostu zostać w tej restauracji, zamówić kawę. Powiedzieć jej: „jesteś wolna”. Tak czy owak, zrobiłam potworny błąd. To był jakiś rodzaj morderstwa.

— Nie był.

— Będziesz mnie teraz bronić. Uprzejmie z twojej strony. Tylko co mi powiesz, co już mi nie przyszło do głowy o czwartej nad ranem?

— A to, że dalej tkwisz w tej szalonej legendzie, bo swoim nieustannym cierpieniem chcesz postawić piękny pomnik na jej grobie?

— Świeże, nie mogę zaprzeczyć. Ale nie powiesz, że powinnam w tym stanie siadać za kierownicą.

— Byłaś trzeźwa. Nie przekroczyłaś prędkości. Ona nie protestowała. To był jakiś błąd, ale nie tak potworny, jak sobie wmawiasz. Ciągle odświeżasz tamte chwile, żeby podtrzymać łączność z nią, chociaż to już tylko obolała wyobraźnia.

— Tak, pewnie powinnam zapomnieć.

— Bzdura. To, co się zdarzyło, pamięć o tym — to nie zmienia faktu, że twoje życie jest warte więcej… a ty nie jesteś maszynką do wspomnień. Po prostu następnym razem zostań i zamów kawę. Masz jakiś wpływ na siebie samą?

— Nie wiem. Mam. Nie zawsze. Masz rację? — zamyśliła się. Nie znalazła w sobie tych gorzkich, błyskotliwych odpowiedzi, których się spodziewała. Czuła, że jest bliska uwierzenia — w słowa, ton głosu, spojrzenie, w to, że siedzą tu obie, odnalezione. Mogłaby chyba zasnąć, tutaj na kanapie, słuchając deszczu i niskiego pomruku nieznanej wokalistki; z ręką Ewy na swoim ramieniu.

— A co u ciebie? — spytała.

— Auu. Banał. Odeszła. Po dziesięciu latach.

— To ile ty masz?

Cały czas myślała, że Ewa jest świeżo po studiach.

— Trzydzieści dwa. Wcześnie zaczęłam wchodzić w stałe związki.

— Odeszła do kogoś?

— Uhm. I to do faceta. Niektóre kobiety po latach niezwykle cnotliwego małżeństwa mają dość mężczyzn, a jej się zdarzyło odwrotnie. To pewnie irracjonalne, ale męczę się z tym bardziej, niż gdyby poznała inną kobietę.

— Nie dręczy cię czasem poczucie, że on ma coś, czego tobie zabrakło? Dlatego, że jest mężczyzną?

— Może. Raczej wkurza mnie myśl, że ona przeszła na tę bezpieczną stronę. Rodzina jest zachwycona, odzyskała córkę marnotrawną. Jej matka ciągle powtarza „wiedziałam, że tak będzie” i szykują ślub z hukiem na całą dzielnicę. Wyprowadziłam się stamtąd, bo miałam dość spotykania jej w sklepie.

— I teraz masz widok na góry.

Ewa uśmiechnęła się.

— A poza tym ona chyba naprawdę się w nim zakochała.

— Dawno to było?

— Pół roku. Czuję jeszcze czasem zapach jej szamponu albo słyszę głos — wydaje mi się, że mnie budzi. Ale coraz rzadziej. Powtarzam sobie: nie będę przepraszać, że żyję.

— Pamiętasz taką piosenkę? Najpierw „Przepraszam, że żyję, przepraszam, że piję, że tyję, że szczęścia mi brak», a potem „to świetnie, że żyję…».

— „Nie szkodzi, że minę przelotnie jak ptak”. Sto lat tego nie słuchałam. Piosenka unosiła się chwilę między nimi, noc stukała w okna, barman ziewał.

— Ja mam dość na dzisiaj. — Ewa wstała i przeciągnęła się. — Zadzwonię po taksówkę.

— I dokąd jedziemy?

— Do mnie. Przecież chcesz mieć widok na góry.

— A potem?

— A potem pójdziemy spać. Będę patrzeć, jak zasypiasz. Co ty na to?

— Nic, odjęło mi mowę.

Tomek podał im suche kurtki, taksówka przyjechała po minucie. Za światłami miasta, wyrywając się z chmur, które ktoś na nie zarzucił jak sieć, rosły góry. Wpatrywała się w nie z przekrzywioną, przyciśniętą do szybki auta twarzą.

Ewa musiała pomóc jej na schodach, bo wódka, emocje i zmęczenie zaczynały wygrywać z jej wolą. W wielkim pustym pokoju na środku stało niskie lóżko, a przy ścianach leżały stosy książek i płyt. Góry były już tak blisko, jakby wsuwały głowę przez okno. Biała sierść lśniła w świetle księżyca, który pokazał się na wściekle czarnym niebie.

Ewa rozłożyła pościel.

Alina usiadła na łóżku, w środku bladej poświaty. Pomyślała, że tym razem na pewno zaśnie przed czwartą.

TERESA

— Kupiłaś berlinki? — Matka czujnie obserwowała wyjmowane z torby zakupy.

— Nie było — odparła Teresa i schowała schab do lodówki.

— To co będziemy jedli na kolację? — spytał ojciec, wychylając się zza gazety. Ołówek, którym rozwiązywał krzyżówkę, zawisł w powietrzu, jakby szykował się do zapisania odpowiedzi.

— Coś innego? — zaryzykowała Teresa. Klapnęła ciężko na krzesło. Marcowe roztopy wychodziły jej już gardłem. Czuła, że cała ta brudna woda lejąca się po ulicach wpływa w nią, wsiąka jak w gąbkę. Wdychanie zapachu bijącego z wilgotnych starych kamienic, szkolnej szatni i wystających w okolicy drobnych pijaczków nasuwało jej myśl, że miasto po prostu się zsikało.

Kiedy wracała bez tych niezastąpionych parówek, ochlapał ją jakiś wesoły gnojek: uśmiechnięty od ucha do ucha gapił się na jej spóźnioną ucieczkę, a teraz błoto zasychało na spódnicy.

— Patrzyłaś w innych sklepach? — dociekała matka. Wyjęła schab i obejrzała go z dociekliwością celnika. Tak samo zrobiła warzywami na rosół, ziemniakami, szynką, mandarynkami, serem żółtym oraz białym, bułkami z piekarni. Tylko jej przemoczonemu ubraniu nie poświęciła chwili uwagi.

— Nie — westchnęła Teresa, marząc o herbacie, gazecie i ciszy w swoim pokoju.

— To na co czekasz? — Matka z godnością wróciła na kanapę i podniosła druty z robótką.

— Berlinki są najlepsze — poinformował ją ojciec.

— Duże miasto w Peru, sześć liter, na „c”? — zapytał po chwili. Dotykał ołówkiem brwi na znak namysłu. Z uszu wyrastały mu siwe włosy i Teresa łapała się na myśli, że ma ochotę je podpalić.

— Nie wiem — przyznała.

— To co ty wiesz? — Ojciec spojrzał na nią z wyrzutem znad zsuniętych okularów.

— Wiem, że pod naszymi oknami płynie rzeka, a nie umiem pływać.

— Teresa, co ci się stało? — zareagowała natychmiast matka, równo machając drutami. Nie przerywała robótki, kiedy mówiła, oglądała telewizję, i odbierała telefon — technikę przytrzymywania słuchawki ramieniem opanowała do perfekcji. — Miałaś nieprzyjemności w pracy?

— Moja praca jest jedną wielką nieprzyjemnością — rzuciła Teresa. Wiedziała, że dyskusja skończy się zwycięstwem rodziców, ale póki trwała, nie musiała wychodzić w zmierzch, który oblepia jak mokra ścierka. Może buty jej podeschną?

— Tak? — zdziwiła się matka. — Nic o tym wcześniej nie wspominałaś.

— Dostajesz za nią pieniądze. Co prawda niewielkie… — przypomniał ojciec. Lekko zamyślony, nie uniósł wzroku znad krzyżówki, w której białą plamą odznaczało się miejsce przeznaczone na nazwę dużego miasta w Peru, na literę „c”.

— Zawsze tłumaczyliście mi, że nadaję się tylko do szkoły — mruknęła Teresa.

— My? — Matka uniosła w górę brwi. — Ja i ojciec?

— Ty i ojciec.

— To znaczy, że się myliliśmy i nie nadajesz się nawet tam? — spytała niewinnie mamusia i skrzyżowała swoje szpady.

Teresa zerwała się z krzesła.

— Miałam przecież kupić berlinki — zawołała i pośpiesznie założyła wilgotne buty.

Zatrzymała się w drzwiach klatki schodowej. Raźno płynąca po resztkach lodu i śmieciach woda połyskiwała w świetle latarni na każdym chodniku. Poszła ostrożnie wzdłuż bloku, ocierając ramię o chropowaty beton, obok zaplecza sklepu, zakładu fryzjerskiego i apteki, gdzie minęła jakieś gnijące, niezidentyfikowane szczątki, niewykluczone, że ludzkie. Wydostała się na mniej zalaną ulicę i stanęła: do którego sklepu pójść i czy w ogóle iść do jakiegoś sklepu? Może przypomnieć sobie czas, kiedy miała piętnaście lat i wybrać się na chybił trafił do kina? Nie do multipleksu, bo to pogłębia frustrację, tylko na Stare Miasto, do normalnego kina, które wciąż łudziło, że można w nim znaleźć dawne zapachy, podniecenie i nadzieję. Ale tam też żarli popcorn, a czarno—białe fotosy gwiazd filmowych dawno znikły z holu.

A nawet gdyby udało jej się zapomnieć, wróci do domu i zostanie skutecznie otrzeźwiona. Nie będzie tylko rytualnej frazy „co z ciebie wyrośnie”. Już wyrosła, na nieudaną nauczycielkę matematyki. Już wyrosła z tego uczucia, że za chwilę w ciemnej sali zobaczy niezwykłą historię, która będzie jej historią, która jej pozwoli widzieć jaśniej własne życie. Zakaszlała i wypluła flegmę ot tak, pod nogi.

Mijała grupkę dziewczyn, jedna na pewno była jej uczennicą; schyliła głowę, naciągnęła kaptur na oczy, przyspieszyła kroku. Żadnego ironiczno—zaskoczonego „dzień dobry” ani szyderczego milczenia, nie dzisiaj. Chichotały i grzebały w komórkach; nie znosiła chichotów, wiecznego dziobania w te telefony, gołych brzuchów, tępawych oczek, ożywiających się tylko na widok przystojnego chłopaka. Tipsów i bluz w trupie czaszki. Nie znosiła zresztą także oazówek w długich spódnicach i intelektualistek marzących o pracy w Brukseli. Sportsmenek, szarych myszy i wrażliwych poetek. Ich kolegów oczywiście też.