Strona główna » Obyczajowe i romanse » Czego się nie robi dla mężczyzny

Czego się nie robi dla mężczyzny

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-105-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czego się nie robi dla mężczyzny

"NAJWIĘKSZY HIT TEGO LATA! PONAD PÓŁ MILIONA SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY W SAMEJ FRANCJI! Zabawna, wzruszająca i pełna optymizmu powieść, która zdobyła już serca francuskich czytelniczek, a teraz szturmem podbija kolejne światowe rynki. Julie popełniła w życiu niejedno głupstwo. Godzinami można by opowiadać o tym, jak to wkładała sweter, zbiegając pędem po schodach, albo jak naprawiała wtyczkę elektryczną, trzymając kable w ustach, albo jeszcze, jak obudziła się w niej obsesja na punkcie nowego sąsiada, wskutek czego jej dłoń zaklinowała się w skrzynce na listy... To wszystko jednak jest niczym w porównaniu z absurdalnymi pomysłami, które zacznie realizować, chcąc za wszelką cenę zbliżyć się do tajemniczego mężczyzny. Bez wahania rzuci pracę i zmieni tryb życia, wprawiając w zdumienie najbliższych. Julie będzie miała jednak przed oczyma tylko jeden cel…. Tylko dla kogo tak naprawdę zdecydowała się popełnić największe głupstwo swojego życia? I ile ją to będzie kosztować? „Nie sposób się oprzeć urokowi i ekstrawagancji bohaterki, która wydaje się literacką wersją słynnej filmowej Amelii”. "

Polecane książki

Nowa wersja rozmówek przygotowana specjalnie do urządzeń mobilnych – smartfonów lub tabletów pozwoli porozumieć się z po niemiecku w dowolnym miejscu i czasie. Wygodny i przejrzysty e-book zawiera tematycznie ułożone słowa i zwroty, przydatne w typowych sytuacjach w po...
Nieodległa przyszłość. Zjednoczone Obwody Ruskie. Świat u schyłku zagłady. 35-letni profesor Ilja Andrejewicz Pawluczenko, oficjalnie ekspert do spraw bezpieczeństwa atomowego, pracuje w instytucie naukowym w Kutuzowsku, mieście-widmie, gdzie jeszcze nie tak dawno rozbrzmiewał śmiech dzieci, a p...
Jesień 1982, podczas transmisji z pucharowego meczu Widzewa z Rapidem Wiedeń ginie kobieta. Śledztwo prowadzone przez łódzkich milicjantów zostaje umorzone. Jednak parę miesięcy później, w czasie następnego meczu Widzewa, w rozgrywkach Pucharu Mistrzów, zostaje zamordowan...
Jak kochać i nie zwariować? Jak w szalonym pędzie życia znaleźć czas i siłę na bliskość? Jak budować związek, nie rezygnując z tego, co ważne dla każdego z nas? Trzy pary trzydziestolatków, sześcioro ludzi, którzy próbują zmierzyć się z życiem we dwoje, popełniają błędy, placzą, śmieją się, odchodzą...
Rozmowa numeru Rozmowa z Andrzejem Stasiukiem Na Wschodzie bez zmian Publicystyka i analizy Piotr Niemczyk Coraz chłodniej Rozmowa z Mustafą Dżemilewem On za to odpowie Piotr Pogorzelski Po drugiej stronie lustra Fotoreportaż Kraj w budowie Tomasz Piechal Lwów to za mało Tomasz Lachowski Sprawa Janu...
Poradnik do gry FIFA Manager 07 kierowany jest raczej do osób, które stawiają pierwsze kroki w świecie managerów piłkarskich. Materiał składa się z części informacyjnej, opisującej funkcje gry, oraz części, w której znajdziecie porady na dany temat. FIFA Manager 07 - poradnik do gry zawiera poszukiw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gilles Legardinier

1

Zdarzyło się wam spotkać kiedyś ludzi, którzy
urządzaliby przyjęcie z okazji własnego rozwodu? Mnie
się zdarzyło. Zazwyczaj to przyszli małżonkowie
się bawią. Słychać, jak w sobotę trąbią klaksonami
w drodze do merostwa, dzień wcześniej zaś
spotykamy ich w mieście przebranych za klaunów albo
prawie nagich. Przy wtórze trąbek i bębenków publicznie
demonstrują ponurym gapiom swoją radość z okazji
zamknięcia rozdziału życia w stanie wolnym –
czasami mając już na karku ponad trzydzieści pięć lat… Już
jednak rok później, kiedy statystycznie
dziewiętnaście procent związków się rozpada, nikt nie rozrzuca
konfetti. Tymczasem Jérôme – jak najbardziej.

Nie uczestniczyłam w jego dwóch pierwszych
ślubach, ale byłam świadkiem trzeciego. Trzy
małżeństwa i trzy rozwody na koncie w wieku trzydziestu
dwóch lat wymagają wyjaśnienia. Przysłowie mówi:
„Gdy twój statek zatonie po raz drugi, nie obwiniaj
morza”. Ludowa mądrość nie przewidziała trzeciej
takiej sytuacji.

Między nami mówiąc, uważam, że jego przyjęcie
z okazji rozwodu było znacznie sympatyczniejsze niż
wesele. Żadnego udawania, wymuszonych zachowań,
obowiązkowych rytuałów, duszącej sukni, obcasów
wysokich jak nadmorskie klify, na których – jeśli się
potknąć – można stracić życie, żadnej kwesty na odnowę
kościoła, potraw w trudnych do strawienia
sosach i debilnych dowcipów wujka Gérarda
(szczęśliwie zresztą niezaproszonego na tę uroczystość). Tylko
ludzie, z którymi łączą go prawdziwe więzy i którym
szczerze wyznał: „Znów mi się nie udało, ale na was
mi zależy”. Chyba nawet jego pierwsza żona przybyła
na tę uroczystość.

W taki oto sposób znalazłam się w pewien
sobotni październikowy wieczór w pięknym
mieszkaniu pełnym ludzi, którzy naprawdę dobrze się bawią
dzięki Jérôme’owi. Jest jeszcze wcześnie, wszyscy
się uśmiechają, rozmawiają, każdy opowiada o tym,
co mu się nie udało i czego żałuje, w dość
surrealistycznej, choć nieprzytłaczającej atmosferze. Można
pomyśleć, że to spotkanie anonimowych
nieudaczników. Jérôme otworzył bal:

– Dziękuję wam wszystkim za przybycie. Nie
mamy wiele do świętowania – poza tym, że was
poznałem. Każde z was jest częścią mojego życia. Dla
uściślenia: prezenty, którymi tak hojnie nas
obdarowaliście (w każdym razie niektórzy), nie będą
zwracane. Dziś wieczorem nie mam garnituru, nie liczę
również, że sfinansujecie mi podróż poślubną, nie
mam już zresztą żony. Zastanawiam się czasami, czy
rozwód z Marie nie był spowodowany chęcią
spędzenia z wami dzisiejszego wieczoru. Biorę wszystko na
siebie. Specjalnie dla was będę tym najgorszym, tym
najbardziej żałosnym. Jeśli kiedykolwiek poczujecie
się źle, jeśli będziecie się winić za wasze porażki,
pomyślcie o mnie. Szczerze wierzę, że wam to pomoże.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, wszyscy klaskali
w dłonie, po czym jakaś dziewczyna zaczęła
opowiadać, jak to trzy tygodnie wcześniej wyleciała z pracy,
ponieważ roześmiała się w twarz podnieconemu facetowi,
który ją podrywał. Wzięła go za nabuzowanego
testosteronem handlowca, tymczasem on okazał się
młodym i wymuskanym prezesem firmy będącej
najważniejszym klientem jej szefa. Znalazła się na
bezrobociu i padła ze śmiechu. Pozostali wraz z nią.

Od jednego wyznania do drugiego, wieczór
rozkręcił się bardzo szybko – ludzie mieli o czym rozmawiać.
Tematem nie była telewizja ani te wszystkie próżne
sprawy, które niepotrzebnie zalewają nasze życie. Nikt
nie musiał nic pić, żeby być zabawnym i czuć się
dobrze. Byliśmy wśród swoich, otoczeni omylnymi
ludźmi. Kiedy świętuje się urodziny, zwycięstwo albo inne
szczęśliwe wydarzenie, panuje inna atmosfera. Zawsze
ktoś jest gwiazdą, sam na swoim piedestale, pozostali
zaś tylko mu się przyglądają. Może zyskalibyśmy
więcej, celebrując nasze porażki? Bez podium i fałszywej
chwały, za to ciesząc się z tego, że żyjemy, że jesteśmy
razem. Być może mamy więcej wyrzutów sumienia niż
powodów do dumy. W każdym razie tamtego
wieczoru, mimo wszystkich wypowiedzi, które pozwalały
pozbyć się kompleksów, nie ośmieliłam się zabrać głosu.
Za bardzo się bałam, za bardzo się wstydziłam, za dużo
tego było. Gdybym miała zwierzyć się ze wszystkiego,
co mi się nie udało, potrzebowałabym miesięcy,
zakładając oczywiście, że mówiłabym szybko.

Wzięłam udział w imprezie, żeby być z Jérôme’em,
zapomnieć o wszystkim, spędzić miłe chwile – i się nie
zawiodłam. Mimo to los nie spuścił mnie z oka.
Nigdy nie wiadomo, kiedy zdecyduje się nas dopaść ani
w jaki sposób. W moim wypadku stało się to właśnie
podczas tamtego wieczoru, a posłaniec losu wyglądał
naprawdę śmiesznie.

Wyszłam na balkon, żeby zaczerpnąć
świeżego powietrza, znalazłam się jednak w towarzystwie
wszystkich palaczy zaproszonych na przyjęcie,
zaciągających się po kątach, jakby byli ukrywającymi się
zbiegami. Było ciemno i chłodnawo. Patrzyłam w dół,
na ulicę. Jérôme mieszkał w piątej dzielnicy, a z jego
okien rozciągał się piękny widok na dachy i pobliski
park. Oparłam się o aluminiową barierkę. Była
lodowata. Wzięłam głęboki wdech, lecz – niestety – nie
wciągnęłam do płuc rześkiego nocnego powietrza, ale
podejrzany dym, jaki napływał od strony wysokiego
faceta stojącego nieopodal. Rozkaszlałam się i znów
zaryzykowałam. Tym razem się udało. Trzeba
uparcie dążyć do celu. Świeże powietrze wypełniło mi
płuca. Spokój. Z miejsca, w którym stałam, słyszałam
śmiechy dochodzące z salonu, zmieszane z szumem
zasypiającego miasta. Poczułam lekki dreszcz
zadowolenia.

Zaczęłam rozmyślać o wszystkim, co mnie
spotkało w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Czułam się
wystarczająco dobrze, żeby spojrzeć na wydarzenia
z dystansem, jak gdyby chodziło o cudzą historię,
którą mogłam analizować bez emocji. Nie było mowy
o zadawaniu prawdziwych pytań. Z tymi nigdy sobie
nie poradzę. Były zbyt liczne, zbyt prawdziwe.
Chodziło mi tylko o ogólny pogląd, o neutralną, chłodną
ocenę, żeby choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie,
bezkarnie zapanować nad polem bitwy.

Wtedy właśnie poczułam na sobie intensywne
spojrzenie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam młodego
mężczyznę ubranego w obszerny sweter, nieco
w stylu hippisowskim. Nie wiem dlaczego, ale od razu
skojarzył mi się z wiewiórką. Małe roześmiane oczka,
drgający nos i zęby świetnie się nadające do
rozgryzania orzechów. Oto twarz posłańca losu. Wpatrywał
się we mnie nieruchomo.

– Cześć!

– Dobry wieczór.

– Jestem Kevin, a ty?

– Julie.

– Jesteś koleżanką Jérôme’a?

– Tak jak wszyscy tu dziś obecni.

– Powiedz mi, Julie, jaka jest najgłupsza rzecz,
jaką zrobiłaś w swoim życiu?

Zaskoczyło mnie nie tyle samo pytanie, ile
odpowiedzi, które mi się od razu nasunęły. Mogłabym
opowiedzieć o tym, jak wkładałam sweter, zbiegając
równocześnie po schodach, co skończyło się
rozpaczliwym upadkiem z zaklinowaną głową i rękami
uwięzionymi w rękawach. Złamana ręka, obite dwa żebra
i siniak na brodzie, który utrzymywał się przez
ponad miesiąc. Mogłabym również opowiedzieć o dniu,
w którym naprawiałam będące wciąż pod napięciem
gniazdko elektryczne, i w chwili, gdy potrzebowałam
obu rąk do wkręcenia śrubki, wpadłam na
doskonały pomysł, żeby przytrzymać przewody ustami. Przez
godzinę widziałam wszystko na żółto.

Miałam co najmniej pięćdziesiąt gotowych
odpowiedzi – i wszystkie były równie dziwaczne – mimo to
jednak nic nie powiedziałam. Pytanie podziałało na
mnie jak policzek. Nie mam pojęcia, kim był Kevin,
nie zamieniłam z nim już zresztą chyba ani słowa, ale
w mojej głowie zaczęły buzować myśli. „Najgłupsza
rzecz, jaką zrobiłam w życiu?” Musiałam się
zastanowić, było tego bowiem sporo. Mogłabym przedstawić
listę alfabetycznie albo chronologicznie – do wyboru.
Jednego byłam pewna: potrzebowałam odpowiedzieć
samej sobie. Nie wymigam się. W mojej głowie nie
istniała żadna furtka, którą mogłabym się wymknąć.
Mózg wykorzystał moment, żeby przyprzeć mnie do
muru i zmusić do stawienia czoła egzystencjalnemu
pytaniu, które odsuwałam od siebie od dawna.

Wtedy właśnie uznałam, że pora sobie na nie
szczerze odpowiedzieć. Dlatego zwracam się do was.
Opowiem wam o najgłupszej rzeczy, jaką
kiedykolwiek w życiu zrobiłam.

2

Nurkująca orka prezentuje się naprawdę
wspaniale. Fascynująca siła zwierzęcia, zwinność i precyzja,
z jaką przecina fale, żeby następnie zaatakować
ofiarę. Co nas to jednak obchodzi, kiedy właśnie
zostaliśmy rzuceni?

Nazywam się Julie Tournelle, mam dwadzieścia
osiem lat i jestem przerażona. Nie z powodu
pędzącej w moją stronę orki, ale dlatego, że życie nie toczy
się tak, jak bym to sobie wyobrażała. Z pewnością nie
powinnam była przyjąć tego zaproszenia na południe.
Znowu dałam się nabrać. Carole powiedziała:
„Przyjedź do nas, dobrze ci to zrobi. Dawno nie
spędziłyśmy wspólnego weekendu. Pogadamy sobie. Poza
tym zobaczysz swoją chrześnicę. Bardzo urosła, jest
słodka, spodoba ci się. Przyjeżdżaj!”.

To prawda, że Cindy bardzo urosła, choć
pewnie to dopiero początek. Tak to już jest, kiedy ma
się dziewięć lat. Prawdą jest również, że jest urocza,
jednak obiecałam, że będę wam mówiła całą
prawdę, dlatego muszę dodać, że jej „urocza” strona nie
ujawniła się podczas pierwszego spędzonego razem
poranka. Dziwne, że to mówię, uwielbiam bowiem
dzieci. To znaczy, myślę, że będę uwielbiała własne,
jeśli kiedykolwiek je będę miała. Tak więc w pewną
piękną sierpniową sobotę znajdujecie się w Antibes,
w wodnym parku rozrywki wciśniętym między dwie
autostrady i kilka tysięcy innych osób, i oglądacie
wielkie ryby i morskie ssaki zamknięte w basenach,
skaczące po sardynki. Jest gorąco, asfalt klei się wam
do butów, a cena butelki z wodą dorównuje wartością
baryłce ropy. Idziecie przez parking wypełniony
rodzinnymi samochodami z dziecięcymi fotelikami,
zastanawiając się, co właściwie tutaj robicie. Odpowiedź
pojawia się dość szybko, gdy nadchodzi pora, żeby
zafundować Cindy watę cukrową. Miło wspominam
watę cukrową. Jako dziecko uważałam tylko, że za
bardzo klei się do warg. Tato, mamo – przepraszam!
Wata cukrowa to istny koszmar, prawdziwe
wyzwanie. Przeważnie jest za duża, żeby dziecko mogło ją
zjeść w całości, ponadto wszędzie zostawia po sobie
ślady. Przyczepia się nie tylko do warg, ale także do
nosa, ubrań i włosów. Najgorsze, że kiedy stałyśmy
w kolejce, jakiś wielki facet popchnął Cindy i jej wata
cukrowa znalazła się na mojej ślicznej jasnej bluzce.
Miła pani z kolejki stwierdziła, że to „przekleństwo
Spidermana” (chodziło chyba o nawiązanie do lepkiej
pajęczyny). I pomyśleć, że zdarzyło się to, zanim
jeszcze weszłyśmy na teren parku rozrywki.

Przed występem delfinów obejrzałyśmy
pawilony edukacyjne z pływającymi stworami i tabliczkami
z objaśnieniami: Zwierzęta to nasi przyjaciele,
Jesteśmy za nie odpowiedzialni, Ziemia jest zagrożona.
To prawda. W taki jednak dzień, jak wtedy, mroczny
mimo słońca, mam ochotę powiedzieć, że ja również
znajduję się w niebezpieczeństwie, a mimo to nikt nie
wypisuje tego na tabliczce.

– Popatrz, ciociu! Żółw. Ma na imię Julie. Jak ty!

– Ma twoje oczy – dodaje rozbawiona Carole.
– Wygląda również na to, że jej udało się zatrzymać
przy sobie faceta.

Nie wiem, skąd bierze się zastrzyk energii, który
pozwala się uśmiechnąć, gdy pada taki dowcip, choć
tak naprawdę chce się tylko płakać. Zapewne ta sama
siła powstrzymuje was przed wymierzeniem
policzka przyjaciółce za jej bolesny żart. Jest gorąco,
Cindy chce się pić, Cindy chce pluszaka, a ja chciałabym
umrzeć.

Reszta weekendu przypomina powolne zejście
do piekieł. Zostaliście zaproszeni do grona
prawdziwej rodziny, z jej domem wśród kwiatów, rodzinnym
samochodem zaparkowanym na podjeździe,
rozrzuconymi po salonie zabawkami, ze zdjęciami na
ścianach, z żarcikami, które potrafią zrozumieć tylko jej
członkowie. I mimo całej ich serdeczności czujecie się
wyobcowani z tego świata uczuć, tak banalnego dla
tych, którzy mają szczęście w nim żyć.

Cindy gra dla mnie na flecie. Nie rozpoznaję
utworu. Zmasakrowane Panie Janie?
Spartaczona Oda do radości? Nie. Czołówka nowego serialu
pryszczatego Kalifornijczyka, którego podobizną
wytapetowane są ściany jej pokoju. Później nadchodzi
pora na degustację spalonych ciasteczek. Jeśli kiedyś
zachoruję na raka, będę wiedziała dlaczego.
Następnie bawiłyśmy się w salon makijażu. Powinnam
nałożyć jej więcej tuszu do rzęs wokół nozdrzy, skoro ona
nie zawahała się wetknąć mi szminki do uszu.

To jednak nie było jeszcze najgorsze. Carole nie
skłamała: pogadałyśmy sobie.

– To niemal szczęście, że Didier odszedł. To nie
był odpowiedni facet dla ciebie. W głowie zawsze
będzie dziesięciolatkiem i przez całe życie miałabyś go
na utrzymaniu.

Zauważcie, że gdyby zastąpić imię „Didier”
imieniem „Donovan” i dorzucić: „Chodziło mu tylko
o twoje pieniądze”, zabrzmiałoby to jak dialog
z amerykańskiego tasiemca. Dziękuję, Carole. Naprawdę
mi pomogłaś.

Płakałam przez całą powrotną podróż
pociągiem. Próbowałam wszystkiego, żeby zacząć myśleć
o czymś innym. Na dworcu, w przypływie słabości,
kupiłam czasopismo opisujące wpadki gwiazd i ich
pobyty na odwyku. Nigdy nie udało mi się pojąć, jak
można zamieścić artykuł o dzieciach umierających
z głodu, a na sąsiedniej stronie opublikować zdjęcia
top modelek w luksusowych samochodach,
zachwalając jednocześnie idiotyczne ciuchy, których cena
odpowiada sześciu tysiącom lat pracy tych małych
szkrabów, które być może zmarły, zanim
wydrukowano ten kolorowy magazyn. Co z nas za ludzie, skoro
się na to godzimy? Kartkowałam pismo, aż trafiłam
na horoskop.

Lew: naucz się słuchać partnera,
w przeciwnym razie atmosfera zrobi się gorąca.

Jakiego partnera? Słuchać – tylko to robiłam,
a w rezultacie…

Zdrowie: nie nadużywaj czekolady. Praca:
otrzymasz propozycję, której nie będziesz mogła odrzucić.

Fascynujące. Naprawdę chciałabym się
dowiedzieć, w jaki sposób można wyczytać z gwiazd, że nie
powinno się nadużywać czekolady. Nie wierzę, że
Pluton albo Jowisz są w stanie określić, co powinnam
jeść, ci zaś, którzy twierdzą coś przeciwnego, muszą
być w najlepszym wypadku szarlatanami. Nie
potrafię również zacząć interesować się plotkami na temat
celebrytów i ich szokującymi deklaracjami w stylu:
„Jestem gotowa na wszystko, żeby osiągnąć
szczęście” albo „Uwielbiam, kiedy się mnie kocha”.
Wyrzuciłam czasopismo.

Następnie starałam się zrozumieć, co Cindy
usiłowała narysować na ślicznej kolorowance, którą
wręczyła mi tuż przed wyjazdem. Kota
zmiksowanego w robocie kuchennym? Roztocze pod
mikroskopem? Nic nie pasuje. Popłakałam się. Myślałam
o Didierze. Zastanawiałam się, co mógł robić w tej
chwili. Jak spędził weekend? Rzucił mnie zaledwie
dwa tygodnie temu, ale byłam przekonana, że już
kogoś miał. Muzyk, miłośnik motocykli i przystojniak
nigdy długo nie jest sam. Nieźle mnie nabrał. „Co za
śmieć!” – tak teraz myślę. Poznałam go na koncercie.
Nie w hali widowiskowej Zénith, ale w sali
w Saint-Martin, w sąsiednim miasteczku. Był wokalistą
alternatywnej grupy rockowej Music Storm. Powinnam
była trzymać się od niego z daleka, już tylko słysząc
tę nazwę. Byłam z dwiema koleżankami.
Dostałyśmy darmowe bilety, poszłyśmy ich więc zobaczyć.
Było za głośno, czułam drgania nawet w oczach. To
żałosne, ale Didier stał tam w blasku reflektorów,
pośród swoich histerycznych kumpli, którzy uważali się
za gwiazdy rocka. Śpiewał w języku, który z trudem
mógł uchodzić za angielski, był jednak przystojny…
Przede wszystkim zwróciłam uwagę na jego pośladki.
Moja koleżanka Sophie zawsze powtarza, że tylko źli
chłopcy mają ładne pupy, Didier miał zaś naprawdę
cudną. Po koncercie zobaczyłam również jego oczy
i wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wciąż nie
wiem jak, ale podbił moje serce. W jednej czwartej
przeklęty artysta, w jednej czwartej nakręcony
nastolatek i w połowie ktoś, kogo nie umiałam określić.
Prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia.
„Padalec!” Warto zapamiętywać, co nas w pierwszej
kolejności urzekło w danej osobie. Powinnam zawsze
pamiętać o tych pośladkach. Zaczęliśmy się spotykać,
chodziłam na jego koncerty. Przez dwadzieścia sześć
lat nie postawiłam nogi w żadnym klubie, aż nagle,
w ciągu trzech miesięcy, zwiedziłam wszystkie
okoliczne knajpy. Dla niego porzuciłam przyjaciół.
Powtarzał, że mnie potrzebuje. Najgorsze były chwile,
kiedy „pisał”. Był wtedy w kiepskim nastroju. Potrafił
przesiadywać godzinami przed telewizorem, po czym
nagle zerwać się z wściekłością. Wyjeżdżał gdzieś na
motorze, chciał kupować nowe ciuchy. Słyszałam już,
że artyści, których dopada wena twórcza, miewają
takie fazy. To chyba prawda, z wyjątkiem tych
utalentowanych. Spędzaliśmy razem cały czas. Opowiadał mi
o tym, co będziemy kiedyś robić, patrzyłam, jak
przegląda czasopisma o motorach, patrzyłam, jak się ze
mną kocha, kiedy tylko ma na to ochotę,
przyglądałam mu się, gdy szukał inspiracji – w Internecie albo
na paczkach z płatkami śniadaniowymi. Jak mogłam
być tak głupia! Chcąc mu pomóc, przerwałam studia
i podjęłam pracę w banku, w Crédit Commercial du
Centre. Za dnia męczyłam się na seminariach
motywacyjnych, które miały mnie nauczyć, jak sprawniej
wciskać kit i tak już zrujnowanym klientom, wieczory
zaś wypełniały nam koncerty i awantury. Aż szkoda
opowiadać o wieczorze, kiedy w megalomańskim
szale, pod koniec drugiego refrenu, Didier rzucił się
w „swoją” publiczność, która powinna była złapać go
jak gwiazdę rocka. Tymczasem garstka łysoli
zebranych w małej salce w Monjouilloux rozstąpiła się na
boki i mój facet wylądował na ziemi jak rozdeptany
banan. Powinnam była dopatrzyć się w tym znaku.

Didier przeprowadził się do mnie. Płaciłam za
wszystko. Traktował mnie jak fankę. Zdawałam
sobie z tego sprawę, ale wciąż znajdowałam dla niego
usprawiedliwienia. Trwało to dwa lata. Wiedziałam,
że nie spędzimy razem całego życia, czasami jednak
– już wam o tym wspominałam – nie potrafię stawić
czoła rzeczywistości. Tak więc piosenkarz odszedł, ja
zaś zostałam niewolnicą pracy w „jedynym uczciwym”
banku. Cały mój świat runął. Najpierw samotność,
później wieczory z wolnymi koleżankami. Gramy
w idiotyczne gry, wmawiamy sobie, że jesteśmy
wolne i że życie jest znacznie lepsze bez tych parszywych
facetów. Powtarzamy to sobie, dopóki jedna z nas się
nie zakocha. Dodajemy sobie otuchy. Mówię „jedna
z nas”, ale tak naprawdę chodzi o „jedną z nich”, dla
mnie bowiem to droga przez pustkowie. Nic, zero.
Nasz krąg stale się zawęża. Czasami wracają dawne
znajomości. Klub porzuconych. Ogólnie najbardziej
przejmujące jest to, czego sobie nie mówimy.
Spojrzenia, które nie pasują do odgrywanej komedii. Jest
w nich rodzaj współczucia, niezręcznego, niemego,
lecz szczerego. Nie spotykamy się ze względu na
idiotyczne zabawy, ale wiedzione nieśmiałą
solidarnością. W domach czekają na nas prawdziwe pytania:
Czy byłam kiedykolwiek zakochana? Czy nadejdzie
moja kolej? Czy miłość naprawdę istnieje?

Opuszczając dworzec, po przepłakaniu dwóch
godzin i siedemnastu minut w pociągu, znów
znalazłam się w punkcie wyjścia. Przemierzyłam piechotą
pół miasta. Był piękny letni wieczór. Chciałam
znaleźć się na mojej ulicy, w moim świecie. Los jednak
jeszcze ze mną nie skończył. Wydaje się nam, że
znamy swoje otoczenie, czasami jednak wystarczy, żeby
zmienił się jeden szczegół, a wraz z nim
niepostrzeżenie zmienia się całe nasze życie. I nie sposób tego
przewidzieć.

3

Lubię swoją ulicę. Ma atmosferę i toczy się tutaj
prawdziwe życie. Budynki są stare, ale dostosowane do
potrzeb ludzi, balkony zaś pełne kwiatów, rowerów
i psów. Od strony handlowej mamy wszystko,
czego nam trzeba – od księgarni po pralnię. Nie jest to
wielka miejska arteria, ci jednak, którzy na nią trafią,
zawsze mają co robić. Ulica biegnie łagodnie w dół,
ku zachodowi. O zachodzie słońca ma się wrażenie, że
kawałek dalej, poniżej, rozciągają się port, horyzont
i morze – mimo że najbliższe wybrzeże znajduje się
setki kilometrów dalej. Dorastałam kilka przecznic
stąd. Kiedy moi rodzice wyjechali, żeby na
emeryturze osiedlić się na południowym zachodzie,
zdecydowałam się zostać. Znam tu wszystkich i czuję się
u siebie. Myślałam o wyprowadzce tylko raz, po
odejściu Didiera. Za dużo wspomnień – szczególnie tych
złych. Podziwiam ludzi, którzy wyjeżdżają odkrywać
świat: pakują walizkę, żeby pomieszkać rok
w Chile, wychodzą za mąż za Australijczyka, bez namysłu
kupują bilet na samolot. Nie byłabym do tego
zdolna. Potrzebuję punktów odniesienia, mojego świata,
a przede wszystkim ludzi, którzy go wypełniają. To
prawda, że łatwo się przywiązuję. Dla mnie życie to
osoby, z którymi je dzielę. Uwielbiam swoją rodzinę,
ale widuję ją dwa razy do roku, za to z przyjaciółmi
spotykam się niemal codziennie. Wspólna codzienność
tworzy często silniejsze więzy niż stopień
pokrewieństwa. Nawet pani Bergerot z miejscowej piekarni
stanowi część tej dziwnej rodziny. Zna mnie od
dziecka, zagaduje, a czasami, mimo mojego wieku, potrafi
wraz z resztą wsunąć mi w dłoń cukierek. Piekarnia
znajduje się tuż obok sklepu spożywczego „
U Mohameda” – lokalu handlowego otwartego cały czas.
To już trzeci Mohamed, jakiego znam, chyba jednak
tylko pierwszy naprawdę miał tak na imię, pozostali
woleli zachować nazwę, żeby nie zmieniać szyldu.

Im głębiej zapuszczam się w moją ulicę, tym
lepiej się czuję. Gdyby kiedykolwiek zdarzyło mi się
stracić orientację, gdybym oszalała, wiedziałabym, jak
się odnaleźć. Wystarczy okno wystawowe chińskiego
dostawcy dań na zamówienie, pana Pinga. Czasami
się zastanawiam, czy to także nie jest fałszywe
nazwisko. Przez pięć lat jego francuszczyzna w ogóle się
nie poprawiła, ale jestem niemal pewna, że to celowa
taktyka. Żeby sprawdzić, jaki mamy dzień tygodnia,
wystarczy przeczytać tabliczkę na frontowej witrynie:
w piątki – wielka promocja krewetek w naturalnym
sosie, w sobotę – krewetki smażone z solą i pieprzem,
w niedzielę – krewetki w przyprawie „pięć smaków”,
w poniedziałki – krewetki w sosie słodko-kwaśnym,
choć głównie kwaśnym, we wtorki – krewetki
z pieprzem syczuańskim, w środę – krewetki na ostro.
Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w okolicy, nigdy
nie kupujcie niczego z niedzieli. Kiedyś, wkrótce po
przeprowadzce, wzięłam jedzenie na wynos w środę
wieczorem. Strasznie się pochorowałam. Przez trzy
dni niemal mieszkałam w toalecie. Z nudów zaczęłam
czytać książkę telefoniczną.

W tamten poniedziałek, po powrocie, było
jeszcze jasno i ciepło. Rozkoszowałam się chwilą. Minęłam
dom Nathalie o rozświetlonych oknach. Zbliżając
się do mojego mieszkania, czułam się jak ktoś, kto
wsuwa zmęczone stopy w ulubione bambosze. Po
trzech dniach spędzonych u Carole wreszcie
wracałam do siebie. Chyba nawet ten drań Didier wiedział,
że lepiej będzie, jeśli nie pojawi się już w okolicy.
Mohamed ruchami artysty układał brzoskwinie w stożek.

– Dobry wieczór, panno Julie.

– Dobry wieczór, Mohamedzie.

Dotarłszy przed mój budynek, stwierdziłam, że
wszystko znajduje się na właściwym miejscu.
Wybrałam kod zwalniający zamek, pchnęłam drzwi
i skierowałam się bezpośrednio w stronę skrzynek na listy.
Zajrzałam do swojej. Dwa rachunki i ulotka
reklamowa. Na jednej z kopert napisano, że mogę wygrać
roczny zapas pokarmu dla kota. Nie mam kota, sama
zaś nie planuję na razie żywić się suchą karmą.
Pomyśleć, że każą nam oszczędzać papier! Warto może
zacząć od powstrzymania tej powodzi.

Dopiero zamykając skrzynkę, dostrzegłam
nazwisko na sąsiedniej. Wiedziałam, że wyprowadziło
się małżeństwo z trzeciego piętra, miało im się
bowiem urodzić drugie dziecko, ale nie miałam pojęcia,
że pojawił się już ktoś na ich miejsce. Ricardo
Patatras. Co za nazwisko! Czyżby w pobliżu rozbił się
cyrk, a jeden z klaunów postanowił tutaj osiąść? A tak
poważnie, nieładnie wyśmiewać się z innych. Przez
kilka sekund czytałam raz po raz etykietkę i znów na
mojej twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.
Pierwszy w ciągu całego weekendu.

Poszłam do swojego mieszkania. Zadzwoniłam
do Carole, żeby ją powiadomić, że bezpiecznie
wróciłam i że – niestety – wysoki brunet, który siedział
naprzeciwko mnie, nie usiłował mnie wykorzystać.
Uruchomiłam pralkę, wzięłam prysznic i –
zgadnijcie! Nie mogłam przestać myśleć o tym nazwisku. „Ile
lat może mieć ten Ricardo Patatras? Jak wygląda?”
Sami przyznacie, że na dźwięk takiego nazwiska
budzi się wyobraźnia. Gdyby piętro wyżej zamieszkał na
przykład François Dubois, mielibyście wrażenie, że
wiecie o nim wszystko – być może zresztą
niesłusznie. Jednego François Dubois poznałam w drugiej
klasie. Po raz ostatni usłyszałam o nim od kwiaciarki,
która pocieszała jego matkę – podobno skazano go
na dwa lata w zawieszeniu i wlepiono sporą grzywnę
za handel podróbką oliwy z oliwek. Tak więc…
Ricardo Patatras to jednak zupełnie co innego.
Dźwięczne, imponujące – niczym nazwisko argentyńskiego
śmiałka walczącego na rzecz orangutanów,
wynalazcy urządzenia umożliwiającego spalanie na dużej
wysokości albo wielkiego hiszpańskiego magika, który
zdecydował się opuścić ojczyznę po tym, jak nadział
na miecz swoją asystentkę, w której potajemnie się
kochał. Samo nazwisko mówi o nim wiele, na pewno
więc nie chodzi o banalnego sąsiada z bloku. I nagle,
stojąc pod prysznicem, znalazłam w życiu nowy cel:
dowiedzieć się, jaki on jest. Zakręciłam kran
i złapałam ręcznik. Wtedy usłyszałam kroki na klatce
schodowej. Rzuciłam się do drzwi, żeby sprawdzić przez
wizjer, czy to przypadkiem nie on wraca do siebie.
Wystartowałam jak wariatka i poślizgnęłam się.
Gdybym była zwolenniczką łatwej gry słów, mogłabym
powiedzieć „pata-tata-tras!”, ale było to raczej
„bada-bum!”. Całkiem naga, upadłam jak długa na
podłogę. Poczułam dotkliwy ból. Co za idiotka! Nawet
jeszcze nie zobaczyłam tego faceta, a już przez niego robię
coś głupiego. Po raz pierwszy. Nie był to jednak ani
ostatni, ani najgłupszy raz.

4

Nie wiem, czy są ludzie, którym praca w banku
sprawia przyjemność – ja jej nienawidzę. Moim zdaniem
banki symbolizują upadek cywilizacji. Klienci
i personel są tak samo nieszczęśliwi, kiedy muszą się tam
udać, mimo to nie mają wyboru.

Codziennie po przyjściu do oddziału musimy
sprawdzić stan bankomatów i jeśli coś nie działa,
zgłosić awarię konserwatorowi. Kiedy jest to tylko kwestia
wyczyszczenia urządzenia, mamy obowiązek sami się
tym zająć. Wyobrażacie to sobie? Wszędzie ustawiają
automaty, które odbierają nam pracę, dodatkowo zaś
każą nam o nie dbać. To tak, jakby z przymusu
zajmować się karmieniem, myciem zębów i ubieraniem
kosmicznego pasożyta, który w końcu i tak nas pożre.
Tego ranka zauważyłam tylko naklejkę reklamującą
zespół raperów. Wyobraziłam sobie, że trafiam na
podobną nalepkę kapeli Music Storm, informującą o ich
żałosnym tournée. Teraz już nie trzeba mnie zmuszać
do porządków. Zabieram się za nie z werwą.

Żeby dostać się do oddziału przed otwarciem,
trzeba przejść przez komorę techniczną. Za każdym
razem, kiedy znajduję się zamknięta w szklanym
pudle, przeszywa mnie strach na myśl o tym, że ta
głupia Géraldine pomyli przycisk i zamiast otworzyć
wewnętrzne drzwi, zaserwuje mi dawkę gazu
uspokajającego z instalacji w suficie. Widzę już, jak się
rzucam niczym ryba w worku i macham rękami. Jaka
byłaby moja ostatnia myśl? Na próżno powtarzam
sobie, że potrafiłabym wygłosić mądrą, przekazywaną
później przez pokolenia sentencję, ale czuję, że
byłoby to coś w stylu: „Co za torba z tej Géraldine!”. Nigdy
nie zostałaby zastępcą kierownika, gdyby długość jej
nóg nie była odwrotnie proporcjonalna do długości
spódniczek.

Tego dnia udało mi się przeżyć przeprawę przez
komorę i drzwi się otworzyły.

– Dzień dobry, Julie. Kulejesz? Co się stało?

– Poślizgnęłam się pod prysznicem.

– Znów te cielesne szaleństwa!

Nie odpowiedziałam. Biedna Géraldine. To
prawda, że z jej boską fizjonomią nie sposób brać
prysznica bez cielesnych szaleństw. Ona nawet
wynosząc śmieci, szaleje z ciałem. Myślę, że w gruncie
rzeczy nie jest złą osobą, właściwie to ją lubię.
Kiedy jednak widzę, jak piękna kobieta zmienia facetów
niby rękawiczki i do tego pnie się po szczeblach
kariery, chcę przynajmniej móc sobie powiedzieć, że jest
głupia – z czystej zazdrości.

Miałam już zająć stanowisko w okienku, kiedy
pan Mortagne wychylił głowę ze swojego biura.

– Panno Tournelle, zechce pani podejść?

Mortagne jest kierownikiem oddziału. Kogut
rządzący kurami. Twarda sztuka. Czasami mam
wrażenie, że naprawdę wierzy w treść ulotek, które
rozdaje klientom. Jego garnitur przypomina przebranie.
Nasz świat musiał naprawdę się stoczyć, skoro ludzie
tego pokroju pozajmowali kierownicze stanowiska.

– Proszę, niech pani usiądzie, Julie.

Zasiada w swoim fotelu niczym airbus
dotknięty awarią obu silników. Mruży oczy, wczytując się
w ekran. Jest wtorek rano, pierwszy dzień naszego
tygodnia. Coś czuję, że chce mnie przycisnąć
i zmotywować do „osiągania celów”.

– Czy to pani zarządza kontem pani Benzema?

„Oczywiście, ciemnoto, przecież akta są opisane
moim nazwiskiem”.

– W ubiegłym tygodniu była bliska podpisania
z nami polisy ubezpieczenia domu i samochodu.
Chciała także otworzyć konto oszczędnościowe dla
córki. I nagle nic z tego nie wyszło. Była z nią pani
umówiona?

– Tak, proszę pana. Spotkałam się z nią w zeszły
czwartek.

– Dlaczego więc nie doprowadziła pani do tego,
żeby podpisała dokumenty?

– Poprosiła mnie o radę…

– Tym lepiej, to dobrze. Jesteśmy po to, żeby
doradzać klientom.

– Była gotowa podpisać umowę, ponieważ
w zamian obiecał jej pan otwarty kredyt.

– Zgadza się. Zawarliśmy układ, w którym każda
strona wygrywa. Na tym także polega nasz zawód.

Nie, no! Popatrzcie tylko na tę zwycięską minę,
na ten krawacik i żel we włosach. Biedny głupek. Zero
moralności, zero rozsądku. Gdybym była facetem,
wstałabym i oddałabym mocz na jego biurko, ot tak,
żeby w prosty, pierwotny sposób pokazać, jak dalece
nim gardzę. Właściwie nie jestem przekonana, że
kobiety są z zasady elegantsze niż mężczyźni.
Prawdziwy problem polega na tym, że są bardziej
ograniczone, jeśli chodzi o możliwość siusiania gdzie popadnie.

– Słyszała pani, co powiedziałem?

– Oczywiście, proszę pana.

– Proszę więc o wyjaśnienie.

– Nie miałam serca jej przyciskać. Uznałam, że
nadużyłabym jej zaufania…

– Co pani opowiada? Bank to nie Caritas!
W naszym świecie obowiązuje tylko jedna zasada: zjeść
albo zostać zjedzonym. Jeśli więc chodzi o skłanianie
klientów do podpisywania uczciwych umów, nie
bardzo widzę, w jaki sposób można by to uznać za
„przyciskanie”! Musi pani pojąć filozofię tej profesji,
w przeciwnym razie spędzi pani resztę życia w recepcji.

Przypominał pitbula z doktoratem z przekrętów.
Nagle grymas nienawiści zniknął z jego twarzy, a usta
wykrzywił uśmiech osoby rażonej prądem. Łagodniej
już dodał:

– Dobrze, nie będę się już nad panią znęcał.
Wygląda pani na osłabioną z powodu chorej nogi. Tym
razem pani daruję, ale następnym razem będę
zmuszony wlepić pani naganę.

Wstałam i wyszłam. Pamiętajcie – najgorsze
w naszym świecie nie są doświadczenia, najgorsza
jest niesprawiedliwość.

Mimo dość przykrego poranka ani na chwilę się
nie poddałam. Myślałam tylko o wieczorze, kiedy
znów stanę przy wizjerze. Za kilka godzin dowiem się
w końcu, jak wygląda tajemniczy Ricardo Patatras.

5

Po powrocie do domu wyjęłam pocztę, upewniłam
się, że nikt nie schodzi po schodach, po czym
wspięłam się na czubki palców i zajrzałam do skrzynki na
listy pana Patatrasa. Dostrzegłam dwie lub trzy
koperty, co pozwoliło domniemywać, że jeszcze nie
wrócił do domu. Istnieje więc szansa, że go zobaczę, kiedy
będzie mijał moje mieszkanie. Chyba że po prostu
zapomniał o poczcie – wtedy wyczekam się na darmo.

Zdecydowana, wróciłam do siebie. Program
wieczoru był napięty – miałam wiele planów.
Przyniosłam do domu darmową gazetkę z lokalnymi ofertami
pracy. Po wybryku pana Mortagne’a zaczynałam
dochodzić do wniosku, że pora na zmianę ścieżki kariery.
Przebrałam się w wygodny strój i włączyłam czajnik.

Mój plan jest tak prosty, że musi się udać.
Siedzę przy stole (muzyka wyjątkowo jest wyłączona),
przeglądam ogłoszenia, a kiedy tylko dobiega mnie
odgłos kroków na korytarzu, wówczas rzucam się
naprzód – zadbawszy tym razem, żeby mieć suche
stopy, i upewniwszy się, że nic nie blokuje mi drogi
do drzwi. Trochę przesadzam, salon od wejścia dzieli
bowiem odległość mniejsza niż dwa metry
sześćdziesiąt centymetrów.

Czytam kuszące ogłoszenia z ofertami dla
akwizytorów – horoskop wygląda bardziej wiarygodnie
– gdy nagle słyszę jakiś odgłos. Skradam się, przybliżam
twarz do drzwi i wyglądam przez wizjer. Ktoś
włączył światło. Wyraźnie widzę klatkę schodową,
nieco zniekształconą, o zaokrąglonych konturach.
Słyszę, że ktoś wchodzi po schodach, ciągnąc za sobą
coś ciężkiego. Regularny łomot. Wytężam wzrok.
„Niech to będzie Patatras!” Ciężki pakunek to
zapewne oznaka dalszego ciągu przeprowadzki. Jeśli okaże
się stary i sympatyczny, wyjdę mu pomóc. Tyle jestem
mu winna. Myślałam o nim przez cały dzień. Nagle na
zakręcie schodów dostrzegam cień. Nie sposób
rozpoznać sylwetki. Dobiega mnie zmęczony odgłos
oddechu. Widzę dłoń na starej poręczy, słyszę regularne
kroki. Wtem pojawia się twarz pani Roudan, starszej
kobiety z czwartego piętra. Zazwyczaj cieszę się na jej
widok. Ciągnie wypełniony po brzegi wózek
z zakupami – dziwne, biorąc pod uwagę, że mieszka sama.
Nie pierwszy raz widzę ją tak objuczoną. Przecież nie
może dużo jeść, sądząc po jej posturze. Cóż więc robi
z taką ilością jedzenia?

Jestem rozczarowana i czuję się nieswojo. Jeśli
wyjdę pomóc pani Roudan, poczuje się zażenowana,
że ktoś ją zaskoczył, i pomyśli, że spędzam czas na
szpiegowaniu współlokatorów. Jeśli jednak nie wyjdę,
będą mnie dręczyć wyrzuty sumienia, że sama ciągnie
taki ciężar. Pani Roudan jest bowiem sympatyczna,
zawsze miło zagaduje. Nigdy złego słowa na nikogo
nie powie. Poza tym mam do niej słabość – jest
samotna, a tacy ludzie mnie wzruszają. Kiedy mam zły
dzień, myślę czasami, że za czterdzieści lat będę jak
ona jeść tylko po to, żeby utrzymać się przy życiu, nie
czekając już na nikogo. Mimo zapału stwierdzam, że
wyjście na korytarz nie będzie dobrym pomysłem.
W czasie, gdy biłam się z myślami, kobieta zdążyła już
dawno dotrzeć do siebie. Jestem żałosna.

Znów pogrążyłam się w lekturze ogłoszeń.
Przygnębiające. Równie dobrze mogłabym paść kozy
w Pirenejach. Oprócz wyrobu sera można jeszcze tkać
koce z wełny, a resztę przerabiać na salceson
i pasztet. Nie będzie to gorsze od sprzedawania kredytów
konsumpcyjnych.

Zjadłam jabłko, kiedy na klatce schodowej
ponownie rozległ się szmer. Wróciłam na stanowisko
obserwacyjne. Tym razem kroki są bardziej
energiczne. Nie wiem, kto by to mógł być poza dziewczyną
z czwartego piętra, ona jednak chyba wyjechała na
wakacje. Idiotyczne, ale serce zaczyna mi mocniej
walić. Znów pojawia się cień i ręka… mężczyzny.
Wysoka sylwetka. Już ma się wyłonić zza zakrętu schodów,
gdy gaśnie światło. Ciemność. Nie wiem, kto to, jedno
jest pewne – upadł. I to jak długi. Rozległ się hałas,
jakby ktoś wypuścił na schody tuzin prosiąt. Zaklął.
Nie zrozumiałam, co powiedział, ale sądząc po tonie,
oberwało się Bogu, i to z lekkim cudzoziemskim
akcentem. Prawie oszalałam. Chciałam otworzyć drzwi,
włączyć światło, szybko wrócić do siebie i dalej
obserwować tajemniczą postać przez wizjer. Musiał się
nieźle poobijać. Rozcierał obolałe ciało. Nie wiem,
co dokładnie, było bowiem ciemno. Znowu zaklął
i ruszył dalej po omacku. Miałam ochotę wydłubać
oczy psubratu, który ustawił czas, na jaki zapala się
światło na schodach. Ricardo Patatras jest tuż obok,
czuję jego obecność, słyszę jego kroki po drugiej
stronie drzwi. Wciska przełącznik światła znajdujący się
obok mojego dzwonka. Światło powraca, ale pod tym
kątem nie mogę już zobaczyć osoby na klatce
schodowej. Na próżno przyciskam twarz do drzwi. Nie
udało się! Porażka. Zepsuty wieczór. Zmarnowane życie.
Wszechświat, tak czy inaczej, eksploduje.

6

Nie przychodzi mi to łatwo, ale obiecałam być z wami
szczera. Od tamtego wieczoru żyłam więc nękana
chorobliwą obsesją – musiałam go zobaczyć.
Chodziłam do pracy niczym zombie. Nie wiedziałam, z kim
rozmawiam. Potakiwałam każdemu. Przestałam
nawet opłacać rachunki… Trwało to cały dzień.

Drugiego wieczoru z rzędu wróciłam do domu
biegiem i sprawdziłam, czy skrzynka na listy pana
Patatrasa jest opróżniona. Udoskonaliłam nawet
taktykę. Uniosłam klapkę zakrywającą szczelinę i za
pomocą małej latarki sprawdziłam, czy nie są to listy
z poprzedniego dnia. „Wariatka!” Gdyby Hitchcock
mnie znał, stałabym się inspiracją jego najlepszego
filmu. Cały czas czatuję pod drzwiami. Przestałam
jeść. Powstrzymuję się przed pójściem do toalety. To
straszne, ale rozważałam nawet umieszczenie
nocnika przy drzwiach. Przysięgam jednak, że tego nie
zrobiłam.

Wytrwałam na stanowisku bez przerwy od
osiemnastej piętnaście do dwudziestej trzeciej
trzydzieści. Niczym strażnik graniczny w Korei.
Przeżyłam prawdziwe piekło wyczekiwania, egzaltację
na widok zapalającego się światła, podniecenie na
dźwięk kroków na schodach.

Każde pojawienie się nowej osoby w budynku
budziło we mnie nadzieję, powodowało przypływ adrenaliny
i sprawiało, że wilgotniały mi dłonie. Oko
bolało mnie od wpatrywania się w świat
zdeformowany przez wizjer. Odczuwałam wewnętrzną histerię
porównywalną z tą, jakiej doświadczyłam w wieku
sześciu lat w Boże Narodzenie, kiedy
rozpakowywałam prezenty w nadziei, że zobaczę wśród nich
wymarzoną lalkę, która woła: „Jupi!”.

Naoglądałam się tego dnia różnych osób. Był
pan Hoffman, który pogwizduje cały czas tę samą
melodię, była pani Roudan, znowu z wózkiem na
zakupy, był nauczyciel gimnastyki z czwartego piętra,
który zachowuje się jak ucieleśnienie bóstwa nawet
sam na sam ze sobą. Nie odklejałam się już od drzwi
– na policzku odcisnął mi się czerwony ślad.
Mogłabym wyrecytować wam listę przemieszczających się
po budynku osób, minuta po minucie. Nauczyłam się
przynajmniej jednego: fatum istnieje. Wyobraźcie
sobie bowiem, że w ciągu tych długich godzin pan
Patatras mijał mnie kilkakrotnie, ale za każdym razem
Bóg przypominał sobie, że ma mnie za co ukarać.

Za pierwszym razem przeszedł pod osłoną
cienia. Niósł wielkie pudło, które w połowie go
zasłaniało. Zobaczyłam jego nogi i cztery palce prawej dłoni.
Za drugim razem, gdy znalazł się w pobliżu,
zadzwoniła moja mama. Rozmowa trwała dziesięć sekund,
ale wybiła mnie z rytmu i Patatras to wykorzystał.
Istne przekleństwo.

Nie będę was zwodzić. W końcu go zobaczyłam,
nawet jednak teraz, kiedy o tym myślę, naprawdę
cierpię. Było to trzeciego dnia, gdy – jak co rano –
w drodze do pracy wstąpiłam do piekarni po croissanta.

– Dzień dobry, Julie. Widzę, że już lepiej chodzisz.

– Dzień dobry, pani Bergerot. Tak, rzeczywiście
już mi lepiej.

Nie wiem, jak ona to robi. Zawsze tryska
energią i się uśmiecha, zawsze emanuje z niej szczera
troska o ludzi. To jedna z nielicznych kobiet, jakie
kiedykolwiek widziałam, która naprawdę była
zakochana w swoim mężu. On wypiekał chleby, ona zaś je
sprzedawała. Trzy lata temu niespodziewanie zmarł.
Na zawał serca, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. To
był jedyny raz, kiedy widziałam ją we łzach. Nazajutrz
po pogrzebie piekarnia już była czynna. Nie miała co
sprzedawać, ale i tak otworzyła. Trwało to tydzień.
Klienci przychodzili. Kobieta stała jak zwykle za kasą,
zupełnie bezradna. Ludzie zamieniali z nią kilka słów,
nieśmiało zerkając na puste półki. Przez piętnaście
dni nikt w dzielnicy nie jadł chleba. Dlatego lubię
to miejsce – Mohamed nie wykorzystał okazji, żeby
sprzedawać sucharki albo obniżyć ceny. Obserwował
ją przez okno. To on zamieścił ogłoszenie, dzięki
któremu miesiąc później pani Bergerot zatrudniła
Juliena, nowego piekarza. Jest młody i piecze lepszy chleb,
ale nikt jej tego nigdy nie powie.

Tego ranka, jak zwykle, w piekarni pachniało
ciepłymi drożdżówkami. Vanessa, sprzedawczyni,
układała croissanty na wystawie. Uwielbiałam ten
rozkoszny, jedyny w swoim rodzaju zapach. Przy
każdej świeżej partii wyciąganej z pieca po okolicy
rozchodziła się cudowna woń. Wiele bym dała za to, żeby
mieszkać nad piekarnią i wdychać ten zapach przez
otwarte okna. Zamieniłyśmy kilka słów i pani
Bergerot zapakowała mi croissanta. Kiedy już miałam
wychodzić, zagadnęła:

– Poczekaj, pójdę z tobą. Muszę porozmawiać
z Mohamedem. Znowu zajął mój chodnik swoimi
warzywami.

– Mogę mu przekazać wiadomość, jeśli pani chce.

– Nie, trochę ruchu dobrze mi zrobi, poza tym
musi zrozumieć, że nie wolno kolonizować cudzych
ziem.

– Myślę, że się z panią w pełni zgodzi.

– Dlaczego więc układa warzywa przy mojej
reklamie lodów?

Wyszła za mną i już sądziłam, że wda się
w ekonomiczno-polityczne tyrady, którymi zamęcza
biednego Mohameda. Są niczym dwie międzynarodowe
korporacje walczące o rynki warte miliardy dolarów.

Zmieniając nagle temat, pani Bergerot rzuciła:

– Swoją drogą, ładniutki jest ten nowy z twojego
bloku.

– Kto?

– Pan… Pataillas.

Prawie się udławiłam.

„Uściślijmy: nazywa się Patatras. Proszę mi go
szczegółowo opisać, natychmiast. Nie ma pani
przypadkiem jego zdjęcia? Nikt nie jest ciekaw tego
mężczyzny tak bardzo, jak ja. Dlaczego więc tylko ja go
nie widziałam? Do diabła, pewnie zobaczę go
ostatnia, choć pierwsza nabijałam się z jego nazwiska”.

Powstrzymuję się:

– Ach, tak? Sympatyczny?

– Uważam, że ma sporo wdzięku. Wychodzi rano
po tobie, ale na pewno wkrótce go spotkasz.

To zdanie sprawiło, że niemal oszalałam. Czy
wyglądam na kogoś, kto zadowala się zwykłym
„wkrótce”? Postawiłam sobie ultimatum. Jeszcze dziś
wieczorem – nieważne, jakim sposobem – go zobaczę.
Jeśli zajdzie potrzeba, będę udawać trupa na
schodach, dopóki on nie wróci i mnie nie zauważy.
Rozbiję się obozem na piętrze, udając ślepca cierpiącego na
amnezję, albo zadzwonię bezpośrednio do jego drzwi
z ofertą zakupu kalendarza, ot tak, żeby wyprzedzić
o sześć miesięcy wszystkich kominiarzy. Nieważne
jak, ale przyrzekłam sobie uroczyście, że nie spędzę
kolejnego wieczoru z okiem przylepionym do drzwi.

Nie usłyszałam nawet tradycyjnej sprzeczki
Mohameda i pani Bergerot. Wyruszyłam do pracy jak na
front. Tego dnia wszystkim odmawiałam. Punkt
szósta posprzątałam na biurku i popędziłam do domu
jak strzała. Tragedia rozegrała się na miejscu.

7

Najpierw inspekcja skrzynki na listy. Wspinam się na
palce. Oświetlam wnętrze i widzę trzy koperty.
Dostaje sporo listów jak na kogoś, kto wprowadził się
zaledwie kilka dni wcześniej. Dostrzegam druk
urzędowy, być może z prefektury albo ministerstwa. „Co
to może być?” Ta wiedza może stać się moją zemstą.
Skoro wszyscy widzieli go przede mną, ja pierwsza się
dowiem, czym się zajmuje. Potem będę mogła pytać
z niewinną miną: „Ach tak? Nie wiedzieliście?”.

Usiłuję rozszyfrować tekst, ale koperta leżąca na
wierzchu utrudnia mi lekturę. Jeśli posłużę się
latarką, która idealnie mieści się w szparze, powinno mi
się udać ją przesunąć. Wpycham latarkę jak
najgłębiej. Brakuje jeszcze kilku centymetrów. Już prawie
ją mam, jeszcze tylko kawałeczek. Niemal się udało,
kiedy nagle – bada-bum! – latarka wpadła do
skrzynki Patatrasa! Klątwa! Na dodatek włączona.
Skrzynka natychmiast zmieniła się w rozjarzony
światłami domek dla lalek. Tu będzie salon, tutaj kuchnia,
a laleczka Jupi wprowadzi się, kiedy tylko zdobędzie
klucz. „Chyba oszalałam! Znów popełniłam głupotę.
Muszę odzyskać latarkę”. Wsuwam palec, w końcu
nie może leżeć aż tak głęboko. Powinno mi się udać,
mam szczupłe dłonie. Wpycham rękę jeszcze głębiej.
Wstrętna laleczka Jupi mogłaby mi pomóc. Czuję się
jak te biedne małpki schwytane w sidła kłusowników,
które nie chcą wypuścić z łapki orzeszka ukrytego
w łupinie kokosa. Dotykam już latarki czubkiem
wielkiego palca. Przesuwa się. „Przytrzymaj ją, laleczko
Jupi, albo urwę ci łeb!” Nie mam wyboru, wsuwam
rękę jeszcze głębiej. Już niemal cała dłoń znalazła się
w środku, ale latarka wciąż mi się wyślizguje. Nie
będzie drugiego podejścia, pcham więc z całych sił, do
bólu. Udało się! Zmiażdżyłam sobie rękę, teraz jednak
już cała znalazła się w skrzynce. Boli mnie
nadgarstek – metalowy brzeg szczeliny najpierw sprasował
mi dłoń, a teraz zdziera z niej skórę. Wtedy zaczyna
się prawdziwy koszmar. Słyszę elektryczny,
trzeszczący sygnał zwalniającego się zamka w drzwiach do
budynku. Ktoś wstukał kod i szykuje się do wejścia.
Zastanie mnie, jak jakąś idiotkę, wiszącą na
skrzynce na listy sąsiada. Teraz już wiem, co czuje królik
oślepiony reflektorami pędzącej na niego ciężarówki.
„Mój Boże, spraw, żeby to byli jacyś starsi,
niedowidzący ludzie! Albo uczyń mnie niewidzialną!” Jestem
do tego stopnia spanikowana, że wydaje mi się, że
wypowiedziałam te modlitwy na głos. Wyobrażacie
sobie, ilu idiotycznych próśb musi wysłuchiwać
Najwyższy? Może lepiej, gdyby się okazało, że nie istnieje
– zawsze to o jednego świadka naszej głupoty mniej.
Drzwi się otwierają. Stoję pod światło,
z unieruchomioną ręką, która nie pozwala mi się odwrócić,
dlatego nie jestem w stanie zobaczyć, kto to.

– Co się pani stało?

Męski głos. To on! Jest tutaj, poznaję jego
cztery palce i buty. Chyba zemdleję. Moje ciało zawiśnie
z ręką uwięzioną w skrzynce na listy. Zataczam się,
przed oczami mam mgłę.

– Pani się zablokowała! Proszę poczekać,
pomogę pani!

„Boże, spraw, żeby nastąpiła eksplozja! Żeby
ktoś w ramach dywersji upadł na schodach z butlą
gazu! Nie pani Roudan, ona jest bowiem miła, ale ten
debilny nauczyciel gimnastyki byłby w sam raz”. Los
znęca się nade mną. Nic nie wybucha. Jak się nazywa
patron zaklinowanych? Na co czeka z interwencją?

Patatras zbliża się do mnie. Jest raczej wysoki.
Chwyta mnie za nadgarstek. Jego dłoń jest ciepła
i miękka. Druga również. Stoi blisko. I mówi:

– Ależ to moja skrzynka!

Czy istnieje coś pośredniego między omdleniem
a śmiercią? Bo to właśnie zaraz mi się przytrafi. Nie
mózg, ale całe moje ciało eksploduje. Po raz pierwszy
spotykam chłopaka o zabawnym nazwisku i muszę
akurat znaleźć się w pozycji myszy złapanej
w pułapkę. Teraz już rozumiem królów, rycerzy i świętych,
którzy w takich sytuacjach przysięgali, że jeśli wyjdą
cało z opresji, ufundują bazylikę. Problem w tym, że
stan mojego rachunku oszczędnościowego
pozwoliłby mi na wzniesienie budy albo sporej nory. Daję
jednak słowo, że to uczynię. Obecnie nie jestem w stanie
unieść ręki w geście przysięgi, ale obiecuję z całego
serca. Na dodatek, odkąd mężczyzna szarpie moją
ręką, cierpię istne katusze. Jestem o krok od
beatyfikacji. Święta Julie, madonna skrzynek na listy.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: nie mam pewności,
czy kiedykolwiek uda mi się uwolnić rękę. Ugrzęzła
w skrzynce niczym harpun. Spędzę resztę życia
z metalowymi drzwiczkami w charakterze bransolety.
Wyobrażacie sobie, jaką udręką będzie wciśnięcie się
w obcisłą sukienkę?

Patatras staje za mną i obejmuje mnie w pasie.

– Podniosę panią. Łatwiej będzie się pani
uwolnić. Jak w ogóle do tego doszło?

Jego ramiona mnie otaczają, klatka piersiowa
przylega do moich pleców. Czuję jego oddech na
karku. To straszne, ale w tej chwili nie dbam
o nadgarstek – jest mi tak dobrze. Później opatrzę sobie staw,
nałożę temblak, kompresy, wsmaruję ekologiczne
kremy, ale na razie nie wiem, co mi się dzieje. Jestem
w siódmym niebie.

– Naprawdę porządnie pani utknęła. Proszę się
odezwać. Nie jest pani słabo?

Gotowa jestem tak trwać przy nim godzinami,
z ręką w pocztowym potrzasku.

– Nie uda nam się pani uwolnić w ten sposób.
Potrzebne będą narzędzia.

Odstawia mnie delikatnie na ziemię. Moja ręka
znów się napina, mam wrażenie, że skrzynka zaraz
oderwie się od ściany. Ból pomaga mi odzyskać
zmysły. Ledwie żywa, szepczę:

– W budynku obok, pod numerem trzydzieści
jeden, jest podwórko. W głębi, w warsztacie, znajdzie
pan Xaviera. On ma narzędzia.

– Nie wolałaby pani, żebym wezwał straż pożarną?

– Nie, proszę iść po Xaviera. Będzie miał co trzeba.

– Niech się pani trzyma, zaraz wracam.

Otworzył dłonie, które przesunęły się po moich
przedramionach, i się oddalił. Poczułam chłód.
Wybiegł. Dotknął mnie, mówił mi do ucha, przyciskał do
siebie, a ja nadal nie widziałam jego twarzy.