Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dalekie Pawilony. Tom 2

Dalekie Pawilony. Tom 2

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379769230

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dalekie Pawilony. Tom 2

Ponadczasowa historia, która od lat fascynuje czytelników i widzów. Angielska klasyka w nowym wydaniu!

 

Poruszająca i pełna zwrotów akcji historia osadzona w XIX-wiecznych Indiach. Poszukiwanie własnej tożsamości, zakazane uczucie, pełne niebezpieczeństw i przygód życie – a wszystko to u stóp mitycznych Himalajów, zwanych przez Hindusów Dalekimi Pawilonami.

Kiedy ukochana Asha poślubia innego, młodym żołnierzem brytyjskiego wywiadu targają skrajne emocje. Po rozpętaniu bójki zostaje wysłany do odległego pułku, w którym trwoni czas na przejażdżkach i samotnych rozmyślaniach. Miłość nie pozwala jednak o sobie zapomnieć i gdy pojawia się szansa na jej odzyskanie, Ash nie waha się ani chwili.

Druga część epickiej powieści M. M. Kaye to nie tylko poruszająca historia o potędze miłości i o tym, jak trudno przezwyciężyć społeczne konwenanse i uprzedzenia. To również fascynujący portret targanych wojną Indii oraz pokolenia rebeliantów rozdartych między lojalnością a pragnieniem odzyskania swojego wyśnionego królestwa.

Polecane książki

Tomasz Zackiewicz - autor niezwykle poczytnych za granicą powieści i książek o tematyce archeologiczno-historycznej oraz artykułów naukowych, szczególnie popularnych w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Jego anglojęzyczne publikacje stanowią cenny materiał edukacyjny zarówno dla n...
Przeszłość, która dzieje się dziś Są takie miejsca, w których czas zatacza koło – miejsca jakby nierzeczywiste, pełne niedopowiedzeń i tajemnic, zamieszkane przez wyłaniające się zewsząd duchy przeszłości. Taka właśnie jest Triora, leżąca na uboczu mała wioseczka w Alpach Liguryjskich. W szesnast...
Celem książki jest ukazanie, jakie działania podejmują współczesne przedsiębiorstwa w odpowiedzi na zmiany zachodzące w ich globalnym i krajowym otoczeniu. Szczególną uwagę poświęcono zagadnieniom, które mają dyskusyjny, a nawet kontrowersyjny charakter. Tam, gdzie było to możliwe, wykorzystano prow...
Krzysztof Ziemiec, gwiazda telewizji, jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych prezenterów (aktualnie „Wiadomości” TVP1), a równocześnie człowiek niezwykle doświadczony przez los. Ogromna popularność, wielkie emocje i duże kontrowersje, jakie towarzyszyły jego autorskiemu programowi „Nie...
Publikacja wyjaśnia kwestie związane z odpowiedzialnością porządkową pracowników, odpowiada m.in. na pytania: czy spóźnienie do pracy można ukarać karą porządkową, czy może stanowić przyczynę zwolnienia oraz czy spożywanie alkoholu w pracy zawsze będzie podstawą do rozwiazania umowy w trybie dyscypl...
Historia Wenecji zaczyna się od strachu. John Norwich zabiera w fascynującą podróż przez historię jednego z najbardziej zachwycających miejsc na świecie! Jak to się stało, że Wenecja jako jedyne włoskie miasto nigdy nie została zdobyta siłą? Co sprawiło, że to właśnie tam rozwinął się najważniejs...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mary Margaret Kaye

Tytuł oryginału: The Far Pavilions

Copyright © 1978 by M.M. Kaye

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Copyright © for the Polish translation by Oficyna Wydawnicza „Alma-Press”, 1994

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Beata Słama

Korekta: Anna Grelewska

Pro­jekt okład­ki: Krzysztof Rychter

Fotografie na okładce: © VittoriaChe|Shutterstock, © YURY TARANIK|Shutterstock

Konwersja: Grzegorz Kalisiak

ISBN 978-83-7976-923-0

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

Księga piąta

RAJ GŁUPCÓW

32

— Jeszcze tylko dwa dni i jeśli bogowie pozwolą, znów wyśpimy się we własnych łóżkach — rzekł Mulradż.

— Dwa dni, dwa dni, jeszcze tylko dwa dni! — zanucił Dżhoti. — Dokładnie za dwa dni wjadę do miasta, mojego miasta, i wkroczę do swego pałacu, a ludzie będą wznosili okrzyki i wiwatowali. I odtąd będę prawdziwym maharadżą.

— Jesteś nim, panie, od chwili, kiedy zmarł twój brat — zauważył Mulradż.

— Wiem, tylko że jakoś tego nie czuję. Kiedy jednak znów znajdę się na mojej ziemi, poczuję na pewno. Zamierzam być wspaniałym władcą. O wiele lepszym niż Nandu.

— To nie będzie zbyt trudne — stwierdził Mulradż oschle.

Jeszcze dwa dni… — pomyślał Ash, zazdrosny, że nie ma tak dobrego samopoczucia, jak Mulradż, i entuzjazmu, jak Dżhoti.

Długa podróż z Południa była zdumiewająco uboga w dramatyczne wydarzenia. Biorąc pod uwagę niemiłosierny skwar, który zmuszał ich do poruszania się tylko między zachodem a wschodem słońca, i krótkie godziny odpoczynku wykradane w ciągu upalnego dnia, podróż upłynęła im i tak przyjemniej, niż można było oczekiwać. Mimo to dla wszystkich — także, a może zwłaszcza dla koni — była jedną wielką udręką, największą zaś dla Mahdu, który zdecydowanie odmówił pozostania na Południu, nie bacząc na podeszły wiek i skromne umiejętności jeździeckie.

Jedynym, który rozkoszował się dosłownie każdą sekundą podróży, był Dżhoti. Wszyscy niepokoili się o niego i martwili, że może nie wytrzymać tempa, on jednak zdawał się rozkwitać w upale i trudach wędrówki, a jego ożywienie sprawiało czasem, że Ash czuł się jak stuletni starzec, choć na ogół lubił towarzystwo wesołego chłopca, swobodne pogawędki, z godną podziwu cierpliwością znosił też niekończącą się litanię pytań. Wraz z nadmiarem kilogramów i bladą, niezdrową karnacją Dżhoti wyzbył się swoich lęków i stał się zupełnie innym dzieckiem, w niczym nieprzypominającym zalęknionego zbiega, którego Bidżu Ram tak sprytnie zmusił do ucieczki z Karidkotu. Obserwując go i słuchając tego, co mówi, Ash doszedł do wniosku, że mieszkańcy Karidkotu mają wielkie szczęście, zyskując takiego władcę.

Dżhoti rozprawiał nieustannie o uroczystym wjeździe do miasta (wciąż znanego pod nazwą Gulkot), które zamierzał uczynić stolicą, i miał mnóstwo planów związanych z ceremoniami towarzyszącymi objęciu przez niego tronu maharadży. W miarę jednak, jak zbliżali się do celu podróży, Ash coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że on nie ma ochoty oglądać Gulkotu, nie mówiąc o Hawa Mahal.

Nigdy nie odczuwał pokusy, by tam wracać, wiedział bowiem, że byłoby lekkomyślnością pokazywać się w mieście, dopóki żyła rani Dżenu, a jego wspomnienia związane z tym miejscem trudno było nazwać przyjemnymi. Pierwsze lata tam spędzone były szczęśliwe, lecz wkrótce położyły się na nich cieniem nędza, strach i poniżenia, jakich doznawał w ciągu ostatnich lat spędzonych w Hawa Mahal. Choć odnosił tam czasem małe zwycięstwa, Pałac Wiatrów zapamiętał jako więzienie, z którego zdążył w porę uciec i ocalić życie, Gulkot natomiast jako miasto, z którego uchodził nocą z Sitą, zdjęty panicznym strachem, że zostaną złapani i zabici.

Nie było już nic, co by go tam ciągnęło — może oprócz ośnieżonych szczytów, do których zwykł się modlić, i pamięci o pewnej dziewczynce, której oddanie było mu pociechą po stracie ulubionej mangusty. Perspektywa powrotu, i to akurat teraz, wywoływała u niego uczucie zbliżone do paniki, ponieważ jednak nie mógł tego uniknąć, musiał zacisnąć zęby i doprowadzić sprawę do końca. Wiedział też, że jeśli trafna jest maksyma Kakadżiego, iż przeszłość to azyl pokonanych, to im szybciej stawi jej czoło i się z nią upora, tym lepiej.

Zostawili za sobą żyzne równiny i jechali teraz przez jałowe ziemie, pustynny region będący królestwem głazów, poszarpanych grani i wąwozów, gdzie pleniły się oset i perz. Przed nimi majaczyło pogórze, a za nim były góry — już nie zamglone pasemko ciągnące się na horyzoncie, lecz bliski, siny i imponujący masyw litych skał. Od czasu do czasu w rozpalonym i gęstym od pyłu powietrzu dało się wyczuć świeży powiew przesycony zapachem igliwia, a w porze brzasku i tuż przed zmierzchem Ashowi udawało się wypatrzyć ośnieżone szczyty Dur Chaimy.

Była to kraina, przez którą wędrowała z nim Sita po ucieczce z Delhi, w czarnym roku powstania sipajów. Wtedy jednak nie było tu drogi, a Dinagundż (wówczas po prostu Dina) składał się z kilku lepianek przycupniętych na jedynym skrawku względnie równego terenu pomiędzy równiną, a rzeką wyznaczającą południową granicę stanu Gulkot. Mimo tak niekorzystnego położenia, Dinagundż stało się kwitnącym miasteczkiem, bo gdy za panowania ojca Laldżiego połączono obszar Gulkotu i Karidarry, rząd wysłał brytyjskiego rezydenta jako doradcę Jego Wysokości w sprawach finansów i polityki, co zaowocowało poprowadzeniem drogi przez pustynne tereny i przerzuceniem przez rzekę mostu pontonowego. Budowa drogi przyniosła znaczne profity dwudziestu paru mieszkańcom Diny, a maleńka wioska zamieniła się na ich oczach w średniej wielkości miasteczko. Ash, patrząc na to wszystko, nie dziwił się już, że nie rozpoznał zeszłej jesieni granic Gulkotu; gdy galopował szerokim bitym traktem, by objąć dowództwo nad eskortą orszaku z nieznanego sobie księstwa góry, spowite gęstym tumanem mgły i chmur, były niewidoczne.

Dziś po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili Bhitor, zwinęli obóz nie jak zwykle o zmierzchu, lecz o świcie, i podróżowali w dzień. Termometr wskazywał co prawda w południe trzydzieści osiem stopni Celsjusza, lecz poprzedniej nocy panował rozkoszny chłodek, a Dinagundż było już prawie w zasięgu wzroku. Mogli tam dotrzeć przed północą, postanowili jednak zgodnie, że nie będą się spieszyli, rozbili więc obóz o zmroku i spali po raz pierwszy od wielu, wielu dni przy świetle gwiazd.

Wstali o świcie, wypoczęci i rześcy, wykąpali się, odmówili modlitwę i zjedli lekki poranny posiłek, po czym wysłali umyślnego, by zapowiedział ich przybycie, i przyodziawszy się, jak na eskortę maharadży przystało, w najlepsze stroje, ruszyli kłusem w stronę Dinagundż. Tam przywitał ich komendant okręgu i rada starszych, a także spragniony widowiska niewielki tłumek, stanowiący najwyraźniej całą populację miasta.

W gronie delegatów Ash dostrzegł kilka znajomych twarzy. Byli to ludzie, którzy, kiedy po raz ostatni odwiedził Dina­gundż, przedstawiali rachunki lub listy skarg i zażaleń. Komendanta, pana Cartera, nie było, powalił go bowiem kolejny atak malarii związany z porą upałów, pojechał więc leczyć się do Mari. Jego zastępca, niejaki pan Morecombe, poinformował Asha, że brytyjski rezydent wraz z personelem i co najmniej pięćdziesięcioma notablami z Karidkotu oczekuje nowego maharadży w obozie za rzeką, gdzie przygotowano nocleg dla Jego Wysokości. Powiedział też, że uroczysty wjazd do miasta ma nastąpić nazajutrz, niestety kapitan Pelham-Martyn nie będzie mógł go podziwiać, otrzymał bowiem rozkaz natychmiastowego powrotu do Rawalpindi.

Komendant okręgu wręczył Ashowi list, który to potwierdzał. Wnioskując, że jest to dla przybyłego wielki zawód, uważał za stosowne okazać mu współczucie.

— Cholerny pech — rzekł, upijając ze szklanki łyk miejscowego piwa. — To świństwo, ściągać tu człowieka z drugiego końca świata, a potem nie pozwolić mu obejrzeć całej fety, tym bardziej że gdy zajedzie pan do Pindi, na pewno okaże się, że nie było powodu pędzić na łeb, na szyję. No, ale to jest właśnie całe nasze dowództwo.

Ash uznał te przypuszczenia za bardzo prawdopodobne i jednocześnie był głęboko wdzięczny temu, kto wydał rozkaz powrotu. Mimo to przez grzeczność starał się sprawiać wrażenie rozczarowanego, choć nie za bardzo, żeby Dżhoti nie próbował namawiać go do pozostania.

— Nie, Wasza Wysokość nie może wysłać depeszydo sahiba jung-i-lata, głównodowodzącego,z żądaniem, żebym został — tłumaczył. — Ani do wicekróla czy do gubernatora Pendżabu. To nie wyszłoby mi na dobre. Wiem, że jesteś teraz maharadżą, ale ja pozostaję żołnierzem a, jak wytłumaczy ci to Mulradż, żołnierz musi słuchać rozkazów przełożonych. Generałowie w Rawalpindi zdecydowali o moim powrocie i nawet dla Waszej Wysokości nie mogę ich zlekceważyć. Mam jednak nadzieję, że napiszesz mi o ceremoniach i świętowaniu, a ja ze swej strony obiecuję pisać tak często, jak to tylko możliwe.

— I musisz mnie odwiedzać — nalegał Dżhoti.

— I odwiedzać — zgodził się Ash z cichą nadzieją, że kłamstwo zostanie mu wybaczone, jeśli to w ogóle było kłamstwem. Być może nie. Pewnego dnia może zmieni zdanie w sprawie powrotu do Gulkotu i Hawa Mahal, a wtedy…

Żegnając się, uświadomił sobie, jak bardzo będzie mu ich wszystkich brakowało: Mulradża, Dżhotiego, Kakadżiego, Gobinda i wielu innych.

Nie tylko za Dżuli będzie tęsknił i nie tylko o niej myślał w przyszłości.

— Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nieraz — powiedział Mulradż. — Przyjedziesz tu, kiedy nadejdzie czas polowań, a wtedy zabierzemy cię na polowanie z sokołem na równinie i pokażemy kilka innych ciekawych rozrywek w górach. A kiedy ja będę już stary, a ty zostaniesz generałem, będziemy się spotykali i wspominali stare czasy. A więc nie mówię „żegnaj”, tylko „do zobaczenia wkrótce”.

Towarzyszyli Ashowi jeszcze przez dwa kilometry, a kiedy się odwrócił, by pomachać im na pożegnanie, poczuł nagłe ukłucie żalu, że odjeżdża, zamiast jechać z nimi do Gulkotu. Gdyby zmienił zamiar wcześniej, mógłby zawrócić, teraz jednak było na to za późno.

Zniknęli za zakrętem, jemu zaś głos serca podpowiedział, że wbrew przepowiedniom Mulradża prawdopodobieństwo, iż jeszcze się spotkają jest niewielkie, wierzył bowiem głęboko w słuszność rady Kakadżiego, że należy odwrócić się od przeszłości. Stary miał rację: trzeba dać spokój i zapomnieć. Musi się odzwyczaić od myślenia o Dżuli, a jeśli wizyta w Gulkocie miałaby sprawić, że przeszłość powróci, nie powinien tam jechać — w każdym razie nie teraz ani w ciągu najbliższych lat, czy kiedykolwiek. Gdyby to zrobił, cały odzyskany spokój, a także przyjaźń, jaka zawiązała się między nim a tymi, w których towarzystwie spędził kilka ostatnich miesięcy, zostałyby unicestwione.

Był w obozie jedynym Europejczykiem, a ponieważ nikt nie mówił w jego języku, Ash zapominał czasami, że jest feringhi. W Karidkocie jednak by mu na to nie pozwolono, w każdym razie nie teraz, kiedy jest tam brytyjski rezydent, otoczony licznym europejskim personelem i bez wątpienia strzeżony przez oddział brytyjskich żołnierzy. Jest tam też zapewne wielu starych i ortodoksyjnych hinduistów, którzy nie zaakceptowaliby zażyłej poufałości, jaka łączyła ich grupę podczas podróży, a zatem ucierpiałyby na tym jego stosunki z Dżhotim i Mulradżem. Obozowa swoboda i zażyłość ustąpiłyby zdawkowej uprzejmości i jego wyjazd przyjęto by w końcu z ulgą, a o takim zakończeniu nie chciał nawet myśleć.

Lepiej trzymać się z daleka, żeby myśleli o nim ciepło, jak o kimś, kogo kiedyś znali i polubili, i kogo pewnego dnia znów zobaczą. Może po latach, kiedy się zestarzeje, kiedy wszyscy się zestarzeją i nic nie będzie już miało znaczenia, bo u schyłku życia wszystko, co złe, zostanie zapomniane, złoży im krótką wizytę, by powspominać stare dzieje z tymi, którzy będą go jeszcze pamiętali. I złoży ostatni hołd Dur Chaimie.

Nieco później, gdy światło dnia zaczęło przygasać i zmierzch zmienił odcień otaczającej go zieleni, ściągnął wodze i odwrócił się, by spojrzeć na pogrążone w cieniu góry, intensywnie fioletowe na tle ciemniejącego nieba o barwie hiacyntów. Tylko jedno skupisko szczytów błyszczało jeszcze w ostatnich promieniach zachodzącego słońca — to korona Dur Chaimy różowiła się o zmierzchu niczym Dalekie Pawilony… Gdy na nie patrzył, ciepłe barwy spełzały z wolna z gór i róż na kolejnych szczytach przybierał odcień lawendowy, aż wreszcie tylko na Tara Kilas, Gwiaździstej Wieży, pozostała resztka nikłego światła. Nagle i ona zniknęła, ostry zarys gór rozmył się w półmroku i całe pasmo wtopiło się w tło roziskrzonego gwiazdami nocnego nieba.

Osaczyły go wspomnienia, przygniatając swym ciężarem. Niemal bezwiednie zsiadł z konia, po czym złożywszy dłonie, jak zwykł był to czynić przed laty, skłonił głowę i zaczął powtarzać słowa starej modlitwy, prośby o wybaczenie „trzech grzechów wynikających z ludzkiej niedoskonałości”.

— Panie, jesteś wszędzie — modlił się półgłosem — a ja wielbię cię tutaj, nie masz kształtu, a ja wielbię cię w określonej postaci, nie potrzebujesz wysławiania, a ja ofiaruję ci tę modlitwę i pozdrawiam cię…

Pierwszy chłodny powiew nocy zaszeleścił niczym westchnienie w wyschniętych ciernistych zaroślach, niosąc zapach sosny i dymu z ognisk. Ash wsiadł na konia, zawrócił i ruszył stępa, aby dołączyć do Mahdu, Gula Baza i koniuszego Kulu Rama, którzy wyjechali wcześniej i teraz, wybrawszy miejsce na obozowisko, przygotowują pewnie wieczorny posiłek.

Gdyby posuwali się naprzód tak szybko, jak wtedy, gdy jechali z Bhitoru, dotarliby do Rawalpindi w niespełna tydzień. Zdaniem Asha nie było jednak powodu do pośpiechu, a ponieważ temperatura na równinie nie spadała nigdy poniżej czterdziestu stopni za dnia i trzydziestu paru w nocy, a w dodatku Mahdu był zmęczony i obolały od długiego siedzenia w siodle, posuwali się w ślimaczym tempie. Wstając o drugiej w nocy, jechali do brzasku, po czym rozbijali obóz i odpoczywali do tej samej godziny następnej nocy.

W ten sposób, pokonując dziennie nie więcej niż czterdzieści kilometrów, zakończyli ostatni etap podróży. Trzydziestego pierwszego maja o świcie ich oczom ukazało się Rawalpindi. I Wally, który czekał na nich codziennie od tygodnia przy trzecim kamieniu milowym, przy drodze łączącej Pindi z Dźhelam.

Asha nie było tu przez osiem miesięcy i przez ten czas miał okazję mówić po angielsku najwyżej pięć razy. Poza tym mówił, myślał i śnił w języku swej przybranej matki, Sity.

*

W czerwcu należało unikać Pindi. Skwar, oślepiające światło słońca i kurz zamieniały to miejsce w piekło i ci, których obowiązki czyniły więźniami biur, koszar lub placów ćwiczeń, narażeni byli na atak licznych związanych z upałami przypadłości. Liście drzewa nim,rosnącego w pobliżu bungalowu Wally’ego, pokrywał szary nalot pyłu przyniesionego znad równiny, a kiedy wiał gorący wiatr, nie szeleściły, lecz grzechotały jak kostki lodu w skórzanym bukłaku lub wyschnięte kości. Ash nie mógł też wypatrzyć swoich wzgórz, niewidocznych za gęstą zasłoną zapylonego gorącego powietrza.

— Jak się czujesz jako marny poruczniczyna po ośmiu miesiącach puszenia się w roli wyniosłego kapitana, dowódcy kilkutysięcznej armii? — dopytywał się Wally.

— Właściwie nijak — odparł Ash. — Jestem otępiały, ale też wewnętrznie wyciszony. Ile, twoim zdaniem, powinienem wziąć skarpet?

Od jego powrotu minęło kilka dni i oto znów przygotowywał się do wyjazdu, tym razem na urlop. Zameldował się punktualnie w sztabie, gdzie złożył pułkownikowi Dortonowi, któremu zwyczaj przysypiania podczas służby zjednał przydomek Suseł, zwięzły raport z przebiegu swej misji i szczegółowy meldunek o niegodnych postępkach księcia. Pułkownik pozostał wierny swemu nawykowi i podczas postępowania wyjaśniającego siedział z zamkniętymi oczami. Otworzył je dopiero wtedy, gdy Ash zamilkł na dobre dwie minuty, lecz po to tylko, aby patrząc w przestrzeń nieobecnym wzrokiem, zauważyć, że pan Pelham-eee-Martyn powinien się może zameldować w sztabie u generała adiutanta, gdzie major Boyle przydzieli mu nowe zadanie.

Przypuszczenia komendanta okręgu z Dinagundż sprawdziły się co do joty: nie było żadnych szczególnych powodów, by go wzywać. Major Boyle cierpiał na ostry atak biegunki, a nikt inny w sztabie generała-adiutanta najwyraźniej nigdy nie słyszał o poruczniku (a ostatnio kapitanie) Pelham-Martynie, nie mówiąc o jakichś rozkazach dla niego. Mógł równie dobrze w ogóle się tu nie pokazywać, bo oprócz tego, że pozbawiono go honorowego stopnia kapitana, którym cieszył się przez ostatnie osiem miesięcy (wysłano też natychmiast odpowiednią notatkę służbową do rachuby), nikt nie miał pojęcia, co z nim począć. Ash poprosił, by pozwolono mu wrócić do macierzystego pułku, usłyszał jednak w odpowiedzi, i to udzielonej tonem bardzo opryskliwym, że to sprawa komendanta Korpusu Zwiadowców, a ten zajmie się nim, kiedy uzna za stosowne.

Było to powitanie przygnębiające i gdyby nie Wally, Ash mógłby się spokojnie zwolnić i udać na wyprawę do Tybetu lub zaokrętować w charakterze zwykłego majtka na jakiś statek handlowy, byleby tylko uniknąć monotonii koszarowego życia i pozbyć się uczucia dławiącego niepokoju, jakie zawładnęło nim od chwili, gdy po raz ostatni widział Dżuli przed Perłowym Pałacem w Bhitorze. Tempo podróży powrotnej przez Radźputanę i Pendżab do Dinagundż uśmierzyło chwilowo ten niepokój, lecz tu, w Rawalpindi, gdzie nie było zbyt dużo — lub wręcz nic — do roboty, udręka zaczęła się od nowa. Tylko krzepiąca obecność Wally’ego i jego żywe zainteresowanie każdym szczegółem karidkocko-bhitorskiej eskapady pozwalało mu wziąć się w garść.

Wally’emu również opowiedział historię, która wzbudziła tak umiarkowane zainteresowanie sennego pułkownika Dortona, tym razem jednak wdał się w szczegóły i nie przemilczał prawie niczego, choć zataił prawdę o Dżuli i, co dość dziwne, nie wspomniał o tym, że Karidkot okazał się Gulkotem z jego dzieciństwa. Nawet tak bliskiemu przyjacielowi nie chciał — a raczej nie mógł — opowiadać o Dżuli, i gdyby mógł wyeliminować ją ze swojej relacji, z pewnością by to zrobił. Ponieważ jednak było to niemożliwe, wspominał o niej tylko wtedy, gdy musiał, i to w taki sposób, jakby Dżuli nie była osobą z krwi i kości, a jakimś abstrakcyjnym problemem, który zmuszony był rozstrzygnąć osobiście z władcą Bhitoru. Dlaczego jednak zachowywał milczenie w tej drugiej kwestii, sam tego nie rozumiał. Była to przecież najbardziej zdumiewająca część całej afery i Wally, który już wcześniej poznał historię jego dzieciństwa spędzonego w Gulkocie, byłby oczarowany tym, że Karidkot jest dokładnie tym samym miejscem, jakie opisał mu Ash ponad rok temu w księżycową noc, wśród ruin Taksili.

A jednak Ash pominął ten nader istotny szczegół, a bez niego opowieść o śmierci Bidżu Rama była zdecydowanie mniej sugestywna. Reszta nie nastręczyła mu specjalnych problemów. Wally słuchał chciwie, podobnie jak Dżhoti zasypywał go pytaniami, i reagował tak samo żywiołowo.

Stwierdził też, że w porównaniu z tymi ekscytującymi wydarzeniami jego życie w było strasznie banalne. Zdążył się, jak było do przewidzenia, zakochać i odkochać w kilku czarujących młodych damach, spłodzić całe tomy kiepskich wierszy, złamać obojczyk podczas gry w polo i w ciągu jednego wieczoru przerżnąć w pokera miesięczny żołd. Najważniejszą wiadomość zachował na koniec.

Uzyskawszy wreszcie stopień porucznika, otrzymał jednocześnie — i przyjął — propozycję wstąpienia do Korpusu Zwiadowców i już w sierpniu miał się znaleźć w jego szeregach.

Po odebraniu należnych gratulacji dodał, że wstrzymuje się ze złożeniem formalnego podania o przyjęcie do czasu urlopu, w nadziei, że Ash wróci na tyle wcześnie, by mogli spędzić go razem.

— Bo oczywiście tobie też należy się trochę wolnego. Nie miałeś urlopu od zeszłego lata, więc jest jasne, że jeśli poprosisz ich o parę miesięcy, dadzą ci wolne bez gadania.

Był to pomysł, który nie przyszedł Ashowi do głowy, bo w jego odczuciu wspaniałym urlopem były co najmniej dwie trzecie czasu spędzonego w obozie w Karidkocie, a zatem domaganie się teraz dodatkowych paru miesięcy wolnego zakrawałoby na nadużycie. Biorąc jednak pod uwagę, że dowództwo najwyraźniej nie miało dla niego żadnych zadań, a major Boyle wciąż figurował w rejestrze chorych, Ash uznał, że nic się nie stanie, jeśli o urlop poprosi. W najgorszym przypadku odmówią, nie wykluczał też, że powitają z radością możliwość pozbycia się go na pewien czas.

Złożył więc bezzwłocznie podanie o sześciotygodniowy urlop i nie tylko uzyskał zgodę, lecz dołożono mu jeszcze coś w rodzaju premii — dodatkowe dwa tygodnie — uwzględniając to, że pozostawał na służbie przez długi czas, obejmujący Nowy Rok, chrześcijańskie Boże Narodzenie, Zielone Święta i Wielkanoc, hinduistyczne święto bogini Diwali i muzułmańskie obchody Id al-Fitr.

Za te dwa tygodnie nie był szczególnie wdzięczny, zwłaszcza gdy dowiedział się, że obowiązujący go zakaz odwiedzania Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej został utrzymany, co oznaczało, że nie będzie mógł pojechać do Mardanu, i że jeśli Zarinowi nie uda się załatwić kilku dni wolnego i przyjechać do Rawalpindi, nie zobaczą się przez cały rok. A może nawet dłużej, gdyby komendant Zwiadowców uznał, że rozsądniej będzie przedłużyć okres obowiązywania zakazu.

Wrócił do domu, żeby podzielić się nowiną z Wallym i napisać trzy listy: jeden do dowódcy, pułkownika Jenkinsa, z prośbą o zezwolenie na powrót do macierzystego oddziału, drugi do Wigrama Battye, z gorącą prośbą o wstawienie się za nim, i trzeci, do Zarina. Pułkownik Jenkins był na urlopie, nie mógł więc odpowiedzieć osobiście, odpisał jednak Ashowi jego zastępca, informując, że prośba została odnotowana i że po powrocie dowódcy do Mardanu z pewnością zostanie wnikliwie rozpatrzona. Wigram, w przyjacielskim liście pełnym nowin z życia pułku, obiecywał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by przyspieszyć załatwienie sprawy. Zarin nie odpisał, lecz przesłał ustną wiadomość przez zaufanego wędrownego handlarza końmi, proponując Ashowi spotkanie w pewnym domu na przedmieściach Atoku.

— Resaidar (Zarin awansował) nie może na razie wziąć urlopu — wyjaśnił handlarz. — ponieważ jednak przysługuje mu jeden dzień wolnego, wyruszy w przyszły piątek wieczorem i jeśli wszystko pójdzie dobrze, dotrze do Atoku koło północy. Jeśli ta propozycja sahibowi nie odpowiada, niech wyśle po prostu telegram.

Posłaniec skłonił się i już miał odejść, lecz w ostatniej chwili coś sobie przypomniał.

— Chat! O mało nie zapomniałem! Zarin Chan powiedział, że jeśli sahib chciałby przyjechać z Aśokiem, wszystko będzie przygotowane. Czy chodzi o jednego ze stajennych sahiba? Słyszałem, że wielu chłopców ze wsi zostaje dobrymi stajennymi. Mój na przykład… — Tu handlarz wdał się w analizę zalet i wad stajennych jako takich, zwalniając w ten sposób Asha od odpowiedzi na kłopotliwe pytanie. Sens uwagi Zarina był dla Asha oczywisty. Atok, małe miasteczko, leży na wschodnim brzegu Indusu i wystarczy przeprawić się przez rzekę, żeby znaleźć się w Północno-Zachodniej Prowincji. Było zatem rozsądniej nie pokazywać się tam, bo ktoś mógłby powziąć podejrzenie, że Ash zamierza złamać zakaz, co akurat teraz mogło przekreślić jego szansę powrotu do Korpusu Zwiadowców w najbliższej przyszłości. Ponieważ jednak Zarin miał tylko jeden dzień wolnego, spotykając się w Atoku, zamiast w Rawalpindi czy w położonym w połowie drogi domu, zyskałby trochę czasu.

Wally złożył podanie o urlop natychmiast, gdy dowiedział się o tym, że przyznano go Ashowi, jednak o ile Ash mógł wyjechać od razu, o tyle Wally’ego poinformowano, że nie może iść na urlop wcześniej niż za dziesięć dni.

— Użyłem wszystkich argumentów, ale stary był nieugięty — rzekł Wally ze smutkiem. — Zdaje się, że nie mogą obejść się bez swojego niebieskookiego chłopca, bo Johnniemu Reevesowi zachciało się akurat teraz powiększać grono…

— Umarł? — przerwał mu Ash zaniepokojony.

— Nie, biegunka. Wzięło sześciu, jak na razie. No cóż, nie ma rady, myślę, że lepiej będzie, jeśli pojedziesz. Możemy się gdzieś umówić, gdy tylko będę mógł się stąd wyrwać.

Ash nie mógł sobie wymarzyć lepszej sytuacji: miał wolną rękę przez następne kilka dni i nie musiał tłumaczyć się ze swych planów odwiedzenia Atoku, o których wolał z Wallym nie rozmawiać. Ustalili, że spotkają się w Mari i stamtąd udadzą się pieszo do Kaszmiru. Zabiorą ze sobą tylko tragarza Wally’ego, Pira Baksza, a innych służących wynajmą, aby ci, którzy towarzyszyli Ashowi w wyprawie do Bhitoru, też mogli wziąć urlop.

Zarówno Mahdu, jak i Gul Baz stwierdzili, że nie potrzebująwolnego,w końcu jednak dali sobie wytłumaczyć, że przyda im się odpoczynek. Ash załatwił dla Mahdu miejsce w wozie pocztowym jadącym do Abbottabadu i odprowadził go tam, skąd wyruszał.

— Po twoim powrocie załatwimy ci pomocnika, ­cha-cha-ji. Takiego, żebyś mógł go nauczyć gotować tak dobrze, jak ty, i tylko go nadzorować. Najwyższy czas, żebyś miał więcej wolnego czasu i kogoś, kto trochę cię wyręczy.

— Nie trzeba — burknął Mahdu. — Nie jestem jeszcze taki stary, żebym nie mógł zarobić na swoje utrzymanie. A może sahib nie jest ze mnie zadowolony?

Ash roześmiał się i poprosił służącego, żeby nie plótł bzdur, bo przecież doskonale wie, że jest niezastąpiony.

Gul Baz, Kulu Ram i inni rozjechali się do domów tego samego dnia. Kiedy zapadł zmrok, Ash wybrał się na spacer i przywoławszy skinieniem ręki przejeżdżającego rikszarza, kazał się zawieźć do pewnego domu w pobliżu bazaru w Rawalpindi, gdzie miał sprawę do załatwienia. Wrócił dopiero grubo po północy, a około pięciu godzin po śniadaniu z Wallym znów wyjechał wozem, tym razem najprawdopodobniej do Mari, zabierając niewielki bagaż.

Przy drodze prowadzącej do Mari było parę zajazdów. Ash zatrzymał się w najrzadziej uczęszczanym, po czym zapłaciwszy woźnicy,wybrał najmniej zatęchły pokój, wyciągnął się na prostym, przykrytym szorstką kapąłóżku i zapadł w kamienny sen. Obudził go późnym popołudniem tętent kopyt dwóch koni dobiegający spomiędzy zabudowań, wyszedł więc powitać przyjaciela, niejakiego Kasima Alego, którego ojciec był właścicielem połowy sklepów z tkaninami w Rawalpindi i którego przyjazdu najwyraźniej się spodziewał.

Zamienili kilka słów, po czym towarzyszący Kasimowi jeździec zeskoczył z konia, by mógł dosiąść go Ash. Poinformował chansama, kucharzaz zajazdu, że wyjeżdża na parę dni, ale służący jego przyjaciela zostanie na miejscu, żeby pilnować bagażu, więc należy zapewnić mu nocleg i posiłki. Do siodła przytroczone było małe zawiniątko. Odjechawszy na bezpieczną odległość, Ash zatrzymał konia przy pierwszej kępie drzew i pod jej osłoną przebrał się w strój, który znalazł w tobołku, po czym ruszył w dalszą drogę przebrany za kaszmirskiego pundita, mędrca.

O zmierzchu dotarł do Hasan Abdal. Kupił coś do jedzenia na przydrożnym straganie, pozwolił koniowi wypocząć, i poskubać trawy, sam zaś posilił się na zielonym zboczu wzgórza, z którego roztaczał się widok na kurhan Lalla Rookh. Zostało mu jeszcze do przebycia około pięćdziesięciu kilometrów, lecz Zarin nie mógł wyjechać z Mardanu przed zachodem słońca, Ash nie musiał więc się spieszyć. Siedział długo w ciszy obok kurhanu, słuchając, jak spalona słońcem trawa chrzęści w zębach konia i przyglądając się resztkom światła spełzającym z dalekich szczytów wzgórz, gwiazdom zaczynającym przystrajać niebo i jak wśród przesyconych pyłem ciemności pojawia się księżyc. W jego świetle droga była jaskrawobiała, co pozwalało mu jechać dość szybko, a krótki wypoczynek i ochłodzenie wyzwoliły w koniu taki wigor, że znaleźli się pod wysokim starym domem na peryferiach Atoku znacznie szybciej niż Ash przewidywał.

Dom otaczał wielki, okolony murem ogród, a jego właścicielka, begumFatima, siostra Kody Dada, była starszawą wdową, często goszczącą bratanków i ich przyjaciół. Także i Ash nie po raz pierwszy znalazł się pod tym gościnnym dachem. Starsza pani udała się już na spoczynek, bo pora była późna, a ponieważ dozorca oznajmił, że risaidar-sahib Zarin Chan jeszcze nie przyjechał, Ash kazał odprowadzić konia do stajni, a sam poszedł się przejść po uśpionym miasteczku, wśród murów wielkiego kamiennego fortu cesarza Akbara, twierdzy strzegącej przeprawy przez rzekę od blisko dwóch stuleci. Potomkowie pierwszych przewoźników wciąż uprawiali zawód swych pradziadów, wkrótce jednak miało ich zabraknąć, bo Anglicy zbudowali pontonowy most na Indusie i zdecydowana większość przekraczających rzekę korzystała z tego właśnie udogodnienia.

Ash zatrzymał się na zakręcie drogi, skąd widać było most, i przykucnąwszy w cieniu, czekał na Zarina. O tej porze niewielu mieszkańców Atoku nie spało, wydawało się, że czuwają tylko strażnicy pełniący wartę przy wejściu na most. Ash wsłuchiwał się w donośny szum Ojca Rzek, toczącego spienione wody przez gardziel, jaką stanowił Atok, i rozbijającego ciszę nocy z siłą grzmotu. Tętent kopyt niósł się jednak daleko i ucho Asha wyłowiło ów odgłos z szumu wzburzonej wody.

Stukot zamienił się w głuche dudnienie o deski mostu i Ash zobaczył, że jeźdźców jest dwóch. Zarin (nie sposób było się pomylić, widząc zarys jego głowy i ramion) miał towarzysza. Mimo iż księżyc świecił jasno, dopiero gdy jeźdźcy wspięli się na szczyt wzniesienia, Ash rozpoznał tego drugiego i podbiegł, by uchwyciwszy oburącz strzemię, przylgnąć czołem do stopy Kody Dada.

— Przybyłem tu, żeby się upewnić, że u ciebie wszystko w porządku, mój synu — rzekł starzec, schylając się, by go uściskać.

— A także wysłuchać nowin z miejsca, które kiedyś nazywało się Gulkot — dodał z uśmiechem Zarin, zeskakując z konia.

— To też. — Koda Dad był lekko urażony. — Niepokoiłem się o ciebie od chwili, gdy dowiedzieliśmy się, za późno zresztą, kogo eskortujesz. Gdyby ktoś cię rozpoznał, znalazłbyś się w wielkim niebezpieczeństwie. Cieszę się zatem, żeś cały i zdrów.

Zupełnie, jakbym wrócił do domu, pomyślał Ash, idąc drogą bielejącą w świetle księżyca pomiędzy Zarinem a Kodą Dadem, którzy jechali spacerowym tempem. Po wędrówce przez spragnione kropli wody pustynne połacie Radźputany, szum rzeki działał na Asha odświeżająco i uspokajał, najbardziej zaś krzepiła go świadomość, że jest w towarzystwie dwóch mężczyzn, z którymi może swobodnie rozmawiać o Gulkocie, bo obaj są tak bardzo związani z jego dzieciństwem, że niewiele jest spraw, o których nie wiedzą.

Oprócz pewnych faktów dotyczących Dżuli wśród wydarzeń ostatnich ośmiu miesięcy nie było niczego, czego by nie mógł im powiedzieć, i już samo to, nie mówiąc o radości ze spotkania, działało na niego kojąco. Potrzeba zrzucenia ciężaru, zwierzenia się komuś, kto zrozumie, jak bardzo złożona jest jego sytuacja, wzbierała w nim od wielu tygodni, choć dopiero przed paroma dniami uświadomił sobie, jak silne było to pragnienie i jak ważna dla odzyskania spokoju ducha jest możliwość wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, pozbycia się wątpliwości, poczucia winy, lęków. I upiorów.

33

Tej nocy nie rozmawiali zbyt długo, jako że wszyscy trzej byli zdrożeni, i gdy tylko Ash przyłożył głowę do poduszki, od razu zasnął mocnym zdrowym snem.

Jego łóżko ustawiono dla ochłody na częściowo osłoniętym dachu i kiedy zbudził się o świcie, zobaczył z góry w perlistym świetle gorącego poranka Zarina modlącego się w ogrodzie. Poczekawszy, aż przyjaciel zakończy modły, zszedł na dół, żeby pospacerować z nim i pogawędzić w cieniu owocowych drzew, wśród świergotu, skrzeczenia i melodyjnych treli ptaków witających nowy dzień. Rozmawiali głównie o swoim pułku, bo temat Gulkotu odłożyli na czas, gdy dołączy do nich Koda Dad. Zarin wypełnił wielką lukę minionego roku, zaznajamiając Asha z licznymi sprawami, których z takich czy innych powodów nie chciał powierzać bazarowemu skrybie piszącemu listy. Mówił zarówno o szczegółach dotyczących jego życia osobistego, jak i różnych towarzyszy Asha z jego dawnej jednostki, o kłopotach z Jowakim, członkiem plemienia Afridi, o problemach związanych z budową drogi przez Przełęcz Chajberską, a także o wyczynach członków eskorty najstarszego syna padyszacha, księcia Walii, podczas jego wizyty w Lahaur w porze chłodów.

Książę był tak zachwycony postawą i zachowaniem Zwiadowców, że napisał o nich do swej dostojnej matki, ona zaś w odpowiedzi mianowała go honorowym pułkownikiem Korpusu, który poleciła przemianować na Korpus Zwiadowców Królowej. Zarządziła też, że na sztandarach i ekwipunku Zwiadowców ma widnieć Królewski Monogram okolony Podwiązką (to ostatnie słowo w tłumaczeniu Zarina wywołało spory popłoch wśród członków kolegium heraldycznego).

Gdy zasiedli do śniadania, słońce było już wysoko. Potem, po złożeniu wyrazów uszanowania pani domu (przyjęła ich, siedząc za wiekowym i bardzo zniszczonym chikiem, żaluzją z łodyg trzciny cukrowej, zza której było ją wprawdzie widać w całej okazałości, lecz reguła purdah została, przynajmniej w sensie technicznym, zachowana) mogli się wreszcie udać do ojca Zarina.

Było za gorąco, żeby wychodzić z domu, więc wszyscy trzej spędzili dzień w wysokim pokoju, który przydzielono Kodzie Dadowi, jako że był najchłodniejszy. Tu, chronieni przed skwarem przez grube plecione zasłony kus-kus, usiedli ze skrzyżowanymi nogami na przyjemnie chłodnej, gładkiej podłodze z chunamu, czyli gipsowej gładzi,i Ash po raz trzeci opowiedział im o wyprawie do Bhitoru, tym razem nie opuszczając najdrobniejszych szczegółów — oprócz tego, że stracił głowę dla dziewczyny, którą znali kiedyś wszyscy trzej jako Kairi-Bai.

Zarin przerywał mu co chwila pytaniami i okrzykami, a Koda Dad, z natury niezbyt rozmowny, słuchał w milczeniu, choć opowiadanie Asha przeznaczone było głównie dla niego, nie dla Zarina. Na historię o odkryciu kolczyka Hiry Lala zareagował pomrukiem wyrażającym zaskoczenie, a wiadomość o śmierci Bidżu Rama skwitował poważnym i aprobującym skinieniem głowy. Opowieść o tym, jak Ash poradził sobie z raną, gdy ten próbował szantażu, wywołała uśmiech na jego twarzy. Poza tym jednak wstrzymywał się od jakichkolwiek uwag i kiedy Ash skończył, powiedział tylko:

— Dzień, w którym sercem radży zawładnęła ta niegodziwa i chorobliwie ambitna kobieta, był dla Gulkotu dniem fatalnym. Wielu zapłaciło życiem za szaleństwo władcy. Mimo wszystkich swoich przewinień był dobrym człowiekiem, o czym dobrze wiem. Przykro mi słyszeć, że nie żyje, bo przez wiele lat, gdy pozostawałem w jego cieniu, był moim wiernym przyjacielem. Trzydzieści trzy lata… gdy się poznaliśmy, byliśmy młodzi. Młodzi i silni. I lekkomyślni… jak bardzo lekkomyślni…

Westchnął głęboko i znów pogrążył się w milczeniu. Po kilku sekundach Ash uprzytomnił sobie z lekkim ukłuciem paniki w sercu, że Koda Dad zapadł w rodzaj starczego półsnu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele się zmieniło od ich ostatniego spotkania. Luźna afgańska szata tylko częściowo maskowała chudość starca, a znajomą twarz żłobiły nowe zmarszczki. Jego skóra, tak niegdyś smagła i jędrna, teraz przypominała pergamin. Widać też było, że śnieżnobiałe, mocno przerzedzone włosy i brodę pokrywa płomiennie rudy barwnik.

Ash zauważyłby to od razu, gdyby nie był tak pochłonięty swoimi sprawami, teraz jednak, gdy to wszystko dostrzegł, zmiany te zaszokowały go i napełniły lękiem. Nic bowiem nie mogło dobitniej mu uzmysłowić, jak krótki jest żywot człowieka i jak przerażająco szybko mija czas. Było tak, jakby niespodziewanie natknął się na jeden z kamieni milowych, który, choć dawno pozostawiony z tyłu, tkwi w pamięci, wyznaczając koniec pewnej fazy życia. A może punkt zwrotny. Jego twarz musiała coś zdradzić, bo kiedy spojrzał na Zarina, dostrzegł w jego oczach zrozumienie i współczucie.

— Wszystkich nas to dopada, Aśoku — rzekł cicho Zarin. — Ojciec już dawno przekroczył siedemdziesiątkę. Niewielu dożywa tak sędziwego wieku, a tylko garstka zadowolona jest ze swojego losu. Mój ojciec miał szczęście żyć godnie i pełnią życia, a to najlepsze, czym może obdarzyć nas Bóg. Może i my doczekamy tej łaski.

— Amen — powiedział Ash półgłosem. — Ale nie wiedziałem, że… Czy ostatnio chorował?

— Chorował? To nie choroba, chyba że uznamy za nią starość. To tylko brzemię lat. A kto powiedział, że nie ma jeszcze wielu przed sobą? U naszego ludu siedemdziesiątka to wiek bardzo zacny.

Ash wiedział, że to prawda. Ludzie z Pogranicza mieli ciężkie życie i każdego współplemieńca, który skończył czterdziestkę, uważano za starego, a jego żona często zostawała babką, zanim osiągnęła trzydziestkę. Koda Dad przekroczył, jak mówiono, trzy dwudziestki i dziesiątkę, przyrzeczone potomkom Adama. Ash myślał ostatnio o tym, że życie jest zdecydowanie za długie i widział je w wyobraźni jako drogę prowadzącą donikąd, którą musi kroczyć samotnie. Teraz jednak dostrzegł, że droga ta jest boleśnie krótka, i to banalne odkrycie wstrząsnęło nim do głębi. Zarin, który wciąż mu się przyglądał i znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, jakim torem podążają jego myśli, odezwał się łagodnie:

— Jestem jeszcze ja, Aśoku. I jest pułk.

Ash skinął w milczeniu głową. Jest jeszcze Zarin i pułk, a kiedy pozwolą mu wrócić do Mardanu, będzie też Wally. Poza tym wieś Kody Dada znajduje się tuż przy granicy, można więc dotrzeć tam pieszo. Koda Dad, tak nagle postarzały… Studiując twarz śpiącego Afgańczyka, Ash dostrzegł na niej, równie wyraźne jak zmarszczki starości, rysy znamionujące charakter: łagodność, mądrość, stanowczość, prawość i poczucie humoru. Ta twarz emanowała mocą i spokojem. Było to oblicze człowieka, który wiele doświadczył i pogodził się z życiem, akceptując istnienie zła i dobra, i uznając obie te kategorie za nieodłączny element rzeczywistości — i przejaw niezbadanych wyroków boskich.

Rozpatrując swoje dokonania na tle długiego i bogatego w wydarzenia życia Kody Dada, Ash doszedł do szokującego wniosku, że można by je przedstawić w postaci krótkiego rejestru przykrych porażek. Zaczął od zrobienia z siebie durnia przed Belindą, a skończył na utracie Dżuli. A pomiędzy jedną i drugą porażką poniósł jeszcze jedną — z George’em — jako niesubordynowany oficer i ten, który zawiódł. Przyczynił się też pośrednio do śmierci Ala Jara. Gdyby nie jego donkiszoteria w sprawie karabinków, Ala Jar żyłby do dziś i pewnie gawędziłby teraz beztrosko z Mahdu na werandzie domu w Mardanie.

Dla przeciwwagi można by powiedzieć, że uratował życie Dżhotiemu, pomścił śmierć Hiry Lala i Laldżiego, uchronił Karidkot przed kompromitacją, a skarb państwa przed katastrofą. Była to jednak marna rekompensata za wcześniejsze przygnębiające niepowodzenia czy za to, że jego krótki i namiętny romans z Dżuli przysporzył jej tylko nieszczęść, na które i tak była skazana przez swą lojalność. O jej ciężkim losie nie śmiał nawet myśleć.

Niewiele było spraw, którym chciałby przyjrzeć się z dzisiejszej perspektywy, i jeszcze mniej takich, których oczekiwałby w przyszłości. Ale wśród tych dawnych pozostawała zawsze osoba Kody Dada, źródła mądrości i spokoju, opoki, na której mógł się oprzeć. Koda Dad i Zarin, Mahdu i Wally — tylko cztery ludzkie istoty spośród nieprzebranych rzesz mieszkańców kuli ziemskiej, a jednak istoty, których znaczenia w jego życiu nie sposób było przecenić. I oto ma ich stracić. Kiedy Koda Dad i Zarin przekroczą Indus, a Wally za miesiąc wyjedzie do Mardanu, on nie będzie mógł pójść za nimi, bo znajdą się na obszarze, na który nie ma prawa wstępu, dopóty, dopóki nie przyjmą go znów do Korpusu Zwiadowców, co, jak wiedział, może nastąpić dopiero za parę lat. W tej sytuacji spotkanie z Kodą Dadem może być spotkaniem ostatnim.

Mahdu również starzał się i tracił siły. A jeśli niezniszczalny Koda Dad mógł tak podupaść fizycznie, cóż dopiero Mahdu, który nie miał nawet połowy sił witalnych starego Afgańczyka, a osiągnął ten sam wiek? Lepiej o tym nie myśleć. Ash przetrawiał to jednak posępnie i w rozpaczy, postrzegając swoje życie jako nader kruchą konstrukcję — pusty dom bez Dżuli, dom, który kiedyś zamierzał zapełnić skarbami. Dom podtrzymywany czterema filarami, z których dwa są dziś nadwyrężone i zgodnie z naturą rzeczy coraz bardziej niepewne… Kiedy się załamią, co jest nieuchronne, ściany mogą się jeszcze utrzymać, gdy jednak załamie się trzeci, sytuacja będzie rozpaczliwa, kiedy runie czwarty, dom rozsypie się w gruzy i ukaże światu pustkę.

Głowa Kody Dada opadła gwałtownie i to go obudziło.

— A więc Gulkot ma nowego władcę — podjął wątek przer­wany w momencie, gdy zapadł w drzemkę. — To dobrze. Zakładając, że nie wrodził się w matkę. Jeśli taka jednak będzie wola boża, krew ojca zwycięży, a wtedy Gulkot… Pst! Nie ma już tej nazwy. Zapomniałem nowej, ale to bez znaczenia. Dla mnie to zawsze będzie Gulkot. Myślę o tym miejscu z miłością, bo do śmierci matki moich synów przeżywałem tam radosne chwile. Piękne życie… tak, piękne życie. Ach, oto Habiba.Nie wiedziałem, że już tak późno.

Kiedy słońce skryło się za wzgórzami i rozpalone powietrze nieco ostygło, Ash i Zarin wyszli, żeby rozruszać nieco konie, a gdy wrócili, okazało się, że begumFatima zaprosiła na uroczystą kolację braci, przyjaciół i znajomych, tak więc tego wieczoru nie mieli już okazji do bardziej poufnych rozmów. Nazajutrz była niedziela, a ponieważ Zarin musiał być w Mardanie na czas, by przygotować się do przewidzianej na poniedziałek parady (którą ze względu na upał zaplanowano na wpół do szóstej rano), on i ojciec musieli wyjechać późnym wieczorem. Dzień, podobnie jak poprzedni, upłynął im na rozmowach w pokoju Kody Dada i sjeście w porze największego upału. Pod wieczór przyszedł służący z wiadomością dla Zarina, że ciotka chciałaby omówić z nim sprawę zakupu ziemi w okolicach Hoti Mardanu. Ash i Koda Dad wyszli w tym czasie na dach zaczerpnąć chłodniejszego powietrza, bo słońce zniknęło już za wzgórzami otaczającymi Atok.

Po raz pierwszy od bardzo dawna byli sami, a za niespełna godzinę Koda Dad miał odjechać i nie wiadomo było, kiedy znów się zobaczą. Choć Ash starał się przemóc, by prosić o radę i słowa otuchy, jak czynił to jako dziecko w Gulkocie, a potem kadet w Mardanie, nie mógł przezwyciężyć wewnętrznego oporu. Problem był zbyt osobisty, a rana zbyt świeża. Sama myśl o takiej rozmowie działała na niego paraliżująco, mówił więc o sprawach obojętnych — o planowanym urlopie w Kaszmirze, o ćwiczeniach w strzelaniu — tonem niefrasobliwym i wesołym, który zwiódłby większość ludzi, ale nie Kodę Dada.

Stary Afgańczyk słuchał i kiwał głową, lecz nic nie mówił. Gdy niebo zapłonęło czerwienią zachodzącego słońca, pierwszy lekki podmuch wieczornego wietrzyku przyniósł z odległego miasta ledwie słyszalny wysoki głos: La Ill-ah ha! Ill-ah ho! Nie ma Boga nad Allaha! Był to głos muezina z meczetu w Atoku, wzywającego wiernych do modlitwy. Koda Dad wstał i rozwinąwszy dywanik, który przyniósł na dach, zwrócił się twarzą w stronę Mekki i zaczął wieczorne modły.

Ash spojrzał w dół i zobaczył, że kilka osób ze służby czyni w ogrodzie to samo, nawet sędziwy odźwierny klęczy na drodze przed bramą pogrążony w modlitwie. Obserwował przez pewien czas, jak klękają, pochylają nisko głowy, wstają i znów klękają, mamrocząc słowa tradycyjnej modlitwy przeznaczonej na tę porę dnia. Potem odwrócił się i spojrzał na północny wschód, gdzie za zasłoną zapylonego, rozedrganego od upału powietrza wznosiła się Dur Chaima. On nie odmawiał swej modlitwy, starej hinduistycznej inwokacji, której nauczył się przed laty. Chciał to zrobić, lecz zanim słowa zdążyły przybrać kształt, obraz bogini jego dzieciństwa zblakł, a na jej miejsce pojawiła się wizja Dżuli.

Powiedział jej, że myśli o niej o każdej porze dnia, stara się jednak pozbyć tych wspomnień, po trosze dlatego że nie może ich znieść, lecz także dlatego, że jego jedyną nadzieją jest zastosowanie się do rady stryja i zapomnienie o przeszłości. Jest tak, jakby zabarykadował drzwi i zaparł się o nie z całych sił, żeby woda szalejącej na zewnątrz powodzi nie wdarła się do środka. Choć nie mógł powstrzymać cienkich strużek tryskających przez szparę pod drzwiami i przez szczeliny, udawało mu się odpierać atak żywiołu. Teraz jednak wszelkie rygle nagle puściły i zaczął tonąć w takim samym gwałtownym przypływie miłości, udręki i rozpaczy po stracie, jak wtedy, gdy podobna fala emocji dopadła go w namiocie Kakadżiego i gdy uświadomił sobie, iż po raz ostatni rzucił wyzwanie losowi — i przegrał. I że już nigdy nie zobaczy Dżuli…

Koda Dad skończył się modlić i odwróciwszy się, zobaczył, że Ash stoi na krawędzi dachu, patrząc na drogę wiodącą do Pindi i na wschodni horyzont, ponad którym żegluje powoli księżyc w pełni. Na zachodzie słońce znikało za widnokręgiem w powodzi złocistego światła. Sztywno wyprostowane plecy Asha i nerwowe zaplatanie szczupłych palców mówiły Kodzie Dadowi niemal tyle, ile wymuszona lekkość tonu podczas ich wcześniejszej rozmowy.

— Co cię gnębi, Aśoku? — Ash odwrócił się gwałtownie, zbyt szybko, bo nie zdążył się opanować i zmienić wyrazu twarzy. Z piersi Kody Dada wyrwało się westchnienie, jakim reaguje człowiek na widok bliźniego pogrążonego w bólu. — Ach, mój synu, chyba nie jest aż tak źle?! — wykrzyknął zatroskany. — Nie, tylko nie kłam. — Uniesiona dłoń nie pozwoliła Ashowi odruchowo zaprzeczyć. — Przecież znam cię od dziecka. Nie jestem też aż tak ślepy, żeby nie widzieć tego, co masz wypisane na twarzy, ani tak głuchy, żeby nie słyszeć, co pobrzmiewa w twoim głosie. I nie jestem jeszcze taki stary, by nie pamiętać moich młodych lat. Kim ona jest, mój synu?

— Ona? — Ash spojrzał zmieszany na starca.

— Zapomniałeś, że widywałem cię już podobnie strapionego — odparł sucho Koda Dad. — Tyle, że wtedy chodziło o szczeniacką miłość i chłopięcą głupotę. Ale teraz… Teraz to musi być coś głębszego. Nie jesteś już chłopcem. Chodzi o Kairi-Bai, prawda?

Ash zaczerpnął powietrza i lekko zbladł.

— W jaki sposób… Przecież nie mogłeś… Ja nie…

Urwał, a Koda Dad, pokręciwszy głową, rzekł:

— Nie, nie zdradziły cię słowa. To, co przemilczałeś, powiedziało mi, że coś jest nie tak. Mówiłeś o dwóch narzeczonych i wymieniłeś drugą z imienia, opisałeś ją i relacjonowałeś to, co powiedziała czy zrobiła. Nie wspominałeś jednak o starszej, chyba że musiałeś to zrobić, a wtedy twój głos się zmieniał, stawał się beznamiętny, jakbyś czuł się skrępowany. A przecież mówiłeś o tej samej Kairi-Bai, którą wszyscy znamy i której zawdzięczasz ucieczkę z Hawa Mahal. A mimo to nie powiedziałeś nam o niej prawie nic, a jeśli mówiłeś, to jak o kimś obcym. Takie przemilczenia i ton wiele mówią. A także zmiana, jaka w tobie zaszła. Nie mogłem się mylić. I nie pomyliłem się, prawda?

Ash uśmiechnął się krzywo.

— Ty nigdy się nie mylisz, ojcze. Ale to, że tak łatwo mnie rozszyfrować, że zdradza mnie wyraz twarzy i głos, wprawia mnie w zakłopotanie.

— Nie przejmuj się tym — powiedział Koda Dad uspokajająco. — Nikt oprócz mnie nie potrafi tego robić, a ja potrafię tylko dlatego, że tak dobrze i długo cię znam, darzę cię głębokim uczuciem i dobrze pamiętam stare czasy. Nie będę nalegał, żebyś zdradzał mi coś, czego nie chcesz zdradzić, ale martwię się o ciebie, mój synu. Zasmuca mnie głęboko, że jesteś taki nieszczęśliwy, więc gdybym mógł ci jakoś pomóc…

— Zawsze mi pomagałeś — zapewnił go Ash pospiesznie. — Miałem w tobie oparcie w dzieciństwie i nieraz korzystałem z twojej pomocy jako rekrut. Zdaję też sobie sprawę, że gdybym częściej słuchał twoich rad, oszczędziłbym sobie wiele bólu.

— Powiedz mi wszystko — poprosił Koda Dad i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na rozgrzanej kamiennej płycie, gotów wysłuchać opowieści. Ash oparł się o murek i spoglądając ponad ogrodem na Indus, czerwonozłoty w promieniach zachodzącego słońca, powiedział wszystko, co pominął poprzedniego dnia, zachowując w tajemnicy tylko wydarzenia jednej, jedynej nocy…

Kiedy skończył, Koda Dad westchnął i rzekł trochę bez związku z tym, co usłyszał:

— Jej ojciec był człowiekiem wielkiej odwagi i wielu zalet. Rządził mądrze swym ludem, ale we własnym domu sobie nie radził. Był słaby i gnuśny, nie cierpiał przy tym łez, sporów i kłótni. Haj maj! — Umilkł i zatopił się we wspomnieniach. — Jednocześnie nigdy nie złamał obietnicy — podjął po ­chwili. — Jeśli dał słowo, zawsze go dotrzymywał, jak przystało radżputowi. Można by zatem oczekiwać, że Kairi-Bai postąpi tak samo, a z tego, co mi opowiedziałeś, wnoszę, że odziedziczyła po ojcu same dobre cechy. Teraz możesz to odbierać jako nieszczęście, z pewnością jednak nadejdzie czas, kiedy uznasz to, iż miała odwagę dochować wierności ślubom, za najlepsze dla was obojga. Bo gdyby zrobiła, czego pragnąłeś, i uszła z życiem, co uważam za mało prawdopodobne, nie znaleźlibyście szczęścia w waszym związku.

Ash oderwał wzrok od pogrążającej się w mroku rzeki i powiedział szorstko:

— Dlaczego tak mówisz? Ja zrobiłbym wszystko, dosłownie wszystko…

Żylasta ręka Kody Dada znów go powstrzymała.

— Nie mów jak dziecko, Aśoku. Nie wątpię, że zrobiłbyś wszystko, by uczynić ją szczęśliwą, ale nie zbudujesz sam nowego świata ani nie cofniesz czasu. Tylko Bóg może to uczynić — jeśli uzna za konieczne. Moja wiedza o twoim ludzie jest niewielka lub żadna, ale mam synów i krewnych, którzy znają obyczaje sahib-log, białych ludzi.Mam też uszy, więc słucham, i dużo się nauczyłem w ciągu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy opuściłem Gulkot. A ponieważ nie sądzę, by wszystko, co usłyszałem, było kłamstwem, posłuchaj mnie teraz, Aśoku:

Ash uśmiechnął się blado i skłonił głowę z udawaną pokorą, lecz Koda Dad ściągnął surowo brwi. — Nie błaznuj, chłopcze — ofuknął go. — Kiedyś, dawno temu, kiedy panowanie Kompanii Bahadur (miał na myśli Kompanię Wschodnioindyjską) dopiero się zaczynało i nie było jeszcze w Hindustanie Europejek, sahibowie brali sobie żony stąd i nikt nie odważył się temu sprzeciwić. Kiedy jednak Kompania okrzepła, jej okręty przywiozły z Europy mnóstwo białych niewiast i one potępiły tę praktykę, okazując otwarcie pogardę tym, którzy wiązali się — a zawłaszcza żenili — z kobietami z Indii, z taką samą pogardą traktowały dzieci z mieszanych małżeństw. Widząc to, Hindusi wpadli w gniew i także oni wystąpili przeciwko takim związkom, więc obecnie obie strony traktują rzecz z jednakową niechęcią. Jak widzisz, ani ziomkowie Kairi, ani twoi pobratymcy nie zezwoliliby na wasze małżeństwo.

— Nie powstrzymaliby nas — rzekł Ash gniewnie.

— Być może. Ale staraliby się to zrobić. A gdybyś się upierał i mimo wszystko wziął ją za żonę, szybko byś się przekonał, że niewielu twoich znajomychchciałoby ją poznać czy zaprosić do domu albo pozwoliłoby swoim córkom, żeby odwiedziły wasz dom. Nikt nie traktowałby jej jak równej sobie, nawet współplemieńcy gadaliby za jej plecami, że ona, królewska córka, musi znosić takie traktowanie ze strony kobiet Angrezi, których rodzice są o wiele niżej urodzeni niż jej. Gardziliby nią tak jak książę i ludzie z jego rodu, bo jej dziadek był feringhi, a matka należała do niższej kasty. Pod tym względem, jak przekonałeś się w Bhitorze, jej rodacy potrafią być tak okrutni, jak twoi. Nieufność osobników czystej krwi wobec mieszańców to cecha wspólna wszystkim rasom, sprawa instynktu silniejszego niż rozum. Nie można tego przezwyciężyć, więc gdybyś wywiózł Kairi-Bai, prędko byś się o tym przekonał. Odkryłbyś także, jak trudno znaleźć azyl. Twój pułk by cię odrzucił, a inni baliby się przyjąć kogoś, kogo nie akceptują Zwiadowcy.

— Wiem — mruknął Ash znużonym głosem. — I ja o tym myślałem. Ale nie jestem biedakiem, a poza tym mielibyśmy siebie.

— Beshak, niewątpliwie. Gdybyś jednak nie mieszkał na odludziu lub nie stworzyłbyś sobie własnego świata, miałbyś jakichś sąsiadów — tu urodzonych wieśniaków albo mieszkańców miast, dla których bylibyście obcymi. Mógłbyś oczywiście polubić ich obyczaje, zaskarbić sobie ich przyjaźń i osiągnąć szczęście, lecz bardast, tolerancja, to rzadki kwiat, trudno go znaleźć i szybko więdnie. Wiem, że droga, którą teraz podążasz, jest trudna, uważam jednak, że to najlepsze wyjście dla was obojga. Kairi-Bai miała odwagę ją wybrać, czyżbyś ty miał za mało odwagi, żeby się z tym pogodzić?

— Już się pogodziłem. — Ash westchnął, po czym dodał ze smutnym uśmiechem: — Nie miałem wyboru.

— To prawda — zgodził się Koda Dad. — Czy wobec tego użalanie się nad sobą coś da? Każdy musi znosić, co mu jest pisane. Powinieneś raczej dziękować za to, co dobre, zamiast tracić czas na próżne żale za czymś, czego i tak mieć nie możesz. Jest na świecie wiele innych rzeczy godnych pożądania, nawet ty to wiesz. Gdyby tak nie było, jakże smutny i pusty musiałby się wydawać świat tym wszystkim, a jest ich nieprzebrana rzesza, którzy z takich czy innych powodów nie znaleźliby tej jedynej. Jesteś większym szczęściarzem, niż sądzisz. A teraz porozmawiamy o innych sprawach. Robi się późno, a ja mam ci jeszcze sporo do powiedzenia.

Ash spodziewał się, że starzec będzie mówił o wspólnych znajomych z wiosek po drugiej stronie granicy, on jednak zaczął opowiadać o dalekim Kabulu, gdzie, jak twierdził, ostatnio tak namnożyło się agentów i szpiegów Russ-log, Rosji, że po mieście krąży nawet dowcip: na każdych pięciu spotkanych na ulicy ludzi jeden jest na usługach cara, dwóch bierze od niego pieniądze, a dwóch pozostałych żyje nadzieją, że też będą to robili. Emir Szer Ali nie kochał Anglików i kiedy lord Northbrook, przeniesiony ostatnio w stan spoczynku generalny gubernator, odmówił mu gwarancji bezpieczeństwa, zwrócił się w stronę Rosji, w wyniku czego w ciągu ostatnich trzech lat stosunki między Wielką Brytanią i Afganistanem niepokojąco się pogorszyły.

— Należy mieć nadzieję, że nowylat-sahib dojdzie do porozumienia z emirem — rzekł Koda Dad. — Inaczej znowu będziemy mieli wojnę z Afganistanem, choć ostatnia powinna była nauczyć obie strony, iż żadna z nich nie wyjdzie dobrze na takim konflikcie.

Ash zauważył z uśmiechem, że według stryja Kairi, sahiba Rao, nikt nie uczy się na błędach rodziców, a już na pewno nie na błędach dziadków, dlatego że wszyscy, oceniając rzecz z perspektywy, są na ogół przekonani, iż potrafią wszystko zrobić lepiej i próbując to udowodnić albo popełniają w rezultacie te same błędy, albo nowe, które kiedyś z kolei będą krytykować ich dzieci i dzieci ich dzieci.

— Powiedział mi kiedyś, że starzy zapominają, a młodzi skłonni są lekceważyć wydarzenia, które miały miejsce przed ich urodzeniem, uważają je za zamierzchłą historię, coś, co zdarzyło się bardzo dawno temu i musiało pewnie zostać spartaczone, skoro wszyscy zaangażowani w sprawę — czego dowodem są ci, którzy przeżyli — byli albo zrzędzącymi siwobrodymi dziadkami, albo starymi łysymi durniami. Innymi słowy, rodzicami, dziadkami, wujami i ciotkami.

Kodę Dada zirytowała lekkość tonu Asha, powiedział więc ostro:

— Możesz się śmiać, ale tak samo jest z tymi, którzy, jak ja, pamiętają pierwszą wojnę z Afganistanem, i tymi, których, tak jak ciebie i mojego syna, Zarina Chana, nie było wtedy na świecie, a którzy dziś oceniają ten konflikt i jego skutki.

— Czytałem o tym — odparł Ash niefrasobliwym tonem. — Nie wyglądało to pięknie.

— Pięknie! — prychnął Koda Dad. — Nie, to nie było piękne i wszyscy wiele wycierpieli. Nie tylko Afgańczycy i Angrezi, lecz także Sikhowie, Dżatowie, żołnierze z Pendżabu i wielu innych, którzy służyli w wielkiej armii wysłanej przez brytyjską administrację przeciw ojcu Szer Alego, emirowi Dost Mohammedowi Khanowi. Armia ta odniosła wielkie zwycięstwo, mordując masowo Afgańczyków i okupując Kabul, w którym Anglicy pozostawali przez dwa lata, przekonani zapewne, iż pozostaną znacznie dłużej. W końcu jednak zostali zmuszeni do odwrotu i przeprawy przez góry — prawie siedemnaście tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, z których do Dżalalabadu dotarło… no, jak myślisz, ilu? Jeden! Tylko jeden z tej całej wielkiej rzeszy ludzi, która wyszła z Kabulu w roku, w którym urodził się mój syn Awal Szah. Reszta, oprócz kilku wziętych przez syna emira do niewoli, zginęła na przełęczach, wyrżnięta w pień przez plemiona, które zaatakowały ich jak wilki stado owiec, tacy byli osłabieni z powodu zimna i wyczerpani wędrówką przez głębokie śniegi. Około czterech tysięcy. Przechodził tamtędy mój ojciec i widział ich kości rozrzucone w promieniu kilku kilometrów na zboczach gór, zupełnie jakby…

— Ja też je widziałem, bo nawet po tylu latach wiele ich zostało — wtrącił Ash. — Ale to wszystko zdarzyło się bardzo dawno temu, więc dlaczego tak się tym przejmujesz? Co cię tak gnębi, bapu-ji, ojczulku?

— Wiele rzeczy. — Koda Dad był śmiertelnie poważny. — Choćby to, co ci właśnie opowiedziałem. To nie taka stara historia, bo żyje wielu ludzi, którzy widzieli to samo, co mój ojciec. A są jeszcze inni, o wiele ode mnie młodsi, którzy uczestniczyli w tej wielkiej rzezi, a potem opowiadali o tym synom i wnukom.

— I cóż z tego? Nie ma w tym nic dziwnego.

— Nie. Ale dlaczego dzieje się tak, że nagle, po tylu latach ludzie znów opowiadają sobie historię klęski tej armii w każdym miasteczku, w każdej wiosce, dosłownie w każdym domu, i w Afganistanie, i w krajach, które z nim graniczą? Sam w ciągu kilku ostatnich tygodni słyszałem ją niezliczoną ilość razy. To nie wróży niczego dobrego, bo takie gadanie rodzi próżność, zadufanie, skłania młodych ludzi, żeby myśleli z pogardą o Angrezi,pomniejszali ich potęgę i siłę militarną. Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz: opowiadającym jest prawie zawsze ktoś obcy, jakiś przyjezdny, na przykład kupiec albo wędrowny handlarz, a czasem świątobliwy pielgrzym lub ktoś, kto wybrał się w odwiedziny do krewnych mieszkających w innym regionie i zatrzymał się na nocleg. Obcy potrafią opowiadać zajmująco i ożywiają tę historię w pamięci tych, którzy słyszeli ją po raz pierwszy dwadzieścia, trzydzieści lat temu i prawie ją zapomnieli. Teraz przekazują ją innym, chełpią się, podniecają, wygadują niestworzone rzeczy. Ostatnio zacząłem się zastanawiać, czy coś się za tym nie kryje. Jakieś plany… albo ktoś…

— Na przykład Szer Ali albo rosyjski car? — podsunął Ash. — Ale czemu miałoby to służyć? Szer Alemu nie opłacałoby się wszczynać wojny z Brytyjczykami.

— To prawda, ale może ucieszyłoby Rosjan,bo potem mogliby się z nimi sprzymierzyć, by wezwać ich na pomoc. Wszyscy ludzie na Pograniczu wiedzą, że Rosjanie zagarnęli już kawał terytorium Chanów, a jeśli zostaną w Afganistanie, kto wie, czy nie stanie się on bazą dla podboju Hindustanu. Nie pragnę bynajmniej, żeby Rosjanie zastąpili Brytyjczyków, choć, prawdę mówiąc, mój synu, byłbym rad, gdyby Brytyjczycy opuścili ten kraj i władza wróciła w ręce tych, którym się z mocy prawa należy: ludziom tu urodzonym.

— Jak ja — zauważył Ash z ironicznym uśmiechem.

— Chut! Wiesz dobrze, co mam na myśli. Mówię o ludziach z Hindustanu, do których należy ta ziemia, których pradziadowie ją uprawiali, a nie o najeźdźcach.

— O takich na przykład ludziach jak Mogoł Babur i inni uczniowie Proroka? — zapytał Ash złośliwie. — Przecież to też najeźdźcy, którzy podbili ziemię hinduistów, tak że jeśli Brytyjczycy odejdą, może się zdarzyć, iż ci, których pradziadowie uprawiali tę ziemię, będą musieli najpierw przegnać stąd muzułmanów.

Koda Dad nasrożył się, lecz uświadomiwszy sobie trafność tego spostrzeżenia, rozluźnił się i zaśmiał ponuro.

— Przyznaję, że to przeoczyłem. Tak, to prawda. Obaj jesteśmy tu obcy: ja, Afgańczyk, i ty… ani stąd, ani z Belaitu. Ale muzułmanie przybyli tutaj przed wiekami i Hindustan stał się ich ojczyzną, jedyną, jaką znają. Wrośli w tę ziemię zbyt mocno, by można ich było wykorzenić, a zatem… — Zawahał się, zasępił i westchnął: — Jak to się stało, że do tego doszliśmy? Mówię o Afganistanie. Martwi mnie to, co wisi w powietrzu tuż za granicą, Aśoku, i gdybyś mógł szepnąć słówko komuś wysoko postawionemu…

— Ja?! — Ash parsknął śmiechem. — Bapu-ji, ty chyba żartujesz. A kto, twoim zdaniem, mnie wysłucha?

— A czyż nie ma w Rawalpindi wielu burra-sahibów, ludzi wybitnych, pułkowników i generałów, którzy cię znają i którzy byliby gotowi cię wysłuchać?

— Mnie? Młodszego oficera? Kogoś, kto nie może dostarczyć żadnych dowodów?

— Ale przecież powiedziałem ci…

— Ci ludzie chodzą od wsi do wsi po całym Pograniczu, opowiadając o czymś, co wydarzyło się na długo przed moim przyjściem na świat, jednak czyjeś gadanie nie jest żadnym dowodem. Jeśli mam być wiarygodny, muszę wiedzieć coś więcej, o wiele więcej. Inaczej mnie wyśmieją albo — co bardziej prawdopodobne — skarcą surowo za to, że marnuję ich cenny czas powtarzaniem plotek z bazaru, i zaczną podejrzewać, że próbuję przydać sobie znaczenia.

— Ale przecież teraz, kiedy wypełniłeś z honorem tak trudną misję, cieszysz się chyba w Rawalpindi szacunkiem swoich przełożonych — upierał się zdziwiony Koda Dad. — Gdyby nie byli o tobie tak dobrego mniemania, przede wszystkim by ci jej nie powierzyli.

— I tu się mylisz, ojcze. — W głosie Asha brzmiała gorycz. — Wybrali mnie, tylko dlatego że była to szansa odsunięcia mnie jak najdalej od przyjaciół i granicy. I dlatego, że hindi jest moim pierwszym językiem, a zadanie mógł wykonać tylko ktoś, kto swobodnie nim włada. To wszystko.

— Ale teraz, kiedy wróciłeś po pomyślnym zakończeniu…

— Teraz, kiedy wróciłem, muszą znaleźć inny sposób, żeby pozbyć się mnie do czasu, aż mój pułk znów zechce mnie przyjąć. Na razie jestem im zawadą. Nie, bapu-ji, zrobiłbyś lepiej, gdybyś poprosił Awala albo Zarina, żeby porozmawiali z sahibem Battye lub komendantem. Ich by przynajmniej wysłuchano, ja o tym nie mogę nawet marzyć.

— A co takiego miałbym powiedzieć sahibowi Battye? — odezwał się za ich plecami Zarin. Nie usłyszeli, jak nadchodzi, ponieważ begumFatima nie pozwalała nosić w domu obuwia, więc wchodząc boso po kamiennych schodach, nie robił najmniejszego hałasu.

— Billa! Głuchnę na starość — sapnął wzburzony Koda Dad. — Lepiej by było nie mieć wrogów, bo na otwartej przestrzeni nawet dziecko mogłoby mnie podejść. Nie słyszałem cię, a Aśok, który powinien cię usłyszeć, mówił tak głośno, że miał uszy pełne swojego głupiego gadania.

Zarin i Ash wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

— Niestety, bapu-ji, nie jest ono aż tak głupie. Dowództwo i w Rawalpindi, i w Mardanie nie patrzy na mnie łaskawym okiem i dopóki nie odbędę nałożonej na mnie kary, nie można oczekiwać, że będą się liczyli z moimi słowami. Zresztą pewnie wiedzą już o wszystkim, bo wszędzie mają swoich szpiegów, a w każdym razie powinni mieć.

— O czym on mówi? — zainteresował się Zarin, siadając obok ojca. — Co takiego powinni wiedzieć?

— Twój ojciec twierdzi, że w Afganistanie szykuje się coś niedobrego, i wyraża obawę, że zanim rzecz zostanie stłumiona w zarodku, może dojść do paktu pomiędzy emirem i Rosjanami, co w konsekwencji doprowadzi do wojny — wyjaśnił Ash.

— No i dobrze! Damy sobie radę — odrzekł Zarin. — Zbyt długo siedzieliśmy bezczynnie i najwyższy czas, żeby znów powojować. Ale jeśli sirkar, brytyjski rząd, obawia się, że Szer Ali pozwoli Rosjanom zawładnąć Kabulem, albo że plemiona zgodzą się na rosyjską okupację, to nie zna ani emira, ani jego ludu.

— To prawda — zgodził się jego ojciec. — A jeśli ten nowy lat-sahib, lord Lytton,da się przekonać i będzie postępował ostrożnie, cierpliwie, po przyjacielsku i mądrze w sprawach emira i ludu afgańskiego, można jeszcze liczyć na pomyślne rozwiązanie. Jeżeli jednak jego doradcy utrzymają obecny kurs, to jestem pewny, że wybuchnie wojna, i choć w młodości uwielbiałem walkę i niebezpieczeństwo, teraz, na starość, wolałbym nie oglądać spalonych wsi, zniszczonych upraw i niepogrzebanych ciał jeszcze do niedawna żywych ludzi, wydanych na łup lisów i padlinożernego ptactwa.

— Przecież mułłowie uczą nas, że nikt nie umiera wcześniej, niż jest mu to przeznaczone — przypomniał Zarin cichym głosem. — Nasze losy są zapisane w niebie.

— Możliwe — przyznał Koda Dad z wahaniem. — Ale jest jeszcze coś, co ostatnio budzi coraz większe moje wątpliwości: jak mułłowie, czy nawet sam Prorok, mogą czytać w myślach Boga? I jeszcze jedno: mam trzech synów, bo liczę też Aśoka, wszyscy trzej są jawanami, młodymi żołnierzami,i służą w pułku, który w przypadku wojny z Afganistanem pójdzie do walki w pierwszej kolejności. Powiecie może, że robię się zniewieściały, wolałbym jednak, żeby nie ścięto ich w wiośnie życia, lecz by żyli tak długo, jak ja, i przyglądali się, jak ich synowie wchodzą w wiek męski i płodzą liczne potomstwo. A kiedy będą musieli umrzeć, odejdą po życiu długim i pełnym satysfakcji… tak jak odejdę ja, ich ojciec. Przygnębiają mnie więc pogłoski krążące na Pograniczu i pomruki nadciągającej burzy.

— Nie lękaj się, bapu-ji — odezwał się łagodnie Ash, dotkając stopy starca. — Zerwie się wiatr, rozwieje czarne chmury i znów wróci spokój, a twoi synowie nadal będą ogryzać paznokcie z bezczynności i kłócić się z przyjaciółmi z braku wroga, z którym mogliby walczyć.

— Thak! — warknął Koda Dad, zbierając się, żeby wstać. — Jesteś taki sam, jak Zarin. Wojna to dla was okazja do awansu i mnożenia zasług.

— I zdobywania łupów — dodał Ash ze śmiechem. — Nie zapominaj o łupach, ojcze. Spędziłem w Kabulu osiem dni, szukając Dilasaha Chana, i wiem, że to bogate miasto.

Wyciągnął rękę, by pomóc starcowi, lecz Koda Dad zlekceważył ten gest i wstał o własnych siłach. Poprawił turban i stwierdził surowo, że Ash jest młodzieńcem lekkomyślnym i nieszanującym starszych.

— Zejdźmy na dół, pora coś zjeść. Muszę się zobaczyć z siostrą i odpocząć przed czekającą nas podróżą.

Zjedli razem kolację na podwórzu i poszli złożyć wyrazy uszanowania Fatimie, a także podziękować jej za gościnę. Starsza pani trzymała ich dobrą godzinę, słuchając nowinek, i dopiero wtedy pozwoliła im odejść, by resztę czasu, jaki pozostał do północy, wykorzystali na drzemkę. Gdy północ wybiła, obudzeni przez służącego wstali, ubrali się i opuściwszy gościnne progi, pokłusowali przez Atok w stronę mostu.

Indus wyglądał w blasku księżyca jak wielka masa płynnego srebra. Ojciec Rzek wypełniał ciszę nocy szumem i chlupotem wody uderzającej o burty przycumowanych łodzi miotanych prądem, a w dole rzeki, gdzie jej gardziel się zwężała, szum zamieniał się w niecichnący grzmot. Nie było łatwo go przekrzyczeć, więc żaden z nich nawet tego nie próbował. Wszystko zostało już powiedziane, więc kiedy przy wejściu na most zsiedli z koni, żeby uściskać się na pożegnanie po bratersku, jak mają w zwyczaju ludzie z Pogranicza, nie potrzebowali słów.

Ash pomógł Kodzie Dadowi dosiąść konia i ująwszy oburącz dłoń starca, przycisnął ją do czoła, przytrzymując przez dłuższą chwilę, po czym odsunął się, żeby przepuścić jeźdźców. Końskie kopyta zadudniły o smołowane deski niczym wygrywany na bębnie kontrapunkt dla szumu i plusku rzeki. Ich odgłos szybko cichł i wkrótce stopił się z innymi dźwiękami.

Wartownik przy moście ziewnął szeroko i zapalił taniego papierosa. Spłoszony nagłym trzaskiem zapałki i widokiem płomienia koń Asha zadarł głowę, parsknął i niespokojnie zatańczył na drodze, Ash jednak siedział w siodle nieporuszony. Odczekał, aż dwaj jeźdźcy dotrą na drugi brzeg, a kiedy wspięli się na wzniesienie, zobaczył, jak wyższy z nich unosi rękę na pożegnanie, drugi zaś ściąga cugle, by spojrzeć za siebie. Z tej odległości nie sposób było dostrzec ich rysów, lecz księżyc świecił wystarczająco jasno, by Ash zdołał dostrzec znajomy gest napomnienia. Uśmiechnął się i uniósł obie ręce na znak, że je przyjmuje. Zobaczył jeszcze, że Koda Dad skinął z zadowoleniem głową i po chwili ojciec i syn pędzili przed siebie, malejąc w oczach, aż dotarli do rozstajów i drogi prowadzącej do Peszawaru, a wtedy wchłonęły ich cienie wzgórz.

— Nie pojechałeś z przyjaciółmi, panie? — zagadnął go od niechcenia wartownik.

Przez chwilę wydawało się, że Ash nie usłyszał pytania, odwrócił się jednak i powiedział wolno:

— Nie… nie, nie mogę z nimi jechać…

— Afsos! Przykro mi — rzekł wartownik ze zdawkowym współczuciem i znów ziewnął. Ash pożegnał go, wsiadł na niespokojnego konia i skierował się w stronę domu begumFatimy, gdzie miał spędzić resztę nocy i prawie cały następny dzień.

Nazajutrz starsza pani zaprosiła go do siebie i rozmawiali przez ponad godzinę, przy czym mówiła raczej ona, Ash zaś, oddzielony od niej matą ztrzciny słuchał i od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie.

Resztę dnia spędził sam, za co był wdzięczny losowi, bo miał wreszcie trochę spokoju i mógł przemyśleć to, co powiedział mu Koda Dad na temat Andżuli. Kiedy tuż po wschodzie księżyca opuszczał dom Fatimy, był w lepszym nastroju i osiągnął stan wewnętrznej równowagi, jakiego dawno nie doświadczył. Nie poganiał konia, lecz przejechał osiemdziesiąt kilometrów umiarkowanym tempem, po czym, przebrawszy się uprzednio w bambusowym gaju w zwykłe ubranie, dotarł do zajazdu przy drodze do Mari na długo przed zachodem księżyca. Mimo że temperatura w jego pokoju przekraczała znacznie trzydzieści stopni Celsjusza, a punkah, czyli wiszącym u sufitu wachlarzem, nie dało się poruszać, Ash spędził tam cały dzień i nazajutrz wyruszył w stronę porośniętych sosnami, owiewanych wietrzykiem wzgórz Mari.

Wally dołączył do niego dzień później. Powędrowali w głąb Kaszmiru przez Domel i wąwóz Dźhelam, i spędzili cały miesiąc, obozując i polując w górach za Sopore. Ash zapuścił imponujące kawaleryjskie wąsy, a Wally bródkę.

Był to czas błogiego spokoju, pięknej pogody i niekończących się rozmów i dyskusji. Mimo że Ash, znów unikając jakichkolwiek wzmianek o Dżuli, opowiedział Wally’emu szczegółowo o pobycie w domu begumFatimy, tak się dziwnie (a może wcale nie dziwnie, zważywszy że nurtowały go problemy osobiste) złożyło, iż nie raczył wspomnieć o wieściach Kody Dada na temat rosnącego napięcia na Pograniczu. Umknęło mu to, bo prawdę mówiąc, nie przywiązywał do tej kwestii wielkiej wagi. Na Pograniczu zawsze były problemy, a sprawy Afganistanu interesowały go mniej niż własne.

*

W połowie lipca pogoda gwałtownie się zmieniła i po trzech dniach nieprzerwanej ulewy i nieprzeniknionej mgły w górach obozowicze powrócili pośpiesznie do Śrinagaru, gdzie rozbili pod miastem namioty wśród platanówi zdecydowali, że wrócą wozem,bo perspektywa długiej pieszej wędrówki w strugach deszczu nie była zbyt zachęcająca.

W porównaniu z rześkim, żywicznym górskim powietrzem klimat w Śrinagarze wydał im się nieprzyjemny, gorący i parny, a samo miasto sprawiało wrażenie obskurnego zbiorowiska byle jak skleconych ruder, stojących przy wąskich, nieskanalizowanych uliczkach i śmierdzących kanałach. Jezioro Dal jaśniało jednak od kwiatów lotosu, wśród których uwijały się, błyskając jaskrawym błękitem, zielenią i złotem, roje zimorodków i żołn. Kąpali się, próżnowali, objadali wiśniami, brzoskwiniami, owocami morwy i melonami, z których słynęła okolica. Odwiedzili też Szalimar i Nishat — zaczarowane ogrody rozkoszy, które Wielki Mogoł Dżihangir kazał założyć na brzegach Dalu.

Jak wszystko, co dobre, beztroskie słoneczne dni szybko się skończyły i oto znów jechali turkoczącym i trzęsącym się wozem do Baramulli położonej u ujścia doliny, a stamtąd w tonące w strugach deszczu góry. Przejeżdżali z turkotem przez głębokie wąwozy, sosnowe i cedrowe lasy, przemykali przez wioski przycupnięte na zboczach wzgórz i szlakami, które biegły wąskimi skalnymi półkami wykutymi w zboczach gór opadających stromo ku rzece Dźhelam toczącej spienione wezbrane wody sto metrów niżej.

Mari powitali bez przykrości, bo choć miasto również spowijała mgła i nękały monsunowe deszcze, nareszcie mogli się wyspać w wygodnych i suchych łóżkach. Gdy pokonując niezliczone zakręty, zjeżdżali górską ścieżką, chmury nieco się rozwiały, temperatura wzrosła i zanim znaleźli się na równinie, znów panował niemiłosierny skwar.

Mahdu wrócił z urlopu, który spędził w rodzinnej Manserze za Abbottabadem, i twierdził, że jest wypoczęty i pełen energii. Mimo iż wyglądał tak jak zawsze, było jasne, że długa podróż do Bhitoru i pospieszny powrót w porze największych upałów dały mu się we znaki i że podobnie jak Koda Dad, staruszek zaczyna odczuwać ciężar wieku. Przywiózł ze sobą młodego krewniaka imieniem Kadera, spokojnego tyczkowatego szesnastolatka z dziobatą twarzą, który, jak stwierdził Mahdu, wkrótce zostanie dobrym kucharzem.

— Bo jeśli mam kogoś przyuczać, wolę wybrać go sam i nie martwić się o jakiegoś chokrę, chłopaka, któremu bałbym się powierzyć zagotowanie wody, nie mówiąc o przygotowaniu burra chany, wystawnego obiadu!

W domu unosił się zatęchły zapach pleśni i nafty z lampy, który miała stłumić woń kwiatów, ponieważ mali, ogrodnik,do wszystkich dostępnych wazonów i słojów powkładał bukiety nagietków i cynii. Na stoliku w holu leżał plik listów, głównie z Anglii i w większości zaadresowanych do Wally’ego. Dwa, napisane nie po angielsku, były do Asha, oba zostały wysłane ponad sześć tygodni temu i oba opisywały ceremonie i obchody towarzyszące objęciu władzy w Karidkocie przez nowego maharadżę. Jeden napisał Kakadżi, drugi Mulradż. Obaj raz jeszcze dziękowali Ashowi „za służbę maharadży i krajowi” i przekazywali wiadomość od Dżhotiego, który był w doskonałym nastroju i dopytywał się, kiedy sahib będzie mógł odwiedzić Karidkot. Oprócz zdania o jego „służbie” nie było wzmianki o Bhitorze.

No