Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dama w tarapatach

Dama w tarapatach

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-3208-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dama w tarapatach

Major Adam Flint cieszy się opinią doskonałego żołnierza i oddanego dowódcy. Dba o podkomendnych, a po każdej bitwie udaje się na pole walki, żeby szukać zaginionych i rannych. Tym razem, po krwawej potyczce, natknął się jednak na bezbronną kobietę, którą osaczyli maruderzy. Gdy przegnał napastników, okazało się, że nieznajoma nie pamięta swojego imienia ani tego, jak znalazła się na polu bitwy. Flint postanawia się nią zająć, dopóki nie znajdzie jej lepszej opieki. Nie wie jednak, że nie jest to zwykła dziewczyna, tylko zbiegła córka wicehrabiego, który zrobi wszystko, aby ochronić rodzinę przed skandalem…

Polecane książki

W poradniku do gry Cities in Motion 2 znanej również jako Symulator współczesnej metropolii: Transport i komunikacja miejska oprócz solucji kampanii zawarto informacje na temat pojazdów i budynków, zarządzania budżetem, interfejsu oraz rozbudowy miasta. Cities in Motion 2 - poradnik do gry zawiera p...
Księżniczka Catalina de Monte Cleure przez całe życie robiła dokładnie to, czego od niej oczekiwano – przestrzegała etykiety i dbała o reputację. Aż do dnia, kiedy na przyjęciu poznała znanego architekta Nataniela Giraud. To miała być jedna noc, o której nikt się nigdy nie dowie, poniew...
Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej, opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee. Córki pani March – stateczna Meg, żywa ja...
Nie ma wątpliwości, że spójne i konsekwentne działania employer brandigowe przyczyniają się do budowania przewagi rynkowej, umacniania marki, w konsekwencji - pozyskanie talentów staje się dużo łatwiejsze. Coraz więcej firm decyduje się na wpisanie budowy wizerunku w strategię firmy. E-book w p...
Poradnik do gry Heroes of Might and Magic 3 HD Edition zawiera szczegółowy opis przejścia kampanii dla pojedynczego gracza, wraz z wskazówkami dotyczącymi wybierania nagród początkowych, jak i porad związanych z wykonywaniem dodatkowych zadań. Oprócz tego, w poradniku znaleźć można kompleksowy opis ...
Poradnik do strategii Crusader Kings, przenoszącej graczy w okres średniowiecznych Wielkich Wypraw Krzyżowych. (XI-XiV wiek). Znajdziecie tu uniwersalne rady w jaki sposób rządzić królestwem aby zakończyć rozgrywkę z sukcesem. Europa Universalis: Mroczne Wieki - poradnik do gry zawiera poszukiwane p...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Louise Allen

Louise AllenDama w tarapatach

Tłumaczenie:
Barbara Ert-Eberdt

ROZDZIAŁ PIERWSZY

19 czerwca 1815 – pole bitwy pod Waterloo

Była zdruzgotana i przerażona. Cofając się, wpadła w krzak dzikiej róży i natychmiast kolczaste gałązki oplotły ją niczym macki, powodując ból. Był tak dojmujący, że to musiało się dziać naprawdę. W głowie huczało jej tak donośnie, że nie była w stanie zebrać myśli, od chwili, gdy znalazła Geralda, czy raczej to, co po nim pozostało. Początkowo wydawało się, że jest cały, choć nieprzytomny, dopóki nie chwyciła go za ramię i nie odwróciła.

Krzyk rozsadzający czaszkę był nie do zniesienia. Powinna szybko wymyślić, jak się uwolnić z pułapki, jaką okazał się kolczasty krzak, ponieważ zbliżali się do niej czterej mężczyźni. Ścisnęła dłońmi skronie, aby móc się skupić, bo byli coraz bliżej. Usiany lejami po wybuchach błotnisty grunt i postrzępione pociskami artyleryjskimi zarośla nie stanowiły dla nich żadnej przeszkody. Tak mogło wyglądać piekło, więc oni muszą być demonami. Byli utytłani we krwi i w błocie, a z ich oczu wyzierało szaleństwo. Osaczali ją niczym sfora myśliwskich psów. Wiedziała, czego chcą i co jej zrobią, ale nie miała pojęcia, jak się nazywa ani co robiła, ani jak się tutaj znalazła, zanim zaczął się ten koszmar.

Otworzyła usta, aby ściągnąć pomoc, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Ludzie, jest tu kto?! Ratunku! Idźcie sobie! – rozpaczliwie wołała w myślach, niezdolna wypowiedzieć jednej głoski. Słyszała łomot własnego serca i śmiech mężczyzn oraz niezrozumiałe słowa, które do siebie wykrzykiwali.

Nagle pojawił się on – wielki, brudny, umazany krwią, z czarną twarzą pokrytą ciemnym zarostem. Istny diabeł. Biegł ku niej, roztrącając połamane gałęzie krzaków, grzęznąc w lepkim błocie. W jednej ręce trzymał szablę, w drugiej pistolet. Ryknął na demony, a one odwróciły się i rzuciły w jego kierunku. Jednego z nich zastrzelił i stał nad jego ciałem, czekając na atak pozostałych.

Zamknęła oczy. Otoczyła ją ciemność, w której tym głośniejszy był rozlegający się w jej głowie krzyk, który nie zdołał jednak wydostać się z jej gardła. Słyszała wrzaski demonów i ryk diabła. Ona będzie jego następną ofiarą. Nagrzeszyła i dlatego znalazła się w piekle.

– Otwórz oczy. Spójrz na mnie. Jesteś bezpieczna. Już ich nie ma – powiedział spokojnie, a w myśli dodał: tych bydlaków. Zatknął pistolet za pas, zakrwawioną szablę otarł o kępę trawy i wsunął ją do pochwy.

– Otwórz oczy – poprosił jeszcze raz.

Kobieta była wysoka i szczupła. Kasztanowe włosy sklejał brud. Była obsypana delikatnymi jasnoróżowymi płatkami kwiatów dzikiej róży. Wyglądały zjawiskowo pięknie na podartej, przemoczonej sukni i potarganych włosach. Długie rzęsy rzucały cień na blade policzki. Lekko rozchylonymi ustami pospiesznie chwytała powietrze, niczym złapane w sidła zwierzątko. Ten widok go poruszył, chociaż na wojnie niejedno przeżył i widział. Poruszył i zarazem wprawił we wściekłość.

– Zaraz cię wyplączemy – zwrócił się do kobiety głosem, jakim dodaje się otuchy rannym.

Ostre kolce drapały go po posiniaczonych i pociętych dłoniach. Ból, jaki przy tym odczuwał, przypominał mu, że po trzech dniach piekła jednak żyje. Kto by się spodziewał? Uwolniona kobieta nie zdołała stanąć prosto – chwiała się niepewnie na nogach. Dotknął wierzchem dłoni jej policzka, rozmazując na nim krew. Wzdrygnęła się, ale otworzyła oczy. Okazało się, że są duże i ciemnobrązowe.

– Jak ci na imię?

Patrzyła na niego tępo. Pomyślał, że nadal jest w szoku albo nie zna angielskiego. Zapytał więc po francusku, holendersku i niemiecku, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Nazywam się Adam Flint. Jesteś ranna?

Przynajmniej jej nie zgwałcili, ponieważ zjawił się w porę, aby temu zapobiec. Ściągnął go ich śmiech. Rozpoznał w nim dobrze mu znane szaleństwo, które po wdarciu się do obleganego miasta ogarnia żołnierzy na widok kobiet i dziewcząt, także dziewczynek. Niekiedy człowiek zdąży na czas, często jednak nie, jak na przykład w Badajoz.

Łapała pospiesznie powietrze. Uznał, że kobieta jest markietanką, ale nie mógł jej zostawić. Nawet jeśli jej mężczyzna żyje, to jej tu nie odnajdzie. Natomiast inni, owszem. Wziął kobietę na ręce i poczuł szarpnięcie bólu w prawym boku, który został zraniony końcem szabli. Rana zdążyła wcześniej zaschnąć, ale musiała się otworzyć, pomyślał, lecz nie zamierzał się tym przejmować. Po chwili kobieta zarzuciła mu ręce na kark i przytuliła się twarzą do jego piersi. Jest dość poręczna, uznał, klucząc pomiędzy porozrzucanymi zwłokami. Szczupła, ale nie chuda, krągła, ale nie bujnych kształtów. W innych okolicznościach jej bliskość sprawiałaby mu przyjemność, ale nie dzisiaj i nie tutaj.

Dotarł do swoich podkomendnych, którzy tymczasem zdążyli się przygotować do odjazdu. Czekali na niego, oddalił się bowiem w poszukiwaniu ostatniego brakującego kolegi.

– Dopisało panu szczęście, majorze? – zapytał sierżant Hawkins.

Siedział na wozie, który służył do transportu amunicji, a nie ludzi, lecz innym nie dysponowali. Dobrze, że chociaż ten udało im się naprawić. Ujrzawszy, kogo przyniósł dowódca, sierżant uniósł ze zdziwienia prawą brew. Lewej nie miał od dawna, utracił ją, kiedy koło niego eksplodowało artyleryjskie działo.

– Jakes nie żyje – oznajmił Flint, co zostało przyjęte przekleństwami z głębi wozu. – Pogrzebałem go – dodał, choć jedynie spuścił ciało do leja pozostałego po wybuchu pocisku armatniego i zasypał ziemią. Trudno to nazwać pogrzebem, nawet jeśli rzecz dotyczyła kogoś tak mało znaczącego jak Jakes, ale przynajmniej jego zwłoki nie będą zbezczeszczone przez szabrowników.

– W takim razie możemy jechać. – Hawkins wiedział, że major nigdy by nie zostawił żywego żołnierza na polu bitwy. Szukałby go, dopóki istniał cień nadziei, że wciąż tli się w nim iskierka życia. – Posuń się, Hewitt! Dla wszystkich ma starczyć miejsca. – Spojrzał na kobietę. – Nie nasza.

– Nie – potwierdził major. Ich markietanki były bezpieczne w Roosbos, gdzie biwakowali przed dyslokacją do Quatre Bras, zarządzoną przed trzema dniami. Flint policzył głowy. – Trzynaście. – Stracił rachubę, ilu rannych zdążyli przetransportować do miasta, a ilu zabitych pochować.

– Tak jest, trzynaście, włącznie z nami, majorze. – Hawkins prowadził dokładne rachunki. – Ona jest ranna?

– Czy ja wiem? Żadnej rany nie widać. Nic nie mówi. Znalazłem ją osaczoną przez bandę dezerterów.

Hawkins znowu uniósł jedyną brew. Wiedział, co może spotkać osamotnioną kobietę po bitwie.

– Nie. – Flint przecząco pokręcił głową. – Zdążyłem na czas.

– Czyli nie napadną już żadnej kobiety – orzekł Hawkins i nawet nie zapytał, z ilu ludzi składała się owa banda. Widział majora w podobnych okolicznościach. – Ciekawe, czy okaże panu więcej wdzięczności niż to ostatnie stworzenie, które pan przygarnął, majorze.

Tym stworzeniem był pies. Flint żywił nadzieję, że wielka kudłata bestia przeżyła bitwę bez szwanku. Boże, pomyślał, ależ muszę być wykończony, skoro staję się sentymentalny.

– Najciężej rannych upchnąłem na wozie. Llewellyn i Hodge pójdą na nogach, ale i tak nie ma jej gdzie posadzić.

Flint zlustrował wnętrze wozu.

– Potts, poradzisz sobie z prowadzeniem konia jedną ręką. Wsiadaj na mojego, ja pójdę piechotą, a kobietę posadzimy na twoim miejscu – zdecydował.

Żołnierz zaklął, bo zeskakując na ziemię, uraził się w ranne ramię. Pozostali się przesunęli. Kobieta nie chciała jednak usiąść obok żołnierzy. Flint nie mógł jej w żaden sposób od siebie oderwać. Zastanawiał się, skąd w tak kruchej istocie tyle siły.

– Wiem, nie wyglądają najlepiej, ale to dobre chłopaki, nie zrobią ci krzywdy – próbował ją przekonać.

– To na nic, majorze. Ona jest śmiertelnie przerażona widokiem rannych. Opatrzyliśmy Jimmy’ego najlepiej, jak mogliśmy, ale i tak jego stan może budzić grozę w każdej kobiecie.

Jimmy leżał na dnie wozu nieprzytomny i chyba jedyną łaską, jaką mógł obdarzyć go los, byłaby śmierć bez przebudzenia. Major tracił resztki cierpliwości, ale zachował spokój.

– Potts, wracaj na wóz. Wezmę ją na siodło.

Powinni się pospieszyć. Im prędzej wrócą do miasta, tym będą mieli większą szansę na dowiezienie żywych, z wyjątkiem Jimmy’ego, który przynajmniej umrze otoczony kolegami. Zabijaki Randalla nie opuszczają kolegów, dopóki tli się w nich iskierka życia.

Pottsa z powrotem wciągnięto na wóz. Hawkins postawił na nogi obu chodzących rannych, sam chwycił za uzdę przyprzęgniętej do dyszla chabety i ruszyli. Tymczasem Flint zastanawiał się, jak dosiąść konia z kurczowo uwieszoną u szyi kobietą. W końcu wykorzystał wrak rozbitego wozu, po którym wspiął się na konia jak po schodkach.

Od Brukseli dzieliło ich dwanaście mil. Dla konnych baterii to żaden dystans, dla piechurów też nic specjalnego, gdyby nawierzchnia drogi była w dobrym stanie. W zaistniałych okolicznościach pokonanie owych dwunastu mil zajmie im na pewno wiele godzin.

Działa ze zdrowymi żołnierzami ściągnięto z pola bitwy wcześniej. Flint uzmysłowił sobie, że od połowy poprzedniego dnia nie widział Randalla. Nie meldowano mu, żeby pułkownik był ranny albo zabity. Nie miał też pojęcia, co z Bartlettem, ale o niego się nie martwił, przekonany, że zabrał się na lawecie i dojechał do miasta, popijając wino. Bartlett zawsze potrafił znaleźć przyzwoite wino. Może i pies jest z nimi, pomyślał, i czeka, żeby go ktoś nakarmił.

Tyle, jeśli chodzi o oficerów i zarazem dżentelmenów. On, oficer, lecz nie dżentelmen, bastard w każdym sensie tego słowa, został na polu bitwy, żeby pozbierać rannych.

– Jak ci na imię? – odezwał się uczepionej do niego kobiety. – Votre nom? Wat is je naam? Wie ist dein Name? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: – Ja nazywam się Adam Flint. – Z włosów nieznajomej sfrunął różany płatek, musnął jego dłoń i spadł w błoto. – Dobrze, dla mnie będziesz Różą.

Wlekli się noga za nogą. Tempo było uzależnione nie od idących piechotą dwóch rannych żołnierzy, lecz od chuderlawej szkapy, która ciągnęła wóz. Bóg jeden wie, skąd Hawkins ją wytrzasnął, pewnie ukradł jakiemuś chłopu. Konie były wielkim rarytasem. Zaprzężenie wierzchowca Flinta do wozu nie wchodziło w grę; ogier imieniem Stary Nick rozniósłby wóz na drzazgi. Nadawał się do walki, a nie do dyszla.

Na drodze ruch jak na Piccadilly, pomyślał sarkastycznie major. Z tą różnicą, że na Piccadilly nie było błota po kolana ani wypełnionych wodą głębokich kolein. A i publiczność była inna. Tutaj wlekły się oddziały wymęczonych żołnierzy, a prymitywne wózki zwoziły do miasta jęczących z bólu rannych. Nad przewalającą się drogą masą ludzką usiłowali panować oficerowie w brudnych i podartych, niegdyś eleganckich mundurach. Decydowali, którędy mają iść ludzie, a którędy jechać wozy. Na poboczach leżeli ci, którzy dłużej iść nie byli w stanie i umierali tam, gdzie się zatrzymali, wśród ciał zmarłych wcześniej towarzyszy i padłych koni. Zwłoki ludzkie i końskie szybko puchły i czerniały od gorącego, wilgotnego powietrza. Obezwładniający smród dławił w gardle i w nosie.

Na szczególnie trudnym odcinku Flint wyjął stopy ze strzemion, żeby dwaj idący obok konia artylerzyści mogli uchwycić się zwisających rzemieni i nie utonęli w błotnistej mazi. Stary Nick nic sobie nie robił z dodatkowego obciążenia. Ten wypróbowany sposób stosowano często, aby wydostać ludzi z pola walki, gdy należało zrobić to szybko.

W końcu dobrnęli do wioski Waterloo, zapełnionej tłumem. Na stopniach kościoła stał duchowny przerażony widokiem stosu ciał do pogrzebania, a wciąż przybywały nowe. Po drugiej stronie uliczki jakiś człowiek wypisywał kredą nazwiska na drzwiach, na których transportowano rannych starszych oficerów. Flint odczytał najbliższe nazwisko: Ponsonby. Cholera, szkoda człowieka. Miał nadzieję, że ów Ponsonby przeżyje.

Hawkins cudem wyprowadził ich orszak z wioski na drogę do Brukseli. Mogli jechać dalej.

– Różo?

Nie drgnęła. Twarz miała wciąż ukrytą w strzępach jego munduru. Flint nie pamiętał, kiedy ostatni raz się mył. Musiał cuchnąć potem, prochem, dymem, brudem i krwią. Pociągnął nosem. Ona też nie pachniała najlepiej. Pochylił głowę, niemal wetknął nos w jej potargane włosy. Musiała je wymyć przed bitwą w naparze z ziół i do płukania dodać soku z cytryny. Wyobraził sobie, jak nuci, przygotowując napar, a potem myje głowę nad wiadrem pomiędzy namiotami i rozczesuje na powietrzu wilgotne włosy.

– Co pan z nią zrobi, majorze?

Z zamyślenia wyrwał Flinta uczepiony do strzemienia Peters. Wzniesione na majora niebieskie przekrwione oczy błyszczały niezdrowo w umazanej brudem twarzy.

– Nie wiem. Powinna się nią zająć jakaś kobieta, ale te wieśniaczki i tak mają pełne ręce roboty.

Nie potrafił niczego wymyślić. Rozcięty bok zaczynał mu porządnie dokuczać. Wszystkie stłuczenia i draśnięcia też dawały o sobie znać, w brzuchu burczało z głodu, uda ścierpły. Był odpowiedzialny za ludzi, których musi dostarczyć do Brukseli raczej żywych niż martwych, i tego dopilnuje. Co pocznie z kobietą? Tego nie wiedział.

– Za parę mil będziemy mijali żeński zakon – zauważył Peters. – Tam ją można zostawić.

Ucieszony perspektywą pozbycia się kłopotu, Flint ponownie spróbował nawiązać rozmowę z nieznajomą.

– Zostawimy cię w zakonie, Różo. Będzie ci tam dobrze, siostry się tobą zaopiekują. – Nie zareagowała. Czyżby była również głucha?

– Jimmy nie żyje, majorze! – zawołał z wozu Potts.

Cholera. Jimmy był w przeszłości złodziejaszkiem, ale ostatnio doskonałym artylerzystą. Koszt tej bitwy był przerażający. Zostawią Jimmy’ego w klasztorze. Siostry go pochowają na swoim cmentarzu, dawny złodziejaszek znajdzie się najbliżej nieba ze wszystkich poległych Zabijaków Randalla.

– Odpoczynek w klasztorze – zarządził i uśmiechnął się, słysząc niewybredne żarty, jakie wiadomość ta sprowokowała na wozie.

– Różo… zsiadaj… siostry… tu bezpiecznie…

Diabeł coś do niej mówił, ale słowa zlewały się w jej głowie w niezrozumiały bełkot, na dodatek zagłuszany przez wciąż niemilknący krzyk. Mimo to starała się słuchać i rozumieć. Udało się jej unieść głowę i skupić wzrok. Jeden z obdartych zakrwawionych maszkaronów podszedł do bramy w wysokim murze. Rozległ się dzwonek. Z otworu wyfrunęło stado czarnych wron, wymachując rękami, nie skrzydłami. Jedna zbliżyła się do niej, wyciągnęła ku niej wyblakłe długie szpony.

– Pauvre petit…

Róża jeszcze silniej wczepiła się w diabła. On nie pozwoli, żeby ją zadziobały. Już mają jednego nieżywego, zakrwawionego i bezwładnego. Niosą go do bramy. Wygląda jak Gerald, tyle że ma twarz. Rozdziobią go, wydziobią mu oczy… Trzymała się kurczowo rzemienia przecinającego plecy diabła. Nie… nie… chciała zawołać, ale żaden dźwięk nie wydostał się z jej gardła.

Diabeł wzruszył ramionami. Wrony zakrakały, załopotały skrzydłami. Ruszyli. Ona i diabeł na wielkim czarnym koniu rodem z piekła. Diabeł odezwał się głębokim głosem, który rezonował w jego klatce piersiowej. Mówił prosto do jej ucha. Tym razem zrozumiała:

– I co ja mam z tobą począć, Różo?

Kim jest ta Róża? Przecież ona nią nie jest. To wie na pewno. Ma na imię… uciekło jej. On mówi, że ma na imię Adam, ale to niemożliwe. Imię diabła brzmi Belzebub, Lucyfer, Szatan. Takie imiona nosi diabeł. Dlaczego nie jest gorący? Powinien parzyć, a jest zaledwie ciepły. Miała wrażenie, że obejmuje pień dębu – takie twarde są jego uda i pierś. A oczy niebieskie jak płomienie liżące drewnianą kłodę na palenisku. Śmierdzi krwią, dymem i siarką.

Czy odważyłaby się zasnąć? Dawno nie zmrużyła oka. Przypomniała sobie jak przez mgłę, że była na balu, a następnej nocy nie mogła spać. Leżała w ramionach Geralda, głaskała go po włosach, próbowała dodać mu otuchy. Ile czasu upłynęło od tamtej pory? Były dwie bitwy i burza z piorunami… Skąd wzięłam się na balu? Kim był Gerald?

Czy zdoła zasnąć, skoro w głowie wciąż słyszy krzyk? Przywarła ściślej do diabła. On zapewni jej bezpieczeństwo. To bez sensu, ale nic już nigdy nie będzie miało żadnego sensu. Z jej winy, bo nagrzeszyła.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – Przepasana przyprószonym mąką fartuchu Maggie Moss podparła się pod boki, stając w progu. – Cóż to za oberwańcy pukają do naszego przyzwoitego domu noclegowego!

– Wiem, przedstawiamy obraz nędzy i rozpaczy. – Flint udawał, że nie dostrzega łez wzruszenia spływających po policzkach Maggie, której widok podziałał na niego kojąco. Dom jawił się jako oaza normalności w krainie chaosu, z której powracali. – Znajdzie się dla nas miejsce? Jest nas dwanaścioro. Sierżant Hawkins, dziewięciu żołnierzy, ja i Róża.

– Jasne. Zadbałam o to, odprawiałam z kwitkiem wszystkich kwatermistrzów, którzy się tu kręcili. Ten dom jest dla Zabijaków Randalla i nikogo więcej. Moss! Gdzież on jest? Chodźże no! Nanoszą mi błota albo i czegoś gorszego na podłogi. Co to była za kanonada! Aż tu było słychać!

Poprowadziła rannych do kuchni, gderając jak matka, która uspokaja dziecko, że nie ma powodu mazać się z powodu rozbitego kolana.

Z głębi domu przykuśtykał jej mąż. Zamiast jednej nogi, miał drewnianą protezę. Służył przez trzy lata jako sierżant pod Flintem, dopóki armatnia kula nie okaleczyła go pod Badajoz. Maggie przeszła wraz z nim przez piekło kampanii na Półwyspie Pirenejskim, a kiedy zapanował pokój i Anglicy zaczęli napływać do Brukseli, oboje też tu przybyli i otworzyli dom noclegowy.

– Wymościłem siennikami przybudówkę – oznajmił Moss. – Jest tam przewiewnie i sucho i nie trzeba wchodzić po schodach. Nie będzie tłoku – dodał po cichu do Flinta. – Jest ich mniej, niż się spodziewałem. Tylu was zostało, czy też może tylko tylu macie rannych?

– Mogło być gorzej, mogło też być lepiej. Przywiezioną wcześniej partię rannych rozmieściliśmy w szpitalach i zakonach. Hawkins, pomożesz? – Major zwrócił się do sierżanta. – Chciałbym wreszcie uwolnić ręce.

– My panu pomożemy, majorze – powiedział Moss. – Hawkins, w kotle jest gorąca woda, dopilnuj, żeby ludzie się pomyli, a jak będą czyści, popatrzymy, co któremu dolega. Na podwórzu jest pompa, niech któryś przyniesie wody do picia.

– Za mną, majorze – poprosiła Maggie. – Hawkins i Moss dadzą sobie radę bez nas. – Idziemy na górę. Jak się ma pański bra… – ugryzła się w język – pułkownik Randall?

– Dobrze, o ile wiem, ale Gideon nie żyje. Zginął pod Quatre Bras rozsiekany francuskimi szablami – odparł Flint. Młodszy przyrodni brat był oficerem kawalerii. Nie brakowało mu odwagi, ale rozumu miał tyle co kuropatwa w sezonie polowań, pomyślał z goryczą. Gideon nie powinien przejmować dowództwa baterii, a on, Flint, jest głupcem, że czasami myśli, iż mógł zapobiec jego śmierci.

– Przykro mi. Biedny chłopak. Był taki młody.

– Mało go znałem.

Flint stronił od Gideona Latymora aż do ostatniej chwili. Zarozumiały młody oficer też nie chciał mieć nic wspólnego z jednym z licznych bękartów swojego ojca, nawet jeśli starszy brat, lord Justin Randall, z sobie tylko znanych powodów pomagał mu w karierze. W rzeczywistości Adam nie zabiegał o pomoc Randalla, który był jego dowódcą; uważał, że ich wzajemne relacje powinny się ograniczać do kontaktów służbowych.

– Na lewo, do pańskiego dawnego pokoju – powiedziała Maggie.

Więcej nie zapytała o Gideona, ale Flint po jej minie poznał, że swoją obojętnością sprawił jej zawód, co odczuł niczym ukłucie bagnetem.

– A ta, co za jedna? – zapytała Maggie, gdy weszli do pokoju i mogła lepiej się przyjrzeć młodej kobiecie, wciąż kurczowo uczepionej majora.

– Pojęcia nie mam. Znalazłem ją po bitwie. Napadła na nią banda dezerterów.

– Skrzywdzili ją?

– Nie zdążyli, lecz nie jest z nią dobrze. Nie mówi, chyba nic nie rozumie w żadnym języku, a na dodatek nie chce mnie puścić.

– Chodź, moja kochanieńka. Tu będziesz bezpieczna. Zaopiekuję się tobą – przemówiła łagodnym tonem Maggie.

Musieli odpiąć pas Flinta i zdjąć z niego kurtkę, by oderwać od jego piersi młodą kobietę, po czym podprowadzić ją do łóżka znajdującego się w przyległej do pokoju garderobie. Położyła się i skuliła.

– Tu będzie ciszej i przytulniej – uznała Maggie. – Biedne małe stworzenie.

– Nie takie małe. – Flint rozprostował zdrętwiałe ramiona.

Młoda kobieta nie była chuderlawym podlotkiem, a jednak wydawała się krucha i bezbronna. Na myśl o tym, co mogło ją spotkać, major poczuł ukłucie w sercu. Cholera, pomyślał, staję się sentymentalny z powodu jednej zabłąkanej kobiety. Prawdopodobnie towarzyszyła wojsku, odkąd ukończyła szesnaście lat, i była jak nie z jednym, to z innym żołnierzem.

– Przyniosę wodę, to ją umyjesz – zaproponował Maggie. To babska robota i dzięki Bogu, że jest ktoś, kto może ją wykonać, uznał. Poza tym tylko ona ma szansę nawiązać kontakt z tą przerażoną nieznajomą.

Wyciągnął blaszaną wannę ze schowka na półpiętrze. Ostatnim razem korzystał z niej przed balem u księżnej Richmond, na który poszedł na rozkaz Randalla. Zapamiętał jego słowa: „Doprowadź się do porządku i choć raz spróbuj sprawiać wrażenie dżentelmena”.

Moss i Maggie ostrzygli go i ogolili, wlali mu do kąpieli pachnące olejki, a potem skropili go wodą kolońską i pomogli się wbić w rzadko używany paradny mundur. Szedł na bal jak na skazanie, ale warto było chociażby po to, by zobaczyć minę Justina, kiedy dostrzegł go w kącie salonu otoczonego damami, które, nie bacząc na jego chmurną minę, wdzięczyły się do niego i bez żenady spozierały na jego obcisłe spodnie. „Dawno nie widziałem cię tak domytego” – zauważył z przekąsem Randall. Flint się uśmiechnął, świadomy, że wówczas do złudzenia przypomina brata. „Obawia się pan, pułkowniku, że mu sprzątnę sprzed nosa jakąś damę?”. Potrafił to. Obaj o tym wiedzieli od czasu kampanii na Półwyspie Iberyjskim. Naturalnie, Randall nigdy nie zniżyłby się do okazania zazdrości, a własne romanse otaczał jak największą dyskrecją.

Flint zaniósł wannę do sypialni i zszedł na dół po wodę. Moss opatrywał w kuchni najciężej rannych, a ci, którzy mogli utrzymać się na nogach, rozebrani do naga myli się na podwórzu pod czujnym okiem Hawkinsa.

– Posłałem gońca do dowództwa, panie majorze, żeby wiedzieli, gdzie się zatrzymaliśmy – poinformował sierżant. – Poprosiłem też o przysłanie chirurga, ale myślę, że bez niego się obejdziemy. Chłopcy czyszczą i opatrują sobie nawzajem rany. Maggie przygotowała mnóstwo bandaży i maści. O ile który nie utracił za dużo krwi i jeśli nie dojdzie do infekcji, wyliżą się bez pomocy doktora. A co z tą kobietą?

– Nazwałem ją Różą. Maggie się nią zajmuje. To nie nasza sprawa. – Flint zaczął ściągać ubranie. – Hawkins, też się rozbierz, zobaczymy, jak tym razem cię podziurawili.

– Jestem cały. – Hawkins rozebrał się i sięgnął po mydło. – Śmierdzę jak czyściciel kloacznych dołów, ale nie mam nawet zadrapania. – Spojrzał na ciętą ranę majora. – To trzeba dobrze oczyścić – zauważył.

Żołnierze skończyli ablucje i owinięci dla przyzwoitości kawałkami prześcieradeł, pokuśtykali do przybudówki, która miała być ich sypialnią.

– Kładźcie się i odpoczywajcie – rozkazał Moss, któremu przypomniały się dawne czasy, kiedy był sierżantem. – Przyniosę wam wody i jakiejś zupy, a tę waszą cuchnącą bieliznę dziewczyna wrzuci zaraz do kotła i wygotuje.

– Ty też odpocznij. – Flint zwrócił się do Hawkinsa. – Masz się położyć, to rozkaz.

– Pan też niech się kładzie, majorze.

– Zamierzam.

Żyjemy, a setki nie przeżyły, pomyślał Flint. Teraz, kiedy nie ma już nic do roboty, można wyłączyć wszystkie zmysły, zamknąć oczy i zasnąć. Bezpośrednio po bitwie byłoby to zbyt ryzykowne. Owinął się ręcznikiem, zebrał swoje ubranie.

– Jestem na górze, jakby mnie kto potrzebował.

Drzwi do garderoby były zamknięte. Wanna z brudną wodą stała w sypialni, na podłodze walały się brudne ręczniki. Dobrze, że Maggie udało się wykąpać Różę, miała przy tym okazję sprawdzić, czy nie jest ranna. Flint wyniósł wannę na podwórze, opróżnił ją, po czym umieścił w schowku na półpiętrze. Wreszcie mógł się wyciągnąć. Zrzucił ręcznik, wsunął się pomiędzy prześcieradła i natychmiast zapadł w głęboki sen.

Było widno, miękko i cicho. W głowie wciąż rozlegał się krzyk, ale tak słaby, że nie zagłuszał rytmicznego chrapania, przypominającego mruczenie wielkiego kota. Coś ją obudziło. Czyjeś kroki? Jakieś głosy? Cokolwiek to było, ucichło.

Otworzyła oczy. Jak biało. To chmury? Jest w niebie? Nie, przykrywa ją puszysta biała pierzynka, pod sobą ma białe prześcieradło, a przed oczyma pobieloną wapnem ścianę. Leży w łóżku w bardzo czystym małym pokoiku.

Usiadła i zauważyła, że ktoś przebrał ją w białą koszulę nocną. Pamiętała, że kąpała ją pulchna kobieta o wielkich dłoniach i łagodnym głosie. Mówiła coś do niej, czego nie rozumiała, ale działało uspokajająco. Całe ciało miała obolałe, jak gdyby przeszła setki mil, ale przecież tak nie było.

Gdzie jestem? Daleko był jej dom, a w nim otaczały ją życzliwe twarze. Miała piękną suknię i była na balu. Całowała się z mężczyzną. Potem był namiot, padał deszcz, grzęzła w błocie ogłuszona niemożliwym do wytrzymania hukiem. Potem chodziła, szukała i była coraz bardziej przerażona… Krzyk w głowie nasilił się do tego stopnia, że stał się obezwładniający. Obrazy znikły, a ona opadła na poduszkę i wtuliła w nią głowę. Po dłuższej chwili krzyk ucichł na tyle, że znowu była w stanie zebrać myśli.

Przypomniała sobie, jak osaczyły ją demony, a za nimi pojawił się diabeł i zabrał ją oraz wszystkie potępione dusze do piekła. Wiózł ją na wielkim czarnym koniu, a ona czuła się przy nim bezpiecznie, chociaż był diabłem. To on przywiózł ją tutaj, do przyjacielskiej kobiety, ciepłej wody i cichego pokoiku.

Wszystko to bez sensu, bo to miejsce na pewno nie jest piekłem, chyba że czeka ją jakieś okrutne rozczarowanie. Może gdyby otworzyła drzwi, ujrzałaby płomienie i usłyszała szyderczy śmiech pomagierów diabła. Może to chrapanie, które dobiega zza ściany, wydobywa się z gardzieli stróża piekielnych czeluści, psa Cerbera? Poczuła, że musi wstać za potrzebą. Jak to jest? Przecież ktoś, kto nie żyje, nie potrzebuje nocnika. Zatem to dobry znak. Zwlekła się na uginających się kolanach do kąta za parawanem i wyszła stamtąd znacznie pewniejszym krokiem.

Ruszyła ku drzwiom, musiała zobaczyć, co się za nimi znajduje. Otwarły się bez skrzypnięcia i ujrzała biało urządzony pokój. Przez muślinowe firanki sączyło się poranne światło, a jedyne płomienie, jakie dostrzegła, były bezpiecznie zamknięte w kloszach nisko przykręconych olejowych lamp. Zauważyła zimny kominek, szmaciany dywanik, fotel i łóżko. W łóżku leżał on – diabeł. Chrapał i ten dźwięk ją obudził.

Stanęła nad śpiącym i zaczęła mu się przypatrywać. Spod prześcieradła wystawały barki i jedno ramię – dobrze umięśnione, opalone na brąz, posiniaczone, poznaczone starymi bliznami i świeżymi ranami. Twarz pokrywał ciemny zarost, opadłe na czoło brązowe włosy częściowo zakrywały bliznę na czole. Nos był wydatny, prosty. Śpiący człowiek powinien sprawiać wrażenie bezbronnego, tymczasem ten wyglądał groźnie i zarazem wspaniale.

Diabeł, jej wybawiciel. Uratował ją, należała więc do niego i powinna być przy nim, pomyślała. Wślizgnęła się pod przykrycie. Spodziewała się, że obudzi go ruch wypełnionego pierzem materaca, ale on tylko wymamrotał coś przez sen i przygarnął ją ciężkim ramieniem. Był nagi i rozgrzany snem; poczuła się przy nim bezpiecznie. Chrapanie zagłuszało krzyk, który wciąż dźwięczał jej w głowie. Zamknęła oczy i zasnęła.

– Róża? Do diabła, co ty wyrabiasz?!

Róża? Do kogo on mówi? Mocniej przytuliła się do krzepkiego nagiego ciała, rozgrzanego snem, dającego poczucie bezpieczeństwa. Po chwili diabeł poruszył się gwałtownie, otworzyła więc oczy i spostrzegła, że się w nią wpatruje.

Dziwne, ale wcale się go nie bała. Byli sami w pokoju, to ona więc musiała być ową Różą, do której zwrócił się gniewnym tonem. Czemu on się złości? Przecież nic takiego nie robi, jest tu, gdzie powinna być. Położyła mu dłoń na piersi, poczuła, jak spokojnie bije jego serce. Bardzo przystojny jest ten jej pokiereszowany, upadły anioł. Myślała, że anioły nie mają płci, a jeśli już, to są rodzaju żeńskiego oraz czyste i jasne. Ten jest ciemny i bardzo męski. Kiedy na niego patrzyła, jej myśli wędrowały ku sprawom cielesnym, tajemnym i grzesznym.

– Różo, wracaj do siebie. Nic ci w tym domu nie grozi. – W tym domu nie, pomyślał, ale w moim łóżku wcale nie jest to takie pewne.

Przecząco pokręciła głową.

– Rozumiesz, co mówię? Jesteś Angielką?

Kolejny znak głową, tym razem potakujący.

– W takim razie odezwij się, kobieto!

Rozłożyła bezradnie ręce w geście mówiącym „chciałabym, ale nie mogę” i pokręciła głową. Kiedy na polu bitwy znalazła Geralda, chciała krzyczeć, lecz żaden dźwięk nie wyszedł z jej gardła. Wszystkie dźwięki, słowa, zdania tkwiły głęboko w jej wnętrzu i nie chciały się stamtąd wydobyć. Diabeł chyba zrozumiał, bo zapytał:

– Nie możesz, tak? Szkoda. Pamiętasz mnie? Jestem Adam Flint.

Przytaknęła ruchem głowy.

Czuła pod palcami jego mocno bijące serce. Szeroka klatka piersiowa wznosiła się i opadała. W pewnej chwili uzmysłowiła sobie, że on jest istotą ludzką, nie diabelską, a ona sama żyje i za wszystkie swoje grzechy, których nie potrafiła sobie szczegółowo przypomnieć, nie znalazła się w piekle, lecz przez nie przeszła i to on wskazał jej drogę wyjścia. Uśmiechnęła się. Poczuła się dziwnie, ponieważ nie uśmiechała się od wielu dni, a może tygodni…

Adam przykrył jej dłoń swoją dłonią.

– Różo, wracaj do siebie – powiedział, a ponieważ się nie poruszyła, dodał: – Skoro ty nie chcesz, to ja się przeniosę, a jestem nagi jak mnie Pan Bóg stworzył.

W jakiś sposób dotarło do niej, że powinna zareagować, okazać lęk, ale się nie przestraszyła. Była ciekawa, jak on wygląda. Jak wygląda nagi mężczyzna? Czy to znaczy, że nie sypiałam z mężczyzną?

– Cholera – mruknął i posłał jej karcące spojrzenie.

Wydostał się z łóżka po drugiej stronie, starając się nie odwracać ku niej przodem. Tymczasem wpatrywała się w niego jak urzeczona. Szerokie bary, dobrze umięśnione, pokryte bliznami plecy, na wysokości żeber owinięte czymś poplamionym na czerwono. Wąskie biodra i zwarte gładkie pośladki. A gdyby tak ich dotknąć? Pokryte ciemnymi włosami długie i silne nogi kogoś zaprawionego do jazdy konnej. Jest bardzo męski, piękny, nieustraszony i do niej należy.

Przed oczyma stanęła jej otoczona jasnymi włosami ładna twarz młodego mężczyzny, nienaznaczona doświadczeniem życiowym. Był niepewny siebie, a na końcu przerażony. Też do niej należał? Kochała go? Nie potrafiła sobie przypomnieć. Pamiętała tylko, że obejmowała go, podczas gdy on szlochał, a ona starała się nie okazywać, jak bardzo się boi, że popełniła straszliwy i niewybaczalny błąd. A potem znalazła go… Nie! Znowu ten ogłuszający krzyk w głowie. Uniosła dłonie ku skroniom, ale rozsadzający czaszkę ból nie ustępował. Ulgę poczuła dopiero wtedy, gdy skupiła wzrok na mężczyźnie, który siedział na krześle i wciągał podarte i brudne spodnie od munduru. Wtedy zauważyła, że to coś, czym miał owiniętą pierś, to bandaż, a skóra wokół niego jest zaczerwieniona od krwi.

Doznała olśnienia. Wiedziała, co powinna uczynić. Nakazała mu gestem, żeby nie wstawał z krzesła, i do niego podeszła. Złamała paznokieć, rozplątując zawiązany na supeł bandaż. Przysechł do rany, zwilżyła więc myjkę w misce z wodą, która stała na toaletce, i położyła na opatrunku, żeby go odmoczyć. Nie drgnął, kiedy oderwała opatrunek, chociaż musiało go to boleć. Rana nie była dokładnie oczyszczona.

– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał.

Wzruszyła ramionami. Czy on nie rozumie, że ona po prostu nie może mówić?

– Możesz mi zaufać.

Wiem, pomyślała. Skąd to wiedziała, pozostawało nawet dla niej zagadką. Dała mu znak wskazującym palcem, żeby nie ruszał się z miejsca. Posłuchał, chyba rozbrojony jej zachowaniem.

Owa dobra, serdeczna kobieta, która ją kąpała, powinna być gdzieś w tym domu. Róża otwarła drzwi i wyszła na schody. Poczuła zapachy dobiegające z kuchni. Żołądek upomniał się o jedzenie. Kiedy ostatni raz jadła?

Pomieszczenie na dole było pełne mężczyzn. W spodniach bez koszul, w koszulach, ale bez spodni, bez koszul i bez spodni, lecz owiniętych kocami. Któryś z nich krzyknął na jej widok:

– O rety!

Wszyscy rzucili się w kierunku wyjścia na podwórze.

Przy kuchni stała pulchna kobieta i mieszała w garnku, z którego wydobywał się ów apetyczny zapach, docierający aż na schody. Przy stole siedział chudy mężczyzna z drewnianą nogą.

– Nie powinnaś wstawać, kochanieńka – odezwała się kobieta. – Właśnie zamierzałam zanieść ci na górę herbatę.

Pomieszczenie kuchenne wydawało się tak znajome i kojące jak wspomnienia z dzieciństwa. Uśmiechnęła się, bo właśnie przypomniała sobie, jak się to robi. Na fajerce stał czajnik z gotującą się wodą. Wskazała go palcem, po czym się rozejrzała. Zauważyła na stole miseczkę z solą i stos zwiniętych bandaży. Wzięła miseczkę i dwa bandaże.

– Chcesz gorącej wody dla majora, kochanieńka? Jest ranny? – zapytała kobieta i zwróciła się do męża: – Dopilnuj zupy, Moss. – Złapała przez ścierkę uchwyt czajnika. – Idziemy – powiedziała do Róży.

Major nadal siedział na krześle.

– Uciekała? Złapałaś ją, Maggie?

– Uciekała? Nic podobnego. Przyszła do kuchni i całkiem zrozumiale dała mi znać, czego chce. – Maggie przyjrzała się ranie na boku Flinta. – Nie dociekam, w jakich okolicznościach dowiedziała się, że potrzebuje pan zmiany opatrunku, majorze.

– Obudziłem się i znalazłem ją u siebie w łóżku.

– Wygląda na to, że przywiózł pan sobie kobietę, majorze.

– Nie potrzebuję kobiety – żachnął się Flint.

Owszem, potrzebujesz mnie, pomyślała Róża. Nalała gorącej wody z czajnika do miski i wsypała garść soli. Będę jego kobietą, postanowiła, bo nie wiem, kim jestem, i oprócz niego nie mam nikogo innego.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Widzę, że znasz się na rzeczy – zauważył Adam. – Twój wojak często bywał ranny?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie miała pojęcia, skąd w niej ta pewność, jak pomóc majorowi, ale wiedziała, że do przemywania ran należy użyć słonej wody. Było to oczywiste, podobnie jak świadomość, że jej oczy mają orzechową barwę. Nie potrzebowała zaglądać do lustra, żeby to stwierdzić. Naszła ją smutna refleksja, że z tym, który umarł, nie była wystarczająco długo, żeby się nauczyć opatrywać rany, ale dość, by doczekać się jego zgonu.

– Już gdzieś cię widziałem – powiedział major. – Czy nie było to przypadkiem w obozie Siedemdziesiątego Trzeciego Pułku pod Quatre Bras? Czy to był pułk twojego mężczyzny? Pomogę ci go odnaleźć.

On nie żyje i nigdy nie był moim mężczyzną, pomyślała. Skąd to wiem, skoro wszystko inne spowija mgła niepamięci? Jak sprawić, żeby on to zrozumiał? Po chwili gestem wskazała w dół, po czym wzniosła oczy ku górze.

– On nie żyje? Jesteś pewna?

Potwierdziła skinieniem głowy i w tym momencie zaczęły wracać strzępki wspomnień. Przypomniała sobie, że miał na imię Gerald, a jej wydawało się, iż go kocha. Jednak kiedy sobie uświadomiła, że w ogóle go nie zna, zrozumiała, iż się pomyliła, ale wtedy droga odwrotu była zamknięta. Musiała przy nim trwać, okazać mu lojalność, zwłaszcza że jego odwaga rozmywała się na deszczu i tonęła w błocie. Gracki oficer zmienił się w jej ramionach w przerażonego chłopczyka. Wciąż nie miała pojęcia, w jakich okolicznościach się poznali i skąd wzięła się w jego namiocie. Kim jestem?

Przerażone, znękane stworzenie, jakim była jeszcze wczoraj, ulegało przemianie. Kim się okażę, gdy ten proces dobiegnie końca? Kimkolwiek jest, chyba charakteryzuje ją upór i zdecydowanie. Postawiła miskę na podłodze i zabrała się do czyszczenia rany majora, który nadal siedział na krześle.

– Mam w plecaku maść – powiedział.

Róża wyjęła pudełeczko z maścią i rozprowadziła ją po uprzednim przemyciu rany. Podziwiała jego spokój. Nie czuł bólu? Zawiązała na supeł końcówkę bandaża, dotknęła przelotnie palcami jego policzka, dając mu znać, że zakończyła zabiegi, i się odsunęła.

Zastanawiał się, co miało znaczyć owo muśnięcie. Czyżby uważała, że on potrzebuje pocieszenia? Czegoś takiego nigdy nie doświadczył. Dotychczas nikomu nie przyszło do głowy, że major Adam Flint może potrzebować gestów czułości. Był przekonany, że ją przygarnął, podobnie jak kiedyś bezpańskiego psa. Obecnie przyszło mu do głowy, że bezpański pies i przerażona młoda kobieta uznali, że to oni go przygarnęli i powinni mu pomagać.

– Dziękuję – powiedział, a odczytując w jej oczach nieme pytanie, dodał: – Tak, czuję się o wiele lepiej. – W rzeczywistości rana piekła niemiłosiernie, ale tak powinno być po przemyciu słoną wodą, która zapobiegnie ropieniu. – Wracaj do swojego pokoiku. Powiem, żeby ktoś przyniósł ci ciepłej wody do mycia, i poproszę Maggie, by znalazła dla ciebie ubranie. Chciałbym się wykąpać i ogolić. – Podniósł się z krzesła. Nie miał zwyczaju używać łagodnego tonu, ale dla niej się postarał.

Do diabła, te jej orzechowe oczy patrzyły tak, że mężczyzna był gotów zapomnieć o bożym świecie i myśleć jedynie o tym, co kryje się w ich przepastnej głębi. Adam nie miał jednak czasu ani zamiaru zastanawiać się nad stanem uczuć Róży. Potrzebowała kobiecej opieki, a nie mężczyzny, w którego życiu kobiety miały do odegrania tylko jedną rolę.

– Idź już – rzucił stanowczo. – Wracaj do swojego pokoiku.

Gdyby takim tonem wyprosił psa, ten spojrzałby na niego z pretensją i odszedł z podkulonym ogonem. Róża skinęła głową, lecz w jej postawie nie było pokory. Najwyraźniej uznała, że okaże posłuszeństwo, aby mu się przypodobać. Ruszyła ku drzwiom, kołysząc biodrami. Flint zaklął pod nosem. Miał ochotę podążyć za nią, jednak się pohamował i zszedł na dół.

Żołnierze po przespanej nocy byli w o wiele lepszej kondycji. Maggie i Moss podzielili ich ze względu na odniesione obrażenia na lżejsze i cięższe przypadki. Zaangażowali chodzących do pielęgnowania ciężej rannych. Maggie zarządziła, żeby dwóch zdrowszych zaniosło na górę wodę do mycia dla Róży i przygotowało kąpiel dla majora.

– Zapukajcie do drzwi i postawcie cebrzyk na progu – pouczyła ich. – Dobrze, majorze, że zostawił pan u nas zapasowy mundur, ten, w którym pan wrócił, nadaje się na szmaty.

– Stoczyłem w nim dwie bitwy i przetrwałem oberwanie chmury. Czy znalazłoby się jakieś ubranie dla Róży?

– A i owszem. Moja siostra zostawia tu swoje ubranie, żeby nie wozić się tam i z powrotem z bagażami, kiedy nas odwiedza. Chyba rozmiar będzie odpowiedni.

– Kup dla niej wszystko, co potrzeba, i daj mi rachunki. Najwyraźniej jej mężczyzna nie żyje, ale odnoszę wrażenie, że nie przeżywa bardzo boleśnie jego śmierci, chociaż nie wygląda na taką, po której spłynęłoby to jak woda po kaczce.

– Może ją bił – zauważyła Maggie. – Wydaje mi się, że pana się nie boi.

Flint wrócił na górę i zanurzył się w wannie. Jeżeli on, który jako wojskowy z zabijania uczynił swoją profesję, nie wzbudza w niej lęku, to jakim brutalem musiał być jej mężczyzna, rozmyślał, leżąc w kąpieli. Uważając, by nie zmoczyć opatrunku na piersi, zmywał z siebie resztki brudu pozostałe po pobieżnym spłukaniu się pod pompą, co zrobił poprzedniego wieczoru. Wychodząc z wanny, po raz pierwszy od wielu dni poczuł się istotą ludzką. Podejrzenie, że ktoś mógł źle traktować Różę, napełniało go złością.

Zabrał się do golenia czterodniowego zarostu. Z sąsiedniej garderoby dochodziło ciche pluskanie wody. Przestał się golić i zaczął nasłuchiwać. Zdradziecka pamięć podsunęła mu wspomnienie kształtów, które trzymał w ramionach, kiedy Róża leżała obok niego z głową złożoną na jego nagiej piersi. Poczuł wzbierające w dole brzucha napięcie. Wściekły na taki dowód braku samokontroli, skończył golenie i osuszył twarz ręcznikiem.

Owszem, nie miał nic przeciwko niezobowiązującemu seksowi, lecz nie chciał się wiązać z kobietą. One oczekują okazywania uczuć, chcą, by o nie zabiegać, a jego nie było na to stać. W dodatku Róża wymagała szczególnie delikatnego traktowania.

Włożył wyszczotkowany przez Maggie paradny mundur, elegancki i kosztowny, w sam raz na salony księżnej Richmond, gdzie na rozkaz Justina Randalla musiał udawać dżentelmena i generalnie sprawiać wrażenie, że nadane ich oddziałowi przezwisko Zabijaki Randalla jest żartem, a nie raczej dość łagodnym określeniem tej zbieraniny wyjętych spod prawa szubrawców.

Stanąwszy przed lustrem, doszedł do wniosku, że będzie musiał poprosić Mossa o przystrzyżenie włosów, gdyż strzecha, którą miał na głowie, w żaden sposób nie poddawała się grzebieniowi.

Zapiął pas, wziął pod pachę czako i zbiegł na dół na śniadanie.

– Hawkins, do mnie! Pójdziemy się zameldować w dowództwie i zorientować, gdzie zostali rozmieszczeni nasi ludzie.

Wyszli na zatłoczone ulice. Ranni leżeli na siennikach pod prowizorycznymi namiotami, doglądani przez mieszkanki miasta i siostry miłosierdzia. Flint i Hawkins szukali znajomych twarzy i niebieskich mundurów artyleryjskich.

Uliczna plotka głosiła, że Wellington opuścił kwaterę przy Rue Montagne du Parc i udał się do Nivelles, gdzie biwakowała armia.

– Zaczniemy od wizyty w siedzibie naczelnego dowództwa, sprawdzimy, czy nie ma tam dla nas rozkazów, a następnie postaramy się odnaleźć pułkownika – postanowił Flint.

– A jak czuje się panna Róża?

– Panna?

– Ma maniery damy, jak twierdzi Maggie – zastrzegł się sierżant.

– Żyła z żołnierzem z Siedemdziesiątego Trzeciego Pułku. Nie żyje, nieborak. Wątpię, czy ona zasługuje na miano damy.

– Dlaczego nie? To miła młoda kobieta.

– Widziałeś przerażoną brudną istotę, która przykleiła się do mnie jak małe kocię do pnia drzewa. Natomiast rano zupełnie nie jak dama wpakowała mi się do łóżka.

– Trzeba było ją pogłaskać. Kobietom to dobrze robi. Uściskasz taką, cmokniesz w policzek, a zaraz przestanie płakać – ciągnął Hawkins, niezrażony poirytowanym tonem majora.

– Zachowaj te mądrości dla siebie. Nie interesują mnie twoje techniki uwodzenia – rzucił ostro Flint.

W kwaterze Wellingtona zastali inną sytuację niż przed bitwą, kiedy tłoczyła się tam elegancka publiczność, w nadziei że otrze się o wielkiego człowieka. Obecnie znajdowali się tu jedynie wojskowi. Adiutanci z podkrążonymi ze zmęczenia oczami i sztabowcy konsultujący raporty i mapy, starający się ogarnąć sytuację po wyjeździe wodza.

– Majorze! – Flinta zauważył porucznik Foster, chirurg z ich brygady. Był tak zmęczony, że słaniał się na nogach. – Szukałem pana. Mam listę i adresy rozlokowania rannych z pańskiego oddziału. Brakuje mi tylko tych, których pan przywiózł wczoraj.

– Ilu jest na liście?

– Osiemdziesięciu, chyba że dojdą jeszcze jacyś w najbliższych dniach, co jest możliwe. Najciężej rannych umieściłem u zakonnic – potrafią pocieszyć, zapewnić spokój, a w klasztorze jest czyściej niż gdzie indziej.

– Hawkins, usiądź z porucznikiem i uzupełnij listę o tych, którzy kwaterują u Maggie. Możemy dodać kilka nazwisk do listy zmarłych. Po dopełnieniu formalności pan, poruczniku, pójdzie do siebie i położy się spać, a wstanie dopiero po południu. To rozkaz.

Dyżurny oficer poinformował Flinta, że zarówno działa, jak i żołnierze zdolni do marszu przemieszczają się w kierunku granicy francuskiej. Ci zaś, którzy wyzdrowieją w ciągu najbliższych dziesięciu dni, mają się zbierać w obozie w Roosbos i tam oczekiwać na rozkazy dalszej dyslokacji.

– Dla pana, majorze, i pańskiego sierżanta milord zostawił rozkazy u mnie. – Ze stosu papierów zalegających biurko oficer wygrzebał zalakowaną kopertę i wręczył ją Flintowi. – Nie stanowią tajemnicy. Na każdych stu ludzi, którzy pozostaną w mieście z powodu ran, chorób i obowiązków służbowych, ma przypadać jeden oficer, jeden podoficer i trzech szeregowych w celu utrzymania porządku i dopilnowania warunków bytowych oraz zakwaterowania. Lista pozostałych oficerów znajduje się w załączniku.

Flint się zamyślił. Zrozumiał, że dla niego oznacza to koniec wojny, zajęcia, do którego został wyszkolony i przygotowany. Obecnie czeka go praca administracyjna i policyjna, coś, czego nienawidził.

– A co do stanu zdrowia pana pułkownika…

– Jak to?! – przerwał mu zaniepokojony Flint. – Randall jest ranny?!

– Tak, majorze, w pierś i głowę. Sądziłem, że pan o tym wie. Nie ma żadnego zagrożenia, przynajmniej chirurg na razie go nie widzi. Nie zamierza milorda operować i wyciągać kuli, dopóki nie okaże się to nieuniknione.

Oby nie było, pomyślał Flint i się wzdrygnął. Wiedział, że tego rodzaju operacje zazwyczaj kończą się fatalnie. Wyjmowano mu kulę z ramienia i nie było to przyjemne, ale przynajmniej nie grzebano mu nożem w okolicy płuc.

– Gdzie on jest?

– W swojej dawnej kwaterze przy Rue Ducale, majorze.

– Jasne.

Idąc przez park miejski do eleganckiej dzielnicy, w której znajdowała się kwatera Randalla, Flint złościł się sam na siebie. Cholera! Dowódca jest ranny, a ja o niczym nie wiem! Kiedy to się stało? Na wojnie przede wszystkim obowiązują dwie zasady: pilnuj swoich ludzi i zabezpieczaj tyły dowódcy.

Gdy dotarł na miejsce, załomotał do drzwi. Nie zważając na protesty służącego, pognał na górę i z impetem wpadł do pokoju zajmowanego przez Randalla. Z ulgą stwierdził, że ranny jest przytomny.

– Tu uwił pan sobie gniazdko, pułkowniku?! – zawołał od progu.

– A ty gdzie się, u licha, podziewałeś? – padło wypowiedziane niemal szeptem pytanie.

Flint zachował kamienną twarz, choć poważnie zaniepokoił się o stan zdrowia dowódcy.

– Zbierałem rannych z pola bitwy. A gdzie pana znaleziono, pułkowniku?

W tym momencie ktoś wszedł do pokoju. Flint poczuł, że czyjaś dłoń chwyta go za ramię. Dobiegł go kobiecy głos:

– Bardzo proszę, żeby pan wyszedł.

Odwrócił się i ujrzał drobną postać w bardziej niż skromnej sukni, z włosami wymykającymi się z uczesania. Sądząc po wymowie, dama, lecz po skromnym ubiorze, stara panna o ograniczonych środkach finansowych. Może kwakierka. Wskazała mu otwarte drzwi. Nie miał wyboru, musiał opuścić pokój.

– Lord Randall został znaleziony w rozwalonej stodole na zachód od La Haye Sainte – poinformowała ściszonym głosem, kiedy znaleźli się za drzwiami. – Ma ranę postrzałową piersi. Nie potrafiliśmy ustalić, jak się tam znalazł. Nie może pan z nim rozmawiać. Musi odpoczywać.

– Proszę pani, to mój dowódca. Słucham jego rozkazów, a nie, z całym szacunkiem, wynajętej pielęgniarki.

– Nie jestem wynajętą pielęgniarką. Nazywam się panna Endacott, jestem przyjaciółką rodziny – sprostowała z nieco wyniosłym wyrazem twarzy.

– Pani jest guwernantką, którą Randall eskortował z Anglii?

Flint uzmysłowił sobie, że z tą kobietą Randall tańczył na balu u księżnej Richmond. Tyle że wtedy nie wyglądała jak podstarzała belferka. Co ich łączy? Chyba nie romans?

Zrobiła jeszcze mniej zachęcającą minę.

– Jestem właścicielką i przełożoną szkoły w Brukseli. Sądząc po pańskim mundurze i podobieństwie do lorda Randalla, wnoszę, że pan jest jego przyrodnim bratem, majorem Adamem Flintem. Wydaje mi się, że spotkałam pana w Roosbos.

– Tak jest i dlatego muszę się zameldować u pułkownika.

Panna Endacott zawahała się, po czym powiedziała:

– Mógłby mi pan pomóc zaaplikować mu lekarstwo, które pozostawił doktor. Pułkownik nie jest cierpliwym pacjentem. Najważniejsze, żeby leżał nieruchomo i niczym się nie ekscytował.

Randall miałby się czymś ekscytować? – zdumiał się w duchu Flint. Byłoby to możliwe jak urządzenie ślizgawki w piekle. Wolał jednak nie dyskutować z panną Endacott, zależało mu bowiem na dostępie do dowódcy.

– Naturalnie.

– W takim razie ma pan pięć minut, nie dłużej.

Panna Endacott posłała mu spojrzenie, które wprawiłoby w przestrach krnąbrnego uczniaka, ale on przecież nigdy do szkoły nie chodził. Najwyraźniej mu nie dowierzała, a jego uśmiech nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Otwarła jednak drzwi, wpuszczając go do pokoju. Zręcznie nalała do kieliszka przeźroczystego płynu z karafki stojącej na nocnym stoliku.

– Podam pułkownikowi lekarstwo, a pana poproszę o uniesienie mu głowy. Ostrzegam, nie wolno dopuścić, żeby usiadł. Proszę uważać, by opuścić mu głowę z powrotem na poduszkę bez najmniejszego wstrząsu.

Flint wsunął prawą rękę pod kark Randalla i poczuł, jak pułkownik sztywnieje. Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, że go dotknął. Pogódź się z tym, bracie, pomyślał. Tymczasem panna Endacott bardzo sprawnie wlała płyn w usta rannego, a Flint powoli i ostrożnie opuścił jego głowę na poduszkę.

Randall leżał z zamkniętymi oczami. Usta mu pobielały, zacisnął dłonie na przykryciu. Cierpi, ale nie chce, żeby ona to zauważyła, domyślił się Flint. Doszedł do wniosku, że lepiej nie okazywać, jak mu z tego powodu przykro.

– W naczelnym dowództwie pytają o pana, pułkowniku. Powiedziałem im, żeby zostawili pana w spokoju na dzień czy dwa. Wszystko jest pod kontrolą. Odnajdę Bartletta i razem bez trudu damy radę. Jakieś rozkazy?

Odpowiedź padła nie od razu.

– Zadbaj o naszych Zabijaków, Adamie – szepnął Randall.

– Tak jest, pułkowniku – odparł Flint.

Po raz pierwszy Justin zwrócił się do niego po imieniu i również po raz pierwszy ujawnił emocje. Może coś w nim pękło po tym, jak na jego rękach umierał Gideon, doszedł do wniosku Flint. Do tej pory był przekonany, że nie żywi żadnych uczuć do przyrodnich braci, prawowitych członków rodu, teraz jednak, kiedy stał przy łóżku cierpiącego Justina, było mu trudniej, niż mógł się spodziewać.

– Sprowadzę ich ciała.

– Dziękuję – szepnął Randall, nie otwierając oczu.

Panna Endacott niemal siłą wypchnęła Flinta z pokoju i szybko zamknęła drzwi. Zachowywała się przesadnie troskliwie, uznał, zbiegając po schodach. Randall źle wyglądał i bardzo cierpiał, ale był wytrzymałym, zaprawionym w bojach człowiekiem. Wyliże się. Ta przesadna troska była zastanawiająca. Czyżby ona i Justin byli…? Nie, to niemożliwe. Taki zarozumialec jak lord Randall miałby zakochać się w nauczycielce? Wykluczone.

Tytuł oryginału A Rose for Major Flint

Pierwsze wydanie Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015

Redaktor serii Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne Barbara Syczewska-Olszewska

Korekta Lilianna Mieszczańska

© 2015 Melanie Hilton

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-3208-1

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.