Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Dezinformacja

Dezinformacja

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65904-10-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dezinformacja

Czy wojna wybuchnie? Ona już trwa!

 

Rosja koncentruje duże siły w obwodzie kaliningradzkim i na Białorusi. Moskwa twierdzi, że to ćwiczenia, ale z ustaleń polskich służb wynika, że manewry są jedynie przykrywką do rozpoczęcia inwazji na Rzeczpospolitą i kraje nadbałtyckie.

 

Osłabione politycznymi czystkami i niedoposażone Wojsko Polskie nie będzie w stanie stawić skutecznego oporu. Sojusznicy zaś zwlekają z udzieleniem deklaracji pomocy coraz bardziej monopartyjnemu państwu, które samo izoluje się na arenie międzynarodowej.

 

Czy wojna wybuchnie? Ona już trwa! Sterowanie strumieniami informacji i dezinformacji z wykorzystaniem najnowszych technologii przypomina rzucanie do ataku kolejnych fal wojska. Polem bitwy jest telewizor, komputer i telefon. Celem – umysł, Twój umysł, Czytelniku.

Polecane książki

Przedsiębiorca może zaliczyć dany wydatek do kosztów uzyskania przychodów, jeśli łącznie spełnione są następujące warunki: pozostaje w związku przyczynowym z przychodem lub źródłem przychodu, jest poniesiony w celu osiągnięcia przychodu lub zachowania albo zabezpieczenia źródła przychodu, nie znaj...
Dwunastu zostało pokonanych. Przerażające stulecie rządów ciemności dobiega wreszcie końca. Ci, którzy ocaleli, zaczynają budować nowe społeczeństwo. Ale w odległej martwej metropolii wciąż czai się Zero. Pierwszy. Ojciec Dwunastu. Dawniej był człowiekiem, teraz jest bestią, która płonie z nienawiśc...
Bastian Karavalas dowiaduje się, że jego niepełnoletni kuzyn zakochał się w piosenkarce z nocnego klubu i wydaje na nią majątek. Jedzie do niego na Lazurowe Wybrzeże, by zainterweniować, zanim będzie za późno. Gdy poznaje obiekt westchnień kuzyna – piękną Sabine Sablon – sam nie m...
Publikacja jest nowatorską próbą wypracowania teoretycznych podstaw koncepcji marki terytorialnej w polskiej literaturze przedmiotu, jak również praktycznym poradnikiem dla samorządów miejskich w zakresie ukazania podstaw strategii budowy pożądanego wizerunku miasta wokół zidentyfikowanych wyróżnikó...
Dzięki opisanym w książeczce zabawom dziecko zdobywa nową wiedzę i rozwija różne umiejętności: poznaje własne ciało, ćwiczy ruch i kształci umiejętności wysławiania się, a także uczy się budować więź emocjonalną z rodzicami i rówieśnikami. Ze „100 zabawami” dzieci z pewnością nie będą się nudzi...
Trzeci tom, wspaniałych nowel, opowiadań oraz niedokończonych utworów, Bolesław Prusa. Tom ten zawiera takie utwory jak: "Omyłka", "Sława", "Nowe Prądy", "Ze wspomnień cyklisty". "Nowele opowiadania fragmenty" Tom III to czwarta część kolekcji Bolesława Prusa, udostępniona przez wydawnictwo Avia Art...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ogdowski

MARCIN OGDOWSKI

Dezinformacja

 

 

© 2018 Marcin Ogdowski

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Zdjęcie na kładce: Marcin Ogdowski, Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-11-9

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Dedykuję Córce Magdalenie

Ta książka jest nowelą osadzoną w nurcie political fiction. I tylko tak należy ją traktować.

Wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe.

PrologWar­sza­wa, Biu­ro Kontr­wy­wia­du Woj­sko­we­go, 19 paź­dzier­ni­ka

– Jak mija służ­ba? – Ko­bie­ta ze ster­tą akt pod pa­chą sta­nę­ła przy drzwiach po­ko­ju. Mia­ła pięć­dzie­siąt lat i fry­zu­rę, któ­ra Bart­ko­wi Kar­czew­skie­mu przy­wo­dzi­ła na myśl sty­li­za­cję Ra­isy Gor­ba­czo­wej, żony ostat­nie­go przy­wód­cy ZSRR. Bar­tek skrzy­wił się lek­ko – mi­nę­ło wie­le lat, a on wciąż pa­mię­tał swo­je prze­ra­że­nie wi­do­kiem ra­dziec­kiej pierw­szej damy. Wy­da­wa­ła mu się wte­dy taka po­są­go­wa, zim­na. Wo­lał­by po­dejść do Mi­cha­iła, któ­ry śmiał się jak do­bry wu­jek, ale ten za­szczyt przy­padł w udzia­le ko­le­żan­ce Kar­czew­skie­go. On, chło­piec, miał się za­jąć żoną Wspa­nia­łe­go Go­ścia. „Je­ste­śmy tu w imie­niu wszyst­kich pol­skich dzie­ci, wi­ta­my w War­sza­wie” – dziew­czyn­ka wy­gło­si­ła tę kwe­stię po pol­sku, Bar­tek po ro­syj­sku. By ni­cze­go nie po­krę­cić, wbił wzrok po­nad czo­ło pani Ra­isy. I wpa­tru­jąc się w jej on­du­lo­wa­ną grzyw­kę, wy­re­cy­to­wał for­muł­kę jed­nym tchem. Ro­sjan­ka po­da­ła mu rękę, tłum wo­kół za­czął bić bra­wa, a ope­ra­to­rzy spusz­czać mi­gaw­ki apa­ra­tów. Po­tem głos za­brał Gor­ba­czow, a Kar­czew­skie­go i jego ró­wie­śnicz­kę ja­kiś wiel­ki es­bek za­pro­wa­dził do lot­ni­sko­wej sa­lon­ki. Do­sta­li oran­ża­dę, pącz­ki – i tak skoń­czył się ich udział w przy­wi­ta­niu pary dy­gni­ta­rzy. Bart­ko­wi na trwa­łe wdru­ko­wa­ło się po nim wspo­mnie­nie fry­zu­ry żony gen­se­ka. – Halo, mło­dy czło­wie­ku – ko­bie­cy głos przy­wo­łał Kar­czew­skie­go do rze­czy­wi­sto­ści. – Je­steś tu?

– Je­stem, je­stem – Kar­czew­ski po­czuł się nie­co zmie­sza­ny. Zi­miń­ska, nie­za­leż­nie od tego, co mia­ła na gło­wie, nie po­win­na przy­pra­wiać go o taki stan. „Na służ­bie ma­cie być czuj­ni, go­to­wi, trzeź­wi jak świ­nie!” – ma­wiał ulu­bio­ny wy­kła­dow­ca z kur­su ofi­cer­skie­go, któ­ry Bar­tek ukoń­czył kil­ka mie­się­cy temu. On tym­cza­sem znów, na wi­dok tej ko­bie­ty, po­pły­nął w za­ka­mar­ki pa­mię­ci. – Służ­ba? – po­wtó­rzył pierw­sze py­ta­nie. – Na ra­zie spo­kój – uśmiech­nął się. – Ale nasi w Afga­ni­sta­nie mają waż­ną ope­ra­cję, cze­kam na ra­port.

– O! – Zi­miń­ska we­szła do po­ko­ju. Usia­dła na­prze­ciw­ko Bart­ka, przy biur­ku, któ­re zwy­kle zaj­mo­wał dru­gi dy­żur­ny, dziś nie­obec­ny z po­wo­du zwol­nie­nia cho­ro­bo­we­go. – Mo­żesz po­wie­dzieć wię­cej? – Pu­ści­ła oczko.

Kar­czew­ski spoj­rzał na przy­nie­sio­ne przez nią tecz­ki. Le­ża­ły te­raz na bla­cie, grzbie­ta­mi w jego stro­nę, mógł więc od­czy­tać ty­tu­ły akt. Wszyst­kie mia­ły tę samą te­ma­ty­kę, róż­ni­ły się tyl­ko da­ta­mi. Spra­woz­da­nia dzien­ne z prac Ko­mi­sji We­ry­fi­ka­cyj­nej. „Hmm” – Bar­tek zmarsz­czył czo­ło. „Czy ona ma pra­wo prze­glą­dać te kwi­ty?” – spy­tał sa­me­go sie­bie.

– Nie­ee – po­wie­dział na głos. – Do­brze wiesz, do­brze pani wie – po­pra­wił się za­raz – …że nie po­win­ni­śmy o ta­kich spra­wach roz­ma­wiać. – Kar­czew­ski bar­dzo chciał, by za­brzmia­ło to sta­now­czo. I pro­fe­sjo­nal­nie. Dla więk­sze­go efek­tu wy­pro­sto­wał się i jesz­cze bar­dziej zmarsz­czył czo­ło.

Zi­miń­ska zro­bi­ła to samo, by kil­ka se­kund póź­niej uśmiech­nąć się sze­ro­ko.

– Fa­cho­wiec z cie­bie, Bar­tecz­ku – po­wie­dzia­ła. – Oczy­wi­ście, że nie po­wi­nie­neś o tym roz­ma­wiać ze zwy­kłą tłu­macz­ką – do­da­ła.

– Ha! – Kar­czew­ski udał roz­ba­wio­ne­go. „Ja­kaś ty, kur­wa, skrom­na” – w my­ślach po­zwo­lił so­bie na odro­bi­nę zło­śli­wo­ści. Zer­k­nął na prze­pust­kę, któ­rą Zi­miń­ska przy­pię­ła do kla­py ża­kie­tu. Z za­war­tych tam in­for­ma­cji wy­ni­ka­ło, że ko­bie­cie przy­zna­no pra­wo wstę­pu do wszyst­kich po­miesz­czeń cen­tra­li – tak­że do ar­chi­wum, gdzie znaj­do­wa­ły się naj­bar­dziej taj­ne zbio­ry da­nych. Wzrok Bart­ka raz jesz­cze za­trzy­mał się na tecz­kach przy­nie­sio­nych przez tłu­macz­kę. „Ona może wszyst­ko…” – uznał. – Szef bar­dzo pani ufa – rzekł. – Wie pani o na­szej fir­mie tyle, że gło­wa mała. Ale tu cho­dzi o za­sa­dy. – Ostat­nie zda­nie Kar­czew­ski wy­po­wie­dział tak, jak­by był ka­pła­nem pryn­cy­pial­no­ści.

– Bar­tecz­ku, prze­cież żar­to­wa­łam… – Zi­miń­ska wsta­ła, po­de­szła do Kar­czew­skie­go i z mat­czy­ną czu­ło­ścią uca­ło­wa­ła go w czo­ło. – Chcesz kawy? – Ru­szy­ła w stro­nę eks­pre­su, a on po­krę­cił gło­wą. – Nie in­te­re­su­ją mnie ra­por­ty służ­by dy­żur­nej – za­pew­ni­ła tłu­macz­ka. – Mam dość swo­jej ro­bo­ty – po­wie­dzia­ła, przy­sta­wia­jąc fi­li­żan­kę espres­so do ust. Wy­pi­ła za­war­tość jed­nym hau­stem i znów na­peł­ni­ła por­ce­la­no­we na­czy­nie.

– Dwie moc­ne kawy o tej po­rze? – zdzi­wił się Kar­czew­ski.

– Nie tyl­ko ty masz dziś noc­ną zmia­nę. – Ko­bie­ta wró­ci­ła do biur­ka, na któ­rym zo­sta­wi­ła akta. Wzię­ła tecz­ki pod pa­chę i ru­szy­ła ku drzwiom.

– Jak idzie tłu­ma­cze­nie ra­por­tu? – Bar­tek, pra­cow­nik cen­tra­li Biu­ra Kontr­wy­wia­du Woj­sko­we­go, do­brze wie­dział, ja­kie za­da­nie po­sta­wio­no przed jego roz­mów­czy­nią.

– Kak kro­wi z nosa – usły­szał w od­po­wie­dzi. Ro­syj­ski, w mu­rach tej in­sty­tu­cji, brzmiał jak bluź­nier­stwo. – Spo­koj­nej służ­by, Bar­tecz­ku – do­da­ła już po pol­sku Lud­mi­ła Alek­san­dro­wa Zi­miń­ska.

***

„Chuj ci w dupę!” – Kar­czew­ski po­słał Zi­miń­skiej po­że­gnal­ną wią­zan­kę. „Faj­ną dupę” – przy­znał, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem tłu­macz­kę.

– By­ła­by z cie­bie wciąż nie­zła la­ska, gdy­by nie ten krzyk­liwy ma­ki­jaż i kask na gło­wie – wy­szep­tał. Lud­mi­ła była nie­co pulch­na, ale w spo­sób, któ­ry Kar­czew­ski uwa­żał za wy­jąt­ko­wo ko­bie­cy. Mia­ła zgrab­ne nogi, cze­go nie ukry­wa­ła, no­sząc spód­nicz­ki przed ko­la­na. „I ten chód…” – Bar­tek przez mo­ment miał ocho­tę wyjść na ko­ry­tarz. „Jak­by uro­dzi­ła się w szpil­kach” – za­śmiał się z wła­sne­go dow­ci­pu. – One tak mają – rzu­cił bez­wied­nie, a jego wy­obraź­nię wy­peł­ni­ły scen­ki, któ­rych na­oglą­dał się w te­le­wi­zji i na stro­nach dla do­ro­słych. „O tak” – ko­men­to­wał w du­chu te pro­jek­cje. „Dla was, Ro­sja­nek, ob­ca­sy to jak­by część cia­ła” – skwi­to­wał. – Ro­sja­nek… – po­wtó­rzył na głos, czu­jąc, jak ucho­dzi z nie­go przy­jem­ne na­pię­cie.

Szef BKW na­pa­wał Bart­ka lę­kiem, spra­wiał bo­wiem wra­że­nie czło­wie­ka tro­chę sza­lo­ne­go, a na pew­no nie­prze­wi­dy­wal­ne­go. Lecz Kar­czew­ski trak­to­wał zwierzch­ni­ka ni­czym guru – i da­rzył cał­ko­wi­tym za­ufa­niem. „Wie le­piej” – wma­wiał so­bie, gdy na­cho­dzi­ły go wąt­pli­wo­ści. Zi­miń­ska, daw­niej Kli­mow, nie raz już na­mie­sza­ła w gło­wie Bart­ko­wi. I wca­le nie cho­dzi­ło o fry­zu­rę à la Ra­isa, przy­wo­łu­ją­cą wsty­dli­we wspo­mnie­nie usłuż­nej roli wo­bec so­wiec­kiej pierw­szej pary. Bar­tek był wte­dy dziec­kiem, a dzie­ci ro­bią róż­ne rze­czy – i ła­two to uspra­wied­li­wić, zwłasz­cza gdy za wszyst­kim sto­ją do­ro­śli.

Kło­pot z Lud­mi­łą po­le­gał na tym, że nie­gdyś była żoną ra­dziec­kie­go woj­sko­we­go – do­wód­cy puł­ku my­śliw­skie­go, któ­ry sta­cjo­no­wał na Ślą­sku. I choć roz­wio­dła się jesz­cze przed upad­kiem ZSRR, a po la­tach wró­ci­ła do Pol­ski jako żona oby­wa­te­la RP – biz­nes­me­na han­dlu­ją­ce­go z Ro­sja­na­mi ropą naf­to­wą – wciąż, tak to czuł Kar­czew­ski, była „nie-na­sza”. Moż­na zmie­nić pasz­port, po­cho­dze­nia już nie – ta sen­ten­cja od­da­wa­ła isto­tę Bart­ko­wych prze­ko­nań. Zi­miń­ska, z jej ob­cym ak­cen­tem, osten­ta­cyj­nie przy­wo­łu­ją­ca ro­syj­skie po­wie­dze­nia, do­brze tę tezę po­twier­dza­ła. A mimo to – mimo tego, że szef oso­bi­ście spo­ty­kał się z każ­dym nowo przy­ję­tym funk­cjo­na­riu­szem i już na wstę­pie mó­wił mu o Ro­sji jako naj­więk­szym za­gro­że­niu dla Rzecz­po­spo­li­tej – Lud­mi­ła Alek­san­dro­wa swo­bod­nie po­ru­sza­ła się w cen­tra­li BKW.

Ja­kiś czas temu Kar­czew­ski pró­bo­wał o tym po­ga­dać z ko­le­gą, z któ­rym naj­czę­ściej peł­nił zmia­ny w ra­mach służ­by dy­żur­nej. „A co cię to ob­cho­dzi? Sta­ry na pew­no wie, co robi, nie są­dzisz?” – kum­pel ob­da­rzył Bart­ka spoj­rze­niem neo­fi­ty, go­to­we­go zde­ma­sko­wać nie­zbyt gor­li­we­go współ­wy­znaw­cę. Za­raz jed­nak zła­god­niał i wy­znał: „Mąż Zi­miń­skiej to przy­ja­ciel sze­fa, zna­ją się jesz­cze z lat osiem­dzie­sią­tych, ra­zem byli w an­ty­ko­mu­ni­stycz­nej opo­zy­cji”. Kar­czew­ski po­ki­wał wów­czas gło­wą i skoń­czył roz­mo­wę. Ale te­mat Lud­mi­ły nie da­wał mu spo­ko­ju. Nie był asem kontr­wy­wia­du, nie­wie­le wie­dział o isto­cie swo­jej pro­fe­sji. Jesz­cze dwa lata temu pra­co­wał w skle­pie z de­wo­cjo­na­lia­mi, a ofi­ce­rem BKW zo­stał po sie­dem­na­sto­dnio­wym kur­sie. Do­brze strze­lał – le­piej niż więk­szość kur­san­tów, któ­rzy do koń­ca szko­le­nia z tru­dem tra­fia­li w tar­czę – dla­te­go od razu awan­so­wa­no go na po­rucz­ni­ka. Jed­nak z tego, że han­del ropą musi ozna­czać kon­tak­ty z ro­syj­ski­mi służ­ba­mi, zda­wał so­bie spra­wę, jesz­cze za­nim za­ło­żył mun­dur. W pra­wi­co­wej pra­sie, któ­rą na­mięt­nie czy­tał, spo­ro się o Ro­sji pi­sa­ło, czę­sto na­zy­wa­jąc ten kraj „sta­cją ben­zy­no­wą z ra­kie­ta­mi ją­dro­wy­mi”. I choć w isto­cie było to po­gar­dli­we okre­śle­nie, traf­nie de­fi­nio­wa­ło naj­waż­niej­sze ro­syj­skie atu­ty. Na­iw­no­ścią by­ło­by za­tem są­dzić, że Fe­de­ral­na Służ­ba Bez­pie­czeń­stwa „nie sie­dzi w te­ma­cie ropy” – je­śli od niej za­le­ża­ło być albo nie być Mo­skwy. A sko­ro tak…

Bar­tek bał się tego swo­je­go „a sko­ro tak”. Myśl, że szef mógł być na­iw­nym fra­je­rem i trzy­mać z nie­wła­ści­wy­mi ludź­mi – ba, otwie­rać przed nimi bra­my swo­je­go taj­ne­go kró­le­stwa – nie mie­ści­ła mu się w gło­wie. Gdy po raz pierw­szy w niej za­go­ści­ła, Kar­czew­ski szyb­ko uznał, że ma do czy­nie­nia z sy­tu­acją, któ­rą do­brze od­da­je stwier­dze­nie: „po­zo­ry mylą”. Lud­mi­ła była czy­sta, jej mąż do­brze za­bez­pie­czo­ny przed wpły­wa­mi FSB, zaś szef naj­pew­niej pro­wa­dził ja­kąś grę, któ­rej re­guł i ce­lów on, ma­lucz­ki, nie mógł, a może i nie po­wi­nien ro­zu­mieć. „Tak wła­śnie jest!” – prze­ko­ny­wał sam sie­bie Bar­tek. I choć wąt­pli­wo­ści co ja­kiś czas wra­ca­ły, wia­ra w prze­ło­żo­ne­go wy­da­wa­ła się sil­niej­sza.

Kar­czew­ski spoj­rzał na ze­ga­rek – wy­bi­ła 23.00. Po­tarł oczy dłoń­mi.

– Czas się po­ra­to­wać – orzekł i pod­szedł do eks­pre­su. Wi­dok zo­sta­wio­nej przez Zi­miń­ską fi­li­żan­ki znów przy­wo­łał nie­chcia­ne re­flek­sje. – Kur­wa mać! – wy­rzu­cił z sie­bie.

Coś mu tu nie gra­ło. Szef za­trud­nił Lud­mi­łę, by prze­tłu­ma­czy­ła ra­port o roz­wią­za­niu po­przed­nicz­ki BKW. Zli­kwi­do­wa­nej, gdyż obec­ny rząd – do spół­ki z pra­wi­co­wą stro­ną opo­zy­cji – uznał tę in­sty­tu­cję za sko­rum­po­wa­ną i in­wi­gi­lo­wa­ną przez Ro­sjan. Zle­ce­nie dla Zi­miń­skiej samo w so­bie było dziw­ne – bo po co komu ro­syj­skie tłu­ma­cze­nie do­ku­men­tu? Ale nie to zaj­mo­wa­ło te­raz gło­wę Bart­ka. Ra­port z li­kwi­da­cji mie­ścił się w jed­nym se­gre­ga­to­rze, li­czył 350 stron – Kar­czew­ski brał udział w kon­wo­ju, któ­ry ko­pię tego opra­co­wa­nia za­wiózł pre­zy­den­to­wi do jego pa­ła­cu. Ob­szer­ne spra­woz­da­nia, któ­re mia­ła ze sobą Lud­mi­ła, nie sta­no­wi­ły na­wet za­łącz­ni­ków do ra­por­tu. „Po co jej ste­no­gra­my z prze­słu­chań?” – męż­czy­zna prze­łknął gło­śno śli­nę. Do­brze wie­dział, co znaj­du­je się w ta­kich ak­tach. Za­wie­ra­ły za­pi­sy roz­mów z pra­cow­ni­ka­mi Woj­sko­wych Służb Spe­cjal­nych, na pod­sta­wie któ­rych ko­mi­sja we­ry­fi­ka­cyj­na po­dej­mo­wa­ła de­cy­zje o ich zwol­nie­niu, za­wie­sze­niu bądź prze­nie­sie­niu do no­wych struk­tur. Kar­czew­ski był świad­kiem kil­ku ta­kich „we­ry­fi­ka­cji” – jako asy­stent jed­ne­go z człon­ków ko­mi­sji, pro­fe­so­ra hi­sto­rii, u któ­re­go pi­sał ma­gi­ster­kę. Ile on się wów­czas na­słu­chał…

Dzia­ło się to nie do koń­ca le­gal­nie, gdyż do­pie­ro po wszyst­kim zo­stał za­przy­się­żo­ny i zo­bli­go­wa­ny do do­cho­wa­nia ta­jem­ni­cy. Te­raz jed­nak był ofi­ce­rem no­wych służb, miał urzę­do­we pra­wo do wie­lu z tych se­kre­tów. A Zi­miń­ska, za­trud­nio­na na umo­wę zle­ce­nie, chy­ba właś­nie prze­kro­czy­ła swo­je kom­pe­ten­cje. „Wścib­ski babsz­tyl albo szpieg” – sko­men­to­wał w my­ślach Kar­czew­ski. I wte­dy znów ją zo­ba­czył. Mi­ja­ła wła­śnie jego po­kój, idąc pod rękę z… sze­fem BKW. Roz­ma­wia­li o czymś we­so­łym, obo­je śmia­li się gło­śno i ser­decz­nie. Lud­mi­ła – gdy doj­rza­ła Bart­ka – mach­nę­ła mu ręką, jej to­wa­rzysz na­wet nie spoj­rzał w otwar­te drzwi po­miesz­cze­nia.

– Hmm – chrząk­nął po­rucz­nik i roz­pro­mie­nił się. Ucie­szył go ów wi­dok, gdyż roz­wiał wąt­pli­wo­ści i złe my­śli. – Sta­ry na pew­no wie, co robi – po­wie­dział ci­cho, lecz zde­cy­do­wa­nie. I po­sta­no­wił nie wra­cać do te­ma­tu te­czek, któ­re wzię­ła ze sobą Zi­miń­ska.

***

Kar­czew­ski zro­bił so­bie kawę z mle­kiem – naj­więk­szą, jaką ofe­ro­wał eks­pres – i usiadł przy kom­pu­te­rze. Okien­ko z otwar­tą pocz­tą ścią­gnął na pa­sek i klik­nął iko­nę in­ter­ne­to­wej prze­glą­dar­ki. Jesz­cze rok temu – w tym po­ko­ju i na tym kom­pu­te­rze – nie spo­sób było po­łą­czyć się z „cy­wil­nym” in­ter­ne­tem. Sta­rym, tym z cza­sów WSS, włos sta­wał na gło­wie, gdy do­wie­dzie­li się o no­wych zwy­cza­jach dy­żur­nej służ­by ope­ra­cyj­nej. Ale więk­szość tych lu­dzi już wy­la­no, a tym, któ­rzy zo­sta­li, dano do zro­zu­mie­nia, że są re­lik­ta­mi daw­nej epo­ki. Tak jak re­lik­to­we było ich prze­ko­na­nie, że po­rząd­ny fi­re­wall to nie­wy­star­cza­ją­ce za­bez­pie­cze­nie.

– Pie­przyć „wsio­ków”. – Bar­tek uśmiech­nął się pod no­sem. Miał dość tych prze­mą­drza­łych typ­ków, któ­rym zda­wa­ło się, że po­zja­da­li wszyst­kie ro­zu­my. Na­dal nie mógł po­zbyć się zło­śli­wej sa­tys­fak­cji, gdy na służ­bie sur­fo­wał po sie­ci, a ad­mi­ni­stra­tor – fa­cet ze sta­re­go roz­da­nia – choć wi­dział jego ak­tyw­ność, nie był w sta­nie nic mu zro­bić. No do­bra, za­blo­ko­wał stro­ny por­no, ale to nie przez Kar­czew­skie­go i jego wir­tu­al­ne po­dró­że.

Bar­tek wo­lał Na­szą Kla­sę. Za­gwiz­dał prze­cią­gle, gdy zo­ba­czył zdję­cia za­miesz­czo­ne w ser­wi­sie przez ko­le­gę z kur­su ofi­cer­skie­go.

– Nie­zła eki­pa – stwier­dził, przy­glą­da­jąc się jed­nej z fo­to­gra­fii. Było na niej trzech męż­czyzn, w peł­nym rynsz­tun­ku, z bro­nią w ręku. Za nimi stał ame­ry­kań­ski wóz typu Hu­mvee w pu­styn­nym ka­mu­fla­żu. Gdzieś na ro­bo­cie w Afga­ni­sta­nie… – taki opis wid­niał za­rów­no przy tym, jak i przy dwóch po­zo­sta­łych zdję­ciach, przed­sta­wia­ją­cych tę samą gru­pę w nie­co in­nych uję­ciach.

Kum­ple wy­glą­da­li na żoł­nie­rzy nie tyl­ko dla­te­go, że za ta­kich mie­li ucho­dzić – Bar­tek wy­czuł coś wię­cej niż for­mal­ną przy­kryw­kę. Chłop­cy po­zo­wa­li i uda­wa­li twar­dzie­li, od daw­na wal­czą­cych z ter­ro­ry­zmem w od­le­głym kra­ju.

– Skur­czy­by­ki. – Kar­czew­ski po­czuł na­ra­sta­ją­cą za­zdrość. Wszy­scy, któ­rych wi­dział na ekra­nie, prze­szli to samo szko­le­nie co on. Ba, za­li­czy­li je z gor­szy­mi wy­ni­ka­mi. A mimo to wy­je­cha­li na eg­zo­tycz­ną mi­sję. Co praw­da z ra­por­tów ja­sno wy­ni­ka­ło, że ich ro­bo­ta da­le­ka była od tego, co su­ge­ro­wa­ły zdję­cia – ale przy­naj­mniej mie­li moż­li­wość ich wy­ko­na­nia. Bar­tek, sie­dząc na du­pie w War­sza­wie, mógł o ta­kiej opcji tyl­ko po­ma­rzyć.

– Ehh – wes­tchnął. Wszyst­ko przez nie­zna­jo­mość an­giel­skie­go. Tam­ci też or­ła­mi nie byli, ale przy­naj­mniej po­tra­fi­li się do­ga­dać. W sy­tu­acji, w któ­rej ofi­cjal­nym ję­zy­kiem ope­ru­ją­cych w Afga­ni­sta­nie sił NATO był właś­nie an­giel­ski, ta­kiej umie­jęt­no­ści nie dało się prze­ce­nić. Kar­czew­ski już daw­no obie­cał so­bie, że na­uczy się tego ję­zy­ka. Sam z sie­bie nie miał dość za­par­cia, ale wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej fir­ma wy­śle go na wie­lo­mie­sięcz­ny kurs.

Dźwięk przy­cho­dzą­cej ko­re­spon­den­cji wy­rwał go z roz­my­ślań. Zwi­nął kar­tę prze­glą­dar­ki. In­ter­fejs służ­bo­wej skrzyn­ki pocz­to­wej miał te same funk­cjo­nal­no­ści co nor­mal­na wer­sja. Bar­tek otwo­rzył ma­ila za­ty­tu­ło­wa­ne­go Ra­port z wy­da­rzeń w miej­sco­wo­ści Dhe­ri.

– Ja pier­do­lę… – wy­szep­tał chwi­lę póź­niej. Prze­czy­tał wia­do­mość jesz­cze raz i ko­lej­ny. Klik­nął pa­sek u dołu mo­ni­to­ra. – Co wy­ście zro­bi­li!? – rzu­cił w stro­nę trój­ki dziar­skich chło­pa­ków „gdzieś na ro­bo­cie w Afga­ni­sta­nie”.

Wyj­rzał na ko­ry­tarz – tak jak my­ślał, w po­ko­ju na koń­cu holu wciąż świe­ci­ło się świa­tło. Wró­cił do kom­pu­te­ra i wy­dru­ko­wał ma­ila. Po­pra­wił mun­dur, wziął ra­port z po­daj­ni­ka dru­kar­ki i ru­szył ku drzwiom ga­bi­ne­tu sze­fa. De­li­kat­nie za­pu­kał, czu­jąc, że ser­ce wali mu co­raz moc­niej.

– Pro­szę – usły­szał zza drzwi.

Chwy­cił za klam­kę i wszedł do środ­ka.

– Co tam, Bar­tuś? – Nie­speł­na sześć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna z gę­stą siwą bro­dą pa­trzył na nie­go tym swo­im słyn­nym spoj­rze­niem, w któ­rym jed­ni wi­dzie­li życz­li­wość, a inni głę­bo­ką po­gar­dę.

– Chy­ba mamy pro­blem. – Kar­czew­ski nie był w sta­nie po­wie­dzieć nic wię­cej.

– Gdzie? – Star­szy męż­czy­zna odło­żył trzy­ma­ny w dło­ni do­ku­ment.

– W Afga­ni­sta­nie – wy­du­kał po­rucz­nik. Wrę­czył prze­ło­żo­ne­mu ra­port, wcze­śniej upew­niw­szy się, że nie robi tego do góry no­ga­mi.

– Po­waż­ny? – Szef BKW za­sło­nił twarz wy­dru­kiem.

– Tak mi się wy­da­je… – Bar­tek naj­chęt­niej uciekł­by z tego cho­ler­ne­go po­ko­ju. – Bar­dzo po­waż­ny – po­pra­wił się, cho­wa­jąc drżą­ce dło­nie za ple­ca­mi. ■

Dwanaście lat późniejCzęść IWar­sza­wa, re­dak­cja por­ta­lu Fak­ty, 7 paź­dzier­ni­ka

– Pe­tar­da! – Mi­chał Bera nie krył sa­tys­fak­cji, jaką dał mu skoń­czo­ny wła­śnie tekst. Wyj­rzał po­nad mo­ni­tor – tro­je współ­pra­cow­ni­ków po­chy­la­ło się nad kla­wia­tu­ra­mi. Wszy­scy mie­li na uszach słu­chaw­ki, nikt nie za­re­ago­wał na jego en­tu­zja­stycz­ną opi­nię. „Chrza­nić łach­ma­nia­rzy” – Bera po­sta­no­wił nie przej­mo­wać się bra­kiem od­ze­wu. „Pew­nie prze­kle­ja­ją de­pe­sze agen­cyj­ne, mi­strzo­wie Ctrl C-Ctrl V” – nie mógł po­wstrzy­mać się od zło­śli­we­go ko­men­ta­rza. Był na­bu­zo­wa­ny, no­si­ło go – jak za­wsze, gdy wpa­dał w szał pi­sa­nia. Więk­szość tej ener­gii wy­ko­rzy­sty­wał po­zy­tyw­nie, twór­czo, te­raz zma­gał się z jej nad­wyż­ką – jak roz­pę­dzo­ny au­to­bus, któ­re­mu wła­śnie skoń­czy­ła się dro­ga. „Au­to­bus…” – uśmiech­nął się do swo­ich my­śli. Spodo­ba­ło mu się to po­rów­na­nie. „No do­bra, ko­leż­ko, mu­sisz wy­ha­mo­wać” – uznał.

Wstał od biur­ka i wy­szedł z po­ko­ju. Po ko­ry­ta­rzu krę­ci­ło się mnó­stwo lu­dzi, w więk­szo­ści dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków, któ­rych Mi­chał na­wet nie znał z imie­nia. W Fak­tach pra­co­wał trzy­na­ście lat, sam wła­śnie prze­kro­czył czter­dziest­kę; w tym to­wa­rzy­stwie czuł się jak dzia­dek, di­no­zaur. Gdy za­trud­niał się w fir­mie, mó­wio­no mu, że jest zwia­stu­nem re­wo­lu­cji – Fak­ty, po­dob­nie jak inne duże por­ta­le, sku­pia­ły się wów­czas na wtór­nym ob­ro­cie in­for­ma­cją. Pu­bli­ko­wa­ły tre­ści po­cho­dzą­ce z tra­dy­cyj­nych me­diów, sa­mo­dziel­nie nie two­rząc wła­ści­wie nic. Bera miał pi­sać, pi­sać i jesz­cze raz pi­sać. I tak było przez kil­ka na­stęp­nych lat. Fak­ty ni­g­dy nie sta­ły się re­dak­cją z praw­dzi­we­go zda­rze­nia – wciąż ba­zo­wa­ły głów­nie na ze­wnętrz­nych źró­dłach – ale do­ro­bi­ły się gru­py nie­złych dzien­ni­ka­rzy, z któ­rych kil­ku zy­ska­ło sta­tus roz­po­zna­wal­nych i wpły­wo­wych. Mi­chał był jed­nym z nich.

Two­rzył dla nie­du­żej gru­py – użyt­kow­ni­cy, któ­rzy mie­li gdzieś am­bit­ne dzien­ni­kar­stwo, za­wsze sta­no­wi­li więk­szość. To z my­ślą o nich pro­fi­lo­wa­no ofer­tę por­ta­lu. In­for­ma­cje z ży­cia gwiazd i gwiaz­de­czek, wszel­kiej ma­ści po­rad­nic­two, tro­chę spor­tu, mo­to­ry­za­cji – wszyst­ko w for­mie pap­ki, nie­wy­ma­ga­ją­cej na­wet śred­nich kom­pe­ten­cji in­te­lek­tu­al­nych. Mi­chał nie za­sta­na­wiał się, co było pierw­sze – przy­sło­wio­we jaj­ko czy kura. Czy to oni „wy­pro­du­ko­wa­li” in­ter­nau­tę kre­ty­na, czy je­dy­nie wy­szli na­prze­ciw jego ocze­ki­wa­niom. To było aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nie, tym­cza­sem li­czył się fakt, że na ta­kim od­bior­cy za­ra­biał por­tal. A że za­ra­bia­nie za­wsze sta­no­wi­ło nad­rzęd­ny cel fir­my – i w tym za­kre­sie czy­nio­no wszyst­ko, aby zwięk­szyć efek­tyw­ność – par­cie na wła­sne tre­ści z cza­sem dra­ma­tycz­nie osła­bło. Wła­ści­ciel fir­my – duży nie­miec­ki kon­cern – uznał, że ma gdzieś wzglę­dy wi­ze­run­ko­we, i prze­stał in­te­re­so­wać go udział Fak­tów w pu­blicz­nej de­ba­cie. Ze­spół mógł wy­brać do­wol­ną li­nię re­dak­cyj­ną – byle się sprze­da­ła. Przy mi­ni­mal­nych na­kła­dach. Tak za­czę­ło się pi­sa­nie o spra­wach po­waż­nych – po­li­tycz­nych, spo­łecz­nych, oby­cza­jo­wych – w for­mu­le in­fo­ta­in­men­tu, hy­bry­dy łą­czą­cej roz­ryw­kę z in­for­ma­cją. Po­wierz­chow­nie, sen­sa­cyj­nie, byle jak, byle dużo.

Już przed pię­ciu laty dział han­dlo­wy prze­rósł re­dak­cję – 95 pro­cent przy­cho­dów fir­my po­cho­dzi­ło z re­klam umiesz­cza­nych na stro­nie głów­nej i we­wnątrz pu­bli­ko­wa­nych ma­te­ria­łów. Taki ob­rót spra­wy był za­tem nie­unik­nio­ny, choć – mimo wszyst­ko – nie spo­dzie­wa­no się go w Fak­tach tak szyb­ko. Ko­lej­ny sym­bo­licz­ny mo­ment na­stą­pił rok póź­niej – gdy pod­czas jed­ne­go z pod­su­mo­wań oka­za­ło się, że re­dak­cja ser­wi­sów ko­bie­cych ow­szem, na­dal pi­sze wła­sne tek­sty, ale trzy czwar­te z nich to zle­ce­nia od re­kla­mo­daw­ców. To już na­wet nie no­si­ło zna­mion dzien­ni­kar­stwa. Eki­pa, któ­ra mia­ła za­po­cząt­ko­wać re­wo­lu­cję, za­czę­ła się wy­kru­szać. A miej­sca do­świad­czo­nych dzien­ni­ka­rzy zaj­mo­wa­li „mło­dzi gniew­ni”. Ich luki warsz­ta­to­we po­ra­ża­ły, rosz­cze­nio­wa po­sta­wa – przy jed­no­cze­snym bra­ku am­bi­cji – wpra­wia­ła Mi­cha­ła w zdu­mie­nie i nie­smak. Fru­stru­ją­ca była ko­niecz­ność współ­pra­cy z ta­ki­mi ludź­mi.

„Źle ci, to odejdź” – na­ma­wia­ła Berę żona. To był ku­szą­cy sce­na­riusz, ale Mi­cha­ło­wi bra­ko­wa­ło od­wa­gi. Osta­tecz­nie miał do­brą pen­sję, etat, u sze­fo­stwa wy­tar­go­wał sta­no­wi­sko re­dak­to­ra se­nio­ra, co ozna­cza­ło, że od cza­su do cza­su mógł zro­bić coś wła­sne­go, du­że­go, „wy­cho­dzo­ne­go”, nie oglą­da­jąc się na re­dak­cyj­ną „bie­żącz­kę”. Te re­por­ter­skie wy­pa­dy były jego od­skocz­nią, wen­ty­lem bez­pie­czeń­stwa, sku­tecz­nie po­pra­wia­ły sa­mo­oce­nę. Do cza­su. Czte­ry lata temu, je­sie­nią, Bera był już pe­wien, że to jego ostat­ni rok w Fak­tach – w grud­niu za­mie­rzał zło­żyć wy­po­wie­dze­nie. Tyle że wte­dy świat za­czął sta­wać na gło­wie. Re­zy­gna­cja z bez­piecz­nej po­sa­dy „u Niem­ca” prze­sta­ła być do­brym po­my­słem. Te­raz by­ła­by wręcz fa­tal­nym.

– Je­bań­cy! – Mi­chał za­klął pod no­sem. Znów po­czuł nad­wyż­kę ener­gii – tym ra­zem zło­ści na po­li­ty­ków. Wszedł do ła­zien­ki i sta­nął przed umy­wal­ką. Od­krę­cił zim­ną wodę i ochla­pał nią czo­ło. Raz, dru­gi, trze­ci. Wciąż w nim bu­zo­wa­ło. „Szko­da, że nie mogę wyjść i po­bie­gać” – po­my­ślał. Wie­dział, że go­dzin­ny jog­ging do­brze by mu zro­bił. Dzie­sięć ki­lo­me­trów zwy­kle wy­star­cza­ło, by się wy­ci­szyć. Ale nie miał na to cza­su. Prze­tarł twarz jed­no­ra­zo­wym ręcz­ni­kiem, któ­ry ro­ze­rwał mu się w dło­ni. „Są co­raz gor­szej ja­ko­ści” – za­uwa­żył, wrzu­ca­jąc zmię­ty pa­pier do ko­sza. „Wszyst­ko wo­ko­ło robi się ja­kieś skur­wia­łe” – po­my­ślał po­nu­ro. Wró­cił do po­ko­ju i usiadł przed kom­pu­te­rem.

Po­lo­wa­nie – taki ty­tuł no­sił tekst, któ­ry kil­ka mi­nut wcze­śniej osa­dził w for­mat­ce. Za­łą­czył do nie­go pięć zdjęć i dwa krót­kie fil­my. Te ostat­nie po­zy­skał od in­for­ma­to­ra, co było ewi­dent­ną sła­bo­ścią ma­te­ria­łu. Bio­rąc pod uwa­gę ich za­war­tość, le­piej by­ło­by, gdy­by za­re­je­stro­wał je sam au­tor ar­ty­ku­łu. „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – sko­men­to­wał w my­ślach Bera. Ko­le­dzy z por­ta­lo­wej te­le­wi­zji za­pew­ni­li go, że oba za­pi­sy nie no­si­ły śla­dów mon­ta­żu. „Do­sta­łeś ory­gi­nal­ne pli­ki” – stwier­dził je­den z nich. To Mi­cha­ło­wi wy­star­czy­ło.

Wy­ge­ne­ro­wał link i prze­kle­ił go do za­kład­ki z no­wym ma­ilem. Nim za­czął pi­sać wia­do­mość, zer­k­nął na gra­fik urlo­po­wy. „Szlag!” – skrzy­wił usta. Po­trze­bo­wał ak­cep­ta­cji ar­ty­ku­łu od bez­po­śred­nie­go prze­ło­żo­ne­go, sze­fa dzia­łu re­por­ta­żu. Ten tym­cza­sem prze­dłu­żył nie­obec­ność do koń­ca ty­go­dnia, po­wie­rza­jąc swo­je obo­wiąz­ki „Ża­bie”, kie­row­ni­ko­wi dzia­łu po­li­tycz­ne­go. Bera zaś miał z „Żabą” od lat na pień­ku – nie z po­wo­du wła­sne­go wy­bu­cho­we­go tem­pe­ra­men­tu, ale dla­te­go, że tam­ten czer­pał sa­tys­fak­cję z moż­li­wo­ści za­zna­cze­nia wyż­szej po­zy­cji. Co praw­da zwy­kle wy­cho­dził z tego ża­ło­sny spek­takl – któ­ry tyl­ko uwy­pu­klał kiep­skie za­wo­do­we przy­go­to­wa­nie re­dak­to­ra z wy­łu­pia­sty­mi ocza­mi – lecz i Bera cza­sem prze­gry­wał. Zwłasz­cza gdy w spór an­ga­żo­wa­ła się na­czel­na. To była jed­na z nie­od­gad­nio­nych przez Mi­cha­ła ta­jem­nic re­dak­cji. Re­por­ter nie miał po­ję­cia, z ja­kie­go po­wo­du sze­fo­wa por­ta­lu trzy­ma­ła na wy­so­kim sta­no­wi­sku tak nie­kom­pe­tent­ne­go pra­cow­ni­ka. I dla­cze­go tak czę­sto sta­wa­ła w jego obro­nie, na­ra­ża­jąc na szwank swój au­to­ry­tet.

Bera jesz­cze raz prze­czy­tał tekst. Prze­ana­li­zo­wał go do­kład­nie, aka­pit po aka­pi­cie. „Z tym, co mam, nie je­stem w sta­nie na­pi­sać tego le­piej” – uznał po dłuż­szej chwi­li i wró­cił do nie­skoń­czo­ne­go ma­ila.

(…) Ar­ty­kuł jest – jak wi­dzisz – wła­sny. Szcze­rze mó­wiąc, to naj­moc­niej­sza rzecz, jaką mie­li­śmy w tym roku. Udo­ku­men­to­wa­na, jak tyl­ko się dało. Na jego przy­go­to­wa­nie po­świę­ci­łem wie­le dni. Za go­dzi­nę spo­ty­kam się z na­czel­ną, by usta­lić szcze­gó­ły pro­mo­cji ma­te­ria­łu. Będę na­le­gał na emi­sję ju­tro od rana – za­po­wie­dział na wstę­pie.

Nie mógł li­czyć na ty­tuł Po­lo­wa­nie na stro­nie głów­nej. Był za krót­ki, zbyt ogól­ni­ko­wy, przede wszyst­kim jed­nak za mało dra­stycz­ny. Me­dia – nie tyl­ko elek­tro­nicz­ne – już od lat prze­ści­ga­ły się w kon­stru­owa­niu przy­cią­ga­ją­cych uwa­gę za­ja­wek. Por­ta­le do­szły w tym za­kre­sie do gra­nic ab­sur­du, wy­ko­rzy­stu­jąc okre­śle­nia typu „szok” czy „dra­mat”, całe, czę­sto ob­ra­zo­bur­cze fra­zy, do opi­su naj­ba­nal­niej­szych sy­tu­acji. Co za­ska­ku­ją­ce, to cią­gle dzia­ła­ło. Chciał więc czy nie, Bera nie miał wyj­ścia – i on mu­siał po­je­chać po ban­dzie.

Zbru­ka­ny ho­nor – co tak na­praw­dę robi WP i na­ro­dow­cy?, Ofi­cer Woj­ska Pol­skie­go: Każ­de­go dnia wy­ła­pu­je­my masę bru­da­sów, Pol­scy żoł­nie­rze ni­czym es­es­ma­ni – po­lu­ją na lu­dzi – wy­stu­kał na kla­wia­tu­rze. Za­wa­hał się na mo­ment przy trze­ciej z pro­po­zy­cji. Na­wet wie­dząc to, co wie­dział, jesz­cze kil­ka lat temu nie użył­by ta­kie­go po­rów­na­nia. Po­krę­cił gło­wą, gdy po raz ko­lej­ny zdał so­bie spra­wę, czym sta­ło się dzien­ni­kar­stwo. A po­tem wci­snął ikon­kę „wy­ślij”, za­ło­żył ręce za szy­ję i od­chy­lił się w fo­te­lu. Nie mógł po­bie­gać, po­sta­no­wił więc głę­bo­ko po­od­dy­chać.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej do­stał od­po­wiedź. Aż syk­nął z wście­kło­ści, czu­jąc, jak wy­peł­nia całe jego cia­ło.

Mi­cha­le, obo­je wie­my, że je­steś uprze­dzo­ny do Wojsk Obro­ny Te­ry­to­rial­nej. Do wszyst­kie­go, co stwo­rzy­ła i robi obec­na wła­dza. Wi­dać to tak­że w tym tek­ście. Jest ten­den­cyj­ny i nie na­da­je się do pu­bli­ka­cji w obec­nej for­mu­le – pi­sał kie­row­nik dzia­łu po­li­tycz­ne­go.

– Co za gnój! – krzyk­nął Bera.

Chwi­lę po­tem stał przed wej­ściem do po­ko­ju, w któ­rym pra­co­wał „Żaba”. Szarp­nął klam­kę i bez­ce­re­mo­nial­nie wpa­ro­wał do po­miesz­cze­nia.

– Nie na­da­je się do pu­bli­ka­cji!? – po­wtó­rzył sfor­mu­ło­wa­nie z ma­ila. – Z chu­jem na łby się za­mie­ni­łeś!? – wrzas­nął w stro­nę pulch­ne­go blon­dy­na.

„Żaba” się za­czer­wie­nił i pró­bo­wał coś z sie­bie wy­du­sić, skry­ty za mo­ni­to­rem. Mi­chał po­słał mu spoj­rze­nie peł­ne po­gar­dy. Wie­dział, że tak to wła­śnie bę­dzie wy­glą­dać. Blon­dyn ucho­dził w fir­mie za „moc­ne­go w ma­ilach, sła­be­go w py­sku”; ta opi­nia nie bra­ła się zni­kąd.

– Co ty wiesz o pi­sa­niu tek­stów!? – Bera zni­żył ton, ale wciąż brzmiał gło­śno i nie­przy­jem­nie. – Kie­dy ostat­nio na­pi­sa­łeś coś swo­je­go!? Ja­kiś re­por­taż!? Zwy­kłą, kur­wa, no­tat­kę!? – py­tał re­to­rycz­nie, wie­dział bo­wiem do­brze, że kie­row­nik nie ma w tym ob­sza­rze im­po­nu­ją­cych do­świad­czeń. – Mnie chcesz uczyć!?

– Je­steś nie­obiek­tyw­ny. – Blon­dyn wresz­cie prze­mó­wił.

– Ja!? – Mi­chał po­chy­lił się nad „Żabą”. Ob­na­żył zęby w zło­śli­wym uśmie­chu. – Ja!? – po­wtó­rzył. – Mówi to gość, któ­ry na każ­dym kro­ku robi la­skę Mar­kow­skie­mu. – Bera miał na my­śli sy­tu­acje, kie­dy „Żaba” pro­mo­wał w Fak­tach ma­te­ria­ły sta­wia­ją­ce pre­mie­ra rzą­du RP w ko­rzyst­nym świe­tle. Głów­nie prze­dru­ki z pań­stwo­wych me­diów, ma­ją­ce pro­pa­gan­do­wy cha­rak­ter. – Je­steś w tej re­dak­cji ostat­nią oso­bą, któ­ra może mi po­sta­wić taki za­rzut – wy­sy­czał.

– Na­pi­sa­łeś gnio­ta… – Blon­dyn od­wa­żył się spoj­rzeć Be­rze w oczy.

Tra­fił w czu­ły punkt. Wy­rzut ad­re­na­li­ny spra­wił, że Mi­cha­ło­wi za­szu­mia­ło w uszach. Ob­szedł biur­ko „Żaby” i sta­nął u jego boku. Po­ło­żył rękę na gło­wie re­dak­to­ra i z ca­łej siły wy­rżnął nią o kla­wia­tu­rę. Blon­dyn wrza­snął z bólu.

– Mi­chał! – w po­ko­ju roz­legł się krzyk Agniesz­ki, re­por­ter­ki po­li­tycz­nej. – Prze­stań, bo za­dzwo­nię po ochro­nę! – Głos ko­bie­ty zdra­dzał au­ten­tycz­ne prze­ra­że­nie.

Bera z miej­sca oprzy­tom­niał. Po­czuł się jak ba­lon, z któ­re­go na­gle ucho­dzi po­wie­trze. Nos „Żaby” pęcz­niał i krwa­wił, on sam sie­dział nie­ru­cho­mo, po­zwa­la­jąc, by krew i łzy ka­pa­ły mu na uda. Ten wi­dok wy­wo­łał u Mi­chał żal – doj­mu­ją­cy, nie­zno­śny, prze­mie­sza­ny z wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. Po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu blon­dy­na.

– Odejdź – usły­szał ci­chą proś­bę.

Bera nie miał siły się ru­szyć. Usiadł, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę. Prze­łknął gło­śno śli­nę.

– Prze­gią­łem… – wy­szep­tał.

Kra­ków, 8 paź­dzier­ni­ka

– Je­steś na miej­scu – oznaj­mił dam­ski głos wy­do­by­wa­ją­cy się z gło­śni­ka. Na co dzień, zwłasz­cza do jaz­dy po mie­ście, Ju­sty­na Ko­niecz­na nie po­trze­bo­wa­ła GPS-u. Dziś jed­nak był jej nie­zbęd­ny – roz­ko­ja­rzo­na, z pę­ka­ją­cą gło­wą i obo­la­łym brzu­chem, bez prze­wod­ni­ka nie za­je­cha­ła­by da­le­ko. „To nie było zbyt mą­dre…” – stwier­dzi­ła, wy­cią­ga­jąc klu­czyk ze sta­cyj­ki. „Znów sia­dłam za kół­ko w ta­kim sta­nie” – my­śla­ła o so­bie z przy­ga­ną. Nie dla­te­go, że było jej wstyd. Zwy­czaj­nie bała się kon­se­kwen­cji. Tych za­wo­do­wych – gdy­by przy­pad­kiem tra­fi­ła na ja­kie­goś służ­bi­stę.

Za­mknę­ła auto, ale wy­pro­sto­wa­na po­zy­cja nie była tym, cze­go w tej chwi­li po­trze­bo­wa­ło cia­ło Ko­niecz­nej. Po­ło­ży­ła rękę na drzwiach sa­mo­cho­du i opar­ła o nią czo­ło. Wzię­ła kil­ka głę­bo­kich od­de­chów – o tej po­rze roku kra­kow­skie po­wie­trze nie było jesz­cze tak bar­dzo ska­żo­ne smo­giem. Mimo to nie po­czu­ła się le­piej.

– Uuu-ła – usły­sza­ła mę­ski głos. Wie­dzia­ła czyj. – Pa­nien­ka ma kaca czy okres? – Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny sza­tyn po czter­dzie­st­ce sta­nął za ple­ca­mi Ju­sty­ny. Ko­niecz­na ob­ró­ci­ła się gwał­tow­nie, nie zwa­ża­jąc na wa­lą­ce w czasz­kę mło­ty. Mu­sia­ła za­drzeć gło­wę, by spoj­rzeć mu w twarz.

– Chuj ci do tego! – od­pa­ro­wa­ła i choć bar­dzo chcia­ła, nic wię­cej do­dać nie mo­gła. Tre­ści, któ­re po­de­szły jej do gar­dła, nie za­mie­rza­ły dłu­żej cze­kać. Ju­sty­na po­bie­gła na po­bli­ski traw­nik i zwy­mio­to­wa­ła.

Sta­ła przez chwi­lę skrzy­wio­na, z ni­sko po­chy­lo­ną gło­wą.

– Masz chu­s­tecz­ki? – spy­ta­ła.

Sza­tyn wy­jął z kie­sze­ni kurt­ki pacz­kę jed­no­ra­zó­wek.

– Dzię­ku­ję. – Ko­niecz­na wy­tar­ła do­kład­nie usta. – Nie wi­dzia­łeś tego – po­wie­dzia­ła, sta­ra­jąc się, by jej sło­wa za­brzmia­ły do­bit­nie. Męż­czy­zna po­ki­wał gło­wą i uśmiech­nął się sze­ro­ko. Zbyt sze­ro­ko – Ju­sty­na po­czu­ła, że wra­ca jej złość. Zbli­ży­ła się do sza­ty­na na od­le­głość kro­ku i wbi­ła mu pa­lec w brzuch. – Nie na­zy­waj mnie pa­nien­ką – to był ra­czej roz­kaz, nie proś­ba. – Do­brze, kur­wa, wiesz, że nią nie je­stem, praw­da? – Nie ocze­ki­wa­ła od­po­wie­dzi, bo ta była oczy­wi­sta. „Je­stem pier­do­lo­ną roz­wód­ką” – do­da­ła w my­ślach. „Po­dwój­ną, trzy­dzie­sto­sied­mio­let­nią roz­wód­ką”.

Lecz to nie przy­tyk do­ty­czą­cy sta­tu­su ma­try­mo­nial­ne­go tak ją zde­ner­wo­wał. Ko­niecz­na mia­ła dość mi­zo­gi­nii, z któ­rą czę­sto sty­ka­ła się w pra­cy. I tak mo­gła mó­wić o szczę­ściu – jesz­cze nie­daw­no ar­mia dys­po­no­wa­ła wła­sną pro­ku­ra­tu­rą, któ­rej pra­cow­ni­cy funk­cjo­no­wa­li w tym sa­mym śro­do­wi­sku co resz­ta ka­dry. Oby­cza­jo­wość „tre­pów” była oby­cza­jo­wo­ścią pro­ku­ra­to­rów, ze wszyst­ki­mi tego kon­se­kwen­cja­mi. Re­for­ma sprzed kil­ku lat zli­kwi­do­wa­ła od­ręb­ne, woj­sko­we struk­tu­ry – od tej pory śled­czy w mun­du­rach zaj­mo­wa­li się rów­nież spra­wa­mi cy­wil­ny­mi. A wła­ści­wie przede wszyst­kim nimi, bo do­cho­dzeń do­ty­czą­cych kwe­stii czy­sto woj­sko­wych wca­le nie było dużo. Ko­niecz­na mia­ła więc je­dy­nie spo­ra­dycz­ny kon­takt z ko­sza­ro­wą rze­czy­wi­sto­ścią. To, cze­go wów­czas do­świad­cza­ła, uzu­peł­nia­ły re­la­cje ko­le­ża­nek, któ­re słu­ży­ły w jed­nost­kach. Po dwóch de­ka­dach otwar­cia na ko­bie­ty na­stał dla nich w ar­mii zły czas. Wie­lu ge­ne­ra­łów gło­śno już mó­wi­ło, że pora za­koń­czyć „nie­uda­ny eks­pe­ry­ment z czę­ścio­wą fe­mi­ni­za­cją sił zbroj­nych”. „Miej­scem ko­bie­ty nie jest po­li­gon czy pole bi­twy, tyl­ko dom” – prze­ko­ny­wa­li. To nie była jesz­cze for­mal­na po­li­ty­ka ka­dro­wa, ale taki stan rze­czy wprost wy­ni­kał z kli­ma­tu po­li­tycz­ne­go, jaki pa­no­wał w kra­ju. Rzą­dzą­ca pra­wi­ca, moc­no zwią­za­na z Ko­ścio­łem, w eman­cy­pa­cji do­pa­try­wa­ła się za­gro­że­nia. Pol­ska mia­ła stać się wzo­rem „tra­dy­cyj­nych war­to­ści” – jed­ną z pierw­szych ofiar tego pro­jek­tu pa­dły wła­śnie ko­bie­ty.

W ar­mii na­si­le­nie mi­zo­gi­nii przy­bra­ło wy­miar spek­ta­ku­lar­ny, lecz zja­wi­sko do­ty­czy­ło wszyst­kich in­sty­tu­cji pu­blicz­nych, tak­że wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Co gor­sza, ule­ga­li mu na­wet męż­czyź­ni, któ­rych trud­no było po­są­dzać o nie­na­wiść do ko­biet. Jak sza­tyn, któ­ry stał przed Ju­sty­ną.

Ko­niecz­na wes­tchnę­ła. „Nie mam sił na sprzecz­ki” – uzna­ła, wciąż nie czu­jąc się naj­le­piej. Zresz­tą lu­bi­ła tego żan­dar­ma, na­wet bar­dzo.

– Mam kaca i za chwi­lę będę mia­ła okres – po­wie­dzia­ła. „Niech wie, sko­ro bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać” – uspra­wie­dli­wi­ła w my­ślach swo­ją od­po­wiedź na nie­sto­sow­ne py­ta­nie. – I nie po­win­no mnie tu w ogó­le być. Po­pi­ły­śmy wczo­raj z są­siad­ką, zgło­si­łam urlop na żą­da­nie, ale mój prze­ło­żo­ny uznał, że le­piej zor­ga­ni­zu­je mi dzień.

Żan­darm uśmiech­nął się.

– Dam ci coś – za­po­wie­dział. Otwo­rzył sto­ją­ce nie­opo­dal auto i chwi­lę póź­niej wrę­czył jej ter­mos. – Kawa z colą, po­sta­wi cię na nogi – za­pew­nił.

– Albo po­sa­dzi na ki­blu. – Ko­niecz­na wzię­ła spo­ry łyk. Sma­ko­wa­ło obrzy­dli­wie, ale Ju­sty­na mia­ła już oka­zję po­znać po­bu­dza­ją­ce wła­ści­wo­ści tej mie­szan­ki. – Do­bra, do ro­bo­ty – rze­kła z uda­wa­nym en­tu­zja­zmem.

Przed do­mem, któ­ry był ich ce­lem, sta­ło kil­ka sa­mo­cho­dów Żan­dar­me­rii Woj­sko­wej. Wej­ścia do czte­ro­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy ze świe­żo wy­re­mon­to­wa­ną fa­sa­dą pil­no­wał funk­cjo­na­riusz w po­lo­wym mun­du­rze.

– Wi­tam. – Skło­nił gło­wę przed Ko­niecz­ną. Ich oczy na mo­ment się spo­tka­ły. „Wi­dział, jak rzy­ga­łam…” – pro­ku­ra­tor po­czu­ła lek­kie za­że­no­wa­nie. „Oby my­ślał, że je­stem w cią­ży” – przy­szło jej do gło­wy.

– Co tu mamy? – spy­ta­ła sza­ty­na, gdy byli już na klat­ce scho­do­wej.

– Puł­kow­nik Ry­szard Szczę­sny z Za­rzą­du Bez­pie­czeń­stwa In­for­ma­cji Nie­jaw­nych Biu­ra Kontr­wy­wia­du Woj­sko­we­go, trzy­dzie­ści sie­dem lat, w służ­bie od dwu­na­stu – wy­re­cy­to­wał z pa­mię­ci ofi­cer żan­dar­me­rii.

– Szyb­ko się u tych „be­ka­wi­ków” awan­su­je… – za­uwa­ży­ła zło­śli­wie Ju­sty­na. Mia­ła taki sam staż, nie­złe wy­ni­ki i sto­pień ka­pi­ta­na.

– Co mam ci po­wie­dzieć? – Idą­cy obok męż­czy­zna po­słał jej po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. – Gość za­wie­sił sznur na haku od ży­ran­do­la, dyn­da mak­sy­mal­nie pięć go­dzin. Cud, że jesz­cze nie spadł, bo do ma­łych nie na­le­ży. – Żan­darm za­re­cho­tał. – Zna­la­zła go żona, ale nie miesz­ka­li ra­zem. Przy­szła w od­wie­dzi­ny. Szczę­sny wró­cił z dwu­mie­sięcz­nej de­le­ga­cji, byli umó­wie­ni na po­ran­ną kawę. Miesz­ka­nie po wstęp­nych oglę­dzi­nach czy­ste, bez śla­dów wła­mu, wal­ki, czy­jej­kol­wiek obec­no­ści poza sa­mym wła­ści­cie­lem. Nikt z są­sia­dów nic nie wi­dział, nie sły­szał. To samo w oko­licz­nych cha­łu­pach.

– Sa­mo­bój – ra­czej stwier­dzi­ła, niż spy­ta­ła Ko­niecz­na.

– No na to wy­cho­dzi, tyl­ko… – Męż­czy­zna za­wa­hał się.

– Tyl­ko co? – Ju­sty­na po raz pierw­szy tego dnia była czymś za­cie­ka­wio­na.

– Po co uma­wiał się z ko­bi­tą, sko­ro za­mie­rzał się po­wie­sić? – Ofi­cer zmarsz­czył czo­ło.

– Eee… – Ju­sty­na nie kry­ła roz­cza­ro­wa­nia. „De­tek­tyw z cie­bie, jak z ko­ziej dupy trą­ba” – orze­kła w gło­wie. – To pro­ste – po­wie­dzia­ła na głos. – Sko­ro nie byli ra­zem, to do­brze mię­dzy nimi się nie ukła­da­ło. Więc pan puł­kow­nik po­sta­no­wił na ko­niec zro­bić żo­nie wred­ny żart. Wi­dok wi­szą­ce­go tru­chła bę­dzie dziew­czy­nę prze­śla­do­wał już za­wsze. Wy­my­ślił­byś lep­szą ze­mstę?

– Je­steś szur­nię­ta… – pod­su­mo­wał żan­darm. Szcze­rzą­ca zęby Ju­sty­na po­ka­za­ła mu środ­ko­wy pa­lec.

We­szli do miesz­ka­nia na ostat­nim pię­trze. W lo­ka­lu wciąż pra­co­wa­ła eki­pa kry­mi­na­li­stycz­na. „Za­pew­ne do­sta­li pri­kaz, żeby zba­dać każ­de po­miesz­cze­nie cen­ty­metr po cen­ty­me­trze” – do­my­śla­ła się Ko­niecz­na. Tak na­praw­dę do­pie­ro te­raz do­tar­ło do niej, że Szczę­sny był nie lada szy­chą.

– Kur­wa… – wy­szep­ta­ła. W wy­obraź­ni wi­dzia­ła już inne szy­chy, mie­sza­ją­ce się do śledz­twa. „Obyś na­praw­dę się po­wie­sił” – Ju­sty­na pa­trzy­ła na wi­szą­ce w sa­lo­nie cia­ło bez śla­du współ­czu­cia. Je­śli je mia­ła, to wy­łącz­nie dla sie­bie.

Od­wró­ci­ła wzrok od tru­pa – jej uwa­gę przy­cią­gnął sto­ją­cy na ko­mo­dzie te­le­wi­zor.

– Czy jak we­szli­ście, był włą­czo­ny? – spy­ta­ła jed­ne­go z męż­czyzn w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie.

– Tak – od­parł tam­ten. – Ści­szy­li­śmy go tyl­ko, bo nam prze­szka­dzał.

– Zmie­nia­li­ście ka­nał? – do­py­ty­wa­ła pro­ku­ra­tor.

Męż­czy­zna po­krę­cił gło­wą.

Wła­ści­wie to nie było istot­ne, a zwy­czaj­nie cie­ka­we. Wła­dze od kil­ku lat uzna­wa­ły dużą część pry­wat­nych me­diów, głów­nie sta­cje te­le­wi­zyj­ne, za an­ty­pol­skie. I szko­dli­we dla in­te­re­sów Rzecz­po­spo­li­tej. By zy­skać taką łat­kę, wy­star­czy­ło dać głos po­li­ty­kom opo­zy­cji i kry­ty­kom po­czy­nań par­tii wła­dzy. Rząd nie po­prze­stał na pa­trio­tycz­nej re­to­ry­ce. Uży­wa­jąc roz­ma­itych wy­bie­gów praw­nych, prze­jął spo­rą gru­pę mniej­szych pod­mio­tów bądź do­pro­wa­dził do ich za­mknię­cia. Te więk­sze nę­kał ka­ra­mi i groź­bą przy­mu­so­wej na­cjo­na­li­za­cji. Pew­nie i one wkrót­ce by upa­dły, gdy­by nie fakt, że stał za nimi za­gra­nicz­ny ka­pi­tał, wspie­ra­ny przez rzą­dy USA i Nie­miec. Za­wod­ni­ków z in­nej ligi, z któ­ry­mi War­sza­wa – choć ha­ła­śli­wa – nie chcia­ła wcho­dzić w ostry kon­flikt.

Co nie sta­ło na prze­szko­dzie, by oso­bom na pań­stwo­wych po­sa­dach za­su­ge­ro­wać igno­ro­wa­nie nie­wła­ści­wych me­diów. W in­sty­tu­cjach mun­du­ro­wych ta su­ge­stia przy­bra­ła for­mę ofi­cjal­nych roz­po­rzą­dzeń, w myśl któ­rych w służ­bo­wych od­bior­ni­kach mo­gła być nada­wa­na je­dy­nie te­le­wi­zja pu­blicz­na (to samo do­ty­czy­ło roz­gło­śni i apa­ra­tów ra­dio­wych). I choć ża­den z sze­fów re­sor­tów nie po­su­nął się tak da­le­ko, by na­ka­zać pod­wład­nym cał­ko­wi­ty boj­kot, było ja­sne, że ta­kiej po­sta­wy ocze­ki­wa­no. Tym­cza­sem Ko­niecz­na…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Ta książ­ka po­wsta­ła w eks­pre­so­wym tem­pie (za­le­d­wie czte­rech ty­go­dni), ale doj­rze­wa­ła we mnie przez wie­le mie­się­cy. Dwa wy­da­rze­nia spra­wi­ły, że po­sta­no­wi­łem zmie­rzyć się z te­ma­tem. Pierw­szym była pre­mie­ra In­wa­zji Woj­cie­cha Mi­ło­szew­skie­go – to wte­dy uzna­łem, że czas na wła­sną wer­sję pol­sko-ro­syj­skie­go kon­flik­tu. Dru­gim – roz­mo­wa z Mar­ci­nem Dą­bro­wą, daw­nym współ­pra­cow­ni­kiem, fa­nem li­te­ra­tu­ry po­li­ti­cal fic­tion, któ­ry opi­sał, jak wi­dzi In­wa­zję w wy­da­niu Ogdow­skie­go. Osta­tecz­nie owa wi­zja ule­gła głę­bo­kim mo­dy­fi­ka­cjom, nie­mniej na­le­żą się Mar­ci­no­wi po­dzię­ko­wa­nia. Ko­le­dze po pió­rze rów­nież.

In­nym au­to­rem, któ­re­go trze­ba wspo­mnieć, jest Ju­liusz Ćwie­luch, dzien­ni­karz „Po­li­ty­ki”. Jego wy­wiad z by­łym in­spek­to­rem sił po­wietrz­nych, ge­ne­ra­łem To­ma­szem Drew­nia­kiem – opu­bli­ko­wa­ny w książ­ce Ge­ne­ra­ło­wie. Nie­wy­god­na praw­da o pol­skiej ar­mii – za­in­spi­ro­wał mnie do na­pi­sa­nia epi­zo­du gry szta­bo­wej. Jej prze­bieg to po­kło­sie roz­mo­wy, jaką od­by­łem z ge­ne­ra­łem Wal­de­ma­rem Skrzyp­cza­kiem – to od daw­ne­go do­wód­cy wojsk lą­do­wych do­wie­dzia­łem się, jak mo­gło­by wy­glą­dać pol­sko-ro­syj­skie star­cie. Rzecz ja­sna do­da­łem tam i „sie­bie”, za­tem wszel­kie nie­do­sko­na­ło­ści fa­bu­lar­ne epi­zo­du ob­cią­ża­ją wy­łącz­nie moje kon­to. Tak czy ina­czej, oby­dwu Pa­nom Ge­ne­ra­łom i Panu Re­dak­to­ro­wi skła­dam wy­ra­zy po­dzię­ko­wa­nia.

Na osta­tecz­ny kształt tej książ­ki wpływ mie­li moi pre­re­cen­zen­ci. Dzię­ku­ję Ali­cji Bart­nic­kiej za spoj­rze­nie zza Odry, Ju­sty­nie Gro­chal za osa­dze­nie mnie na grun­cie ję­zy­ko­wej pryn­cy­pial­no­ści. Ar­tu­ro­wi Ku­ra­siń­skie­mu za re­flek­sje czło­wie­ka no­wych me­diów, Rad­ko­wi Sa­wic­kie­mu za opi­nię w imie­niu śro­do­wi­ska mo­ich sta­łych Czy­tel­ni­ków. Po­dzię­ko­wa­nia prze­ka­zu­ję na ręce To­ma­sza Sy­gu­ta, za jego uwa­gi do­ty­czą­ce me­dial­nych i po­li­tycz­nych wąt­ków fa­bu­lar­nych. Wiel­kie dzię­ki tym, któ­rzy po­sta­no­wi­li po­zo­stać ano­ni­mo­wi – a wspar­li mnie swo­ją fa­cho­wą wie­dzą w kwe­stiach woj­sko­wych i praw­nych.

Po­nie­waż pi­szę książ­ki, krad­nąc czas naj­bliż­szym, dzię­ku­ję Ani i Mag­dzie za cier­pli­wość i wy­ro­zu­mia­łość. Moje Dro­gie Pa­nie, wciąż wie­rzę, że kie­dyś za­cznę żyć wy­łącz­nie z pi­sa­nia – wów­czas bę­dzie mnie dla Was znacz­nie wię­cej.

Marcin Ogdowski