Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Diabelski eliksir

Diabelski eliksir

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-746-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Diabelski eliksir

"Niespodziewany telefon. Głos, którego nie słyszał od lat. Desperackie wołanie o pomoc, którego nie potrafił zignorować. I dwa krótkie słowa, które przewróciły jego życie do góry nogami. A gdyby istniał narkotyk wywołujący tak niezwykłe i niepokojące doznania, że mógłby wstrząsnąć posadami zachodniej cywilizacji? I gdyby potężne siły stojące po obu stronach prawa o nim usłyszały, a później rozpoczęły bezwzględne poszukiwania, żeby go zdobyć? Agent FBI Sean Reilly i archeolożka Tess Chaykin stają do wyścigu z brutalnym bossem narkotykowego kartelu, El Brujo oraz władzami rządu USA. Kto pierwszy rozwikła dwie zagadki – jedną, liczącą kilkaset lat i drugą, całkiem niedawną – które mogą zepchnąć ludzkość na krawędź zagłady?"

Polecane książki

Jakim człowiekiem może stać się kobieta, silnie poturbowana przez wojnę, która wyrzekła się wszystkiego dla miłości? Kalina prawie nie zna własnej matki - Marianna nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek, włącznie z córką, poznał jej przeszłość i zrozumiał życiowe motywacje. Dlatego Kalina, choć jest...
Tomik niezwykle osobistej poezji, poruszający tematy ulotności życia, piękna przyrody czy mocy uczucia. Wrażliwe i subtelne spojrzenie na świat....
Szkice poświęcone są przede wszystkim dydaktyce wartości w szkole, etycznemu wymiarowi zawodu nauczyciela. To refleksje o tym, jakie są relacje współczesnej szkoły z uczniem i rodzicami. To postulat, rodzaj manifestu nauczyciela-pedagoga, który wzywa do większej refleksji nad zawodem....
  Nagroda Prix des Ados 2011 PIERWSZA CZĘŚĆ CYKLU Poznajcie Oskara Pilla. Nie ma czarodziejskiej różdżki, nie potrafi latać na miotle, ale umie wejść w głąb ludzkiego ciała!   Wewnątrz grubych murów fortecy Cumides Circle członkowie Zakonu Medykusów zbierają się, wstrząśnięci straszliwą wiadomością:...
The Council of Lithuanian Jews (Lithuanian Vaad) was the central representative organ of the Jews in the Grand Duchy of Lithuania. It operated for nearly one and a half centuries (1623-1764), touching all spheres of the Jewish community's life. It undertook important initiatives for the benefit of i...
Mamy wreszcie naszego Marlowe’a. Dawno nie czytałam tak dobrego polskiego kryminału. Panie Szczygielski – proszę o kontynuację. Katarzyna Bonda Pruszków spokojnie żyje w cieniu niedalekiej Warszawy. Mało kto pamięta o mafii pruszkowskiej, która rządziła miastem w latach dziewięćdziesiątych. Byli ma...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Raymond Khoury

Kochanej mamie.

Wiem, że uśmiechnie się zawsze, gdy ją zobaczy.

Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać tajemnicą, że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne dla śmiertelnych.

CARL SAGAN

Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu, albo zostanie okrzyknięty Galileuszem dwudziestego wieku.

DOKTOR HAROLD LIEF

O BADANIACH DOKTORA IANA STEVENSONA

W „JOURNAL OF NERVOUS AND MENTAL DISEASE”

I

DURANGO, WICEKRÓLESTWO NOWEJ HISZPANII(DZISIEJSZY MEKSYK)ROK 1741

Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność
widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach.

Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca
nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość.
Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego
oddechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili
otoczenie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha.
Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go
w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży.

Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich
palcami tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał
sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał
na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? – pomyślał.
Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że
także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu.

Nie umiał pojąć, co się z nim stało.

Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły
wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym
ołów, złożył ją na słomianym posłaniu.

– Odpocznijcie – rzekł mu Eusebio de Salvatierra. – Umysł i 
ciało potrzebują czasu, by odzyskać siły.

Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku,
który nim zachwiał.

Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś
takiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło
trwogę i… wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym
myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie
powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka
jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na
ścieżkę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie.

Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do
niego, a jego oblicze promieniowało spokojem.

– Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. –
Skinął z lekka głową dla dodania zachęty. – Jak na pierwszy raz świetnie
sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie.

Alvara ponownie ogarnął lęk.

– Co mi uczyniłeś?

Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w 
końcu zmarszczyć czoło w zamyśleniu.

– Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy
nie zdołasz zamknąć.

Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli
do Nueva España – Nowej Hiszpanii – po wyświęceniu na księży
Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z 
Kastylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji
chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od
wiecznego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone
w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich
praktykach.

Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne
wyzwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie,
dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie
Nowego Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele
rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się
z kulturą Hiszpanów i mestizo[1]. Nadal pozostało wszak dużo do
zrobienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie.

Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli
budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre
Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu
misja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata
pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do
congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio
ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy
wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich
wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów,
pozwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu
prekolumbijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą,
pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać
zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność,
a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek.

Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i 
pryncypialnego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego
bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go
Motoliana, „człowiekiem ubogim”, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął
nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy.

Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć
nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w 
uroczystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego
samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady,
uwalniając miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite
plony. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał
z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium
także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz
ze sławą otworzyły się kolejne drzwi.

Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte.

Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać,
Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż
misyjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio
zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy przecinające
niedostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa
Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów
grotem strzały lub ostrzem włóczni.

Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy.

Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego
Alvaro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć
zaginionego przyjaciela.

Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed
krytym strzechą plemiennym xirixi– domem boskich przodków –
i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe.

– Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może
jestem w błędzie?

Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło
dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się
silnie poruszony.

– Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian –
odrzekł Eusebio.

Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Na miły Bóg… brat przyjął ich metody, zaraził się ich
bluźnierczymi ideami. – Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach.
– Posłuchaj mnie, księże… Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu.
Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji.

Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był,
że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję
podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie
popełnił poważnego błędu.

– Wybacz, ale nie mogę – odpowiedział spokojnie. – Jeszcze nie
dziś.

Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć
od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie
śniło. Był zaskoczony odkryciem – a właściwie powolnym i 
stopniowym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w 
wierze – jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi
istotami, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią.
Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku
człowieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim
swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie,
albowiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają
się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli
za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne – co uważali za
prawdę – jemu jawiło się niczym myślenie magiczne.

Przynajmniej początkowo.

Bo teraz wiedział lepiej.

Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni.

– Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów – powiedział
Alvaro – otworzyło przede mną nowe światy. To, czego
doświadczyłeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę
tak wielkie objawienie.

– Musisz to uczynić – nalegał Alvaro. – Ksiądz musi ze mną
wrócić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno
nam o tym mówić.

Eusebio zamrugał ze zdumienia.

– Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże
innym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać
się pojąć i opanować… a później przywieźć do ojczyzny i podzielić
się tym z rodakami.

Alvaro skrzywił się zdumiony.

– Przywieźć do kraju? – spytał, wypluwając słowa z ust niczym
truciznę. – Chcesz opowiedzieć ludziom o tym… o tym bluźnierstwie?

– Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa
prawda, której powinieneś doświadczyć.

Alvaro zadygotał z wściekłości.

– Ostrzegam cię, Eusebio! – syknął. – Diabeł pochwycił cię
w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne
potępienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć… nie opuszczę ciebie ani
żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia.

– Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu – odrzekł spokojnie
Eusebio. – Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały.

ALVARO POTRZEBOWAŁ PIĘCIU miesięcy, żeby wysłać pismo do
arcybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać
odpowiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił
w góry na czele małej armii.

Żeby powstrzymać przyjaciela.

Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając
wszelkich koniecznych środków.

I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić
przyjaciela od wiecznego potępienia.

Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów
i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierrastromymi, wyboistymi
ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe
potoki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku
wierzchołków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące
w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich
przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi
okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były
nienasycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą
ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen.

W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli
do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie
pokonywali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach,
grzejąc się przy ognisku, aż w końcu, z mozołem pokonując kilometr
za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się
wioska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia.

Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między
drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna,
najwyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki,
dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu,
wydłużając ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy
wypatrywaniem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie
po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski.

Nie znaleźli w niej nikogo.

Indianie i Eusebio zniknęli.

Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu.
Miejscowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się
przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca[2],
którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu
łączył kiedyś most z lin i drewna.

Okazało się, że został zniszczony.

Przejście na drugą stronę odcięto.

Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska,
pogrążony w gniewie i rozpaczy.

Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela.

[1] Hiszp. mieszaniec.

[2]
Hiszp. wąwóz.

II

MEKSYKPIĘĆ LAT TEMU

– Naciśnij pieprzony spust i  zwiewaj! – warknął Munro. –
Musimy się zmywać! ALE JUŻ!

Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą
serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później
doleciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe
rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych.

Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom
pragnącym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się
obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu
wywołanym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy
ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie.
Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem,
jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza.

Munro miał rację.

Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale…

Od ścian odbiły się echa kolejnych salw.

– Nie po to nas tu wysłali! – zachrypiałem do mikrofonu,
skupiając wzrok na rannej zdobyczy. – Muszę spróbować…

– Co?! – warknął Munro. – Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz
się w cholernego supermana?! – W słuchawce dała się słyszeć
przeciągła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a 
później ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. – Po prostu
sprzątnij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! „W porównaniu
z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna”, nie pamiętasz?!
Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób
naprawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja!
Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy!
Prowadzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o 
sprawiedliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej!

Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy
kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem
się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i 
kawałków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację.
Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku
mieliśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos.

Jasna cholera! Nie tak miało być!

Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod
osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych
ludzi z grupy uderzeniowej OCDETF[3], federalnej jednostki stworzonej
z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych agencji, w tym
FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro –
mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić
go na zewnątrz. McKin nona i jego zespół badawczy. Prosta operacja,
szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację
zorganizowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie
mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane
wywiadowcze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało
się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore
szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni – mieliśmy
pistolety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po
drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne
laboratoria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku.

Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota.

Wejście udało się popisowo.

Tylko że za pięć dwunasta McKin non spłatał nam figla. Munro
dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia.

Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditosbyli coraz
bliżej.

Musiałem coś zrobić. Jeszcze chwila zwłoki i zostanę
schwytany, a trudno było mieć złudzenia, do czego to wszystko doprowadzi.
Będą mnie torturować, urządzą mi istne piekło. Z jednej strony, żeby
zdobyć informacje, z drugiej – dla zabawy. Na koniec wyciągną piłę
łańcuchową, obetną głowę i ułożą na kolanach do fotografii. Najgorsze
było to, że moja mężna śmierć okazałaby się całkowicie
bezsensowna. McKin non w dalszym ciągu uprawiałby swój proceder.
Niesławny proceder, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi. W słuchawce
ponownie zatrzeszczał głos Munra, hucząc we wnętrzu mojej czaszki.

– Jak chcesz! Możesz spieprzyć całą operację! Masz to na swojej
głowie, Reilly! Ja spadam!

Wtedy przyszło olśnienie.

Jakby pierwotny instynkt zlekceważył wszelkie wewnętrzne
sprzeciwy, odsunął na bok ludzkie uczucia i zwyczajnie przejął nade mną
kontrolę. Przyglądałem się chłodnym wzrokiem, jakbym się znajdował
poza własnym ciałem, jak płynnie unoszę rękę niczym robot,
umieszczam lufę między przerażonymi oczami McKin nona i naciskam spust.

Głowa chemika odleciała w tył, a ciemna masa mózgowa
opryskała szafkę za jego plecami. Mężczyzna osunął się na bok jak
bezwładna, pozbawiona życia masa z ciała i kości.

Nie musiałem strzelić drugi raz, żeby się upewnić.

Wiedziałem, że facet nie żyje.

Przez sekundę zatrzymałem na nim wzrok, a później rzuciłem
do mikrofonu:

– Wychodzę! – Wziąłem głęboki wdech, odbezpieczyłem dwa
granaty zapalające i cisnąłem w stronę pistoleros, którzy mnie ścigali,
a później skoczyłem na równe nogi, pozostawiając za plecami
ścianę ognia i pędząc ile sił w nogach w kierunku wyjścia. Zatrzymałem
się na chwilę przy tylnych drzwiach laboratorium i obejrzałem się
ostatni raz. Kiedy wypadłem na zewnątrz, z budynku buchnęły
wysokie płomienie.

[3] Organized Crime Drug Enforcement Task Force – Jednostka Operacyjna do
Zwalczania Zorganizowanego Handlu Narkotykami.

III

LOS ANGELES, KALIFORNIASZEŚĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

Hank Corliss siedział w swoim narożnym gabinecie na
dziewiętnastym piętrze Budynku Federalnego imienia Edwarda R.
Roybala. Gapił się w monitor i uśmiechał na myśl o najnowszych
informacjach wywiadowczych, które udało się zdobyć. Odchylił się
w fotelu i odwrócił w stronę okna, marszcząc brwi na widok swoich
dygoczących palców.

To on.

Znowu.

Corliss zacisnął pięści i wykonał kilka długich, głębokich
oddechów, próbując opanować narastającą wściekłość.

Muszę coś zrobić.

Muszę położyć temu kres.

Muszę go zmusić, żeby za wszystko zapłacił.

Knykcie zbielały jak kość.

Corliss – agent specjalny kierujący placówką DEA w rejonie Los
Angeles i szef grupy OCDE – odwrócił się i spojrzał na plazmowy
ekran stojący naprzeciw biurka. Chociaż od ostatniego aktu
przemocy, którego dopuścił się ten łotr, minęły cztery dni, w eterze nadal
huczało. Kolejne doniesienia przerodziły się w bezustanne powtórki.
Stacje telewizji kablowej rozbijały fakty na coraz bardziej
bezsensowne i pozbawione znaczenia składowe.

Westchnął głęboko i wygodniej usadowił się w fotelu, czując
znajomy ból kręgosłupa. Zamknął oczy, próbując o nim zapomnieć
i rozmyślając o tym, co przed chwilą przeczytał.

Do napadu doszło na wybrzeżu, na południe od biura Corlissa,
w Schultes Ethnomedicine Institute. Leżący pięćdziesiąt kilometrów
na północny zachód od Santa Barbara ośrodek z widokiem na
ocean był supernowoczesnym centrum badawczym, w którym
prowadzono eksperymenty w celu odkrycia nowych leków na wszelkiego
rodzaju dolegliwości – a ściśle mówiąc, odzyskania dawnych leków,
które poszły w zapomnienie. Jego naukowcy – lekarze i 
farmakolodzy, botanicy i mikrobiolodzy, neurobiolodzy i lingwiści,
antropolodzy i oceanografowie – przemierzali kulę ziemską w poszukiwaniu
żyjących w izolacji plemion, spędzając z nimi czas i zapoznając się
z ich lekarstwami w nadziei, że zdołają wpaść na trop starożytnego
leku lub terapii, którą tubylcy przekazywali z pokolenia na pokolenie.
Ośrodek zatrudniał światowej klasy lekarzy i naukowców będących
jednocześnie podróżnikami i ludźmi żądnymi przygód. Jednym
słowem, prawdziwych twardzieli pokroju Indiany Jonesa, których
umiejętności przetrwania przydawały się podczas dalekich wypraw w lasy
deszczowe Amazonii lub wspinania, do spragnionych tlenu wiosek
położonych w wysokich Andach.

Niestety tamtego feralnego poniedziałku umiejętności
przetrwania okazały się zupełnie nieprzydatne.

Około dziesiątej rano dwa SUV-y podjechały do bramy
instytutu. Strażnik został zabity strzałem w głowę. Wozy bez przeszkód
wjechały na teren ośrodka i zatrzymały się przed głównymi
laboratoriami. Pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło jakby nigdy nic
do budynku, zasypując pomieszczenia gradem pocisków z 
pistoletów maszynowych o krótkich lufach. Pojmali dwóch pracowników
badawczych i wyprowadzili na zewnątrz. Kolejny strażnik natknął się
na nich przypadkowo, kiedy wychodzili. W wyniku wymiany ognia
zginął ochroniarz oraz jeden z pracowników instytutu, który znalazł
się na linii strzału. Trzy inne osoby zostały ranne, w tym jedna ciężko.

Chwilę później porywacze i ich ofiary zniknęli. Do tej pory nie
przekazano żadnego żądania okupu.

Corliss nigdy się go nie spodziewał.

Detektywi, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, przypuszczali,
że za porwaniem i krwawą strzelaniną stali handlarze narkotyków.
Naukowcy wyciągnięci z laboratorium pod gradem kul nie zostali
porwani przez pracowników koncernu Pfizer lub Bristol-Myers.
Posiadali umiejętności wysoko cenione na dzikich rubieżach nielegalnego
handlu narkotykami.

Na rubieżach, które zmieniały się z dnia na dzień, i to wcale nie
na lepsze.

Początkowo chodziło o zwerbowanie ludzi mających
odpowiednią wiedzę techniczną, żeby zorganizowali masową produkcję
syntetycznych narkotyków – chemików, którzy potrafiliby wyprodukować
metamfetaminę z pochodnych substancji chemicznych, efedryny lub
pseudoefedryny, nie wylatując w powietrze w trakcie wspomnianego
procesu. Po zaostrzeniu zasad sprzedaży podstawowych składników
chemicznych – ku utrapieniu lobbystów wielkich firm
farmaceutycznych – trzeba było znaleźć alternatywę. Corliss do dziś pamiętał
aresztowanie amerykańskiego chemika w Guadalajarze, w którym
brał udział przed kilkoma laty, w czasie gdy kierował biurem DEA
w Mexico City. Facet, zgorzkniały bezrobotny nauczyciel chemii,
pracował dla karteli narkotykowych. Zbił małą fortunę, kombinując,
w jaki sposób przy użyciu legalnych, dostępnych w handlu
odczynników wyprodukować pochodne metamfetaminy. Premia w postaci
gotówki, kobiet, gorzały i oczywiście narkotyków stanowiła korzyść
uboczną, bijąc na łeb sprawdzanie prac uczniów i użeranie się z 
dyrekcją ogólniaka, w którym kiedyś pracował.

Oprócz opracowywania i wytwarzania narkotyków naukowcy
okazali się bezcenni w obmyślaniu pomysłowych sposobów
szmuglowania ich przez granicę. Jedna z grup Corlissa niedawno przechwyciła
dostawę ukrytą w ładunku boliwijskich ziemniaków w proszku.
Naukowcy agencji potrzebowali kilku tygodni, aby odkryć, że do
proszku dodano dwie tony kokainy. Miesiąc później w dostawie oleju
sojowego wykryto kolejną żyłę złota.

Substancje chemiczne miały tajemnicze, ukryte właściwości.

Poznawanie i wykorzystywanie ich w oryginalny sposób mogło
diametralnie zmienić sytuację i przynieść miliardy dolarów zysku
kartelom narkotykowym.

Stąd zapotrzebowanie na jajogłowych i specjalistów od
technologii.

No i porwania.

Do tej pory śledczy znaleźli niewiele śladów. Nie było żadnych
podejrzanych, a nagrania z kamer wideo oraz zeznania świadków
pozwoliły określić napastników jako muskularnych białych mężczyzn.
Na tym koniec, bo sprawcy mieli czapki i maski na twarzach. Jeden
ze świadków posunął się krok dalej, określając ich mianem „członków
gangu motocyklowego”. Nie oznaczało to wielkiego przełomu, bo
w południowej Kalifornii bezkarnie szalały liczne motocyklowe gangi,
biorąc udział w handlu narkotykami – to właśnie dzięki nim
metamfetamina stała się modna – ale okazało się cenne pod innym względem.

Reguły gry uległy zmianie.

W ciągu ostatniej dekady meksykańskie kartele narkotykowe
zdominowały handel w Stanach Zjednoczonych, wyznaczając nowy,
wyższy poziom przemocy. Nie zadowalając się tradycyjną rolą
głównego dostawcy marihuany, rozpoczęły jeszcze bardziej dynamiczną
ekspansję po wojnie narkotykowej, którą kolejne amerykańskie
administracje wydały Kolumbijczykom, znacznie ograniczając ich
wpływy w rejonie Karaibów i południowej Florydy. Meksykanie wypełnili
próżnię, która po nich powstała. Zaczęli od przejęcia dystrybucji
kokainy od udręczonych Kolumbijczyków, by po pewnym czasie poszerzyć
działania. Z żołnierzy awansowali na hersztów, przejmując kontrolę
nad całym łańcuchem zaopatrzenia. Nie zadowoliło ich
pompowanie koki i hery do Stanów Zjednoczonych. Rozwijali się, sięgając po
narkotyki przyszłości, które można wyprodukować dosłownie
wszędzie i którymi można się cieszyć bez nadmiernego zawracania głowy.
To właśnie meksykańskie kartele narkotykowe dostrzegły potencjał
ukryty w metamfetaminie. Za ich sprawą prymitywny środek
odurzający, popularny w wąskim kręgu gangów motocyklowych z dolin
północnej Kalifornii, przerodził się w narkotyk będący przyczyną
najpoważniejszego problemu współczesnej Ameryki. Inne narkotyki
syntetyczne – łatwe do przełknięcia pigułki, które można było bez
trudu nabyć – niebawem do nich dołączyły.

Meksykanie, którzy sięgali swymi mackami od stanu Waszyngton
po Maine, odpowiadali za osiemdziesiąt procent nielegalnego handlu
narkotykami, które sprowadzano do kraju, a lokalne bandy
motocyklowe, uliczne i więzienne gangi zostały ich żołnierzami. Ostatnie badania
przeprowadzone przez DEA potwierdziły obecność kartelu w ponad
dwustu pięćdziesięciu miastach na terenie całego kraju. Meksykanie
mieli nieograniczone pole działania, nienasycone ambicje i byli niemal
całkowicie bezkarni. Nawet nie mrugnęli, choć znajdowali się w 
stanie wojny z rządem USA – niewypowiedzianej wojny, która
wpływała na życie Amerykanów w znacznie większym stopniu niż działania
toczone na pustyni leżącej tysiące kilometrów na wschód od domu.

Wojna z Meksykanami pozostawiła Corlissowi głębokie blizny.

Wspomnienia tamtej koszmarnej meksykańskiej nocy – jak ból,
który odczuwał w rejonie kręgosłupa – podnosiły swój odrażający łeb,
gdy najmniej tego potrzebował.

Hipotezę, że meksykański kartel stał za porwaniem naukowców,
uprawdopodabniał fakt, że DEA i inne agencje osiągnęły znaczące
zwycięstwo, niszcząc nielegalne laboratoria w Stanach, gdzie
wytwarzano metamfetaminę. Działania rządu zepchnęły produkcję na
południe od granicy, gdzie Meksykanie pozakładali supernowoczesne
fabryki, poza zasięgiem działania miejscowych władz, i tam najlepiej
wykorzystywali talenty porwanych badaczy. Co więcej, nie był to
pierwszy przypadek. Zaginęli także inni badacze. Podczas czterech
podobnych, pozbawionych związku incydentów uprowadzono
chemików pracujących dla koncernów chemicznych w Ameryce
Środkowej i Południowej. Nigdy nie zażądano okupu. Później doszło do
dwóch kolejnych porwań, tym razem po północnej stronie granicy,
która należała do jurysdykcji Corlissa. Nieco ponad rok temu
zniknął profesor chemii z uniwersytetu w El Paso, a po nim kolejny, parę
miesięcy później, niedaleko Phoenix, uprowadzony wczesnym
rankiem z laboratorium wraz ze swoim asystentem.

A teraz to.

Wielkie bum w obszarze jurysdykcji Corlissa.

Brutalna, krwawa napaść w idyllicznym rejonie wybrzeża
Pacyfiku.

Strzelanina, która wzbudziła większe zainteresowanie Corlissa,
niż na to zasługiwała, zważywszy na to, że był szefem lokalnego
oddziału DEA.

Wiedział, że nie chodzi o byle jaki narkotyk.

Podejrzewał Navarra, kiedy tylko usłyszał o porwaniu. W 
przeciwieństwie do swoich kolegów z DEA, Corliss nigdy nie uwierzył, że
Meksykanin zginął podczas krwawych wewnętrznych waśni w 
kartelu. Wiedział, że potwór żyje, a kiedy ustalił, czym się zajmowali
uprowadzeni naukowcy, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Wszystko pasowało do schematu, który dostrzegł tylko on. Dostrzegł
i zachował dla siebie.

Do czasu.

Raoul Navarro – El Brujo[4] – nadal tego szukał. Corliss nie miał
najmniejszych wątpliwości.

Piekący ból kręgosłupa nasilił się.

Poszerza swoje wpływy, staje się coraz bardziej zuchwały i 
brawurowy, pomyślał.

Mogło to oznaczać dwie rzeczy.

Albo drań zaczął z jakiegoś powodu podejmować rozpaczliwe
działania, albo był bardzo blisko.

Tak czy owak, nie zwiastowało to niczego dobrego.

A może… nadarza się okazja?

Okazja do zemsty.

Zemsty, której Corliss pragnął od dnia, gdy Raoul Navarro i jego
ludzie przyszli po niego.

Drżącymi, spoconymi palcami otworzył szufladę biurka i wyjął
małą, niewinnie wyglądającą plastikową buteleczkę. Spojrzał
ukradkiem na drzwi gabinetu, wyciągnął parę pigułek, tak by nikt tego nie
zauważył, wsunął do ust i przełknął bez popijania wodą. Nie musiał
przyspieszać chwili ich dotarcia do żołądka. Już nie. Brał je całe lata.

Oczywiście nie miał dowodów, że Raoul Navarro maczał w tym
palce. Nie zamierzał także głośno wypowiadać swoich podejrzeń. Był
starym wygą, dlatego doskonale wiedział, o czym gadano za jego
plecami przy automacie z wodą. Wiedział, że koledzy i przełożeni nie
znajdą czasu dla czegoś, co uważali za iluzoryczną obsesję na
punkcie człowieka, który zrujnował mu życie, pozbawił tego, co
najdroższe na świecie.

Miał gdzieś, co sobie myśleli.

Wiedział, że El Brujo kręci się w pobliżu. Jak zwykle, na jawie
i we śnie, sama myśl o tym wywoływała burzę w jego żołądku.

Spojrzał na niemy obraz i ponownie obejrzał ten sam materiał.
Pomyślał o elemencie opowieści, na który był najbardziej uczulony –
o cierpieniu i zniszczeniach, które pozostawiła po sobie zbrojna napaść.
O nowych sierotach i wdowach. O partnerach, rodzicach i dzieciach,
którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał porwanych. I o 
niewinnych ludziach, których życie zmieni się na zawsze.

Sięgnął po telefon i wybrał numer.

Jego najlepszy agent odebrał natychmiast.

– Gdzie jesteś? – spytał Corliss.

– W marinie – wyjaśnił mężczyzna. – Idę na spotkanie z 
informatorem.

– Czytałem o naukowcach uprowadzonych z instytutu
badawczego.

– Cabrón[5] stają się coraz bardziej zuchwali.

– Nie sądzę, żeby zrobili to starzy cabrón – uściślił Corliss.

Jego rozmówca zamilkł na chwilę, wyraźnie zaskoczony.

– Myślisz, że to on? – spytał po sekundzie.

– Jestem pewien. – Corliss wyobraził sobie meksykańskiego
herszta, co wywołało całą falę bolesnych obrazów, które trudno było
odgonić.

Zacisnął palce na słuchawce, aż zatrzeszczał plastik.

– Przyjdź, kiedy skończysz – rzekł w końcu. – O czymś
pomyślałem. Może uda się go przyskrzynić.

– Brzmi nieźle – odparł Jesse Munro. – Będę za godzinę.

[4]

Hiszp. szaman praktykujący czarną magię, czarownik.

[5] Hiszp. dranie.

SOBOTA1

SAN DIEGO, KALIFORNIACZASY OBECNE

Dzwonek do drzwi rozległ się tuż po dziewiątej w leniwy,
słoneczny sobotni ranek. Michelle Martinez w kuchni wyjmowała
ze zmywarki naczynia, które wcześniej wepchnęła do środka wbrew
wszelkim prawom fizyki. Wykonywała tę czynność przy
akompaniamencie chórku z piosenki Under the Bridge zespołu Red Hot Chili
Peppers. Podniosła głowę, odsuwając kasztanowe kosmyki opadające
jej na błękitne jak u niemowlęcia oczy, i krzyknęła niezbyt głośno
w stronę salonu:

– Tom? Mógłbyś otworzyć, cariño[6]?!

– Jasne, alteza[7] – doleciało z przedniej części domu.

Michelle uśmiechnęła się do siebie i spojrzała przez ramię na
swego czteroletniego synka, Alexa, który bawił się w ogródku za domem,
by po chwili wrócić do opróżniania pojemnika na sztućce. Z 
oddali dolatywało smętne zawodzenie solisty Chili, opłakującego smętne
dni wypełnione uganianiem się za mieszanką heroiny z koką w 
ponurych czeluściach Los Angeles. Uwielbiała piosenkę z jej dręczącą
gitarową solówką i wzniosłym finałowym chórem, mimo uczuć,
które wzbudzały w niej słowa. Jako była agentka DEA doskonale znała

ten bezlitosny, pełen cierpienia świat. Dzisiaj wolała słuchać, jak Tom
mówi do niej „wasza wysokość”. Ten tytuł tak silnie kontrastował z jej
osobą, wydawał się tak chybiony, że nieodmiennie ją poruszał swoją
absurdalnością.

Robił tak, gdy go o coś prosiła, co się rzadko zdarzało.
Świadomie przypominała sobie, aby od czasu do czasu wypowiedzieć
jakąś prośbę, bo niewiele było rzeczy, których Michelle Martinez nie
umiałaby lub nie zrobiłaby sama. Była samowystarczalna jak żona
wojskowego. Taka jak jej matka. Obserwując ją długie lata, musiała
sobie coś przyswoić, gdy dorastała w bazach wojskowych w Puerto
Rico i New Jersey. To właśnie samowystarczalność połączona ze
stalową wolą i brakiem tolerancji dla bredni powodowały, że stwarzała
sobie problemy. Z drugiej strony wspomniane przymioty pomogły
jej się podnieść, zdać egzamin dojrzałości oraz przekuć dziką naturę,
cięty język i kilka konfliktów z prawem w udaną, choć krótkotrwałą
karierę działającej pod przykrywką agentki DEA.

Bo faceci lubili czuć się potrzebni. Tak przynajmniej powtarzały
jej przyjaciółki. Najwyraźniej wspomniana skłonność pozostała im
z czasów, kiedy trudnili się łowiectwem i zbieractwem. Szczerze
mówiąc, trudno było odmówić temu twierdzeniu pewnej racji. Michelle
miała wrażenie, że Tom lubi, gdy czasem go o coś prosi, choćby była
to tak banalna sprawa jak otworzenie drzwi lub coś nieco bardziej
intymnego. W ten sposób doszło do powstania przydomka alteza,
który z każdym dniem coraz bardziej lubiła – znacznie bardziej od
różnych ksywek w stylu macho, którymi określali ją koledzy z pracy.
Alteza miała znacznie delikatniejsze brzmienie i budziła staromodne,
romantyczne skojarzenia. Poza tym zawsze, gdy słyszała, jak Tom je
wymawia, na jej ustach pojawiał się uśmiech.

Niestety tym razem uśmiech nie trwał długo.

Kiedy chórek umilkł, żeby ustąpić miejsca finałowej solówce na
gitarze, dźwięk, który się rozległ, wcale nie był przyjemny.

Nie był to głos Toma, tylko coś innego.

Dwa ostre, metaliczne stuknięcia, jakby ktoś użył pistoletu do
wbijania gwoździ. Ale Michelle nie miała najmniejszych
wątpliwości. Dość się nasłuchała wystrzałów broni z tłumikiem, aby
rozpoznać ten odgłos.

Odgłos pocisków, które zabijały ludzi.

Tom.

Wykrzyknęła jego imię i skoczyła do drzwi przynaglona
instynktem i otrzymanym wyszkoleniem. Zrobiła to bez większego
zastanowienia, jakby zagrożenie życia wywołało w niej odruch Pawłowa,
który zapanował nad całym jej ciałem. Jednym rzutem oka wypatrzyła
wśród masy sztućców duży kuchenny nóż. Chwyciła go, odwróciła się
od kuchennego blatu i skoczyła do drzwi.

Dopadła korytarza w chwili, gdy w drzwiach ukazał się
mężczyzna w białym kombinezonie, czarnej czapce i masce zasłaniającej twarz
od nosa w dół. W ręce trzymał pistolet z tłumikiem. To był krępy
facet z blizną przypominającą ślad po pile tarczowej. Jednak największe
wrażenie zrobiła na niej determinacja bijąca z jego oczu. Zaskoczyła
go. Niemal na siebie wpadli. Rzuciła się na drania, odpychając
pistolet lewą ręką i wbijając napastnikowi nóż w szyję. W oczach tamtego
błysnęło przerażenie. Ostrze ześlizgnęło się po twarzy, ściągając
maskę i odsłaniając gęste, czarne wąsy przypominające wąsy doktora Fu
Manchu. Z jego ust buchnęła krew. Puścił pistolet i sięgnął rękami
po nóż. Chwycił rękojeść obiema dłońmi, ale Michelle wbiła nóż
głęboko i mocno tkwił w ciele. Musiała trafić w tętnicę szyjną, bo z rany
trysnął gejzer krwi, ochlapując framugę z lewej strony.

Nie zamierzała czekać i patrzyć, co się stanie, bo przeczucie
krzyczało, że napastnik nie był sam.

Kopnęła krztuszącego się mężczyznę, posyłając go na ścianę
korytarza, z dala od leżącego na podłodze pistoletu. Schyliła się, żeby
podnieść broń, kiedy w końcu korytarza pojawił się drugi
zamaskowany i uzbrojony napastnik. Mężczyzna zadrżał na widok
zakrwawionego kompana, a później zwrócił oczy na Michelle, trzymając
oburącz pistolet. Michelle zamarła, uchwycona w celowniku, spoglądając
w oczy śmierci na korytarzu obok własnej kuchni. Tylko że śmierć
nie nadeszła. Napastnik zawahał się chwilę, ale to wystarczyło, żeby
chwyciła broń z podłogi, zrobiła przewrót i wpakowała w bandziora
parę kul. Ze ścian posypały się odłamki tynku i drewna. Zniknął jej
z oczu. Usłyszała jedynie, jak do kogoś woła:

– Ma broń!

Zatem byli inni.

Nie wiedziała ilu, ani gdzie są. Wiedziała tylko jedno: z tyłu domu
bawił się Alex. Musiała tam pobiec i go ochronić.

Zaczęła gorączkowo myśleć, skupiona na jednym celu.
Skoczyła do tyłu, kryjąc się za ścianą kuchni, starając się zignorować
dudnienie w uszach i nasłuchując najdrobniejszego dźwięku
dolatującego od frontu. Ułamek sekundy później ruszyła. Trzykrotnie
raz za razem strzeliła w kierunku korytarza, aby dać im do
myślenia, a później przebiegła kuchnię i wypadła przez drzwi
prowadzące na patio.

Alex siedział na trawie zajęty odgrywaniem bitwy małej armii
figurek z serialu Ben 10. Michelle nie zwolniła ani na chwilę. Biegła
w kierunku syna, wsuwając pistolet za pasek, chwyciła dziecko w 
ramiona i popędziła dalej.

– Ben! – zaprotestował malec, gdy zabawka wyleciała mu z 
małej rączki.

– Musimy iść, synku – wysapała bez tchu, mocno go do siebie
tuląc.

Kiedy dotarła do drzwi garażu, obejrzała się za siebie, czując, jak
wali jej serce. Zauważyła jednego przez drzwi patia, gdy otwierała
garaż. Weszła do środka i kluczem próbowała zamknąć drzwi.

– Co robisz, mamusiu?

Chociaż usta malca się poruszały, Michelle nic nie słyszała.
Spoglądała na wszystkie strony, myśląc tylko o jednym. O ucieczce.

– Pojedziemy na wycieczkę, zgoda? – powiedziała. – Na krótką
przejażdżkę.

Otworzyła jeepa, wcisnęła Alexa do środka i skoczyła na fotel
kierowcy. Wrangler stał zaparkowany tyłem do unoszonych w górę
drzwi garażu.

– Schyl się, kochanie – nakazała Alexowi czułym tonem,
przyciskając go do podłogi. – Nie ruszaj się. Zabawimy się w 
chowanego, dobrze?

Spojrzał na nią niepewnie, z lekkim wahaniem, ale po chwili jego
twarz rozpromienił uśmiech.

– Dobrze, mamo.

Pochyliła się i uśmiechnęła do syna, uruchamiając wóz. Silnik
V6 zagulgotał gardłowo.

– Zostań tam, gdzie jesteś, dobrze? – powiedziała, wrzucając
wsteczny bieg i wciskając pedał gazu, a następnie odwróciła głowę
i puściła sprzęgło.

Jeep wystrzelił do tyłu, przebijając drzwi garażu i wpadając na
ulicę wśród przeraźliwego pisku gumy i odgłosu wgniatanej blachy.
Od razu zauważyła białą furgonetkę zaparkowaną przed jej domem
i wdepnęła hamulec. Kiedy jeep stanął z piskiem opon,
dostrzegła dwóch innych mężczyzn w białych kombinezonach pędzących
w kierunku jej drzwi. Wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem, spoglądając
nerwowo w lusterko, jakby się spodziewała, że biała furgonetka
ruszy w pościg. Ku jej zaskoczeniu tak się nie stało. Wóz pozostał na
miejscu. Po chwili zniknął w oddali, gdy skręciła w prawo i opuściła
ulicę, przy której mieszkali.

Przemknęła między jadącymi wolniej pojazdami, skręcając
najpierw w lewo, a później w prawo, by na następnym skrzyżowaniu
ponownie skręcić w lewo. Jednym okiem spoglądała w lusterko wsteczne,
gorączkowo myśląc o Tomie i o tym, co się z nim stało. Nie wiedziała,
w jakim był stanie, czy w ogóle jeszcze żył, ale musiała niezwłocznie
sprowadzić pomoc. Sięgnęła do tylnej kieszeni, wyciągnęła komórkę
i wprowadziła dziewięć zero jeden.

Dyspozytorka odebrała niemal natychmiast.

– Co się stało?

– Chciałabym zawiadomić o strzelaninie. Jacyś ludzie wdarli się
do naszego domu i… – Nagle przypomniała sobie, że w samochodzie
jest Alex. Chłopak obserwował ją z zaciekawieniem z podłogi obok
fotela pasażera. Przerwała na chwilę.

– Skąd pani dzwoni?

– Potrzebujemy pomocy! Rozumie pani?! Proszę tam wysłać parę
radiowozów. I karetkę! – Szybko podała adres i przynagliła
dyspozytorkę: – Pospieszcie się! Myślę, że mój partner został postrzelony.

– Jak się pani nazywa?

Michelle nie była pewna, czy powinna jej powiedzieć,
spoglądając na Alexa, który gapił się na nią wybałuszonymi oczami. Uznała, że
w tym momencie przekazywanie dodatkowych informacji jest zbędne.

– Proszę jak najszybciej wysłać ich na miejsce, dobrze?

Przerwała połączenie.

Jej serce gorączkowo łomotało w piersi, kiedy ponownie
spojrzała w lusterko wsteczne i wyprzedziła kilka wolno jadących
samochodów. Nadal ani śladu furgonetki. Pięć minut później odetchnęła
spokojniej, pomogła Alexowi usiąść w fotelu i zapięła pas. Jechała pół
godziny, zwiększając odległość dzielącą ją od domu, zanim uznała, że
może się zatrzymać. Wybrała parking dużego centrum handlowego
w Lemon Grove.

Siedziała chwilę nieruchomo. Zastygła w szoku, pomyślała o 
Tomie i zaczęła płakać. Łzy umazały jej policzki. Kiedy podniosła głowę,
zauważyła, że Alex na nią patrzy. Powstrzymała szlochanie i otarła
twarz.

– Chodź, synku. Posadzę cię z tyłu, w twoim foteliku.

Wysiadła z wozu i pomogła chłopcu zająć miejsce w dziecięcym
fotelu. Przypięła go pasem i wróciła na miejsce. Opadła na fotel, drżąc
i próbując zebrać myśli, nadać jakiś sens temu, co się stało w jej domu.

Zastanawiała się nad następnym ruchem, myśląc, do kogo
zadzwonić. Jak sobie poradzić z absurdalnością tego, co się wydarzyło.

Spojrzała w lusterko i ujrzała Alexa. Chłopak siedział bez ruchu,
dziwnie drobny, wpatrujący się w nią tymi wielkimi, bezbronnymi
oczami, w których czaił się strach. Gdy przyglądała się synowi,
przyszło jej do głowy jedno nazwisko. Chociaż nie rozmawiała z nim od
lat, uznała, że tak będzie najlepiej. Otworzyła książkę telefoniczną,
odnalazła numer i zmówiła cichą modlitwę, żeby nie uległ zmianie,
a następnie nacisnęła „połącz”.

Reilly odebrał po trzecim sygnale.

[6]

Hiszp. kochanie.

[7] Hiszp. wasza wysokość.

2

MAMORONECK, STAN NOWY JORK

Właśnie układałem na fotelu pasażera ciuchy z pralni
chemicznej i ciężką torbę zakupów, kiedy zaszczebiotał blackberry.

Zwykły lipcowy poranek w małym miasteczku na wybrzeżu.
Wilgotne, parne powietrze wisiało nieruchomo, ale nie zwracałem
na to uwagi. Po trwającej tygodniami fali upałów, które zamieniły
Manhattan w spotniały, spragniony tlenu kocioł, i weekendzie Dnia
Niepodległości, kiedy ogłoszono stan podwyższonego pogotowia,
oraz trzech sprawach związanych z fałszywymi alarmami i 
napadami histerii, spokojny weekend nad oceanem wydawał się propozycją
zesłaną z nieba, choćby nad naszymi głowami rozbłysła supernowa.
Na dodatek moja Tess i jej czternastoletnia córka, Kim, bawiły w 
Arizonie, z wizytą u jej matki i ciotki, na ranczu tej ostatniej. Wreszcie
miałem cały dom dla siebie. Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Tess
na zabój i lubię przebywać w jej towarzystwie. Kiedy zeszliśmy się
ponownie, zrozumiałem, jak bardzo nienawidzę – mówię serio – spać
sam. Mimo to czasami wszyscy potrzebujemy kilku dni samotności,
żeby zrobić bilans, zastanowić się nad życiem i doładować
akumulatory – co zasadniczo rzecz biorąc, jest eufemistycznym określeniem
byczenia się i obżerania rzeczami, których nie powinniśmy brać do
ust, oraz bezkarnego leniuchowania. A zatem weekend zapowiadał
się wspaniale… przynajmniej do chwili, gdy zaświergotała komórka.

Nazwisko na monitorze sprawiło, że serce zabiło mi mocniej.

Michelle Martinez.

O rany.

Nie rozmawialiśmy ze sobą… od jak dawna? Od czterech, może
pięciu lat. Od czasu gdy zakończyłem nieszczęsną misję w Meksyku.
Nie myślałem o niej od lat. Wspaniała Tess Chaykin – dodam, że nie
używam tego określenia bez powodu – wdarła się w moje życie, gdy
wróciłem do Nowego Jorku. Zawróciła mi w głowie w chaosie, który
powstał po niesławnym konnym najeździe na Metropolitan Museum
of Art, i szybko podbiła serce szczerym umiłowaniem życia, wypierając
wszystkie marzenia o minionych miłościach i dawnych kochankach.

Gapiłem się w wyświetlacz dłuższą chwilę, gorączkowo się
zastanawiając, co mogło ją skłonić do zadzwonienia. Niczego nie
wymyśliwszy, nacisnąłem zielony przycisk.

– Meesh?

– Gdzie jesteś?

– W…

Miałem zamiar zażartować, powiedzieć jakiś kiepski dowcip o 
sączeniu mojito na brzegu basenu w Hamptons, ale jej ton skutecznie
mnie do tego zniechęcił.

– Wszystko w porządku?

– Nie! Gadaj, gdzie jesteś?

Poczułem, że sztywnieje mi kark. Jej głos miał charakterystyczny
akcent, jak zawsze. Dziedzictwo dominikańskiego i 
portorykańskiego pochodzenia z dodatkiem akcentu z New Jersey, gdzie dorastała.
Głos Meesh był jednak pozbawiony swobodnej, żartobliwej
zmysłowości, którą pamiętałem.

– Wyszedłem do miasta – wyjaśniłem. – Załatwiam różne
sprawy. Co jest grane?

– Jesteś w Nowym Jorku?

– Tak. Meesh? O co chodzi? Gdzie jesteś?

Westchnęła. Właściwie był to raczej gniewny pomruk, bo
wystarczająco dobrze znałem Michelle Martinez, aby wiedzieć, że nie
było to prawdziwe westchnienie.

– Jestem w San Diego i… mam problemy. Stało się coś
strasznego, Sean. Jacyś ludzie wpadli do domu i postrzelili mojego
partnera… – wybuchnęła, żeby natychmiast przerwać. – Chryste! Ledwie
uszłam z życiem! Do licha, nie wiem nawet, co jest grane! Nie
miałam do kogo zadzwonić! Przepraszam!

Poczułem, że puls mi przyspieszył.

– Nie przepraszaj, dobrze, że zadzwoniłaś. Nic ci się nie stało?
Nie jesteś ranna?

– Nie, nic mi nie jest. – Odetchnęła głęboko, jakby chciała się
uspokoić. Nie pamiętałem jej w takim stanie. Zawsze trzeźwo
myślała, miała stalowe nerwy, wydawało się, że nic nie zdoła nią wstrząsnąć.
Poczułem, jakbym się znalazł na nieznanym terytorium. Powiedziała
„nie rozłączaj się”, a później usłyszałem szelest, jakby odsuwała
telefon od ust i przyciskała do ubrania. „Nie ruszaj się, mały. Będę obok
samochodu”. Później doleciał mnie odgłos otwieranych i zamykanych
drzwi, a po chwili ponownie usłyszałem jej głos. Mniej przerażony,
ale nadal pełen napięcia.

– Zjawili się jacyś faceci. Byłam w domu… wszyscy byliśmy.
Tamtych było czterech albo pięciu. Nie jestem pewna. Biała furgonetka,
białe kombinezony, jak ekipa malarska lub coś w tym rodzaju.
Chyba po to, żeby nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. To byli
zawodowcy, Sean. Bez dwóch zdań. Maski na twarzach, glocki z tłumikami.
Żadnych zahamowań.

Puls zadudnił mi w skroniach.

– Jezu, Meesh!

Jej głos się załamał, ledwie dosłyszalnie, a jednak.

– Tom… mój chłopak… gdyby nie… – Głos Michelle na
chwilę odpłynął, aby powrócić z nutą bolesnego postanowienia. –
Dzwonek do drzwi, on idzie otworzyć. Załatwiają go w chwili, gdy naciska
klamkę. Jestem pewna. Usłyszałam dwa stłumione wystrzały i głuchy
odgłos ciała osuwającego się na podłogę. Kiedy wpadli do
mieszkania, dostałam szału. Dźgnęłam jednego w szyję i wybiegłam.
Chwyciłam Alexa i… nasz garaż ma drzwi wychodzące na tylne podwórko…
wsiadłam do wozu i szybko odjechałam. – Usłyszałem jej urywany
oddech. – Zostawiłam go, Sean. Może był ranny, może zdołałabym
mu pomóc, ale uciekłam. Zostawiłam go i uciekłam.

Naprawdę cierpiała, więc spróbowałem uwolnić ją od poczucia winy.

– Wygląda na to, że nie miałaś wyboru, Meesh. Zachowałaś się
prawidłowo. – Gorączkowo myślałem, próbując poskładać to, co mi
powiedziała, wypełnić ogromne luki w jej opowieści. – Zadzwoniłaś
na policję?

– Pod dziewięć zero jeden. Podałam adres, powiedziałam o 
strzelaninie i przerwałam połączenie.

Później przypomniałem sobie, co mi przed chwilą powiedziała.

– Złapałaś Alexa i odjechałaś. Co za jeden, ten Alex?

– To mój syn. Mój czteroletni chłopiec.

Odniosłem wrażenie, że się zawahała. Czułem, że zastanawia się,
co powiedzieć, a gdy jej głos rozległ się ponownie, uderzył mnie niczym
nokautujący cios wymierzony z odległości pięciu tysięcy kilometrów.

– Nasz chłopiec, Sean. Alex jest twoim synem.

3

Nasz syn?

Dwa krótkie słowa sprawiły, że dziury, które próbowałem ominąć,
idąc, zamieniły się w ogromną, ziejącą otchłań gotową mnie pochłonąć.

Poczułem, że zaschło mi w ustach, do głowy napłynęła krew,
a pierś ścisnął skurcz.

– Nasz syn?

– Tak.

Wszystko wokół zniknęło. Samochody i przechodnie
przesuwający się obok mnie w parnym skwarze, prozaiczna krzątanina na
podmiejskim pasażu handlowym w sobotni ranek – wszystko
odpłynęło, jakby z nieba spuszczono wielką zasłonę, odcinając mnie od
reszty świata.

– O czym ty mówisz?!

– O tobie i o mnie. O Meksyku. W Meksyku wydarzyły się
różne rzeczy. Co? Już zapomniałeś?

– Nie, jasne, że nie, ale… Jesteś pewna?

Teraz to ja byłem w szoku, gorączkowo szukałem słów.
Mówiłem, żeby zyskać na czasie, czekając, by mózg nadążył za rozwojem
sytuacji. Wiedziałem, że palnąłem głupstwo. Nie musiałem pytać.
Znałem Michelle. Znałem ją na tyle dobrze, aby wiedzieć, że była
szczera. Godna zaufania. Kiedy chciała, potrafiła się wygłupiać i 
żartować, ale w poważnych sprawach nigdy nie kręciła. Jeśli mówiła, że
jestem ojcem Alexa, tak było.

Przerażające, z jaką łatwością to wyszło na jaw.

Wiedziałem o niej coś jeszcze: nie lubiła, gdy ktoś wątpił w jej
słowa, a szczególnie ktoś, z kim była tak blisko, w dodatku w tak
ważnej sprawie.

– Nie zauważyłam obok siebie nikogo innego. To ty. Sądziłam,
że sprawa jest oczywista.

Bo była.

– Nie to miałem na myśli. – Spuściłem z tonu.

– Właśnie, że tak. Rozumiem. Byłeś wkurzony. Miałeś prawo
tak się czuć.

Ogarnęły mnie sprzeczne emocje. Wiedziałem, że do głosu
dochodzi mój egoizm, a przecież ona tyle przeszła, ale człowiek nie
dostaje codziennie telefonu z wiadomością, że ma czteroletniego syna.

– Cóż, fakt, zdenerwowałem się – odparłem. – Jezu, czemu mi
o tym nie powiedziałaś, Meesh? Jak mogłaś mi nie powiedzieć, że
mamy dziecko?

– Ja… przepraszam cię, Sean. – Jej głos nieco złagodniał ze
skruchy. – Mówię serio. Chciałam to zrobić. Nie tak, ale… to nie
było łatwe. Wiesz, ukrywanie tego przed tobą. Cały czas. Wiele razy
podnosiłam słuchawkę, żeby do ciebie zadzwonić i powiedzieć… ale
za każdym razem… coś mnie powstrzymywało. – Przerwała, by po
chwili dodać: – Przepraszam. Powinnam była ci powiedzieć… nie
teraz, nie w taki sposób. Tylko że nie potrafię… nie umiem w tej chwili
trzeźwo myśleć.

Mój umysł nadal nie nadążał za rozwojem sytuacji, ale
musiałem wziąć się w garść i zmienić taktykę. Gra w argumenty i 
oskarżenia mogła poczekać. Michelle przeżyła piekło, potrzebowała mojej
pomocy. Przede wszystkim powinienem się upewnić, że nic im nie
grozi. Że nic nie zagraża jej synowi, naszemu synowi.

– Nie martw się, pogadamy o tym później. – Szybko
analizowałem skąpe informacje, które mi przekazała. – Gdzie jesteś?

– Na parkingu przed centrum handlowym. Wokół jest mnóstwo
ludzi. Przez jakiś czas nic mi nie grozi.

– Śledzili cię?

– Nie sądzę.

Próbowałem stworzyć sobie w głowie obraz sytuacji, ale nadal
było zbyt wiele niewiadomych.

– Sądzisz, że ta napaść może mieć jakiś związek z twoją pracą?
Twoją byłą pracą? – Słyszałem, że odeszła z DEA wkrótce po moim
wyjeździe z Mexico City, ale była to informacja sprzed wieków.

– Wypadłam z gry, Sean. Tamte czasy dawno minęły. Teraz uczę
w ogólniaku. Żadnych mrocznych i niebezpiecznych spraw. Na Boga,
jestem trenerką koszykówki.

– Zatem nie wiesz kto ani dlaczego?

– Nie mam pojęcia! Wiem tylko, że nie chcieli mnie zabić!

– Czemu tak sądzisz?

– Jeden z nich, w domu, miał czyste pole do strzału, ale tego nie
zrobił. Gdyby chcieli mnie zabić, już bym nie żyła.

– Chcieli cię porwać?

– Chyba tak. Jestem naprawdę przerażona, Sean. Niech to szlag!
Co by się stało z Alexem?

Nie musiałem odpowiadać na to pytanie, ale musiałem ją odwieść
od tego toku myślenia.

– Musimy cię przewieźć w jakieś bezpieczne miejsce. Nadal masz
przyjaciół w DEA?

– Niezupełnie. Oprócz tego nie jestem pewna, czy chcę pójść
z tym do nich. Nie teraz.

– Dlaczego?

– To byli zawodowcy – powiedziała. – Przyjechali z konkretnego
powodu. W głowie mi huczy, bo za nic nie potrafię zrozumieć, czego
ode mnie chcieli. Wiesz, od czasu gdy odeszłam z agencji, prowadziłam
zwyczajne życie. Ten incydent musi mieć związek z moją
przeszłością, a jeśli tak, nie mogę ufać agencji. Pracowałam pod przykrywką.
Tylko garstka ludzi wiedziała, czym się zajmowałam. Jeśli ktoś chce
mnie dopaść z powodu tego, co kiedyś robiłam, musiał dostać cynk.
Między innymi dlatego zadzwoniłam do ciebie.

Inne powody były oczywiste. Tak czy owak byłem rad, że to zrobiła.

– W porządku. Co powiesz na wydział policji z San Diego?

– Nie mogę do nich zadzwonić. Nie teraz. Jak by to wyglądało,
gdyby się dowiedzieli, że Tom leży martwy w korytarzu naszego domu?
Do licha, żony i partnerki to wspaniały materiał na podejrzanych,
prawda? Pistolet, który zabrałam jednemu z nich, jest pewnie tym
samym, z którego go zastrzelili. Teraz są na nim moje odciski palców.

– Jeśli do nikogo nie zadzwonisz, sytuacja wyda się jeszcze
bardziej podejrzana.

– Wiem, ale jeśli trafię na przypadkowego gościa, może się zrobić
niezły kocioł. Wiesz, jak to bywa. Założą najgorsze i będą mnie trzymać
do wyjaśnienia sprawy. Nie chcę, żeby do tego doszło… żeby Alex
trafił pod opiekę jakiegoś nieroba z CPS[8]. Chłopak ma cztery lata, Sean.

– Masz w okolicy jakąś rodzinę?

– Nie, ale to bez znaczenia! Nie chcę, żeby nas rozdzielili!
Nawet na chwilę! – odparowała z naciskiem. – Nie teraz, gdy mam na
karku tych mambicho[9].

– Jeśli cię ścigają, Alex będzie bezpieczniejszy z dala od ciebie.

– Nie ma mowy! Do cholery, nie spuszczę go z oczu! – warknęła.

– W porządku – powiedziałem, ciepło wspominając jej niezłomną
wolę i barwne wyrażenia, których lubiła używać. – Chcę, żebyś
siedziała cicho kilka godzin, dopóki nie przyjadę.

– Sean, nie chciałam…

– Jadę do ciebie, Meesh – uciąłem, wsiadając do samochodu i 
uruchamiając silnik. – Przylecę pierwszym samolotem. Powinienem się
zjawić za siedem, maksimum osiem godzin.

Zamilkła, aby po chwili powiedzieć:

– Wow.

– Co?

– Nic… dziękuję. W głębi duszy liczyłam na taką odpowiedź.

– Nigdzie się nie ruszaj, rozumiesz? – rzuciłem, wyjeżdżając z 
parkingu i wyprzedzając wolno jadące samochody. – Gdzie możesz się
zatrzymać do mojego przyjazdu?

– Znajdę jakiś hotel niedaleko lotniska. Będę na ciebie czekała.

– Brzmi nieźle. Masz gotówkę?

– Jest tu bankomat.

– Użyj karty i ją wyrzuć. – Pomyślałem o tym, co mi
powiedziała. Zespół zawodowców. – I wyjmij baterię z telefonu. A później
pozbądź się samochodu. Używaj taksówek lub autobusów.

– W porządku – odpowiedziała. – Zadzwonię z hotelu, żeby
powiedzieć, gdzie jestem.

– Dobrze. Będę pewnie w samolocie, więc zostaw mi wiadomość
na poczcie głosowej – powiedziałem, przemykając obok wolno
sunących pojazdów i starając się o niczym nie zapomnieć. – Nie rozłączaj
się, Meesh. Rozwiążemy tę sprawę.

– Jasne – przytaknęła głosem dalekim od pewności.

Zawahałem się, by po chwili powiedzieć:

– Słuchaj, Meesh…

– Co?

– Powinnaś była mnie zawiadomić.

Musiałem to powiedzieć.

Cholera, czułem, że powinna była to zrobić.

Na linii zapanowała dłuższa chwila milczenia.

– Taak – odparła po kilkunastu sekundach głosem pełnym bólu
i skruchy. – No cóż… lepiej późno niż wcale. Prawda?

Czułem się tak, jakby ktoś ścisnął mi serce w imadle.

– Jakim jest dzieckiem? Alex?

– To wspaniały facet. Sam zobaczysz.

Poczułem lekkie rozdarcie w środku.

– Idź do bankomatu, a później wyrzuć karty i wyjmij baterię z 
telefonu – przypomniałem. – Wkrótce się zobaczymy.

Rozłączyłem się i wprowadziłem numer Nicka Aparo, mojego
partnera z Biura. Musiałem mu powiedzieć, co się święci, i poprosić,
żeby mi pomógł jak najszybciej dotrzeć do San Diego.

Czekając na połączenie, patrzyłem przed siebie wycieńczony,
w głowie kręciło mi się od sensacyjnej wiadomości, którą uraczyła
mnie Michelle. Wycieńczony i rozdarty sprzecznymi uczuciami, bo
bardzo chciałem mieć dziecko. Tak bardzo, że niemal rozstałem się
z Tess z tego powodu. Z drugiej strony wiedziałem, że ta nowina nią
wstrząśnie. I to porządnie.

[8]
Child Protective Services – amerykańska agencja rządowa zajmująca się ochroną praw dziecka.

[9]

Hiszp. sukinsyn.

4

Zdążyłem wpaść na chwilę do domu, w którym mieszkałem
razem z Tess i Kim, wrzucić do plecaka kilka rzeczy, wziąć kaburę
z bronią, a później wyskoczyć na autostradę międzystanową I-95,
którą dojechałem aż do Newark.

Telefon do partnera upewnił mnie, że najszybszym sposobem
dostania się do Michelle był wczesnopopołudniowy rejs linii
United z przesiadką w Denver. Stracę godzinę na lotnisku, ale nie było
innej możliwości. Chyba że spróbowałbym wcisnąć kit
przełożonym, przekonując ich, aby wysłali mnie tam firmowym
odrzutowcem. Nawet gdyby się udało, skończyłoby się wewnętrznym
śledztwem Biura Odpowiedzialności Zawodowej i  wydaleniem mnie
z FBI. Już to kiedyś przerabiałem. Kilka lat temu ledwie uniknąłem
starcia z wolnymi od uprzedzeń przyjemniaczkami z Biura
Odpowiedzialności Zawodowej, kiedy śledziłem Tess podczas lotu do
Stambułu bez wcześniejszego skonsultowania się z przełożonym.
Sęk w tym, że nie mogłem im powiedzieć, dlaczego
potrzebowałem odrzutowca, bez puszczenia farby o tym, co przydarzyło się
Michelle. Wspólnie z Aparem omówiliśmy plusy i minusy zyskania
dodatkowej godziny kosztem ryzyka, z jakim się wiązało
ujawnienie miejsca jej pobytu. W końcu zgodziłem się z kolegą, że godzina
zwłoki nie zaszkodzi, jeśli do czasu mojego przybycia na miejsce
Michelle pozostanie w ukryciu.

Ruch był niewielki, więc podczas jazdy rozmyślałem o  tym
i owym. To, co usłyszałem od Michelle, mogło zmienić moje życie.
Wiedziałem, że wywoła wiele reperkusji, którymi będę musiał się
zająć. Żadna sprawa nie była równie delikatnej natury jak ta, o której
rozmyślałem całą drogę – ta sama, która sprawiła, że mój blackberry
się ożywił, gdy skręcałem w zjazd prowadzący do terminalu.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy odebrać, choć wiedziałem,
że nie mogę zignorować jej telefonu.

– Cześć.

– Cześć, przystojniaku! – w słuchawce huknął głos Tess. – Jak
tam twój kawalerski weekend? Mam nadzieję, że Shermanowie
jeszcze nie zadzwonili na policję.

Jej głos koił moje skołatane nerwy.

– Odgrażali się, ale byliśmy grzeczni.

– Jak to załatwiłeś?

– Zaprosiłem ich i zaproponowałem jedną z naszych fajek do
marychy. Kłopot w tym, że teraz nie mogę się od niej odkleić.
Dzieciaki potrafią się bawić.

Usłyszałem jej chichot i pomyślałem, że wyobraziła sobie parę
naszych sąsiadów, siedemdziesięcioparoletnie małżeństwo, w stanie
upojenia – wierzcie mi, nie jest to zbyt przyjemny widok – i 
skorzystałem z okazji.

– Słuchaj, nie mogę teraz gadać. Za chwilę mam samolot.

– Kochanie, nie mogłeś się doczekać następnego weekendu? –
zaczęła się ze mną droczyć.

Zdołałem wydobyć z siebie słaby rechot.

– Niezupełnie…

Jej głos nagle stracił żartobliwy ton.

– Taak, powinnam się była domyślić. Co się dzieje? Dokąd lecisz?

– Do San Diego. – Po chwili wahania dodałem: – Pojawiła się
pewna sprawa. Jestem potrzebny.

– Mam zacząć się martwić?

– Nie. – Nienawidzę kłamać, nawet przemilczenie mnie irytuje.
Z drugiej strony nie sądzę, aby ktokolwiek mi uwierzył, a już na pewno
nie teraz. Sęk w tym, że nie mogłem jej teraz powiedzieć, nie w tej
chwili, nie przez telefon ustawiony na tryb głośnomówiący w samochodzie.

– Ale sprawa była na tyle poważna, że wskoczyłeś do samolotu
na kiwnięcie palca?

Ponownie się zawahałem, bo kłamstwo było mi bardzo nie
w smak. Pomyślałem, że powinienem uciąć rozmowę.

– To nic poważnego. Słuchaj, jestem na lotnisku. Muszę się
zbierać. Zadzwonię, kiedy dotrę na miejsce, dobrze?

Zamilkła, by po chwili odpowiedzieć:

– Jasne. W porządku. Uważaj na siebie, Sean.

Nie musiała tego mówić. Jej zatroskanie było głośne i wyraźne.
Zawsze tak mówiła, choć przeżyliśmy ze sobą szmat czasu i parę razy
o mały włos uniknęliśmy nieszczęścia.

– Obiecuję – przyrzekłem.

– Zadzwoń.

– Zadzwonię.

Przerwałem połączenie, czując wyrzuty sumienia, że przeze mnie
będzie się niepotrzebnie niepokoić, a jeszcze większe, bo nie
powiedziałem jej prawdy.