Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dlaczego nie?

Dlaczego nie?

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-836-530-109-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dlaczego nie?

Opowieść Henryki Chalupec niczym wehikuł czasu przenosi nas w świat dawnej Warszawy – do czasów międzywojnia, okupacji i wczesnego PRL-u. W tej niezwykłej podróży jak w kalejdoskopie migają obrazki z życia stolicy różnych epok. Poznajemy panujące w niej mody, języki, którymi rozbrzmiewała, zapachy, jakie ją wypełniały i obyczajowość. Odwiedzamy ulice pełnych terkoczących dorożek, gazeciarzy, handlarek i żebraków; sklepy i warsztaty; żydowskie podwórka, ewangelickie parafie i polskie szkoły. Przejmujące są części poświęcone okupacji i wybuchowi Powstania, tułaczce po zniszczonej stolicy, wyzwoleniu i wreszcie próbom odnalezienia się w nowej powojennej rzeczywistości. Autorka „Dlaczego Nie” urodziła się przy ul. Grzybowskiej 51, w domu, którego już nie ma. Zniknął tak jak latarnie gazowe, które do lat 60. codziennie o zmierzchu rozświetlały ulice warszawskiej Woli…

Polecane książki

Macy musi być idealna. Idealna córka, idealna uczennica, idealna dziewczyna. W ten sposób nie będzie kłopotem dla matki, która po śmierci męża i tak ledwo się trzyma. Dzięki temu będzie pasowała do Jasona, jej chłopaka, zakochanego w sobie nerda. Jej życie musi być zaplanowa...
Zapraszamy do mrocznego świata wykreowanego przez jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy, który potrafi wywołać u odbiorcy gęsią skórkę, ale też często zainspirować do głębszych przemyśleń. Zbiór Opowiem ci mroczną historię usatysfakcjonuje zarówno zdeklarowanych miłośników horroru, ja...
Dziesięciozgłoskowy rym, gwara współczesna, czyli „tak, jak sie godo”. Nasza godka, żeby nie umrzyć, musi ewoluować, być elastyczno, trza adoptować nowe wyrazy, nie zapominajonc ło starych! "Wet za wet" to śląska wersja polskiej klasyki, jaką niewątpliwie jest "Zemsta" Aleksandra Fredry. Rymowane, r...
Trzy kobiety. Trzy sposoby na życie. Jedna tajemnica, czy więcej? To powieść o losach Leny, Marii i Aliny - trzech kobiet połączonych niewidzialną nicią. Trzy osobowości, trzy odmienne charaktery, trzy różne historie. Na pozór zupełnie ze sobą niezwiązane... Każda z kobiet ma za sobą przeszłość,...
Różnorodne ćwiczenia oraz słowniczek ułatwiające naukę języka angielskiego w nauczaniu początkowym. Opierają się na wykorzystaniu pamięci wzrokowej. Zostały opracowane przez doświadczonego anglistę specjalizującego się w nauczaniu najmłodszych. Za pomocą tej książki dziecko pozna pierwsze słówka dot...
Książka stanowi aktualną prezentację problematyki ochrony programów komputerowych w ramach prawa własności intelektualnej w Unii Europejskiej. Autorka omawia i ocenia formy tej ochrony w ramach: prawa autorskiego wyrażonego w dyrektywie 2009/24/WE, prawa patentowego na podstawie konwencji monac...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Henryka Chalupec

Dlaczego ‌nie?Moje życie ‌wWarszawie, jakiej nie znacie

Copyright: ‌© ‌2015 Henryka Chalupec ‌

Redakcja: © Kurhaus ‌Publishing ‌Kurhaus Media sp. ‌z ‌o.o. ‌sp. ‌k.

Wszelkie ‌prawa ‌zastrzeżone.

Żaden ‌z fragmentów ‌nie ‌może ‌zostać ‌przedrukowany bez ‌zgody wydawcy.

Opieka nad projektem: ‌Martyna Bunda

Redaktor ‌prowadzący: Katarzyna Kozłowska

Korekta: ‌Bożenna i Janusz Sigismundowie ‌Konsultacja merytoryczna: ‌Ryszard Mączewski, ‌Fundacja „Warszawa1939.pl” ‌

Projekt okładki: ‌Katarzyna Gintowt

Skład ‌i łamanie: ‌Marek Wójcik

Fotografie:

Archiwum ‌Autorki: s. 17, 29, ‌31, ‌39-41, 45, ‌46, 72, 75, 86, ‌89, 111, ‌117, 121, 136, ‌137, 141, ‌142, 143, 146, 147, ‌150, 151, ‌160, 173, 177, ‌180, 184, ‌186-189, 191-194, 196-198, ‌203, 204, 207, ‌210-213

Narodowe ‌Archiwum ‌Cyfrowe: ‌s. 67, ‌70

Archiwum Zboru ewangelicko-augsburskiego w ‌Warszawie:

Zbiory Biblioteki Narodowej: s. ‌33

Archiwum ‌Parafii św. Trójcy w ‌Warszawie: s. ‌65, 66

Zbiory R. ‌Chwiszczuka: ‌zdjęcie ‌ul. Żelaznej z ‌pierwszych ‌dni okupacji, ‌okładka

Zbiory Roberta ‌Marcinkowskiego: ‌s. 6-7

ISBN: ‌978-83-65301-09-3

Kurhaus Publishing Kurhaus Media ‌sp. z o.o. ‌sp. ‌k. ‌

ul. ‌Klimczaka ‌7/50, 02-797 Warszawa

telefon: 531 ‌055 705

Igorowi – Mama.Część 1. Życie na Grzybowskiej

Kiedyś pisaniem książek zajmowali się pisarze. Dziś ukazuje się wiele wspomnień, dzienników, pamiętników, pisanych nie tylko przez ludzi pióra. Twórczością parają się także zwykli (a czasem imniej zwykli) ludzie, którzy chcą opowiedzieć oświecie – tym zwłaszcza, który przeminął. Pozostawić wspomnienie otym, co widzieli, io tym, jak to zapamiętali. Ija jestem właśnie jedną ztakichosób.

Przyszłam na świat w1928 roku. Często się zastanawiałam, jaki właściwie był ten rok. Przypadała wtedy akurat dziesiąta rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Tylko dziesięć lat minęło od końca długotrwałej niewoli pod zaborami trzech wielkich potęg: Rosji, Niemiec iAustro-Węgier. Żyjąc współcześnie, trudno sobie uzmysłowić, jak krótki był to czas na zbudowanie państwa od nowa. Nie jest łatwo zlepić trzy różne organizmy administracyjne, apo części także kulturowe, wjedną całość.

Tu refleksja: jeśli się przyjrzeć historii tamtego okresu, nie sposób przecenić tego, jak wiele zrobili nasi dziadowie iojcowie przez ten krótki czas. Warto dla przykładu wspomnieć otym, co się wydarzyło wciągu tego jednego jedynego roku – roku mojego urodzenia.

Z zapisów historycznych tamtego okresu wiemy, że wmarcu 1928 roku odbyły się wybory do trzeciej już kadencji Sejmu Rzeczpospolitej1. Wtym samym miesiącu zmieniono barwy flagi narodowej, zastępując karmazyn cynobrem2. W1928 roku mieszkańcy Warszawy mogli już podziwiać pierwsze egzotyczne zwierzęta, które przybyły do nowo otwartego ogrodu zoologicznego3. Umacniało się zaplecze gospodarcze państwa: otwarto fabrykę Ursus4, rozpoczęto budowę magistrali kolejowej zGdyni na Śląsk (tzw. magistrali węglowej)5, powołano także wiele instytucji odoniosłym znaczeniu: Państwowe Zakłady Inżynierii (PZInż), Polską Pocztę, Telegraf iTelefon (PPTT), Instytut Badania Koniunktur Gospodarczych iCen (IBKGiC). Rok później powstał Bank Polska Kasa Opieki SA. Budzi mój podziw to, jak sprawnie wtamtym czasie rozwiązywano wiele spraw. Powstały Polskie Linie Lotnicze LOT, ale już wcześniej ustanowiono Prawo lotnicze, powołano także Wojskowy Instytut Medycyny Lotniczej. Kompleksowo więc tworzono instytucje mające służyć określonej dziedzinie. Wielu robotników wtedy się zrzeszało, zaczęły powstawać związki zawodowe. Wtym także roku został ustanowiony Medal Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości6.

Nowa Polska kończyła 10 lat, amoja Mama przygotowywała się tymczasem do tego, abym przyszła na świat. Ztego, co wiem, do samego końca nie było wcale takie pewne, czy zdążę się urodzić jeszcze w1928. Grudzień tego roku był mroźny, zima mocno się dawała we znaki. Na szybach okiennych mieszkań wdomu przy ulicy Grzybowskiej 51 szron rzeźbił fantastyczne wzory. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Był to radosny czas we wszystkich niemal domach. Unas również trwały przygotowania: porządki, apotem przyrządzanie potraw na wigilijny stół. Przez kolejne przedświąteczne dni wcałym domu panowało jednak pełne napięcia oczekiwanie na chwilę, gdy wreszcie pojawi się wrodzinie nowa osoba. Czy jeszcze wokresie świątecznym, czy już wnowym roku 1929? Zopowiadań Mamy otych dniach wynikało, że ona sama liczyła, iż święta miną jej jeszcze spokojnie. Główny ciężar przygotowywania wszystkiego wzięła na siebie Babcia. Gotowano więc uprzednio zapeklowaną iuwędzoną szynkę, pieczono schab iboczek. Pod okiem Mamy Babcia wyrabiała ciasto drożdżowe. Szczególną uwagę poświęciła Mama starannemu przyprawieniu bigosu, który oczywiście musiał królować na stole. Aw rogu pokoju stała już ubrana przez Tatę choinka. Wigilia rozpoczęła się jak zwykle. Jednak już pod koniec wieczoru wigilijnego stało się jasne, że nim się skończą święta, przybędzie wdomu nowa osoba.

Urodziłam się wczesnym rankiem 25 grudnia 1928 roku. Tata spodziewał się syna, atu tymczasem dotarła do niego wieść, że nie ma wcale tego oczekiwanego pierworodnego, tylko córkę. Cóż, nie przyznawał się później do tego, ale podejrzewam, że musiał się czuć mocno zawiedziony. Wszak starszy brat Taty miał już syna, chłopca miała też jego młodsza siostra, Wala, mieszkająca na wsi. Jej synek przyszedł na świat na początku 1928 roku. Atu ja spłatałam figla iprzyszłam na świat, nie bacząc na to, kogo chciał Tata. Mama mówiła mi, że była bardzo szczęśliwa, że się urodziłam, ale sądzę, że Babcia też pragnęła wnuka płci męskiej, bo wiem, jak głęboko była oddana swemu synowi.

Mimo iż byłam dziewczynką, wtych pierwszych latach mego życia – choć tego nie pamiętam – otaczano mnie wielką troską imiłością. Wiem to na pewno, bo taką właśnie miłością itroską otaczali mnie Rodzice przez całe późniejsze życie.

Ani Rodzice, ani tym bardziej ja nie przypuszczaliśmy wtedy, jak trudne czasy się zbliżają. Szkoda, że ztych pierwszych lat życia tak mało albo wcale nic się nie pamięta. Żałuję, że wwyniku zawieruchy wojennej nie pozostały mi niemal żadne rodzinne pamiątki. Poza naprawdę nielicznymi wyjątkami nie ma śladu po fotografiach. Niemal wszystkie bezpowrotnie wchłonął ogień Powstania Warszawskiego. Nie wiem dziś nawet, jak wyglądał mój wózek. Nie mam wpamięci śladu ciepłej puchowej poduchy, wktórej układano wszystkie nowo narodzone niemowlęta. Wiem, że górna jej część obramowana była pięknymi falbankami zkoronki itakie same były wiązadła, którymi przywiązywano do poduchy niemowlaka. Taka poducha, do której był przymocowany mój młodszy brat, jest na jedynym znielicznych, cudem ocalałych zdjęć. My, niemowlaki tamtego okresu, nie mogliśmy jak dzisiejsze dzieci od samego początku machać swobodnie nóżkami. Wtakiej poduszce każde znas krzyczało na pewno głośno, bo było nam ciasno igorąco. Jako jedynaczka byłam kołysana ipieszczona przez wszystkich, ale itak chciałam się szybko ztej poduszki uwolnić iwreszcie zacząć poznawać świat…

Moja Grzybowska

Rodzice mojej Mamy, apotem ja zmoimi Rodzicami, mieszkaliśmy przy ulicy Grzybowskiej 51. Ten dom dziś nie istnieje, został zniszczony wczasie Powstania Warszawskiego inigdy go już nie odbudowano. Tak zresztą jak iwielu innych wtejokolicy.

Z dzieciństwa doskonale pamiętam ulicę Grzybowską, którą zdążałam najpierw do przedszkola, apotem do szkoły – na odcinku od Towarowej aż do jej początku, przy zbiegu zGraniczną. Przy Grzybowskiej stały głównie starsze podniszczone kamienice oprzeciętnym wyglądzie, ale zdarzały się też nieliczne okazalsze, nowsze domy. Pośród murowanej wwiększości zabudowy, można było gdzieniegdzie spotkać jeszcze drewniane domy. Okolicę zamieszkiwali różni, raczej niezamożni mieszkańcy Warszawy, wtym liczna społeczność żydowska.

Niedaleko zbiegu zulicą Ciepłą przechodziłam obok murów zczerwonej cegły, okalających teren zajmowany przez żołnierzy. Były to wybudowane w1882 roku koszary rosyjskiej żandarmerii wojskowej, które po pierwszej wojnie światowej zaczęły być wykorzystywane jako koszary IDywizjonu Żandarmerii Wojskowej, Policji Państwowej. Zabudowania te zajmowały dużą przestrzeń między Krochmalną, Ciepłą iGrzybowską. Gdy tamtędy przechodziłam, te budynki zawsze rzucały mi się woczy. Wczasie powstania ipotem doznały ogromnych zniszczeń, dlatego w1946 roku zostały rozebrane. Dziś nie ma po nich śladu.

Idąc dalej, mijałam stojące pod numerem 26/28 budynki gminy starozakonnych iżydowskiej szkoły religijnej. Wiemy zhistorii, że frontowy, wybudowany w1892 budynek, wktórym mieścił się zarząd Warszawskiej Gminy Starozakonnych, został zaprojektowany przez słynnego architekta Władysława Marconiego (tego samego, który wzniósł m.in. warszawski hotel Bristol). Podczas okupacji były one siedzibą Judenratu (ustanowionej przez hitlerowców Rady Żydowskiej). Wjednym ztych domów 23 lipca 1942, wdzień po rozpoczęciu przez Niemców masowej wywózki ludności żydowskiej do obozu wTreblince, samobójstwo popełnił prezes Judenratu Adam Czerniaków.

Grzybowska wokresie mojego dzieciństwa była już wybrukowana, wmojej pamięci zapisały się też dość szerokie chodniki. Wzdłuż całej ulicy stały lampy gazowe, zapalane co dzień ozmierzchu przez pana „zapalacza”, który robił to za pomocą specjalnego przyrządu odługiej rączce. Podobnie odbywało się to rankiem – ów pan szybko przemierzał Grzybowską iinne pobliskie ulice, gasząc jedna po drugiej wszystkie latarnie. Ciekawostką jest, że te gazowe latarnie zachowały się aż do lat 60. XX wieku. Po Powstaniu Warszawskim niemal cała zabudowa ulicy Grzybowskiej została doszczętnie zniszczona. Bywałam tam zMamą także po wojnie, by popatrzeć na „naszą Grzybowską”. Przez niemal 20 lat po wyzwoleniu rozebrano tu kilka zrujnowanych kamienic, ale cała reszta bardzo długo pozostawała wkompletnej ruinie. Zmieniło się to dopiero wdrugiej połowie lat 60., kiedy rozpoczęto budowę nowoczesnego na owe czasy osiedla Za Żelazną Bramą, którego budynki sięgały ulicy Żelaznej. Okolica została wtedy trochę uporządkowana, rozebrano znów kilka zniszczonych domów, wśród nich znalazł się zabytkowy secesyjny trzypiętrowy budynek przy Grzybowskiej 24.

Dziś ta część miasta wygląda zupełnie inaczej. Wtym kształcie, jaki miała przed wojną, przestała istnieć. Gdzieniegdzie tylko zobaczymy jej ślady, np. starą kamienicę, taką jakich wiele było wtym rejonie przedwojennej Warszawy. Czasem można zajrzeć na jakieś podwórko, np. przy ul. Łuckiej, iniestety, jedynie wyobrazić sobie, jak to wszystko niegdyś wyglądało. Jeden taki dom pozostał jeszcze blisko zbiegu Grzybowskiej zTowarową, inny – zŻelazną. Straszą pustymi oknami ipewnie także wkrótce znikną. Dalej, od ulicy Wroniej przez okolice dzisiejszej alei Jana Pawła II (która przed wojną nie istniała wtakim kształcie) po plac Grzybowski, ciągną się dziś apartamenty, banki iurzędy. Ta nowa Grzybowska to całkiem inny – współczesny – świat.

W domach przy naszej przedwojennej Grzybowskiej nie było tzw. wygód. Wmieszkaniach nie było więc wody ani toalet, ado pewnego czasu także światła elektrycznego. WWarszawie na wielu ulicach dopiero trwała budowa urządzeń wodno-kanalizacyjnych idoprowadzało się prąd. Podwórka niemal nie miały zieleni, aw domach często panoszyło się robactwo. Od czasu, gdy prezydentem został Stefan Starzyński, zaczęło się to zwolna zmieniać. Ten czas doskonale pamiętam. Wiele pracy wkładano wto, aby Warszawa stawała się coraz piękniejsza iczystsza, ale poziomem sanitarnym odbiegała od innych polskich miast. Pamiętam ulice brukowane kostką drewnianą, którą ulica po ulicy zamieniano na kostkę granitową lub pokrywano asfaltem. Zdala od ścisłego centrum spotykało się jeszcze ulice nawet ztzw. kocimi łbami, czyli brukowane polnymi kamieniami.

Wszystkie te zmiany zatrzymała wojna w1939 roku.

Nasz dom po numerem 51 stał między ulicą Wronią aŻelazną, vis à vis fabryki piwa Haberbusch iSchiele (dziś na sąsiedniej działce znajduje się budynek Banku Pekao SA). Główne wejście do browaru mieściło się zinnej strony. Od Grzybowskiej – zabudowana była magazynami na jęczmień, warzelniami piwa, fermentowniami iinnymi budynkami służącymi do składowania beczek oraz zaspokajania najróżniejszych potrzeb fabryki. Budynki zjednej strony dochodziły aż do ulicy Wroniej, az drugiej ciągnęły się prawie po Żelazną, która była wtamtym czasie bardzo ruchliwa, jeździły nią nawet tramwaje. Wgłąb teren browaru rozciągał się aż do ulicy Krochmalnej.

Kiedy byłam już nieco starsza, Tata opowiadał mi, że przed wojną Grzybowska była jedną zważniejszych ulic przemysłowo-rzemieślniczej warszawskiej Woli. Niedawno się dowiedziałam, że nazwę nadano jej w1770 roku (ale podobno nazywano ją tak już sto lat wcześniej!) – historycznie należy więc do najstarszych ulic wWarszawie. Oczywiście wtamtym czasie nie była jeszcze wcale ulicą, tylko bitą drogą, otoczoną luźną drewnianą zabudową. Zciekawostek dotyczących dziejów Grzybowskiej warto wspomnieć, że pod koniec XVIII wieku znajdowało się przy niej aż jedenaście browarów! Wpołowie XIX wieku było ich już tylko pięć, aw latach 30. ubiegłego wieku działał tylko jeden – browar Haberbusch iSchiele, istniejący od 1846 roku, iten zapisał się wmojej pamięci.

Od strony ulicy Grzybowskiej zabudowania fabryczne oddzielone były murem, wktórym ulokowano bramę wychodzącą dokładnie na bramę naszego podwórka. Wnas, dzieciach, ta fabryka, awłaściwie browar, zawsze budziła wielkie zainteresowanie – ponieważ wciąż się tam coś działo. Od czasu do czasu odzywał się głos syren, na całym terenie panował ciągły ruch. Ja zwłaszcza lubiłam się przyglądać nieustannie wyjeżdżającym zbrowaru wielkim platformom, do których zaprzężone były potężne, ciemnoczekoladowej maści konie. Woźnice, trzymając mocno lejce, zwprawą kierowali tymi ogromnymi wozami, po brzegi wyładowanymi beczkami zpiwem. Leżały one, poukładane równiutko jedna przy drugiej, oraz wisiały po obu bokach, lekko się bujając.

Nieco później, już podczas wojny, gdy zaczęły się niemieckie naloty na Warszawę, browar wydawał mi się najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Wdojrzewalniach jęczmienia wprzeddzień wojny przygotowano schrony dla okolicznej ludności. Itak się zdarzyło, że parokrotnie właśnie wjednym ztych schronów się znalazłam. Raz wnaprawdę przedziwnych okolicznościach – ale otym później.

W czasie Powstania Warszawskiego – wiem to zopowiadań innych ludzi – zapasy ziarna icukru, iinnych towarów zbrowaru ratowały powstańców, atakże mieszkańców od głodu, asam browar stał się jednym zgłównych punktów powstańczego oporu wtej okolicy. Powstańcy ze Zgrupowania „Chrobry II” zajęli teren zakładu ijego magazyny 10 sierpnia iutrzymali się tam aż do samego końca walk. Było to źródło żywności do ostatnich dni powstania. Opowiadano mi historie otym, jak po walczącej Warszawie roznoszono wielkie worki zjęczmieniem, akażdy siłacz, który taki worek niósł wumówione miejsce, mógł jedną czwartą jęczmienia zatrzymać dla siebie iswojej rodziny. Ze zmielonego jęczmienia robiono zupę, którą powstańcy nazywali plujzupą, bo pływały wniej łuski jęczmienne, ipo jej zjedzeniu wszyscy wypluwali te łuski. Historię tę opisuje Jerzy S. Majewski wksiążce Historia pod napięciem, czyli wokół muzeum przez wieki, wydanej przez Muzeum Powstania Warszawskiego.

Obok naszego domu, przy Grzybowskiej, stała inna kamienica, od frontu miała trzy piętra itakie same trzypiętrowe oficyny wpodwórzu. Dom ten był prawdziwą studnią, bo światło niemal nie dochodziło ani do okien mieszkań, ani na podwórko. Kamienica ta, dziś już nieistniejąca, była gęsto zaludniona. Wdużej części przez społeczność żydowską, która wtej akurat okolicy nie należała do zamożnej. Nieustanny hałas, krzyki itłok powodowały, że mówiliśmy otej kamienicy Pekin. Dowiedziałam się potem, że tak samo nazywano również istniejącą do dziś, choć kompletnie zrujnowaną, ogromną sześciopiętrową kamienicę Wolfa Krongolda przy zbiegu Żelaznej iZłotej.

Natomiast unas, przy Grzybowskiej 51, było zupełnie inaczej. Przede wszystkim mieliśmy tu dużo miejsca. Do naszego domu wchodziło się przez bramę ulokowaną pośrodku czoła posesji. Po prawej stronie tej bramy stał piętrowy budynek, wktórym od frontu mieściły się sklepy: wędliniarski ispożywczy. Często za sklepem spożywczym tuż przy kamienicy obok, przy Grzybowskiej 53, pewna tradycyjna rodzina żydowska rozkładała swój kram. Wokół straganu stały beczki, ajego właściciele sprzedawali prosto znich śledzie: były znakomite – Mama zawsze unich kupowała. Warto wspomnieć, że tych śledzi były tam różne rodzaje, dziś mało kto onich słyszał: uliki, matjasy, solone, świeże iinne. Co ciekawe, ich nazwy ja sama skojarzyłam dużo później, już jako uczennica gimnazjum handlowego na lekcjach ztowaroznawstwa.

Po drugiej, lewej stronie bramy prowadzącej na nasze podwórko stał parterowy budyneczek. Od frontu mieścił się wnim sklep firmowy piekarni Złoty Róg, azaraz za nim – warsztat szewski. Pan szewc na powierzchni około 12, amoże 15 metrów kwadratowych nie tylko reperował obuwie, ale też mieszkał zcałą rodziną. Przy wejściu do izby, po lewej stronie stał warsztat szewski, przy którym reperował buty, aw głębi toczyło się życie jego rodziny: żony itrojga dzieci. Była tam kuchnia, mały stół iszafka. Łóżka stały na antresoli, gdzie cała rodzina spała. Bywałam tam, bo córka pana szewca, Sabinka, była moją koleżanką; często się znią bawiłam na podwórku. Bardzo lubiłam się wdrapywać na tę ich antresolę, zawsze mnie ciekawiło, jak tam jest.

Całkiem niedawno na opis tego lub podobnego zakładu szewskiego natknęłam się we wspomnianej już książce Jerzego S. Majewskiego Historia pod napięciem, czyli wokół muzeum przez wieki. Wspomina go pani Danuta Maciejewska, która mieszkała przed wojną przy Towarowej 54 (na rogu Grzybowskiej), czyli nieopodal mnie. Nie znałyśmy się, ale jej wspomnienia są bardzo podobne do moich: „Winnej zkamienic po nieparzystej stronie znajdował się biedny żydowski zakład szewski. Wprost zulicy wchodziło się do pomieszczenia, wktórym pracował szewc. Za kotarą była kuchnia, ana antresoli sypialnia. Wklitce tej mieszkała wielodzietna rodzina”.

Pomiędzy tymi sklepami azakładem szewskim mieściła się brama zfurtką, zamykaną na noc przez dozorcę. Po godzinie dziesiątej wieczorem, żeby się dostać do domu, trzeba było dzwonić, awówczas dozorca wychodził iwpuszczał lokatora do środka. Należało za tę usługę dać mu odpowiedni napiwek, na przykład 50 groszy, amoże iwięcej. Bułka kajzerka kosztowała wtedy 5 groszy, więc napiwki za otwarcie bramy nie były wcale niskie. Mawiało się zresztą unas wdomu, że człowiek może się utrzymać za złotówkę dziennie.

Nasze podwórko ciągnęło się daleko wgłąb, aż do zabudowań przy ulicy Łuckiej. Składało się właściwie ztrzech połączonych podwórek. Na pierwszym znich, po prawej stronie od wejścia zbramy, na parterze piętrowego budynku mieścił się warsztat kołodziejski mojego stryja Stanisława Milewskiego, aza nim warsztat stolarski. Na górze mieszkał współwłaściciel domu, pan Wiśniewski. Za tym budynkiem był następny, ale już parterowy, wktórym znajdował się warsztat kowalski. Przez cały dzień pracowały tam miechy, az podwórka iod wejścia zawsze widać było rozpalone palenisko, aw nim narzędzia ipracujących kowali.

Po drugiej stronie pierwszego podwórka stał najpierw trzypiętrowy budynek zmieszkaniami, adalej mały parterowy budyneczek zwarsztatem stelmacha ulokowanym na parterze. Wtym warsztacie pracował drugi mąż mojej Babci Justyny, aza mojego dzieciństwa prowadził go już brat mojej Mamy, wuj Henryk. Jego praca polegała na wyposażaniu wnętrz (np. wymienianiu obić) dorożek lub innych pojazdów. Pamiętam, że do obijania kanap wdorożkach używano mocnego sukna wróżnych kolorach.

Ponieważ wokół tego podwórka znajdowało się wiele warsztatów, zawsze było pełne dorożek, powozów czy bryczek. Stały stłoczone, czekając na reperację ukołodzieja, kowala czy stelmacha. Ale dla nas, mieszkających tam dzieci, bryczki, dorożki czy powozy pełniły również taką funkcję, jaką dziś pełnią place zabaw. Na ich kanapach skakaliśmy do woli, na mocnych, rezonujących sprężynach doskonale można było się odbijać. Wdrapywaliśmy się na kozioł, czyli miejsce dla woźnicy, iudawaliśmy, że dokądś jedziemy. Urządzaliśmy sobie wtych powozach także sklepiki. No imożna się było wśród nich znakomicie bawić wchowanego. Muszę przyznać, że nieraz zdarzało się nam przy tych zabawach wyrządzić małą szkodę, na przykład zniszczyć obicie. Ztego powodu bezustannie nas stamtąd przeganiano. Nawiasem mówiąc, ja byłam chyba najbardziej niesforna, bo czułam, że zawsze się jakoś wywinę, licząc na wybaczenie ze strony stryja Stacha czy wujka Henryka. Itak też się zwykle działo. Kończyło się na pogrożeniu palcem irobieniu przeze mnie skruszonej miny. Jednakże chęć zabawy wdorożkach zawsze była wielka, mimo stałego przestrzegania dorosłych, by nie psocić. Było na tym podwórku jeszcze tyle miejsca, że mogliśmy się ganiać między pojazdami.

Dorożek nie brakowało, przed wojną wWarszawie stanowiły one powszechną formę prywatnej komunikacji. Warszawiacy korzystali też zkomunikacji tramwajowej ikursujących gdzieniegdzie autobusów. Były też już pierwsze taksówki samochodowe, ale sporo droższe od dorożek konnych, idlatego częściej się korzystało ztych ostatnich. Dorożki do wynajęcia stały na wielu skrzyżowaniach ulic, azaprzęgnięte do nich konie spokojnie posilały się owsem znajdującym się wzawieszonych przy ich głowach workach.

Także ipóźniej, wczasie wojny, anawet już po wyzwoleniu dorożki konne były tą najbardziej żywotną iprzez dłuższy czas podstawową formą komunikacji. Nie mówiąc już otym, że wpewnych okresach innej formy komunikacji po prostu nie było. Na przykład po powstaniu ogromne wozy iduże dorożki woziły ludzi przez mosty, tymczasowo pobudowane na Wiśle, zlewobrzeżnej do prawobrzeżnej Warszawy iodwrotnie.

Świat mojego dzieciństwa, dorożek stojących na podwórku izabaw się wnich toczących, na dobre skończył się zwybuchem wojny. Dziś nie ma już tego podwórka, awraz znim historia zmiotła warsztaty, nie istnieje już zresztą także większość zawodów, które wykonywali pracujący tam ludzie. Może pozostali jeszcze gdzieniegdzie kowale, których pracę możemy podziwiać. Wtamtych czasach oni, stelmachowie ikołodzieje byli ludźmi bardzo zapracowanymi.

To pierwsze, pełne warsztatów podwórko zamykał drewniany, parterowy domek, podobny trochę do niewielkiego dworku. Stał frontem do bramy, jakby zagradzając przejście do dalszej części posesji. Mieszkała wnim prawdopodobnie siostra pana Wiśniewskiego, współwłaścicielka nieruchomości. Za domkiem rozciągał się niewielki ogródek – jedyne zielone tam miejsce. Rosło tam parę drzew, trochę krzewów, no irosły też kwiaty. Ale ten teren dla wszystkich – także idla nas, dzieci – był niedostępny. Jako dziecko, nie mogłam przypuszczać, że nadejdzie czas wojny, iwtedy temu ogródkowi przyjdzie pełnić zupełnie inną rolę – cmentarzyka, na którym chować się będzie tragicznie zmarłych od kul mieszkańców ulicy Grzybowskiej.

Naprzeciw drewnianego domku zogródkiem, aza warsztatem kowalskim wznosiła się trzypiętrowa kamienica, iten teren, położony przed nią tworzył jakby oddzielne drugie podwórko. Było ono nieduże, ale wolne od dorożek iza sprawą widoku na ogródek miało trochę zieleni. Wtej kamienicy mieszkałam ja razem zRodzicami, Babcią iwujkiem, bratem Mamy.

Nasze drugie podwórko zamykała wpołowie trzecia, kolejna kamienica – trzypiętrowy budynek, stojący bokiem do naszego. Tę kamienicę właściciel postawił chyba najpóźniej, bo była bardziej nowoczesna iw środku lepiej wyposażona. Cały parter tej części posesji zajmowała piekarnia onazwie Złoty Róg. Pod piekarnię oświcie przez cały rok podjeżdżały zaprzężone wkonie furgony, na które ładowano bułki, chleb iwszelkiego rodzaju pieczywo. Wozy były zawsze błyszczące, lśniące czystością, zrysunkiem złotego rogala wotoczeniu kłosów zboża. Znaszego podwórka ruszały na miasto, rozwożąc świeże, gorące wypieki. Zwłaszcza wokresie lata wnaszym mieszkaniu wciąż niósł się szurgot koszy wsuwanych do furgonów. (Co ciekawe, same wozy nie robiły dużego hałasu, bo koła wyposażano już wtedy wogumione obręcze – ado rżenia koni wszyscyśmy byli przyzwyczajeni). Słychać też było przekrzykiwania się pracowników, którzy nawoływali się wzajem ipospieszali jeden drugiego. Unas wdomu wszyscy bardzo wcześnie wstawali, więc może to moim Rodzicom nie przeszkadzało, ale były itakie dni, kiedy Mama chodziła do piekarni zpretensjami, że za duży hałas tam panuje inie daje się już tego wytrzymać. Wówczas właściciel piekarni wychodził, przepraszał Mamę iuciszał pracowników.

Na tyłach domu, wktórym była piekarnia, iza małym ogródkiem, aż do zabudowań przy ulicy Łuckiej ciągnęło się trzecie podwórko. My, dzieci, nie zaglądaliśmy tam wcale, to otoczenie nie budziło wnas ciekawości. Stały tam pobudowane drewniane szopy istajnie, gdzie trzymano konie isiano, adalej czekały furgony piekarni. Kręcili się tylko ludzie pracujący przy koniach iw piekarni. Właścicielem piekarni, furgonów ikoni był pan Maksymilian Lange. Miał on wWarszawie kilkanaście sklepów-filii, do których dowożono pieczony unas chleb. Sklepy firmowe mieściły się przy Marszałkowskiej, Filtrowej, na Lesznie iSolcu. Jego piekarnia była jedną znowocześniejszych wstolicy. Jej dokładny opis zachował się zresztą wjednym zpochodzących zdrugiej połowy lat 30. numerów pisma Codzienna Gazeta Handlowa. Jest na tyle ciekawy, że mogę go wcałości przytoczyć, bo mało kto już pamięta, jak działały tego typu przedsiębiorstwa wtamtych czasach.

Piekarnia „Złoty Róg” Maksymilian Lange, Grzybowska 51

Wdalszym ciągu zwiedzania piekarń wstępujemy dopiekarni „Złoty Róg” mistrza Maksymiliana Lange, zasłużonego działacza naniwie rzemieślniczej, b. podstarszego Cechu Piekarzym. st. Warszawy, b. skarbnika Centralnego Zw. Piekarzy R. P. ibyłego redaktora magazynu zawodowego „Piekarz Polski” wWarszawie. Zachodzimy dopiekarni tej wsobotę. Wdzień ten praca wdużej mierze wykonywana jest wzakresie produkcji pieczywa świątecznego. Rzucamy okiem narumiane apetyczne chałki, słodkie strucle obsypane cukrem iinne specjały, które spożywamy wniedzielę iświęta, aprzede wszystkiem też nawypiekane właśnie grahamki ikruche różki, wyrób których jest specjalnością piekarni, aktóre sąznane wcałej Warszawie zeswej wybitnej dobroci. Uderza nas wewnętrzu piekarni mimo pełnego uruchomienia tego warsztatu panująca wszędzie czystość. Ściany wykładane terakotowymi płytkami, gwarantują utrzymanie pomieszczeń wjak najhigieniczniejszych warunkach. Wszędzie dużo światła, coteż wpływa naodbywanie się pracy wjak najlepszych warunkach, nie powodujących zmęczenia wzroku pracowników, zmuszonych pracować winnych piekarniach wpomieszczeniach albo mniej widnych albo oświetlonych światłem sztucznym. Piekarnia jest zmechanizowana według wymogów Urzędu Przemysłowego. Widzimy tuliczne maszyny pomocnicze, jak np.domieszania ciasta, przesiewania mąki, wyrobu bułek, rogalików itd. Osobne pomieszczenie stanowią urządzenia sanitarnohigieniczne dla pracowników jak łaźnia, prysznice, oddzielne szafki naubranie itd. Podkreślić należy, iż wysoka jakość pieczywa pochodzącego zpiekarni „Złoty Róg” zdołała wyrobić sobie duże wzięcie wśród konsumentów, którzy nabywają ten towar wyłącznie w15-stu sklepach własnych — filiach piekarni, chętnie zaopatrując się wpieczywo pochodzące ztej, anie zinnej piekarni dla jego wybitnej dobroci. Świeży towar dostarczany jest dosklepów 5 razy dziennie. Dzięki wysokiej jakości pieczywo pochodzące zpiekarni mistrza Maksymiljana Langego otrzymało nawystawie piekarskiej „Odziarna dochleba” wroku 1933 nieliczne najwyższe odznaczenie, awięc złoty medal. Wobec coraz poważniejszego zapotrzebowania napieczywo zpiekarni „Złoty Róg” zmuszona ona była wostatnich latach liczbę sklepów filii powiększyć dla wygody konsumentów. Pieczywo zpiekarni „Złoty Róg” dostarczane jest również doróżnych biur oraz pierwszorzędnych zakładów gastronomiczno-restauracyjnych — piekarnia wypieka wszelkie gatunki chleba ibułek wnajwyższym gatunku kuzadowoleniu licznych rzesz nabywców.

(Poznajemy piekarnie zktórych spożywamy pieczywo,

„Codzienna Gazeta Handlowa”, 25—26.4.1937 r. Nr. 94)

Na podwórku piekarni także się często bawiłam, grając zkoleżankami wklasy iskacząc na skakance.

Mimo stłoczenia tylu warsztatów istałego ruchu, jaki panował na naszych podwórkach, zawsze świeciło ono czystością. Już od wschodu słońca dozorca chodził zwielką miotłą iszuflą izamiatał, nie tylko pośrodku, ale wkażdym kącie, od pierwszego podwórka pełnego dorożek aż po trzecie, na którym zwijali się chłopcy pracujący wstajni. Cokolwiek konie pozostawiły po sobie, natychmiast było przez dozorcę sprzątane.

Mieszkanie na piętrze

Wszystkie budynki przy ulicy Grzybowskiej 51 były własnością Wiśniewskich. Historia tej rodziny jest bardzo ciekawa. Domy należały do nich od końca lat 50. XIX wieku, gdy pierwszą zkamienic kupił zamożny kowal Józef Grabowski. Grabowski sam wtym domu zamieszkał izaczął na tej posesji prowadzić kuźnię. Zarówno dom, jak izakład przejął po nim jeden zzięciów Piotr Wiśniewski, prezes zarządu warszawskiego cechu kowali. Wiśniewski zmienił kuźnię wznaną wcałym kraju fabrykę luksusowych powozów. Jego syn Lucjan założył zaś firmę Respol, reklamującą się jako „Pierwsza wKraju Mechaniczna Wytwórnia Resorów”. Stąd pewnie wziął się rzemieślniczy charakter podwórka ite wszystkie tak różne warsztaty, które jednakże wtym czasie prowadzili już inni właściciele. Pan Wiśniewski zajmował się wtedy jedynie zarządzaniem nieruchomościami należącymi dorodziny.

Ciekawostką jest, że wdomu przy Grzybowskiej 51 wychowała się pierwsza kobieta profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładowczyni Sorbony, iranistka, indolog, wybitna znawczyni języków indoirańskich Helena Willman-Grabowska (tak nietypowo zapisywała swe nazwisko). Helena była najmłodszą córką kowala Józefa Grabowskiego, właściciela kamienicy, imieszkała wniej przez 20 lat, czyli do czasu swego zamążpójścia w1900 roku (jej mężem był pochodzący ze znanej warszawskiej rodziny, księgowy Czesław Aleksy Willman). Życie Heleny to temat na osobną książkę, ale warto wspomnieć, że karierę naukową rozpoczęła stosunkowo późno. WWarszawie ukończyła zwyróżnieniem IGimnazjum Żeńskie, anastępnie uczyła wszkole języka polskiego. Naukę kontynuowała na tajnych wykładach Wyższych Kursów Naukowych. Heleny nie dopuszczono do złożenia egzaminów państwowych, mimo iż poparcia udzielili jej znani profesorowie Jefim Fedorowicz Karski oraz Jan Niecisław Baudouin de Courtenay. Wowych czasach na te egzaminy musiało wyrazić zgodę rosyjskie Ministerstwo Oświaty wPetersburgu. W1905 roku Willman-Grabowska była jedną zorganizatorek strajku szkolnego, po którym zrezygnowała zpracy iskoncentrowała się na tajnym nauczaniu polskiej młodzieży. Wlatach 1905–1909 stworzyła programy nauczania języka polskiego wszkołach średnich, stały się one później podstawą programu nauki ojczystego języka wwolnej Polsce.

W 1909 roku Helena Willman-Grabowska wyjechała zPolski, wkolejnych latach studiowała językoznawstwo iliteraturę na uniwersytetach wBernie, Lozannie iParyżu. Bardzo prędko głównym przedmiotem jej zainteresowań stał się sanskryt. Od 1920 roku wykładała ten język na paryskiej Sorbonie, jako profesor kontraktowy. Choć wielokrotnie ją do tego namawiano, nie chciała przyjąć obywatelstwa francuskiego, mimo że pozwoliłoby jej to objąć samodzielną katedrę na paryskiej uczelni. W1927 roku Willman-Grabowska wróciła do Polski. Już wczerwcu 1928 objęła na Uniwersytecie Jagiellońskim Katedrę Sanskrytu iFilologii Indyjskiej, a19 listopada 1928 roku została profesorem nadzwyczajnym. Była bez wątpienia kobietą oniezwykłym umyśle iszerokich horyzontach, wystarczy wspomnieć, że znała kilkanaście języków (francuski, rosyjski, niemiecki, angielski, włoski, hiszpański, prowansalski, holenderski, duński, czeski, ruski, hinduski, bengalski, grekę iłacinę oraz języki indoirańskie, m.in. sanskryt ipali). Niestety, nawet jeśli wczasie, gdy mieszkałam wkamienicy należącej do jej rodziny, bywała wdomu przy Grzybowskiej 51, nigdy nie udało mi się jej spotkać.

Kamienica na Grzybowskiej pozostała wtej rodzinie do 1944 roku, kiedy została spalona przez Niemców podczas powstania.

Mieszkania wkamienicach iwarsztaty wynajmowane były „za czynszem”, jak to się wtedy mówiło. Mama chodziła zpieniędzmi co miesiąc do pana Wiśniewskiego, do jego mieszkania na pierwsze piętro nad warsztatem kołodziejskim. Lubiła tam chodzić, bo pan Wiśniewski zawsze sobie znią ucinał pogawędki.

Nasze mieszkanie mieściło się wkamienicy na drugim podwórku. Wszystkie te domy, stojące przy ulicy Grzybowskiej 51, miały podobne mieszkania – po pokoju zkuchnią. Wyjątkiem był budynek, wktórym mieściła się piekarnia.

To nasze mieszkanie na pierwszym piętrze wynajął zapewne jeszcze ojciec Mamy, ito jeszcze przed jej urodzeniem w1906 roku. Wydaje mi się, że gdzieś wpobliżu miał warsztat, wktórym zatrudniał ludzi do wyrobu butów, takich wysokich oficerek sprzedawanych do Rosji. Po jego przedwczesnej śmierci wynajmowała je dalej moja Babcia Justyna. Dla niej zaletą mieszkania musiał być zarówno nie najwyższy czynsz, jak ispora powierzchnia lokalu. Mieszkanie składające się zdużej kuchni ipokoju było bowiem dość obszerne, oczywiście jak na owe czasy – miało na pewno około 40 metrów, amoże iwięcej.

Nasza kamienica należała prawdopodobnie do najstarszych, wybudowano ją najpewniej wpołowie XIX wieku. Wskazywało na to jej dość słabe wyposażenie. Woda była, ale tylko na korytarzu, ubikacja dla wszystkich mieszkań znajdowała na parterze budynku, od frontu, awchodziło się tam od podwórka. Korzystali zniej nie tylko mieszkańcy, ale jak myślę, również pracownicy warsztatów. Muszę przyznać, że zarówno wubikacji, jak ina klatkach schodowych panował porządek, bo dozorca ciągle chodził po podwórku iwszystkiego doglądał.

Do połowy lat 30. nasze mieszkanie nie miało jeszcze elektryczności. Pamiętam, jak do kamienicy wkroczyły ekipy robotników izaczęły kuć ściany, by umieścić wnich metalowe rurki. Wtamtym czasie wtaki właśnie sposób kładziono instalacje elektryczne, przewody puszczano wmosiężnych rurkach, by wrazie czego łatwo można było je wymienić inaprawić.

Przy kuciu ścian okazało się, że zbudowano je nie zcegły, lecz zgrubej trzciny, zlepionej jedynie zaprawą. Pamiętam, że Rodzice byli trochę tym zdziwieni; ja sama spróbowałam nieco tej trzciny wyskubać.

Poza tym – przy tym zakładaniu elektryczności unosił się wszędzie kurz niemiłosierny. Niewiele dawały wysiłki Mamy, aby wszystkie sprzęty dokładnie poprzykrywać. Za to wkrótce nad naszym stołem wkuchni idalej, wgłębi koło kuchni kaflowej, atakże wpokoju zawisły lampy zżarówkami. Zrobiło się momentalnie bardzo widno wcałym mieszkaniu. Lampa naftowa powędrowała do piwnicy, na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś miała być potrzebna. Ale potrzebna już nigdy nie była. Trochę później, wokresie wojny okresowo zastępowaliśmy lampy iżyrandole elektryczne – ale wcale nie lampami naftowymi, tylko tzw. karbidówkami, czyli specjalnymi lampami gazowymi. Elektryczność była wowym czasie często wyłączana, jednak lampy naftowe okazały się już nieprzydatne, ato zracji niedostępności nafty. Karbidówki zasilało się bryłkami karbidu. Składały się zdwóch części – do dolnej wkładało się karbid, który, płonąc, syczał iwydzielał nieprzyjemny zapach acetylenu.

Sąsiadami Babci byli państwo Porowscy. Zajmowali takie jak my mieszkanie, ale jednopokojowe, choć mieszkało wnim aż pięć osób: rodzice itroje dzieci, dwaj chłopcy, nieco starsi ode mnie ibardzo hałaśliwi, oraz ich starsza siostra. Gdy Porowscy wychodzili do pracy, ich chłopcy zostawali sami. Wtamtym czasie często tak się działo, kiedy rodzice musieli pracować. Chłopcy biegali wówczas po całym mieszkaniu, łóżkach, rzucali wsiebie poduszkami, różnymi domowymi sprzętami, azdarzyło się itak, że po mieszkaniu latały noże – gdy chłopcy celowali nimi do szafy. Wołali mnie do siebie, ale bałam się do nich chodzić, ze strachu, że bawiąc się, uderzą mnie czymś ciężkim, choć przyznam, że nieco mnie ciągnęło do tego panującego unich rwetesu izgiełku.

Do naszego mieszkania ido sąsiadów, Porowskich, wchodziło się zklatki schodowej przez wspólną sień. Wtej sieni zaopatrywaliśmy się wwodę zprzeznaczonego dla tych dwóch mieszkań kranu ze zlewem.

Do naszego mieszkania prowadził korytarzyk, zktórego wchodziło się do dużej kuchni. Wkuchni po lewej stronie stała duża szafa, azaraz za nią wąskie łóżko wujka Heńka, ustawione bardzo blisko okna. Po przeciwnej stronie stał duży stół, przy którym mogły usiąść cztery lub nawet pięć osób – czyli Rodzice ija, atakże Babcia iwujek. Zczasem musiał się tu jeszcze zmieścić mój młodszy brat, Janek.

Obok drzwi do pokoju stały szafki kuchenne zwiadrem na wodę, aw kącie – kuchnia zpaleniskiem przykrytym fajerkami. Pod kuchnią paliło się węglem.

Pokój pełen był mebli. Pod ścianami stały: bieliźniarka, moje łóżeczko zsiatką, anaprzeciw łóżko Rodziców, duży ciemny kredens, ipodobna etażerka oraz biały piec kaflowy. Wpoprzek stało łóżko Babci, ana środku pokoju – stół gościnny zkrzesłami.

I kuchnia, ipokój miały po dużym, podwójnym oknie zlufcikiem. Wpokoju pod oknem stała niska szafka, ana niej nowe pięciolampowe radio Phillipsa, kupione tuż przed wojną; pamiętam, że stare powędrowało do warsztatu wujka Heńka. Okna wychodziły na ogródek. Każdego dnia pod parkanem stawali ludzie „proszący”, jak to się wtedy mówiło. Grając na skrzypcach, gitarze, organkach, harmoniach albo śpiewając piosenki, prosili owsparcie finansowe. Zwykle byli młodzi – przed wojną opomoc często prosili studenci wyższych uczelni, przeważnie noszący białe czapki Uniwersytetu Warszawskiego. Działo się tak dlatego, że studenci, zwłaszcza ci zprowincji, znajdowali się na ogół wdość ciężkiej sytuacji materialnej. Ale też wielu ztych „proszących” to byli po prostu ludzie, którzy nie znaleźli pracy wWarszawie, bo znadziejami tak jak dziś przyjeżdżało tu wielu, atymczasem opracę nie było łatwo. Wśród oczekujących na datki pod parkanem zdarzali się także ludzie starsi, anieraz idzieci.

Dla mnie, brzdąca przecież, wtamtym czasie ten ruch pod parkanem oznaczał jedynie ekscytację. Pamiętam bardzo dobrze, że gdy tylko usłyszałam granie lub śpiew, zaraz biegłam do okna. Mama mnie wtedy podnosiła istawiała na parapecie, podając zawinięty wgazetę pieniążek, który rzucałam „proszącemu”. Byłam szczęśliwa, bo zawsze jeszcze dodatkowo coś zagrali lub zaśpiewali.

Słów kilka oprzodkach. Babcia Justyna

Pamięć odawnych przodkach ze strony Mamy nie została jej przekazana, dlatego nie ma ich także wmojej. Wiem tylko, że rodzice Babci Justyny uprawiali ziemię. Możliwe, że już ich rodzice, amoże dopiero oni przybyli do Polski zzachodu. Byli emigrantami zNiemiec. WEuropie, wXIX wieku, ludzie często wędrowali za pracą – za chlebem. Polacy zWielkopolski, ówcześnie zaboru pruskiego, wędrowali na zachód do Niemiec, gdzie wNadrenii-Westfalii iZagłębiu Ruhry znajdowali pracę wkopalniach węgla czy hutach. Ze Śląska, ale również zWielkopolski wielu ludzi wyjeżdżało do Francji, gdzie wtamtejszych kopalniach węgla łatwiej było znaleźć zatrudnienie. Natomiast zzachodu, przede wszystkim zNiemiec, ludzie przemieszczali się wposzukiwaniu pracy ilepszego życia nawschód.

Dużą grupą ludnościową byli rolnicy, którzy wędrowali wposzukiwaniu ziemi pod uprawę. Idąc na wschód, przez Polskę docierali aż do Rosji, do Wołgi. Ci, którzy zatrzymali się wPolsce, na naszych ziemiach, będących wtamtym czasie pod zaborem rosyjskim, nazywani byli osadnikami niemieckimi, otych, co dotarli dalej, mówiło się, że to Niemcy nadwołżańscy.

Oprócz tej migracji rolniczej na ziemie polskie, znajdujące się wtedy pod trzema zaborami, przybywało też wielu rzemieślników ikupców zNiemiec. Najwięcej znich trafiło do nas, na ziemie pod zaborem rosyjskim. Szukali większych perspektyw dla siebie iszans dorobienia się. Niektórzy mieli bardzo wysokie kwalifikacje, znani byli zsumienności ipracowitości. Zakładali warsztaty, sklepy ipracownie.

Wielu znich osiadło właśnie wWarszawie, która była wówczas miastem wchłaniającym wszelkich przybyszy. Stwarzano tu dogodne warunki do osiedlenia się, co wprzyszłości pozwoliło imigrantom ztych małych zakładów rodzinnych zbudować duże firmy ztradycjami – jak Wedel, Spiess, Haberbusch iSchiele, Weigle, Gebethner, Halpert, Jung, Scholtze, Henneberg iinne. To była ta warstwa imigrancka, która wdużym stopniu przyczyniła się do rozwoju miasta.

Rodzice mojej Babci Justyny zdomu Rieske przybyli na Mazowsze zNiemiec. Byli rolnikami. Osiedlili się we wsi Kazuń (okolice Nowego Dworu Mazowieckiego, gmina Czosnów, ok. 30 km od Warszawy) lub wjej okolicy. Babcia prawdopodobnie była pierwszym pokoleniem imigranckich dzieci. Nie została na roli, jak rodzice. Ziemię uprawiała jedynie jej siostra Karola, która najprawdopodobniej wyszła za mąż także za rolnika, apo mężu nazywała się Ebert; zachowało się zdjęcie Babci isiostry Karoli wjej gospodarstwie rolnym. Na podwórzu wiejskim siedzą obie siostry, awokół nich stoją ich dzieci: moja Mama iwujek Heniek, atakże bliźniaczki ciotki Karoli: Olga iAna oraz ich brat Edward. WWarszawie mieszkał jeszcze brat Babci, niestety nie wiem, jaki miał zawód ani czym się zajmował. Wszyscy troje, czyli moja Babcia, jej siostra ibrat, zapewne dobrze posługiwali się niemieckim, czyli językiem ich domu, ale musieli już dość dobrze znać język polski. Natomiast, jak pamiętam zdzieciństwa, ani moja Mama, ani wujek Heniek, ani ciotki Ana iOlga iwujek Edek nie znali już języka niemieckiego.

Babcia wyszła za mąż wWarszawie. Dziadek, Krzysztof Heckman, musiał pochodzić zrodziny rzemieślniczej, także przybyłej wjakimś czasie do Warszawy zNiemiec. Wszyscy byli ewangelikami. Zapewne będąc jednego wyznania, wjakichś okolicznościach się poznali ipobrali. Może spotkali się podczas nabożeństwa wwarszawskim kościele św. Trójcy?

Dziadek Krzysztof Heckman zzawodu był szewcem. Jego warsztat zapewniał rodzinie całkiem niezłe utrzymanie. Ale przy tym, według opowiadań Babci, dziadek był również człowiekiem bardzo towarzyskim. Świetnie tańczył ibył często zapraszany na różne uroczystości iprzyjęcia, na których pełnił rolę wodzireja. Babcia, zwykle mu towarzysząca, wspominała też, że miał kłopoty zżołądkiem izawsze, ilekroć chodził na przyjęcia, musiał mieć przy sobie pieczywo pszenne, na wypadek, gdyby go nie podawano do kolacji. Inny rodzaj mu szkodził. Na jednym ztakich przyjęć dziadek przeziębił się, zachorował, jak wtedy mówiono, na galopujące suchoty (myślę, że tak naprawdę na ciężkie zapalenie płuc) izmarł zimą, na początku 1912 roku.

Dziadkowie dochowali się trojga dzieci. Moja Mama – Anna – była najstarsza, po niej urodziła się Emilka inajmłodszy wuj Henryk, który przyszedł na świat kilka miesięcy po śmierci swego ojca. Moja Mama, zostając półsierotą, miała pięć lat, aciocia Mila – zaledwie trzy.

Babcia Justyna była małomówna, nie chciała nigdy wspominać otym niełatwym okresie swego życia. Była osobą bardzo zamkniętą. Po śmierci dziadka jej sytuacja uległa dramatycznemu pogorszeniu. Została sama ztrojgiem małych dzieci, aprzecież jak większość kobiet wtamtych czasach nie miała wykształcenia, umiała wprawdzie czytać ipisać, ale nie miała żadnego zawodu. Była jednak kobietą otwardym charakterze – taką ją zapamiętałam. Nie ugięła się pod nieszczęściem. Ale też musiała podejmować trudne decyzje jako matka iosoba, na której barkach spoczęło utrzymywanie rodziny.

Zachowała mieszkanie, bo dawało jej ijej dzieciom dach nad głową. Zapewne wtedy, korzystając ztego, że na podwórku było tak wiele warsztatów ipracujących wnich ludzi, postanowiła do części mieszkania wprowadzić sublokatorów, co zapewniło jej stały dochód. Wiemy, że takim sublokatorem był mający na podwórku warsztat stelmachowski pan Jan Kobyliński, za którego, wkilka lat po śmierci dziadka, wyszła po raz drugi za mąż iktóry zajął się pasierbami jak prawdziwy ojciec.

Ale nim Babcia została mężatką po raz drugi, musiała imać się różnych zajęć, amojej Mamie – wówczas kilkuletniej – powierzała opiekę nad wujkiem. Mama wspominała, że od wczesnego dzieciństwa musiała brać udział wprowadzeniu domu, by pomóc Babci wutrzymywaniu rodziny. Zapewne od czasów, kiedy do rodziny wszedł dziadek Kobyliński, było jej trochę lżej, ale od Mamy Babcia zawsze wymagała więcej niż od innych.

Te lata, wktórych mojej Mamie przyszło dorastać, były szczególnie ciężkie. Wcałej Europie wzmagał się niepokój, zbliżał się początek pierwszej wojny światowej. Nadchodził czas strasznych bitew, wielkiego głodu ichorób dziesiątkujących ludność.

Był to czas trudny zwłaszcza dla ludzi ubogich, ado takich zaliczała się wjakiejś mierze także Babcia, póki nie wyszła powtórnie za mąż. By jakoś przeżyć, często wyruszała na wieś do siostry, ciotki Karoli, do Kazunia. Zawsze zabierała ze sobą Mamę, aby jej towarzyszyła, aprzy okazji też mogła zabierać iunieść to, co Babcia dostała lub kupiła na wsi. Mama miała wtedy około jedenastu lat: zwykle szły pieszo wkierunku Modlina, gdzie leży Kazuń. Po drodze musiały minąć rogatki, przy których stało wojsko, rewidujące wszystkich irekwirujące, co się tylko dało. Najgorszy był powrót. Mama mówiła, że wracały przeważnie nocami, dźwigając swoje toboły na plecach. Na takich jak one często czekali rabusie, którzy zabierali im cenne towary. Można też było zostać przy okazji pobitym. Dlatego nawet późną jesienią, gdy robiło się już chłodno, szły naokoło, nadkładając drogi, omijały rogatki, awszystko po to, by się nie narazić na grabież żywności. Dzieciństwo mojej Mamy nie było więc lekkie.

Warszawscy ewangelicy

Nie bez przyczyny wspomniałam warszawski kościół św. Trójcy. Już od XVIII wieku, tj. od 1781 roku, gromadził on na nabożeństwach liczną grupę warszawskich ewangelików.

Warto przy tym wspomnieć ohistorii ewangelików wWarszawie isamej parafii. Jak czytam wksiążce Marii I. Kwiatkowskiej Kościół Ewangelicko-Augsburski, słynne wystąpienie Marcina Lutra wWittenberdze w1517 roku także na ziemiach polskich nie pozostało bez odzewu. Poglądy jego podzielili początkowo przede wszystkim bogatsi mieszczanie zGdańska iTorunia – az czasem iWarszawy, silnie złączonej zGdańskiem relacjami handlowymi. Do luteran dołączyła również pewna liczba przedstawicieli rodów magnackich, atakże część duchowieństwa katolickiego. Idee wyraźnie nie znalazły jednak zrozumienia ukróla polskiego, Zygmunta Starego, który sięgnął po broń ostateczną iza głoszenie herezji luterańskich przewidział najcięższe kary – wygnanie, konfiskatę majątku, anawet karę śmierci. Wjego ślady poszedł książę mazowiecki Janusz, który ogłosił duże kary za trzymanie iczytanie luterańskich książek czy słuchanie kazań.

Pomimo tych szykan iprześladowań, ruch luterański wPolsce rozwinął się na tyle, aby w1573 roku, już po śmierci Zygmunta Starego, przeprowadzić wsejmie konwokacyjnym wWarszawie uchwałę zapewniającą tolerancję dla religii różnowierczych – luteranizmu, kalwinizmu, braci czeskich, anawet arianizmu. Zgodnie ztą tzw. konfederacją warszawską, odtąd władza państwowa nie mogła prześladować nikogo zpowodów religijnych.

Za czasów króla Stefana Batorego – pomimo silnego oporu Kościoła katolickiego – ewangelicy zasiedli wradach miejskich, obejmowali wyższe stanowiska iurzędy, łącznie zurzędem starosty warszawskiego. Liczba luteran wWarszawie rosła także iz tej przyczyny, że król Batory zapewniał opiekę iswobody tym kupcom irzemieślnikom, którzy zaopatrywali wojsko – co zaowocowało nową falą napływu zinnych części Rzeczpospolitej iemigracji, głównie zNiemiec. Także wkolejnych latach na ziemie polskie przybywali liczni kupcy irzemieślnicy niemieccy, którzy szybko asymilowali się, pozostając jednak przy luteranizmie.

W tym czasie wKrakowie, Lublinie, Poznaniu istniały już świątynie luterańskie, ale wWarszawie nie. Budowy nowych świątyń niekatolickich zabraniała ustawa sejmowa z1632 roku. Na swój własny kościół warszawscy ewangelicy poczekać musieli, jak wspomniałam, aż do XVII wieku, posiłkując się jedynie uczestnictwem na prawach gości wnabożeństwach, które urządzał wswoim pałacu przy Krakowskim Przedmieściu magnat Anzelm Gostomski – oile wizytował akurat stolicę ze swym prywatnym kapłanem, czy też korzystając zzaproszeń innych arystokratów.

Po 1687 roku, co sześć miesięcy zposługą przyjeżdżał do Warszawy kapłan zoddalonego o100 km Węgrowa, umożliwiając udział wnabożeństwach także biedniejszej części luteran. Jak opisuje Maria I. Kwiatkowska, w1711 roku skończyło się to nawet międzynarodową awanturą. Otóż katolicki biskup poznański, powołując się na edykt księcia mazowieckiego Janusza z1525 roku, polecił sporządzić spis wszystkich warszawiaków uczestniczących wnabożeństwach, grożąc im procesem karnym. Na to odezwał się zawiadomiony dwór pruski, że proces taki będzie wiązał się zwydaleniem jezuitów rezydujących wKrólewcu, Tylży ipod Świętą Lipką. Tak więc wkolejnym roku na wizytę pastora luterańskiego wWarszawie biskup poznański już nie zareagował. Nim udało się warszawskim ewangelikom postawić swoją świątynię oddano do użytku wstolicy ewangelicki cmentarz, ulokowany pomiędzy wodociągami miejskimi aarsenałem. Jak pisze Maria I. Kwiatkowska wswojej książce – udaremniono też zaplanowaną przez „garstkę obcych” próbę podporządkowania warszawskiej gminy królowi duńskiemu – wraz zrachunkiem finansowym zboru. Usiłowania te, wśrodowisku ewangelików nazwane zostały zdradą iwywołały falę oburzenia.

Plany budowy kościoła zatwierdzono dopiero w1775 roku, gdy warszawska społeczność ewangelicka liczyła już około 5 tys. osób. Wiele starań wtej kwestii wykazał Piotr Tepper, właściciel domu bankowego – uchodzący za najbogatszego bankiera końca XVIII wieku. Plac, na którym miał zostać wybudowany kościół, był darem lokalnych ewangelików. 15 stycznia 1777 roku parafia otrzymała przywilej królewski zezwalający na budowę świątyni. Królem był wtym czasie Stanisław August, który spośród trzech propozycji osobiście wybrał projekt autorstwa Szymona Bogumiła Zuga. Uroczyste otwarcie ipoświęcenie kościoła ewangelicko-augsburskiego św. Trójcy wWarszawie odbyło się 30 grudnia 1781 roku, aówcześnie odnotowano, że – zciekawości zapewne – na uroczystość zawitali także nieluteranie. Wspomina się onajznamienitszych warszawskich damach oraz niezliczonym pospólstwie.

Świątynię otwarto, aniewiele później przyszedł czas upadku irozbiorów. Po klęsce wojny polsko-rosyjskiej w1792 roku Warszawę – iPolskę – spotkało załamanie gospodarcze, zlikwidowano również bank wspomnianego Piotra Teppera. Warszawa znalazła się wzaborze rosyjskim.

W czasach powstań niepodległościowych przeciw Rosji iPrusom warszawscy luteranie zapisali się nad wyraz chlubnie. Winsurekcji kościuszkowskiej wykazali się ofiarnością izaangażowaniem. Udział wwalkach, jak czytam wksiążce Marii I. Kwiatkowskiej, brali nawet niedawni przybysze, nie mówiący jeszcze po polsku. Osobiście walczył wnim drugi pastor zboru Karol Hemmerich, który potajemnie opuścił Warszawę, by stanąć uboku swojego przyjaciela zDrezna, Henryka Dąbrowskiego. Zkolei Tadeusz Kościuszko, doceniając zasługi pastora Karola Schmidta, osobiście dziękował mu wliście, pisanym po niemiecku: „Nie bez wzruszenia, Czcigodny Mężu, dowiedziałem się, ile dokładasz starań, aby powierzony Twej pieczy zbór zarówno własnym przykładem jak iczerpanymi znajczystszej moralności napomnieniami do gorącej miłości ojczyzny zagrzewać”. Wtym samym liście informował też, że jeńcom pruskim zezwalać będzie na praktyki religijne wich obrządku.

Maria I. Kwiatkowska podaje też, że wdziesięcioletnim okresie pruskiej okupacji Warszawy, nasycona została ona liczną napływową ludnością protestancką związaną zwładzami okupacyjnymi – co bardzo ograniczyło samodzielność zboru. Jedyną korzyścią dla zboru było spłacenie długu pozostałego zczasów budowy świątyni przez króla pruskiego Wilhelma Fryderyka III.

Rozbudowa kościoła inależących do niego budynków trwała przez cały XIX wiek. Wiadomo, że pod koniec tego stulecia niemal 50 proc. polskich luteran uważało się za Polaków. Stało się to zarzewiem wielu konfliktów – zwłaszcza podczas pierwszej wojny światowej. Ewangelikom Polakom udało się jednak oprzeć germanizacyjnym naciskom. W1905 roku kolegium kościelne zboru ewangelicko–augsburskiego powołało, na wniosek ks. Juliana Machlejda, komitet przygotowujący otwarcie miejskiej szkoły średniej zwykładowym językiem polskim. Patronem szkoły został Mikołaj Rej. Otworzono ją wroku 1906 jako Gimnazjum im. Mikołaja Reja, finansowała ją parafia, ale uczęszczali do niej uczniowie różnych wyznań. Podobnie było wotwartym w1925 humanistycznym gimnazjum żeńskim im. Anny Wazówny (zajmowało ono część należącego do parafii budynku przy Kredytowej 2). Warszawskie szkolnictwo ewangelickie rozkwitło wdwudziestoleciu międzywojennym. Później, po drugiej wojnie światowej, praktycznie nie istniało. Odrodziło się dopiero niedawno, staraniem fundacji Ewangelickie Towarzystwo Oświatowe. Wroku 2014 rozpoczęła działalność Szkoła Podstawowa im. Samuela Bogumiła Lindego. Jej patron był wieloletnim kuratorem parafii św. Trójcy, przewodniczącym Konsystorza Ewangelicko-Augsburskiego wPolsce, twórcą pierwszego słownika języka polskiego iprezesem Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych (instytucji należącej do Komisji Edukacji Narodowej).

Kościół ewangelicki wPolsce, który miał wWarszawie wielu wyznawców, prowadził szeroką akcję nauczania polskiego iintegrowania się zPolską, wpajając polską świadomość patriotyczną. Stąd też iMama, iwujek Heniek mówili tylko po polsku, co oznacza, że wtym języku mówiło się wdomu, ale wiem, że Babcia mówiła też po niemiecku, ajęzyk ten znała zdzieciństwa, jego znajomość wyniosła zdomu.

Nabożeństwa wkościele prowadzono wjęzyku polskim. Szczególnie podniosłe msze odbywały się wWielki Piątek, dzień – jak wiemy – ogromnie symboliczny wchrześcijaństwie, aw naszym Kościele wszczególności. To zawsze był inadal jest dzień pełen skupienia irozmyślań.

Emilia

Z wczesnym okresem mojej rodziny wiąże się pewna trudna historia. Dotyczy ona Mili, młodszej siostry mojej Mamy. Po śmierci męża, Krzysztofa Heckmana, amego dziadka, pod ciężarem nieszczęść ikłopotów, jakie na nią spadły, Babcia Justyna postanowiła oddać młodszą córkę Emilkę swemu bratu na wychowanie. Miała zapewne nadzieję, że będzie to tylko czasowa opieka; uczyniła to, wiedząc, że nie będzie wstanie zająć się córkami, azwłaszcza małą Milą, wsytuacji, gdy spodziewała się trzeciego dziecka. Brat Babci, Krzysztof Rieske, był od niej starszy irównież mieszkał wWarszawie, zżoną idziećmi starszymi od Mamy – córką isynem.

Być może było itak, że brat sam zaproponował Babci pomoc, biorąc młodszą Milę do siebie. Miała wtedy zaledwie trzy lata. Zmoją Mamą Babci było już dużo łatwiej, wiedziała też, że Mama będzie pomagać jej wdoglądaniu maleńkiego dziecka.

Najprawdopodobniej Babcia sądziła, że wniedługim czasie zabierze Milę do domu, by wszystkie dzieci znów były razem, jednak splot wypadków sprawił, że wszystko potoczyło się inaczej. Gdy nastały wkraju ciężkie czasy, pojawiły się ogromne kłopoty zaopatrzeniowe izaczęły szerzyć rozmaite choroby – brat Babci postanowił wrócić tam, skąd przybyli jego rodzice – czyli na zachód. Mogło być też itak, że gdy wdomu brata zapadała decyzja owyjeździe, Babcia przebywała nie wWarszawie, lecz usiostry wKazuniu. Tak czy owak brat, wyjeżdżając, zabrał ze sobą Milę, która już się przyzwyczaiła do nowego domu. Nie wiem, czy uzgodnił to zBabcią, czy też jej oswoich zamiarach nie powiadomił. Może liczył, że po jakimś czasie wszyscy wrócą do Warszawy? Może, prócz czynników zewnętrznych, zaważyło ito, że brat Babci oraz jego żona traktowali Milę jak własne dziecko, kochali ją inie chcieli jej oddać?

Zatrzymali się wHolandii, apo jakimś czasie osiedlili się wNiemczech, wNadrenii-Westfalii, najpierw wokolicach Dortmundu, apotem już wGladbeck, gdzie wuj znalazł dobrą pracę wkopalni węgla. Przemysł górniczy ihutniczy pracowały wtamtym czasie pełną parą irodzinie musiało się żyć całkiem nieźle, zwłaszcza że, jak usłyszałam po latach, brat Babci był cenionym fachowcem pracującym do późnego wieku.

Jednakże czasy, które miały nadejść, były pełne niepokoju: wperspektywie dwie straszne wojny; tak że każdy dzień oddalał myśl opowrocie, anawet ispotkaniu. Matka zcórką nie spotkały się już nigdy.

Wiele wskazuje na to, że Mila zczasem zapomniała oswej prawdziwej rodzinie. Wszkole wNiemczech jako jej nazwisko podano nazwisko Rieske, anie Heckman. Wujostwo cały czas występowało jako rodzice Mili. Moment zwrotny nastąpił, gdy Mila miała rozpocząć lekcje wkościele ewangelickim, przygotowujące ją do konfirmacji, czyli pierwszej komunii. Pastor zażądał wtedy metryki urodzenia inajwyraźniej był wtym bardzo skrupulatny, nie chcąc odstąpić. Wiem, że taka metryka została wysłana zWarszawy. Myślę, że musiał to być szok dla biednej Mili, dowiedziała się bowiem, że jej rodzice nie są jej rodzicami, ajej prawdziwa mama mieszka wPolsce, ojca zaś nie ma od dawna. Być może postanowiła wtedy zapomnieć otym fakcie ze swej biografii, możliwe, że chciała wykreślić zżycia, że ją cokolwiek łączy wPolsce zmatką isiostrą, niewiele od niej starszą. Życie pokazało, że spośród tych dwóch rodzonych sióstr jedna – moja Mama – czuła się Polką, była związana ztym krajem silnym patriotyzmem, adruga do końca uważała, że to Niemcy są jej ojczyzną. Czuła się Niemką, tak została wychowana. Atymczasem wNiemczech w1933 roku do władzy doszedł Hitler irodził się narodowy socjalizm. Do tego każda znich założyła własną rodzinę icodzienne życie, problemy, kryzys światowy, brak stabilizacji coraz bardziej oddalały je od siebie.

Na brak więzi mogło wpłynąć też ito, że mówiły innymi językami, moja Mama nie znała niemieckiego, amieszkająca wNiemczech ciocia Mila – polskiego.

A Babcia – jak ją pamiętam do późnych lat jej życia, nigdy nie mówiła nic na temat swej młodszej córki. Był to zamknięty temat. Nawet – szczególnie zamknięty. Świat Babci ograniczał się do dwojga dzieci: córki, czyli mojej Mamy, isyna, wujka Heńka.

Wiem jednak, że Mama, najwyraźniej pamiętająca młodszą siostrę, wiele razy starała się dowiedzieć, co się dzieje zMilą. Sporadycznie się to udawało. Czasem jedynie jakieś wieści docierały za pośrednictwem kuzyna Michała, syna brata Babci, który przez dłuższy czas mieszkał wPolsce itu założył rodzinę. Jednak nie potrafił usiedzieć dłużej wjednym miejscu, wciąż się przenosił. Inic dziwnego, wPolsce miał rodzinę żony, aw Niemczech własnych rodziców.

Latem 1939 roku wyjechał razem zżoną właśnie do nich, itam zastała go wojna. Pozostał wNiemczech. Szczęśliwie nie nadawał się do wojska, więc pracował wjakimś zakładzie. Wowym wojennym czasie jego żonę zatrudniono na poczcie wNiemczech, gdzie kierowane były listy polskich jeńców wojennych do dalszej wysyłki. Ciotka pisała, jak płakała nad tymi listami, wiedziała, że taki sam los dotyczy także jej polskiej rodziny. Oswoich przeżyciach ztej pracy opowiadała nam już, kiedy przyjechała do Polski w1957 roku. Dopiero wtedy dostała wizę do Polski, aprzecież nadal mieszkała tu jej najbliższa rodzina. Wtedy też podzieliła się znami wiadomościami otym, co się dzieje zsiostrą Mamy, Milą. Otóż: Mila wyszła za mąż ipo mężu nazywała się Schulte, miała dwoje dzieci: syna Helmuta icórkę Annę, która po mężu nazywała się Gintoft-Marckowiak. Trochę to nazwisko musiało jej chyba przypominać własne polskie pochodzenie. Ale to wszystko wydarzyło się dużo później. Wokresie przedwojennym nie wiedziałam nawet, że Mama ma siostrę wNiemczech.

Dowiedziałam się otym przypadkowo dopiero wczasie wojny. Było lato 1941 roku, godziny popołudniowe, około czwartej. Pamiętam ten dzień jak dziś. Stałam na podwórku zkoleżanką iraptem zobaczyłam kroczącego przez nasze podwórko niemieckiego żołnierza. Sądząc po mundurze iczapce, wyglądał mi na oficera. To sugerowało co najmniej poważne kłopoty. Ale ku mojemu zdumieniu żołnierz, zdążając przez nasze podwórko, wszedł do mojej klatki schodowej. Biegiem ruszyłam do domu zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że wchodzi do naszego mieszkania. Po cichu wsunęłam się do środka. Wtym czasie żołnierz już rozmawiał zMamą, ale głównie zBabcią, która jako jedyna wdomu znała język niemiecki. Po krótkiej rozmowie wyszedł ijuż nigdy więcej się nie pokazał. Nie wiem, kim był. Wtedy Mama opowiedziała mi, że wNiemczech ma siostrę Milę – icałą jej historię. Może ten żołnierz przyszedł dowiedzieć się, czy żyjemy? Niestety, nie wiem, oczym wtedy rozmawiali.

Historia Dziadka Antoniego

Był rok 1932. Zima, mroźny styczniowy wieczór iczarne bezgwiezdne niebo. Pod nogami Taty chrzęścił biały śnieg. Pamiętam, jak siedziałam wysoko na jego ramionach, obok szła moja Mama, atakże stryj Józek ijeszcze jacyś ludzie. Ktoś znich, idąc, oświetlał lampą drogę zasypaną śniegiem. Wkońcu zobaczyliśmy dom iwtedy Tata zdjął mnie zramion. Weszliśmy do słabo oświetlonej izby, pełnej ludzi, adalej przez otwarte drzwi Tata wniósł mnie do drugiej izby. Pośrodku leżał Dziadek Antoni. Miał na sobie ciemne ubranie, ale ja wtym słabym świetle świec, stojąc na podłodze, widziałam głównie jego wąsy. Wokół, pod ścianami, stały kobiety ina przemian to głośno śpiewały pieśni żałobne, to odmawiały pacierze. Ten obraz, zapach świec, dziwny, podniosły nastrój, widok Dziadka ułożonego na katafalku igłosy kobiet wryły mi się tak głęboko wpamięć, że pozostały na zawsze jako jedyne wspomnienie zbardzo wczesnego dzieciństwa. Miałam wtedy tylko trzylata.

Dziadek, jak wynikało zopowiadań mojej Mamy – szalenie ciekawa osoba, wywarł ogromny wpływ na losy swojej rodziny. Mama wiedziała onim najwięcej, bo dużo ze sobą rozmawiali, sporo jej osobie opowiadał ibardzo ją kochał.

W moim odczuciu był to człowiek wybitny jak na owe czasy, czyli na drugą połowę XIX wieku. Mam tu na myśli nie talenty wynalazcze czy wykształcenie, ale wyjątkowo otwarty umysł, jakąś niezwykłą przenikliwość życiową – biorąc pod uwagę warunki iśrodowisko, wjakim przyszło mu żyć.

Przez całe życie mieszkał na mazowieckiej wsi. Była to wieś Lekarcice Stare, gdzie ziemia była marna, nieurodzajna, piaszczysta, gospodarstwa małe, aludzie biedni. Daleko było stąd do okolicznych miasteczek, zacofanych cywilizacyjnie – bez jakiegokolwiek przemysłu, ajedynie zdrobnym rzemiosłem. Wśród mieszkańców tych miasteczek przeważała społeczność żydowska. Wielu zmieszkańców tych okolic, wtym sąsiadów Dziadka zLekarcic zapewne nie umiało ani czytać, ani pisać, mimo że wieś ta leżała na trakcie zWarszawy do Krakowa, 60 km od stolicy. Wsie nie miały też wowym czasie elektryczności, drogi itrakty były piaszczyste, tylko te ważniejsze utwardzano, ale itak pełne były dziur iwybojów. Spieszący do kościoła ludzie latem szli przeważnie boso, adopiero wostatniej chwili, niemal przed samą świątynią, wkładali buty – zwykle jedyne, jakie mieli, te same na wszystkie pory roku. Małe gospodarstwa stać było tylko na hodowlę jednej lub dwóch krów, do tego paru prosiąt imoże więcej drobiu, bo oto było łatwiej. Ziemie nie dawały dużych plonów. Żadna nowoczesność tu nie docierała. Praca wgospodarstwach opierała się na pracy rąk całej rodziny. Podstawą uprawy wchłopskich zagrodach były ziemniaki iżyto, które zapewniały utrzymanie całym rodzinom, ale każdej wiosny na przednówku bieda igłód itak zaglądały do większości domów.

Gospodarstwo Dziadka początkowo znajdowało się wcentrum gęsto zabudowanej wsi, ale później rodzina przeniosła się do domu położonego na tzw. kolonii, gdzie gospodarstwa rozrzucone były wpewnym oddaleniu od siebie.

Dziadek Antoni Milewski był dzieckiem, októrego pochodzeniu nic nie wiadomo: ani kim byli jego rodzice idlaczego nazywał się Milewski, ani nawet, czy było to jego prawdziwe nazwisko. Wokolicy nikt jednak takiego nazwiska nie nosił, można więc domniemywać, że było prawdziwe.

Dziadek urodził się w1863 lub w1864 roku (nawet co do tego nie ma pewności), awięc wlatach powstania styczniowego. Był to okres wielkiej zawieruchy wkraju. Wjaki sposób Dziadek trafił do rodziny Dziubińskich, nie wiadomo. Jego opiekun był jednak, jak mi się zdaje, zamożnym gospodarzem, ito piastującym godność wójta. Pewne jest, że Dziadek dobrze się unich czuł izawsze traktował ten dom jak własny, rodzinny. Córkę gospodarzy Małgorzatę łączyły zDziadkiem bliskie więzi, traktowali się wzajem jak brat isiostra, apotem to uczucie bycia bliską rodziną przejęły kolejne pokolenia. Więzi utrzymały się zresztą do dziś. Dziadek, dzięki temu, że był wychowywany wdość zamożnym domu, uczęszczał do szkoły ijak na owe czasy, miał dość dużą wiedzę.

Sytuacja materialna Dziadka prawdopodobnie sprawiła, że ożenił się stosunkowo późno. Babcia Antonina pochodziła zrodziny Mirkowskich ibyła jedną zpięciu sióstr, które jej ojciec miał na wydaniu. Jak wynika zprzekazów, dziadek Mirkowski był na tyle zamożny, że całkiem nieźle wyposażał swoje córki. Babcia wniosła więc do rodziny wiano, które razem ztym, co miał Dziadek Antoni, pozwoliło na założenie gospodarstwa we wsi Lekarcice izbudowanie domu. Zmałżeństwa urodziło się siedmioro rodzeństwa. Czyli, jak na tamte czasy, Dziadek zBabcią mieli przeciętnie liczną rodzinę.

Najstarsza była ciocia Mania, która urodziła się w1891 roku, po niej przyszedł na świat stryj Stanisław, anastępnie 29 września 1896 roku mój Tata Michał. Wdalszej kolejności szły: ciotka Waleria, stryjowie: Józef iFranek oraz najmłodsza ciocia Łucja.

Niestety w1914 lub 1915 roku babcia Antonina zmarła. Podobnie, jak jeden zjej synów – Franciszek. WEuropie nastały ciężkie czasy wojny, szalejącego głodu ipanoszącej się zarazy, jaką wówczas była cholera, która dziesiątkowała ludzi. Zachorował na nią również mój ojciec, jego stan był już prawie beznadziejny. Tata wracał do tych wspomnień bardzo często, opowiadając trochę anegdotycznie oówczesnym akcie swej silnej woli. Leżał otóż wwysokiej gorączce, wtak kiepskim stanie, że Dziadek myślał, iż nie przeżyje, toteż spytał go, wjakim garniturze chciałby zostać pochowany, wjasnym czy wciemnym. Na co Tata się obruszył irzekł, żeby ojciec na nim krzyżyka pochopnie nie stawiał, bo on zamierza wyzdrowieć. Irzeczywiście, jakoś się wylizał ztej ciężkiej choroby.

Niestety, pozostawiła ona po sobie komplikacje. Spowodowała obumarcie strun głosowych idlatego mój Tata przez całe życie mówił niezmiernie cicho. Nie mógł śpiewać, nad czym ubolewał. Bardzo był nieszczęśliwy, bez powodzenia próbując się włączyć do chóru kościelnego. Miał wówczas 17 lub 18 lat.

Po śmierci babci Antoniny Dziadek został sam zgromadką dzieci. Ciocia Wala, najstarsza córka iczwarte zkolei dziecko, miała 12, anajmłodsza ciocia Lucia tylko 6 lat. Dziadek nie ożenił się ponownie. Mawiał zawsze, że żonę to może by iznalazł, ale matki dla swoich dzieci – nie znajdzie na pewno. Zapewne już wtedy zdomu wyszedł stryj Stacho, ale prócz najmłodszych dzieci wgospodarstwie pozostał Tata, osłabiony po ciężkiej chorobie, ijego starsza siostra Mania, też cierpiąca, bo ogólnie chorująca od dziecka. Prowadzeniem domu zajęła się dwunastoletnia Wala, ale trochę pomagała jej siostra Mania ikuzynki, które mieszkały nieopodal. Dziadek prowadził zaś gospodarstwo przy pomocy Taty imałego stryjka Józka. Nie było wtym nic dziwnego – wiadomo przecież, że wtamtych czasach dzieci na wsi od wczesnego dzieciństwa zaprawiane były do pomocy wpolu iprzy zagrodzie.

Mimo ciężkich warunków po stracie żony ikonieczności samodzielnego zajęcia się dziećmi, Dziadek wszystkie swoje latorośle posłał do szkoły, aby umiały czytać ipisać. Tak jakby wiedział, że tylko to może im otworzyć drogę do „wielkiego” świata. Postanowił też zawczasu, że żadnego zsynów nie pozostawi na roli, że gospodarstwo odziedziczy tylko jedno dziecko, córka Wala, która zresztą wniosła do jego utrzymania najwięcej swojej pracy. Co do synów – podjął decyzję owysłaniu ich na naukę, do terminu, do Warszawy. Do wielkiego miasta, anie – jakiegoś pobliskiego małego miasteczka – tego najwyraźniej nie uważał za przyszłościowe. Najpierw wyruszył do stolicy stryj Stach, apo jakimś czasie mój Ojciec. Po kilku latach dołączył do nich stryj Józek.

W jaki sposób Dziadek załatwił naukę zawodu dla synów, nie wiem, ale przypuszczam, że musiał wybrać się osobiście do Warszawy ina miejscu znaleźć takiego rzemieślnika, który by się zgodził przyjąć do terminu chłopaka ze wsi. Zapewne wybrał też zawód, wtedy powszechnie poważany. Wtych czasach dla biednych dzieci wiejskich najbardziej dostępne były właśnie takie profesje, jak kołodziej, kowal, szewc, rymarz czy stolarz. Wtych zawodach łatwo też było opracę, stanowiły one najprostszą drogę do usamodzielnienia się ipozostania wmieście. Możliwe, że do terminu na kołodzieja chętnie przyjmowano młodych chłopców, bo transport kołowy dynamicznie się rozwijał ipotrzebni byli nowi rzemieślnicy. Tak oto bracia zostali kołodziejami icałe życie wtym zawodzie pracowali, zdobywając uznanie iszacunek. Tylko stryj Józek nie poszedł ich śladem ijak to się kiedyś mówiło, „przysposobił się” do pracy whandlu. Ana końcu bracia ściągnęli do Warszawy najmłodszą siostrę Lucię, która najpierw też się trochę uczyła, apóźniej znalazła pracę.

Dzięki przenikliwości Dziadka synowie inajmłodsza córka nie pozostali na roli, nie musieli więc zmozołem gospodarować na małych skrawkach ziemi, rozdrobnionej przez podział między rodzeństwo, iw biedzie, jaka panowała na polskiej wsi wdwudziestoleciu międzywojennym. Odbili się, aprzy tym trafili na czas, wktórym na ich pracę istniało spore zapotrzebowanie.

Jak się poznali moi Rodzice?

Mama, Anna, urodziła się 11 września 1906 roku, aTata 29 września 1896 roku. Mimo różnych miejsc urodzenia ipochodzenia ich dzieciństwo było pod wieloma względami bardzopodobne.

Przed Mamą, przychodzącą na świat wWarszawie, głównym mieście Polski, wrodzinie już wzasadzie zakorzenionej wnaszym kraju teoretycznie mogła się rysować dobra przyszłość. Ale bardzo wczesna utrata ojca zaważyła na jej dalszych losach. Ito miało wpływ na całe jej dalsze życie, mimo że jak się potem nieraz okazywało, była bardzo zdolna ipracowita.

Inaczej niż Dziadek Antoni, Babcia Justyna nie miała sił, amoże inie potrafiła lepiej pokierować przyszłością swego najstarszego dziecka. Mama od chwili śmierci ojca, azwłaszcza po urodzeniu się brata musiała zajmować się gospodarstwem iopiekować dzieckiem. Stała się podporą swojej matki, która musiała imać się rozmaitych zajęć, by utrzymać dom. Mama niemal więc od początku dzieciństwa nie zaznała zabawy ani takiej beztroski, jaką cieszyły się inne dzieci. Ale miała przynajmniej ten przywilej, że chodziła do szkoły, której nie zaniedbywała. Po wielu latach, gdy sama byłam już uczennicą, zprzyjemnością słuchałam wspomnień pastora Rügera, który uczył Mamę religii, apotem także imnie. Powiadał on zawsze: „Ta twoja mama to dopiero była znakomitą uczennicą”. Wtej samej szkole namawiano Babcię, by koniecznie posłała Mamę dalej, do szkoły średniej, była przecież bardzo zdolna imogłaby pójść na studia. Babcia jednak, mając zapewne na względzie własne trudne doświadczenia życiowe, uznała, że najważniejsze, aby Mama szybko zdobyła zawód ijakąś niezależność finansową, pracę. To Babcia zdecydowała więc, że Mama pobierać będzie tylko naukę kroju iszycia. Aw perspektywie – zacznie zarabiać, by pomóc rodzinie.

Głównym zadaniem mojej Mamy od wczesnego dzieciństwa było pomaganie najbliższym, ato wyrobiło wniej umiejętność radzenia sobie wróżnych sytuacjach. Godziła pomaganie matce zpomaganiem bratu, aprzy tym wszystkim starała się jak najlepiej uczyć. Ale mimo że jej własne potrzeby iambicje zostały zepchnięte na dalszy plan, Mama nie przestała być osobą osilnym charakterze, własnym zdaniu idużej niezależności wpodejmowaniu decyzji.

Tak jak Dziadek Antoni Milewski ukierunkowywał swoją rodzinę, tak Mama organizowała życie całej naszej rodziny. Planowała jej przyszłość, określała priorytety, wytyczała zasady postępowania. Zawsze stawiała przed sobą iprzed nami zadanie, aby wspiąć się wyżej, mierzyć dalej, mieć swoje zdanie istyl. Wyróżniała się. Itak było zawsze.

Tata urodził się na wsi, która szczególnie wzaborze rosyjskim była biedna icywilizacyjnie zaniedbana. Jego dom rodzinny musiał się jednak korzystnie wyróżniać na tle innych iwedle jego wspomnień nie było tam biedy. Od dzieciństwa Tata musiał ciężko pracować na roli, by pomagać rodzicom. Wpewnym momencie swego życia stracił matkę, tak jak moja Mama straciła ojca.

Już wczasie pobytu Taty wWarszawie Polska odzyskała niepodległość, ale trwały jeszcze walki. Tata został zmobilizowany iwalczył wBitwie Warszawskiej pod Radzyminem w1920 roku. Został wniej lekko ranny ipo tym zwolniony zwojska. Wtym samym mniej więcej czasie stryj Stanisław założył warsztat kołodziejski przy ul. Grzybowskiej 51, czyli tam, gdzie mieszkała Babcia, agdzie Tata po powrocie zwojska rozpoczął pracę uswego brata. Szukał zapewne jakiejś taniej stancji, itakie miejsce do spania znalazł właśnie uBabci. Itak los sprawił, że Rodzice się poznali.

Tata miał już wówczas około 25 lat, aMama – zaledwie 15. Różnica wieku między nimi była dość duża, choć wtamtych czasach to nie miało wielkiego znaczenia, pary łączyły się wtedy, gdy pan młody był finansowo samodzielny. Wiek odgrywał mniejszą rolę: panny zazwyczaj były znacznie młodsze od swoich przyszłych mężów.

Przez pewien czas, kiedy Mama dorastała iuczyła się zawodu, aTata już pracował, nie było mowy oślubie – Mama był młodziutka, aTata nie zarabiał wiele. Po mniej więcej roku czy dwóch Tata zmienił jednak pracę izatrudnił się wpaństwowej fabryce zbrojeniowej, dającej mu dużo lepsze wynagrodzenie ikasę chorych. Mijały lata. Mieszkali wjednym domu, widywali się co dzień, poznawali coraz bliżej. A