Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Dolores Claiborne

Dolores Claiborne

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-006-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dolores Claiborne

Mieszkańcy Little Tall Island czekali blisko 30 lat, by dowiedzieć się, co przydarzyło się mężowi Dolores Claiborne pewnego dnia latem 1963 roku podczas całkowitego zaćmienia Słońca. Podejrzana o zamordowanie swojej pracodawczyni, bogatej Very Donovan, Dolores niespodziewanie przyznaje się do popełnienia zupełnie innej zbrodni, uparcie jednak deklarując: 'Wszystko, co robiłam, robiłam z miłości'. Tak zaczyna sie jej niezwykła opowieść...

Polecane książki

Pani Marta zabiera grupę Basi do biblioteki na warsztaty artystyczne z autorką książek. Basia skacze z radości. Bo biblioteka to naprawdę fantastyczne miejsce!   Przygody Basi pomagają dziecku zrozumieć świat, swym humorem rozśmieszają dzieci i dorosłych....
Nowe i poprawione wydanie w rozszerzonej wersji książki w połączonych czterech częściach Kroniki Jagiellońskie, zawierająca cztery tomy: Białe płaszcze z czarnym krzyżem, Szpiedzy króla Jagiełły, Grunwald 1410 i Krzyżacy: zakon zdrady....
Książka stanowi wyjątkowe w polskim piśmiennictwie kompendium wiedzy na temat statusu prawnego dziennikarza. Jest to pierwsza na rynku wydawniczym pozycja odnosząca się do różnych aspektów pracy dziennikarza w kontekście jego praw i obowiązków, wynikających z prawa prasowego, karnego, cywilnego, adm...
Pierwszy polski e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie, self-publishingu. Proponujemy: wywiady, felietony, recenzje, opinie, analizy rynku, opowiadania. Prezentujemy z dumą trzeci numer naszego e-magazynu: Jesień 2013. Zapraszamy i zachęcamy do współpracy: recenzentów, autorów, wy...
Siedem opowieści o ziemi, rzece i robocie, o tęsknocie za nieznanym, o radosnym i lękliwym żegnaniu się z dzieciństwem,  i o olśnieniach, jakie przynosi inicjacja. Ma niewiele lat i opinię lenia, łobuza, nicponia. Jak to mówią w jego wiosce: skorunia. Mieszka na uboczu, gdzieś na Sandomierszcz...
Inkwizycja. Grozę budzi już sama nazwa instytucji kojarzonej nieodmiennie z izbami tortur, płonącymi stosami, prześladowaniami, okrucieństwem, fanatyzmem i nietolerancją. Powołana do życia w XIII wieku była bronią katolickiego świata, lecz nie można stawiać znaku równości między nią a Kościołem. Pas...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stephen King

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

DO­LO­RES CLA­IBOR­NE

Co­py­ri­ght © Ste­phen King 1993

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2004

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Ju­li­ta Mir­ko­wicz 2003

Re­dak­cja: Ewa Cisz­kow­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce: Lar­ry Ro­stant/Ar­tist Part­ners Ltd.

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki i se­rii: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-006-9

Wy­daw­ca

WY­DAW­NIC­TWO AL­BA­TROS A. KU­RY­ŁO­WICZ

Hlon­da 2a/25, 02-972 War­sza­wa

www.wy­daw­nic­two­al­ba­tros.com

2012. Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne

Ni­niej­szy pro­dukt jest ob­ję­ty ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go. Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku oso­bę, któ­ra wy­ku­pi­ła pra­wo do­stę­pu. Wy­daw­ca in­for­mu­je, że pu­blicz­ne udo­stęp­nia­nie oso­bom trze­cim, nie­okre­ślo­nym ad­re­sa­tom lub w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób upo­wszech­nia­nie, ko­pio­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie w tech­ni­kach cy­fro­wych lub po­dob­nych – jest nie­le­gal­ne i pod­le­ga wła­ści­wym sank­cjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mo­jej mat­ce, Ruth Pil­ls­bu­ry King

Cze­go pra­gnie ko­bie­ta?

Sig­mund Freud

Chcę tyl­ko jed­ne­go: SZA­CUN­KU!

Are­tha Fran­klin

O co py­ta­łeś, Andy Bis­set­te?

Czy zro­zu­mia­łam, ja­kie przy­słu­gu­ją mi pra­wa?

Boże, dla­cze­go fa­ce­ci są tacy tępi?!

Nie, to ty się nie iry­tuj – prze­stań kła­pać ja­dacz­ką i po­słu­chaj mnie chwi­lę. Coś mi się zda­je, że i tak bę­dziesz mnie słu­chał przez cały wie­czór, więc rów­nie do­brze mo­żesz za­cząć już te­raz. Pew­nie, że wszyst­ko zro­zu­mia­łam! A co, czyż­byś my­ślał, że do­szczęt­nie po­mie­sza­ło mi się w łe­pe­ty­nie, od­kąd spo­tka­łam cię w skle­pie? Prze­cież to było za­le­d­wie w po­nie­dzia­łek! Pa­mię­tasz, po­wie­dzia­łam, że żona łeb ci urwie, kie­dy po­ka­żesz się w domu z czer­stwym bo­chen­kiem chle­ba – oszczę­dzasz grosz, a tra­cisz trzos, jak po­wia­da przy­sło­wie – i za­ło­żę się, że mia­łam ra­cję, co?

Ja­sne, wiem, ja­kie mam pra­wa, Andy; mat­ka nie wy­cho­wa­ła mnie na idiot­kę. Znam tak­że swo­je obo­wiąz­ki, na wła­sne nie­szczę­ście!

Mó­wisz, że wszyst­ko, co po­wiem, może zo­stać uży­te prze­ciw­ko mnie w są­dzie? No, no, to mi do­pie­ro no­wość! A ty, Frank Pro­ulx, prze­stań tak głu­pio szcze­rzyć zęby. Może inni uwa­ża­ją cię za cwa­ne­go gli­nę, ale ja pa­mię­tam, jak jesz­cze nie­daw­no la­ta­łeś z mo­krą pie­lu­chą mię­dzy no­ga­mi i tym sa­mym dur­nym uśmie­chem na py­sku. Do­brze ci ra­dzę, mój mały: kie­dy masz do czy­nie­nia z taką wy­ga­da­ną babą jak ja, le­piej po­wścią­gnij chi­chot­ki. Wiem, co tam so­bie my­ślisz: wszyst­ko masz wy­pi­sa­ne na gę­bie, wszyst­ko jest na wierz­chu, zu­peł­nie jak na re­kla­mie bie­li­zny w ka­ta­lo­gu Se­ar­sa.

Do­bra, ko­niec żar­tów; czas przejść do rze­czy. Za­raz opo­wiem wam nie lada hi­sto­rię i pew­nie wie­le z tego, co usły­szy­cie, moż­na by użyć prze­ciw­ko mnie w są­dzie, gdy­by ko­muś chcia­ło się roz­grze­by­wać całą spra­wę po la­tach. Naj­za­baw­niej­sze jest to, że miesz­kań­cy wy­spy i tak pra­wie wszyst­ko wie­dzą, a mnie prze­sta­ło już za­le­żeć na ukry­wa­niu praw­dy… za­le­ży mi na tym jak na wczo­raj­szym gów­nie, jak ma­wiał sta­ry Ne­ely Ro­bi­chaud, kie­dy mu szu­mia­ło w czu­bie. A szu­mia­ło mu bez prze­rwy, co po­twier­dzi każ­dy, kto go znał.

Na­to­miast ob­cho­dzi mnie co in­ne­go i dla­te­go przy­szłam tu sama, nie cze­ka­jąc na żad­ne we­zwa­nie. Nie za­bi­łam tej wiedź­my Very Do­no­van i za­mie­rzam cię o tym prze­ko­nać, Andy. Pew­nie po­dej­rze­wasz, że ze­pchnę­łam ją z tych cho­ler­nych scho­dów, ale na­wet taka myśl nie po­sta­ła mi w gło­wie. Jak ze­chcesz przy­mknąć mnie za to, co zro­bi­łam kie­dyś, nie będę mo­gła mieć do cie­bie pre­ten­sji, ale na­praw­dę nie cią­ży na mnie krew tej szajb­nię­tej ję­dzy. Jak usły­szysz całą hi­sto­rię, uwie­rzysz mi, Andy, co do tego nie mam wąt­pli­wo­ści. Za­wsze był z cie­bie do­bry, uczci­wy chło­pak i wy­ro­słeś na po­rząd­ne­go fa­ce­ta. Ale niech ci moje sło­wa nie ude­rzą do gło­wy; to nie two­ja za­słu­ga, tyl­ko two­jej mat­ki, któ­ra pra­ła ci ga­cie, wy­cie­ra­ła nos i pil­no­wa­ła, że­byś wy­szedł na lu­dzi.

Jesz­cze tyl­ko jed­no, za­nim na do­bre roz­pocz­nę swo­ją gad­kę – znam cie­bie, Andy, i znam, oczy­wi­ście, Fran­ka, ale kim jest dziew­czy­na z ma­gne­to­fo­nem?

Chry­ste Pa­nie, Andy, prze­cież wiem, że to ste­no­ty­pist­ka! Chy­ba mó­wi­łam ci przed chwi­lą, że mat­ka nie wy­cho­wa­ła mnie na idiot­kę, co? Fakt, że w li­sto­pa­dzie skoń­czę sześć­dzie­siąt sześć lat, to jesz­cze nie po­wód, żeby trak­to­wać mnie tak, jak­by bra­ko­wa­ło mi pią­tej klep­ki. Wiem, że dziew­czy­na z ma­gne­to­fo­nem i blocz­kiem do ste­no­ty­pii jest ste­no­ty­pist­ką. Prze­cież oglą­dam w te­le­wi­zji wszyst­kie se­ria­le roz­gry­wa­ją­ce się w są­dzie, na­wet „L.A.Law”, w któ­rym jesz­cze nie zda­rzy­ło się, aby mi­nął kwa­drans i nie po­ka­za­li go­li­zny.

Jak ci na imię, skar­bie?

Aha… a skąd po­cho­dzisz?

Uspo­kój się, Andy. Co masz dziś lep­sze­go do ro­bo­ty? Czyż­byś pla­no­wał urzą­dzić za­sadz­kę na pla­ży, w na­dziei że uda ci się zdy­bać paru go­ści, któ­rzy bez po­zwo­le­nia wy­grze­bu­ją z pia­chu mał­że? Jesz­cze byś do­stał ata­ku ser­ca z pod­nie­ce­nia, ha, ha!

No wła­śnie. Te­raz jest w po­rząd­ku. Czy­li na­zy­wasz się Nan­cy Ban­ni­ster i po­cho­dzisz z Ken­ne­bunk, tak? Ja na­zy­wam się Do­lo­res Cla­ibor­ne i po­cho­dzę stąd, z wy­spy Lit­tle Tall. Wspo­mnia­łam, że za­mie­rzam ga­dać przez ład­ne parę go­dzin, i prze­ko­nasz się, że wca­le nie bu­ja­łam. Więc je­śli bę­dziesz chcia­ła, że­bym mó­wi­ła albo gło­śniej, albo wol­niej, nie krę­puj się, tyl­ko po­wiedz. Nie masz się co wsty­dzić. Chcę, że­byś do­brze za­pi­sa­ła i wy­raź­nie na­gra­ła każ­de moje sło­wo, po­czy­na­jąc od tego, co po­wiem w tej chwi­li: dwa­dzie­ścia dzie­więć lat temu, kie­dy obec­ny tu ko­men­dant po­li­cji Bis­set­te cho­dził do pierw­szej kla­sy pod­sta­wów­ki i zbie­rał zdję­cia sław­nych ba­se­bal­li­stów, za­bi­łam mo­je­go męża, Jo­ego St. Geo­r­ge’a.

Czu­ję ja­kiś prze­ciąg, Andy. Czyż­by tak wia­ło z two­jej roz­dzia­wio­nej gęby? No i co tak sze­ro­ko wy­ba­łu­szasz gały? Prze­cież wiesz, że za­bi­łam Jo­ego. Wie­dzą o tym wszy­scy na wy­spie, a tak­że z po­ło­wa miesz­kań­ców Jo­ne­sport po dru­giej stro­nie prze­smy­ku. Tyle że nikt nie był w sta­nie nic mi udo­wod­nić. Nie sta­ła­bym te­raz przed tobą, Fran­kiem Pro­ulxem i Nan­cy Ban­ni­ster z Ken­ne­bunk, przy­zna­jąc się do za­bi­cia Jo­ego, gdy­by ta szur­nię­ta pru­kwa nie wy­cię­ła mi na ko­niec ta­kie­go nu­me­ru.

No, ale to już ostat­ni raz, kie­dy mi za­la­zła za skó­rę. Tym się po­cie­szam.

Przy­suń ma­gne­to­fon nie­co bli­żej, zło­ciut­ka; sko­ro już na­gry­wa­my, nie chcę żad­nej ob­su­wy. Ale ci Ja­poń­ce wy­ra­bia­ją prze­myśl­ne cu­deń­ka, nie ma co… Obie chy­ba wie­my, że przez to, co się na­gry­wa na ta­śmie ob­ra­ca­ją­cej się we­wnątrz, mogę tra­fić za krat­ki na resz­tę ży­cia. Trud­no, nie mam wy­bo­ru. Jak mi Bóg miły, za­wsze wie­dzia­łam, że prę­dzej czy póź­niej Vera zro­bi mi koło dupy – wie­dzia­łam o tym, jak tyl­ko uj­rza­łam ją pierw­szy raz. I pa­trz­cie, jak mnie urzą­dzi­ła; pa­trz­cie, jak mnie za­ła­twi­ła ta sta­ra zoł­za. Tym ra­zem na­praw­dę zro­bi­ła mnie na sza­ro. Ale tacy już są ci bo­ga­cze; albo sko­pią cię tak, że go­tów je­steś się prze­krę­cić, albo za­du­szą cię na śmierć swo­ją cho­ler­ną mi­ło­ścią.

Co?

Chry­ste Pa­nie, Andy! Za­raz do tego doj­dę, nie po­ga­niaj! Wciąż nie mogę się zde­cy­do­wać, czy opo­wia­dać wam wszyst­ko po ko­lei od sa­miu­sień­kie­go po­cząt­ku, czy le­piej za­cząć od koń­ca… A nie ma­cie tu przy­pad­kiem nic na zwil­że­nie gar­dła?

E tam, w du­pie mam two­ją kawę! Wsadź se głę­bo­ko cały pie­przo­ny dzba­nek. Już wolę szklan­kę wody, je­śli taki z cie­bie skne­ra, że ża­łu­jesz mi łycz­ka whi­sky z tej bu­tel­ki Jima Be­ama, któ­rą trzy­masz w szu­fla­dzie biur­ka. Nie za­mie­rzam…

Jak to, skąd wiem? Jezu, Andy Bis­set­te, gdy­bym nie zna­ła cię tak dłu­go, go­to­wa bym są­dzić, że coś tam u cie­bie nie­tę­go pod su­fi­tem. My­ślisz, że śmierć mo­je­go męża jest je­dy­ną rze­czą, o ja­kiej plot­ku­ją miesz­kań­cy wy­spy? Zresz­tą, to już prze­brzmia­ła hi­sto­ria. Co in­ne­go ty. Każ­de­go aż świerz­bi, żeby wziąć cię na ję­zyk.

Dzię­ki, Frank. Z cie­bie też był za­wsze po­rząd­ny dzie­ciak, choć mi się nie­do­brze ro­bi­ło w ko­ście­le na twój wi­dok, do­pó­ki mat­ka nie od­zwy­cza­iła cię wresz­cie od dłu­ba­nia w no­sie. Jezu, cza­sem tak głę­bo­ko wpy­cha­łeś pa­luch do środ­ka, że mało bra­ko­wa­ło, byś wy­cią­gnął so­bie mózg. Coś się tak za­czer­wie­nił, do li­cha? Prze­cież wszyst­kie dzie­cia­ki dłu­bią, zu­peł­nie jak­by nos był ko­pal­nią, a glu­ty zie­lo­nym zło­tem.

Do­brze, że przy­najm­niej w ko­ście­le nie trzy­ma­łeś łap w kie­sze­niach i nie ba­wi­łeś się w bi­lar­da ja­ja­mi, jak inne chło­pa­ki, któ­re nig­dy…

Tak, Andy, tak, już wra­cam do spra­wy. Co się tak wier­cisz nie­cier­pli­wie, jak­by cię mrów­ki ob­la­zły?

Wie­cie co? Pój­dę na kom­pro­mis. Ani nie będę opo­wia­dać wam wszyst­kie­go od koń­ca, ani od po­cząt­ku, tyl­ko za­cznę od środ­ka. Jak masz coś prze­ciw­ko temu, Andy Bis­set­te, na­pisz za­ża­le­nie na kart­ce, wsadź do ko­per­ty i wy­ślij do Pana Boga.

Mie­li­śmy z Joem tro­je dzie­ci; kie­dy po­cho­wa­łam go w le­cie sześć­dzie­sią­te­go trze­cie­go, Se­le­na mia­ła pięt­na­ście lat, Jim trzy­na­ście, a mały Pete za­le­d­wie dzie­więć. Zo­sta­łam bez gro­sza, bied­na jak mysz ko­ściel­na, na­wet dupę mu­sia­łam so­bie pod­cie­rać ga­ze­tą…

Usu­niesz póź­niej moją ła­ci­nę, praw­da, Nan­cy? Je­stem po pro­stu sta­rą babą z nie­wy­pa­rzo­ną gębą i par­szy­wym cha­rak­te­rem, ale tak już jest, kie­dy się wio­dło pie­skie ży­cie.

Aha, o czym to ja mó­wi­łam? Jesz­cze nie za­czę­łam, a już mi się wszyst­ko po­plą­ta­ło.

A… tak, tak. Dzię­ki ci, anio­łecz­ku.

Je­dy­ne, co mi Joe po­zo­sta­wił, to tę wa­lą­cą się ru­de­rę przy Wschod­nim Cy­plu i sześć akrów zie­mi po­ro­śnię­tych plą­ta­ni­ną je­żyn i chasz­czy, któ­rych ni­jak nie daje się wy­kar­czo­wać. I co jesz­cze? Niech no się za­sta­no­wię. Trzy sta­re pół­cię­ża­rów­ki, z któ­rych żad­na nie była na cho­dzie, czte­ry sągi drew­na i nie­za­pła­co­ne ra­chun­ki w skle­pie spo­żyw­czym, w skle­pie z na­rzę­dzia­mi, u do­staw­cy ropy i w za­kła­dzie po­grze­bo­wym… a jak­by tego było mało, to za­nim mi­nął ty­dzień, jak go po­cho­wa­łam, przy­lazł ten pi­jus Har­ry Do­ucet­te, oby go po­skrę­ca­ło, z we­kslem na dwa­dzie­ścia do­lców, któ­re Joe prze­grał do nie­go, za­kła­da­jąc się o ja­kiś mecz ba­se­bal­lo­wy!

Może my­śli­cie, że wpa­dło mi parę gro­szy z jego po­li­sy ubez­pie­cze­nio­wej? Ha! Do­bre so­bie! Joe nig­dy się nie ubez­pie­czył, choć może to i le­piej, zwa­żyw­szy na jego ko­niec. Opo­wiem wam, co się sta­ło, nie bój­cie się, ale w tej chwi­li chcę wam przede wszyst­kim uświa­do­mić jed­no: Joe St. Geo­r­ge nie był dla mnie mę­żem; był cho­ler­nym ka­mie­niem młyń­skim, któ­ry no­si­łam u szyi. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, wo­la­ła­bym już ka­mień od nie­go, bo przy­najm­niej by się nie upi­jał, nie wra­cał do domu po nocy, cuch­nąc piw­skiem i nie pró­bo­wał mnie wy­ru­chać o pierw­szej nad ra­nem. Nie dla­te­go za­bi­łam skur­wy­sy­na, ale wła­śnie od tego za­cznę swo­ją hi­sto­rię.

Wierz­cie mi, wy­spa to naj­gor­sze miej­sce na po­peł­nie­nie mor­der­stwa. Za­wsze ktoś się krę­ci w po­bli­żu, go­tów we­tknąć nos w nie swo­je spra­wy, aku­rat kie­dy naj­chęt­niej po­pę­dzi­ło­by się go, gdzie pieprz ro­śnie. Dla­te­go za­ła­twi­łam Jo­ego wła­śnie wte­dy, kie­dy to zro­bi­łam. Nie­dłu­go się o wszyst­kim do­wie­cie, a na ra­zie po­wiem wam tyl­ko, że za­bi­łam go mniej wię­cej trzy lata po tym, jak mąż Very Do­no­van zgi­nął w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym pod Bal­ti­mo­re, gdzie miesz­ka­li cały czas z wy­jąt­kiem wa­ka­cji, któ­re spę­dza­li na Lit­tle Tall. W tam­tych cza­sach Vera mia­ła jesz­cze umysł spraw­ny jak szwaj­car­ski ze­ga­rek.

Po śmier­ci Jo­ego nie było mi ła­two… wierz­cie mi, ni­ko­mu nie jest tak cięż­ko zwią­zać ko­niec z koń­cem jak sa­mot­nej ko­bie­cie z trój­ką dzie­ci na kar­ku. Już wła­ści­wie po­sta­no­wi­łam, że prze­pra­wię się na dru­gą stro­nę prze­smy­ku i po­szu­kam pra­cy w Jo­ne­sport, jako ka­sjer­ka w su­per­mar­ke­cie albo kel­ner­ka w knaj­pie, kie­dy na­gle ta zoł­za zde­cy­do­wa­ła się miesz­kać na wy­spie przez okrą­gły rok. Lu­dzie my­śle­li, że ba­bie do resz­ty od­bi­ło, ale ja się nie zdzi­wi­łam – w tym okre­sie już i tak spę­dza­ła tu więk­szość cza­su.

Jej fa­gas – nie pa­mię­tam, jak się na­zy­wał, ale wiesz, o kogo mi cho­dzi, Andy, o tego ro­słe­go przy­głu­pa, któ­ry pra­co­wał u niej jako kie­row­ca i spe­cjal­nie no­sił ob­ci­słe por­t­ki, żeby każ­da baba od razu wi­dzia­ła, jaką ma wiel­ką pałę – za­dzwo­nił do mnie i oznaj­mił, że pani wła­ści­ciel­ka („pani wła­ści­ciel­ka” – za­wsze ją tak na­zy­wał, ten je­łop) chcia­ła­by wie­dzieć, czy je­stem go­to­wa pra­co­wać u niej na sta­łe jako go­spo­dy­ni. Od pięć­dzie­sią­te­go pra­co­wa­łam tam w każ­de lato, więc było cał­kiem na­tu­ral­ne, że za­dzwo­nił naj­pierw do mnie, ale w owym cza­sie wy­da­ło mi się to ist­nym da­rem nie­bios. Zgo­dzi­łam się od ręki i pra­co­wa­łam u Very aż do wczo­raj­sze­go ran­ka, kie­dy to zwa­li­ła się po scho­dach i roz­bi­ła so­bie ten swój pu­sty, dur­ny łeb.

Czym się zaj­mo­wał jej mąż, Andy? Pro­du­ko­wał sa­mo­lo­ty, tak?

Aha. Ano tak, pew­nie o tym sły­sza­łam, ale wiesz, jak jest z plot­ka­mi, któ­re się sły­szy na wy­spie. Jed­no, co do cze­go nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, to że sie­dzie­li na szma­lu, na ku­pie szma­lu, i że po jego śmier­ci wszyst­ko przy­pa­dło jej w udzia­le. Z wy­jąt­kiem tego, co rząd za­gar­nął w po­dat­kach, oczy­wi­ście, lecz nie są­dzę, żeby za­gar­nął wię­cej niż uła­mek swych na­leż­no­ści. Mi­cha­el Do­no­van był by­strym fa­ce­tem. I cwa­nym jak lis. I cho­ciaż nikt, kto znał ją przez ostat­nie dzie­sięć lat, by w to nie uwie­rzył, Vera była kie­dyś nie mniej cwa­na od nie­go… aż do dnia jej śmier­ci zda­rza­ły się okre­sy, gdy mia­ła pie­kiel­nie by­stry umysł. Cie­ka­we, czy wie­dzia­ła, w ja­kie wpa­ku­je mnie ta­ra­pa­ty, je­śli umrze in­a­czej niż na atak ser­ca w swo­im wła­snym łóż­ku? Spę­dzi­łam dziś więk­szość dnia na Wschod­nim Cy­plu, sie­dząc na roz­kle­ko­ta­nych scho­dach i roz­my­śla­jąc o tym… i o ty­siącu in­nych spraw. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ło mi się, że to nie­moż­li­we, że prze­cież mi­ska owsian­ki ma wię­cej ro­zu­mu niż Vera Do­no­van mia­ła pod ko­niec ży­cia, ale po­tem przy­po­mnia­łam so­bie te jej nu­me­ry z od­ku­rza­czem i uzna­łam, że może jed­nak… może jed­nak wie­dzia­ła…

Ale te­raz to już nie­istot­ne. Waż­ne jest tyl­ko to, że na­gle grunt za­czął mi się usu­wać pod no­ga­mi. Mu­szę się ra­to­wać, je­śli mam choć cień szan­sy.

Roz­po­czę­łam pra­cę u Very jako go­spo­dy­ni, ale pod ko­niec by­łam jej opie­kun­ką. Jako go­spo­dy­ni da­wa­łam Ve­rze sobą po­mia­tać osiem go­dzin dzien­nie, pięć dni w ty­go­dniu. Jako opie­kun­ka by­łam jej po­py­cha­dłem na okrą­gło.

Pierw­szy wy­lew mia­ła la­tem ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­te­go ósme­go roku w trak­cie oglą­da­nia re­la­cji ze zjaz­du de­mo­kra­tów w Chi­ca­go, na któ­rym wy­ło­ni­li swo­je­go kan­dy­da­ta na pre­zy­den­ta. Był to mały wy­lew, za któ­ry wi­ni­ła póź­niej Hu­ber­ta Hum­ph­reya.

– Jak spoj­rza­łam na tego roz­anie­lo­ne­go dup­ka, po pro­stu krew mnie za­la­ła i pę­kło mi ja­kieś na­czy­nie – po­wta­rza­ła.

– Mówi się trud­no; rów­nie do­brze mógł to spo­wo­do­wać Ni­xon.

Ko­lej­ny, znacz­nie po­waż­niej­szy wy­lew na­stą­pił sie­dem lat póź­niej; tym ra­zem nie mo­gła zrzu­cić winy na żad­nych po­li­ty­ków. Dok­tor Fre­ne­au prze­strze­gał ją, ka­zał jej rzu­cić pa­le­nie i pi­cie, ale nie­po­trzeb­nie strzę­pił so­bie ję­zyk – taka ele­ganc­ka dama jak Vera Ca­łuj-Mnie-W-Ty­łek nie za­mie­rza­ła słu­chać byle wiej­skie­go le­ka­rza.

– Jesz­cze go prze­ży­ję – twier­dzi­ła. – Wy­pi­ję szklan­kę whi­sky z lo­dem, sie­dząc na jego gro­bie.

Przez pe­wien czas zda­wa­ło się, że może rze­czy­wi­ście tak się sta­nie; Chip Fre­ne­au wciąż ją besz­tał, a ona nic so­bie z tego nie ro­bi­ła, tyl­ko pru­ła na­przód peł­ną parą, do­kład­nie jak „Qu­een Mary”. Ale w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym mia­ła na­praw­dę po­tęż­ny wy­lew, a na­stęp­ne­go roku jej fa­gas za­bił się w wy­pad­ku na lą­dzie. Wła­śnie wte­dy się do niej wpro­wa­dzi­łam – w paź­dzier­ni­ku ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku.

Czy mu­sia­łam? Sama nie wiem, chy­ba nie. Do­sta­wa­łam ren­tę, a ren­ta nie mię­ta, jak ma­wia­ła sta­ra Hat­tie McLe­od. Nie było tego wie­le, ale dzie­cia­ki już daw­no wy­nio­sły się z domu – mały Pete to aż na tam­ten świat, bie­da­czek – zdo­ła­łam też odło­żyć tro­chę gro­sza. Ży­cie na wy­spie za­wsze było ta­nie i choć bar­dzo po­dro­ża­ło, wciąż jest o nie­bo tań­sze niż na lą­dzie. Więc nie, nie mu­sia­łam wpro­wa­dzać się do Very.

Jed­nak­że przez te wszyst­kie lata przy­wy­kły­śmy do sie­bie. Trud­no to wy­ja­śnić fa­ce­to­wi. My­ślę, że Nan­cy ze swo­imi blocz­ka­mi, dłu­go­pi­sa­mi i ma­gne­to­fo­nem ro­zu­mie mnie do­sko­na­le, ale ona pew­nie ma pi­sać, a nie po­ta­ki­wać.

Przy­wy­kły­śmy jak dwa sta­re nie­to­pe­rze, któ­re la­ta­mi wi­szą obok sie­bie do góry no­ga­mi w pie­cza­rze, choć wca­le nie sta­ły­śmy się przy­ja­ciół­ka­mi. Zresz­tą prze­pro­wadz­ka do Very nie­wie­le zmie­ni­ła w moim ży­ciu – tyle że cho­wa­łam te­raz swo­je wyj­ścio­we su­kien­ki do tej sa­mej sza­fy co ro­bo­cze – bo przed je­sie­nią osiem­dzie­sią­te­go dru­gie­go i tak spę­dza­łam u niej nie tyl­ko całe dni, ale i więk­szość nocy. Kie­dy się wpro­wa­dzi­łam, za­czę­łam za­ra­biać nie­co le­piej, ale nie aż tak dużo, że­bym mo­gła ku­pić so­bie na raty pierw­sze­go w ży­ciu ca­dil­la­ca, ha, ha!

Chy­ba zde­cy­do­wa­łam się zo­stać opie­kun­ką Very głów­nie dla­te­go, że nie było in­nych chęt­nych. W No­wym Jor­ku jej in­te­re­sy pro­wa­dził nie­ja­ki Gre­en­bush, ale prze­cież nie za­mie­rzał się prze­nieść na Lit­tle Tall, żeby Vera mo­gła wy­dzie­rać się do nie­go z okna sy­pial­ni, by na pew­no przy­piął każ­de prze­ście­ra­dło sze­ścio­ma, a nie czte­re­ma spi­na­cza­mi. Nie za­mie­rzał wpro­wa­dzić się do po­ko­ju go­ścin­ne­go, zmie­niać Ve­rze pie­luch, myć jej za­faj­da­ne­go sta­re­go dup­ska, słu­chać oskar­żeń, że rąb­nął jej kil­ka dzie­się­cio­cen­tó­wek z cho­ler­nej por­ce­la­no­wej świn­ki i ona już do­pil­nu­je, żeby go za­mknę­li do mam­ra. Gre­en­bush pro­wa­dził in­te­re­sy Very, ja my­łam ją z gów­na i słu­cha­łam jej bzde­tów o prze­ście­ra­dłach, ko­tach ku­rzu i cho­ler­nej por­ce­la­no­wej świn­ce.

I co z tego? Nie uwa­żam, że na­le­ży mi się zło­ty krzyż czy choć­by skrom­ny me­dal. Wy­tar­łam w swo­im ży­ciu nie­je­den ty­łek, na­słu­cha­łam się wie­le bzde­tów (w koń­cu było się żoną Jo­ego St. Geo­r­ge’a przez szes­na­ście lat) i ko­ro­na mi z gło­wy nie spa­dła. My­ślę, że zgo­dzi­łam się nią za­jąć, bo nie mia­ła ni­ko­go in­ne­go; wy­bór był taki, że albo ja, albo dom star­ców. Dzie­ci nig­dy jej nie od­wie­dza­ły i z tego po­wo­du było mi Very szcze­rze żal. Nie ocze­ki­wa­łam, że rzu­cą wszyst­ko i za­czną się nią same zaj­mo­wać na okrą­gło, bez prze­sa­dy, ale – choć nie wie­dzia­łam, o co im po­szło – nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć, dla­cze­go się z nią wresz­cie nie po­go­dzą. Mo­gli­by co ja­kiś czas wpaść na week­end albo od bie­dy na je­den dzień. Była ję­dzą, co do tego nie ma dwóch zdań, ale prze­cież była ich mat­ką! A w do­dat­ku sta­rą ko­bie­tą. Oczy­wi­ście, te­raz wiem znacz­nie wię­cej niż wte­dy, ale…

Co?

Tak, to praw­da. Niech mnie dun­der świ­śnie, je­śli kła­mię, jak mó­wią moje wnu­ki. Za­dzwoń­cie do tego tam Gre­en­bu­sha, je­śli mi nie wie­rzy­cie. Nie wąt­pię, że kie­dy wieść się roz­nie­sie – a roz­nie­sie się na pew­no, już wy się nie bój­cie – ban­gor­skie „Da­ily News” za­mie­ści je­den z tych swo­ich ckli­wych ar­ty­ku­łów, że to niby ta­kie cu­dow­ne. Wierz­cie mi, nie ma w tym nic cu­dow­ne­go. Je­den pie­przo­ny kosz­mar! Bez wzglę­du na to, co so­bie wy­ja­śni­my, lu­dzie będą ga­dać, że naj­pierw, cwa­nia­ra, sko­ło­wa­łam bie­dacz­kę, a po­tem ją za­bi­łam. Wła­śnie tak bę­dzie, Andy; na­wet nie pró­buj za­prze­czyć. Żad­na siła nie po­wstrzy­ma lu­dzi od tego, żeby my­śle­li o kimś naj­gor­sze, je­śli tyl­ko mają ja­kiś pre­tekst.

Ale to wszyst­ko bzdu­ra. Do ni­cze­go jej nie zmu­sza­łam, a tego, co zro­bi­ła, na pew­no nie zro­bi­ła dla­te­go, że mnie ko­cha­ła czy choć­by lu­bi­ła. Może uzna­ła, że jest mi coś win­na; wła­ści­wie mo­gła od daw­na uwa­żać, że ma wo­bec mnie dług wdzięcz­no­ści, lecz nie by­ło­by w jej sty­lu za­jąk­nąć się słów­kiem na ten te­mat. Może więc w taki spo­sób chcia­ła mi po­dzię­ko­wać… Nie za to, że zmie­nia­łam jej za­faj­da­ne pie­lu­chy, lecz za to, że by­łam u jej boku, kie­dy z ką­tów wy­su­wa­ły się dru­ty, a koty ku­rzu wy­ła­zi­ły spod łóż­ka.

Wiem, wiem… nie ma­cie po­ję­cia, o czym ga­dam, ale cier­pli­wo­ści. Obie­cu­ję, że za­nim otwo­rzy­cie drzwi i wyj­dzie­cie z tego po­miesz­cze­nia, zro­zu­mie­cie wszyst­ko.

Vera da­wa­ła się każ­de­mu we zna­ki z trzech po­wo­dów. Zna­łam baby, u któ­rych byś zna­lazł i wię­cej po­wo­dów, ale trzy to i tak spo­ro jak na skle­ro­tycz­ną sta­rusz­kę spę­dza­ją­cą całe dni albo w łóż­ku, albo na wóz­ku in­wa­lidz­kim. Cał­kiem spo­ro, cho­le­ra.

Pierw­szy po­wód był taki, że uro­dzi­ła się ję­dzą i nic na to nie mo­gła po­ra­dzić. Pa­mię­ta­cie, co mó­wi­łam o spi­na­czach do bie­li­zny, że ka­za­ła uży­wać sze­ściu za­miast czte­rech? No, to tyl­ko je­den przy­kład.

Je­śli chcia­ło się pra­co­wać dla Very Ca­łuj-Mnie-W-Ty­łek, pew­ne rze­czy po pro­stu na­le­ża­ło ro­bić zgod­nie z jej ży­cze­nia­mi, i le­piej było o tym pa­mię­tać. Z góry każ­de­mu mó­wi­ła, cze­go bę­dzie wy­ma­gać, i mogę was za­pew­nić, że umia­ła po­sta­wić na swo­im. Je­śli za­po­mnia­ło się o czymś raz, do­sta­wa­ło się burę. Je­śli dwa razy, po­trą­ca­ła z pen­sji. Je­śli trzy razy, wy­wa­la­ła z ro­bo­ty i nie ob­cho­dzi­ły ją żad­ne tłu­ma­cze­nia. Ta­kie mia­ła za­sa­dy, lecz mnie to nie prze­szka­dza­ło. Su­ro­we, ale spra­wie­dli­we. Je­śli po­wta­rza­ła słu­żą­cej dwa razy, na któ­rym bla­cie na­le­ży sta­wiać for­mę z cia­stem po wy­ję­ciu z pie­ca i po­ucza­ła ją, żeby przy­pad­kiem nie sta­wia­ła bla­chy na pa­ra­pe­cie okien­nym, jak to nie­któ­re ko­bie­ty mają w zwy­cza­ju, a ta wciąż nie po­tra­fi­ła tego za­pa­mię­tać, było bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że nie za­pa­mię­ta nig­dy.

Do trzech razy sztu­ka i fora ze dwo­ra, taka była re­gu­ła i ab­so­lut­nie żad­nych wy­jąt­ków, to­też w cią­gu tych lat kie­dy pra­co­wa­łam u Very, przez dom prze­wi­nął się cały tłum ko­biet. Daw­ny­mi cza­sy nie­raz sły­sza­łam na­rze­ka­nia, że iść pra­co­wać u Do­no­va­nów to tak, jak­by wejść w drzwi ob­ro­to­we; moż­na zro­bić jed­no kół­ko, dwa, nie­któ­rym uda­wa­ło się na­wet z dzie­sięć czy dwa­na­ście, ale w koń­cu i tak lą­do­wał czło­wiek z po­wro­tem na chod­ni­ku. Więc kie­dy po raz pierw­szy po­szłam do Very na służ­bę – jesz­cze w czter­dzie­stym dzie­wią­tym – czu­łam się, jak­bym wcho­dzi­ła do smo­czej jamy. Ale wca­le nie była taka zła, jak lu­dzi­ska ga­da­li. Je­śli tyl­ko mia­ło się uszy sze­ro­ko otwar­te, mia­ło się i ro­bo­tę. Ja słu­cha­łam po­le­ceń, ten jej fa­gas rów­nież. Ale cały czas trze­ba było mieć się na bacz­no­ści, bo nie spusz­cza­ła nas z oka, w do­dat­ku zna­ła wy­spia­rzy le­piej niż ja­cy­kol­wiek inni let­ni­cy… i po­tra­fi­ła być wred­na. Na­wet za­nim jesz­cze spa­dły na nią te wszyst­kie nie­szczę­ścia, po­tra­fi­ła być wred­ną cho­le­rą. Zu­peł­nie jak gdy­by czer­pa­ła z tego przy­jem­ność.

– Co ty tu ro­bisz? – spy­ta­ła mnie pierw­sze­go dnia. – Nie po­win­naś sie­dzieć w domu, niań­czyć ma­łej i pich­cić obiad­ków naj­droż­sze­mu mę­żul­ko­wi?

– Pani Cul­lum po­wie­dzia­ła, że chęt­nie zaj­mie się Se­le­ną przez czte­ry go­dzi­ny dzien­nie – od­par­łam. – Dla­te­go mogę pra­co­wać tyl­ko na pół eta­tu.

– Do­kład­nie o to mi cho­dzi, co chy­ba było ja­sno i wy­raź­nie sfor­mu­ło­wa­ne w ogło­sze­niu, któ­re za­mie­ści­łam w wa­szej nędz­nej lo­kal­nej ga­zet­ce… Tu­tej­si re­dak­to­rzy nie mają na­wet po­ję­cia, jak po­win­na wy­glą­dać ga­ze­ta! – od­pa­li­ła na­tych­miast i choć tym ra­zem nie na mnie skie­ro­wa­ła swój gniew, póź­niej nie­raz zda­rzy­ło jej się tak mi przy­ga­dać, że w pię­ty mi po­szło.

Pa­mię­tam, że tego dnia ro­bi­ła coś na dru­tach. Dru­ty do­słow­nie śmi­ga­ły jej w pal­cach – w cią­gu dnia po­tra­fi­ła zro­bić parę skar­pet, na­wet je­śli za­czę­ła do­pie­ro o dzie­sią­tej. Ale jak po­wia­da­ła, mu­sia­ła być w na­stro­ju.

– Tak, psze­pa­ni – od­po­wie­dzia­łam. – Tak pi­sa­ło.

– Nie na­zy­wam się „Psze­pa­ni” – oznaj­mi­ła, od­kła­da­jąc ro­bót­kę – tyl­ko Vera Do­no­van. Je­śli cię za­trud­nię, będę ci mó­wić po imie­niu, Do­lo­res, a ty masz się do mnie zwra­cać pani Do­no­van, do­pó­ki nie uznam, że zna­my się na tyle dłu­go, byś mo­gła zwra­cać się in­a­czej. Ja­sne?

– Tak, pani Do­no­van.

– W po­rząd­ku, przy­najm­niej jed­ną rzecz mamy z gło­wy. A te­raz od­po­wiedz na moje py­ta­nie. Cze­go tu szu­kasz, sko­ro masz wła­sny dom, któ­rym po­win­naś się za­jąć?

– Chcę tyl­ko za­ro­bić tro­chę pie­nię­dzy na pre­zen­ty gwiazd­ko­we. – Po­sta­no­wi­łam, że wła­śnie tak po­wiem, gdy­by mnie o to spy­ta­ła. – Ale je­śli bę­dzie pani ze mnie za­do­wo­lo­na… i je­śli mnie rów­nież spodo­ba się pra­ca u pani, ma się ro­zu­mieć… może zde­cy­du­ję się zo­stać tro­chę dłu­żej.

– Je­śli to­bie spodo­ba się pra­ca u mnie? – Wy­wró­ci­ła oczy, jak­by jesz­cze nig­dy nie sły­sza­ła cze­goś tak dur­ne­go; w gło­wie jej się nie mie­ści­ło, że ko­muś może nie od­po­wia­dać pra­ca u wiel­kiej Very Do­no­van. – Chcesz tyl­ko za­ro­bić na pre­zen­ty gwiazd­ko­we, tak? – spy­ta­ła, a po chwi­li po­wtó­rzy­ła jesz­cze bar­dziej sar­ka­stycz­nym to­nem: – Chcesz tyl­ko za­ro­bić na pre­zen­ty gwiazd­ko­we, tak?

Po­dej­rze­wa­ła mnie o kłam­stwo. Była pew­na, że stoi przed nią mło­da mę­żat­ka, któ­ra le­d­wo zdą­ży­ła wy­cze­sać z wło­sów ryż, a już ma kło­po­ty mał­żeń­skie, i cze­ka­ła, aż się za­ru­mie­nię i spusz­czę oczy ze wsty­du. Więc ani się nie za­ru­mie­ni­łam, ani nie spu­ści­łam oczu, choć mia­łam do­pie­ro dwa­dzie­ścia dwa lata i nie było mi ła­two się opa­no­wać. Ale do swo­ich kło­po­tów mał­żeń­skich nie przy­zna­ła­bym się ży­wej du­szy, na­wet na tor­tu­rach. Tro­chę gro­sza na gwiazd­ko­we pre­zen­ty to wy­star­cza­ją­cy po­wód dla ta­kiej Very; niech so­bie my­śli, co chce. Zresz­tą na­wet so­bie wmó­wi­łam, że przy­da­ło­by mi się wię­cej for­sy na pro­wa­dze­nie domu, bo z for­są jest ostat­nio ja­koś kru­cho. Do­pie­ro po la­tach zro­zu­mia­łam, że praw­dzi­wym po­wo­dem, dla któ­re­go po­szłam sta­wić czo­ło smo­ko­wi w jego wła­snej ja­mie, było to, że mu­sia­łam sama za­cząć za­ra­biać na ży­cie, bo Joe prze­pi­jał wszyst­ko albo prze­gry­wał w po­ke­ra w piąt­ko­we wie­czo­ry w karcz­mie Fud­gy’ego po dru­giej stro­nie prze­smy­ku. W tam­tych cza­sach wciąż wie­rzy­łam, że mi­łość, jaką da­rzy się dwo­je lu­dzi, jest sil­niej­sza niż po­ciąg do wódy i hu­lan­ki – że mi­łość wy­pły­nie na wierzch jak śmie­ta­na w bu­tel­ce mle­ka. Na­stęp­ne dzie­sięć lat na­uczy­ło mnie, że wca­le tak nie jest. Cza­sem ży­cie to naj­trud­niej­sza szko­ła, praw­da?

– No więc zo­bacz­my, czy so­bie przy­pad­nie­my do gu­stu, czy nie, Do­lo­res St. Geo­r­ge… cho­ciaż na­wet je­śli się spraw­dzisz, pew­nie za rok czy dwa znów zaj­dziesz w cią­żę i wię­cej cię nie zo­ba­czę.

Praw­dę mó­wiąc, już wte­dy by­łam w dru­gim mie­sią­cu cią­ży, ale do tego też bym się nie przy­zna­ła, na­wet gdy­by mi wy­ry­wa­no pa­znok­cie. Za­le­ża­ło mi na tych dzie­się­ciu do­la­rach ty­go­dnio­wo, któ­re pła­ci­ła, choć mo­że­cie mi wie­rzyć, że każ­de­go cen­ta oku­pi­łam wła­snym po­tem. Ha­ro­wa­łam jak dzi­ki osioł przez całe lato, ale za to pod ko­niec sierp­nia Vera spy­ta­ła, czy nie chcia­ła­bym zaj­mo­wać się do­mem, kie­dy wy­ja­dą do Bal­ti­mo­re, bo tak du­żym do­mem trze­ba się zaj­mo­wać przez okrą­gły rok, żeby nie za­rósł bru­dem. Od­po­wie­dzia­łam, że chęt­nie.

Prze­rwa­łam pra­cę do­pie­ro mie­siąc przed uro­dze­niem Jima, a wró­ci­łam, za­nim jesz­cze od­sta­wi­łam go od cyc­ka. La­tem pod­rzu­ca­łam syn­ka do Ar­le­ne Cul­lum – Vera za nic nie zgo­dzi­ła­by się na obec­ność w domu pła­czą­ce­go dziec­ka – ale kie­dy je­sie­nią Do­no­va­no­wie opusz­cza­li wy­spę, za­bie­ra­łam ze sobą i jego, i Se­le­nę. Se­le­nę mo­głam z re­gu­ły zo­sta­wiać samą – na­wet gdy mia­ła za­le­d­wie trzy lat­ka, by­łam spo­koj­na, że nic nie prze­skro­bie. Jima zwy­kle no­si­łam po ca­łym domu. Pierw­sze kro­ki na­uczył się sta­wiać w sy­pial­ni Do­no­va­nów, choć nie by­łam taka głu­pia, żeby mó­wić o tym Ve­rze.

Za­dzwo­ni­ła do mnie ty­dzień po po­ło­gu (wa­ha­łam się, czy wy­słać jej za­wia­do­mie­nie o uro­dze­niu dziec­ka; w koń­cu do­szłam do wnio­sku, że je­śli uzna to za przy­ma­wia­nie się o ja­kiś dro­gi pre­zent, jej spra­wa), po­gra­tu­lo­wa­ła mi syna, a po­tem po­wie­dzia­ła (chy­ba głów­nie z tym dzwo­ni­ła), że nie za­trud­ni ni­ko­go na moje miej­sce. Pew­nie my­śla­ła, że się ucie­szę, i rze­czy­wi­ście, zro­bi­ło mi się przy­jem­nie. Był to naj­wyż­szy kom­ple­ment, jaki mo­głam od niej usły­szeć, i zna­czył dla mnie o nie­bo wię­cej niż pre­zent, czek na dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów, któ­ry przy­szedł pocz­tą w grud­niu.

Była twar­da, ale spra­wie­dli­wa, i to ona trzę­sła ca­łym do­mem. Jej mąż po­ja­wiał się na wy­spie nie czę­ściej niż raz na dzie­sięć dni, na­wet w le­cie, kie­dy niby miesz­ka­li tu na okrą­gło, a wi­dząc ich ra­zem, ła­two było po­znać, kto na­praw­dę rzą­dzi. Może i fa­cet miał pod sobą z dwu­stu dy­rek­to­rów, któ­rzy jak tyl­ko wark­nął na nich: „Co wy pier­do­li­cie?!”, to od razu le­cie­li po żony i ko­chan­ki, żeby mu po­ka­zać, ale w domu sze­fem była Vera i ile­kroć mó­wi­ła mu, żeby zdjął buty, bo za­bło­ci dy­wan, ścią­gał je po­słusz­nie.

Jak wam już wspo­mnia­łam, Vera mia­ła wła­sne zda­nie na te­mat tego, jak co na­le­ży ro­bić. I nie było z nią żar­tów! Nie wiem, skąd jej te róż­ne po­my­sły przy­cho­dzi­ły do gło­wy, ale wiem, że sama była ich nie­wol­ni­cą. Je­śli coś zro­bio­no nie po jej my­śli, to albo za­raz bo­la­ła ją gło­wa, albo do­ku­czał jej brzuch. W do­dat­ku spraw­dza­nie, czy wszyst­ko zo­sta­ło wy­ko­na­ne rze­czy­wi­ście we­dług po­le­ceń, zaj­mo­wa­ło jej tyle cza­su, że rów­nie do­brze mo­gła­by sama pro­wa­dzić dom i za­osz­czę­dzić so­bie ner­wów.

Na przy­kład do szo­ro­wa­nia wa­nien na­le­ża­ło uży­wać Spic and Span. Nie Le­sto­il, nie Top Job, nie Mr. Cle­an. Tyl­ko Spic and Span. Je­śli przy­ła­pa­ła słu­żą­cą na czysz­cze­niu wan­ny in­nym środ­kiem, bia­da nie­szczę­snej!

Przed pra­so­wa­niem trze­ba było spry­ski­wać koł­nie­rzy­ki ko­szul i blu­zek spe­cjal­nym kroch­ma­lem w ae­ro­zo­lu, ko­niecz­nie przez ka­wa­łek gazy. Gaza nic nie da­wa­ła – wiem, co mó­wię, bo w domu Do­no­va­nów upra­so­wa­łam ład­nych kil­ka ty­się­cy ko­szul i blu­zek – ale je­śli Vera we­szła do pra­so­wal­ni i zo­ba­czy­ła, że któ­raś za­po­mnia­ła o tej cho­ler­nej ga­zie, bia­da nie­szczę­snej!

Je­śli słu­żą­ca wzię­ła się do sma­że­nia, a nie włą­czy­ła w kuch­ni wen­ty­la­to­ra, bia­da nie­szczę­snej!

Ko­lej­ny po­wód do awan­tur sta­no­wi­ły ku­bły na śmie­ci sto­ją­ce w ga­ra­żu. Było ich sześć. Son­ny Qu­ist przy­jeż­dżał co ty­dzień, żeby je opróż­nić, i ta słu­żą­ca, któ­ra aku­rat znaj­do­wa­ła się naj­bli­żej, mia­ła obo­wią­zek wtasz­czyć je z po­wro­tem, za­nim jesz­cze Son­ny znik­nie za za­krę­tem. Oczy­wi­ście ku­błów nie moż­na było po pro­stu zo­sta­wić w ką­cie; na­le­ża­ło je usta­wić w dwu­sze­re­gu wzdłuż wschod­niej ścia­ny, kła­dąc na każ­dym od­wró­co­ną po­kryw­kę. Je­śli któ­ra zro­bi­ła coś nie tak, bia­da nie­szczę­snej!

Po­dob­nie było z trze­ma wy­cie­racz­ka­mi z na­pi­sem WI­TA­MY. Jed­na le­ża­ła przed głów­nym wej­ściem, dru­ga przed drzwia­mi oszklo­nej we­ran­dy, trze­cia przy drzwiach ku­chen­nych, na któ­rych ca­ły­mi la­ta­mi wi­sia­ła ta­blicz­ka z uwła­cza­ją­cym na­pi­sem DLA SŁUŻ­BY, do­pó­ki w ze­szłym roku nie ze­zło­ści­łam się i jej nie zdję­łam. Raz w ty­go­dniu wszyst­kie wy­cie­racz­ki trze­ba było kłaść na wiel­kim ka­mie­niu na koń­cu po­dwó­rza, ze czter­dzie­ści me­trów od ba­se­nu, i wa­lić trze­pacz­ką. Wa­lić tak, żeby szły tu­ma­ny ku­rzu, bo Vera lu­bi­ła spraw­dzać, czy słu­żą­ca się przy­pad­kiem nie leni. Wpraw­dzie nie ro­bi­ła tego za każ­dym ra­zem, ale jed­nak dość czę­sto. Wy­cho­dzi­ła na oszklo­ną we­ran­dę i ob­ser­wo­wa­ła trze­pa­nie przez mę­żow­ską lor­net­kę. A kie­dy od­no­si­ło się wy­cie­racz­ki na miej­sce, na­le­ża­ło pa­mię­tać, żeby ko­niecz­nie uło­żyć je pra­wi­dło­wo. Czy­li tak, żeby oso­ba zbli­ża­ją­ca się do drzwi mo­gła od­czy­tać na­pis. Je­śli któ­ra po­ło­ży­ła wy­cie­racz­kę do góry no­ga­mi, bia­da nie­szczę­snej!

Były dzie­siąt­ki ta­kich re­guł. Przed laty, kie­dy do­pie­ro co na­ję­łam się u Very do pra­cy, nie­raz sły­sza­łam, sto­jąc w ko­lej­ce do skle­pu spo­żyw­cze­go, jak dzie­wu­chy na nią uty­sku­ją. W la­tach pięć­dzie­sią­tych Do­no­va­no­wie czę­sto wy­da­wa­li przy­ję­cia, więc za­trud­nia­li licz­ną służ­bę. Zwy­kle naj­gło­śniej gar­dło­wa­ła na Verę któ­raś z tych mło­dych gęsi, wy­na­ję­tych na kil­ka go­dzin dzien­nie i szyb­ko wy­wa­lo­nych za to, że trzy razy pod rząd źle wy­ko­na­ły to samo po­le­ce­nie. Roz­po­wia­da­ła taka póź­niej na pra­wo i lewo, że Vera Do­no­van to wred­na, kłó­tli­wa sta­ra pru­kwa, w do­dat­ku tęgo stuk­nię­ta. Nie­któ­rym rze­czy­wi­ście mo­gło się wy­da­wać, że Vera jest po­my­lo­na, ale po­wiem wam jed­no: nig­dy nie wy­wa­li­ła z pra­cy dziew­czy­ny, któ­ra sto­so­wa­ła się do jej za­sad. Ja tak na to pa­trzę: je­śli ktoś po­tra­fi za­pa­mię­tać, z kim sy­pia­ją wszy­scy bo­ha­te­ro­wie po­po­łu­dnio­wych se­ria­li, po­wi­nien umieć so­bie za­ko­no­to­wać, że do my­cia wa­nien ma uży­wać pły­nu Spic and Span, a wy­cie­racz­ki kłaść na­pi­sem we wła­ści­wą stro­nę.

Ale wspo­mnia­łam o prze­ście­ra­dłach. Je­śli cho­dzi o prze­ście­ra­dła, Vera nie to­le­ro­wa­ła naj­mniej­szej po­mył­ki. Mu­sia­ły wi­sieć na sznu­rze ide­al­nie rów­no – tak żeby je­den brzeg nie był ni­żej od dru­gie­go – i za­wsze na­le­ża­ło mo­co­wać każ­dą sztu­kę sze­ścio­ma spi­na­cza­mi. Nie czte­re­ma, a wła­śnie sze­ścio­ma. I nie daj Boże, je­śli słu­żą­cej zda­rzy­ło się uwa­lać skraj bło­tem, bo wte­dy Vera od razu wy­wa­la­ła ją na zbi­ty pysk, nie cze­ka­jąc, aż bie­dacz­ka po­wtó­rzy ten sam błąd trzy razy. Sznu­ry wi­sia­ły z boku domu, do­kład­nie pod oknem sy­pial­ni Very. Ile­kroć wie­sza­łam pra­nie, Vera pod­cho­dzi­ła do okna i dar­ła się:

– Tyl­ko pa­mię­taj, Do­lo­res, sześć spi­na­czy! Pa­mię­taj, co ci mó­wię! Sześć, nie czte­ry! Li­czę, a wzrok wciąż mam do­bry!

Cza­sa­mi…

Co ta­kie­go, złot­ko?

Och ci­cho, Andy, daj jej mó­wić! Bar­dzo słusz­ne py­ta­nie i ża­den fa­cet nie miał­by dość ro­zu­mu, żeby je za­dać.

Oczy­wi­ście, Nan­cy Ban­ni­ster z Ken­ne­bunk w sta­nie Ma­ine, że Vera mia­ła su­szar­kę, dużą i na­praw­dę do­brą, ale nie po­zwa­la­ła su­szyć w niej prze­ście­ra­deł, chy­ba że za­po­wia­da­no ule­wę na naj­bliż­sze pięć dni.

– Naj­przy­jem­niej śpi się w po­ście­li, kie­dy wy­schła na dwo­rze – ma­wia­ła. – Pach­nie wia­trem, któ­ry ją owie­wał, a ten za­pach spra­wia, że ma się miłe sny.

Vera czę­sto wy­ga­dy­wa­ła bzdu­ry, ale aku­rat w tym wy­pad­ku mia­ła świę­tą ra­cję. Każ­dy od razu po­zna róż­ni­cę mię­dzy po­ście­lą wrzu­co­ną do su­szar­ki, a taką, któ­rą wy­su­szy­ły po­dmu­chy po­łu­dnio­we­go wia­tru. Lecz w zi­mo­we ran­ki, kie­dy tem­pe­ra­tu­ra spa­da­ła do mi­nus dwu­na­stu stop­ni, a ze wscho­du wiał sil­ny, wil­got­ny wiatr znad Atlan­ty­ku, zre­zy­gno­wa­ła­bym z mi­łe­go za­pa­chu bez sło­wa pro­te­stu. Bo wie­sza­nie prze­ście­ra­deł na mro­zie to fi­zycz­na tor­tu­ra! Ktoś, kto tego nie ro­bił, na­wet so­bie nie wy­obra­ża, jaka to męka – ale póź­niej już za­wsze pa­mię­ta się ten ból.

Wy­no­sisz na po­dwó­rze kosz pa­ru­ją­cej po­ście­li, za­czy­nasz wie­szać pierw­sze, wciąż jesz­cze cie­płe prze­ście­ra­dło i je­śli nig­dy do­tąd nie ro­bi­łaś tego na mro­zie, my­ślisz so­bie: „E, wca­le nie jest tak źle”. Za­nim jed­nak wy­rów­nasz brze­gi i za­mo­cu­jesz sześć spi­na­czy, prze­ście­ra­dło prze­sta­je pa­ro­wać. Nadal jest mo­kre, ale te­raz na do­kład­kę i zim­ne. Two­je pal­ce też są mo­kre i po­twor­nie zim­ne. A tu trze­ba wie­szać dru­gą sztu­kę, po­tem trze­cią i czwar­tą. Pal­ce masz czer­wo­ne i zgra­bia­łe, bolą cię ra­mio­na, war­gi drę­twie­ją od trzy­ma­nia w nich spi­na­czy, ale prze­cież nie mo­żesz trzy­mać ich w ręku, bo obie ręce mu­sisz mieć wol­ne, żeby wie­szać po­ściel. Naj­gor­szy jest ból pal­ców. Gdy­by po pro­stu drę­twia­ły! Aż ma­rzy ci się, żeby tak było. Tym­cza­sem one ro­bią się co­raz bar­dziej czer­wo­ne, a je­śli pra­nia jest dużo, to przy­bie­ra­ją ko­lor bla­do­fio­le­to­wy, jak li­lie. Pod ko­niec za­miast pal­ców masz sine szpo­ny. I my­ślisz z prze­ra­że­niem o tym, co cię cze­ka, kie­dy wró­cisz z pu­stym ko­szem do domu i znów znaj­dziesz się w cie­ple. Naj­pierw po­czu­jesz mro­wie­nie w dło­niach, a po­tem rwa­nie w sta­wach, zu­peł­nie jak­by tam głę­bo­ko w środ­ku wszyst­ko sko­wy­cza­ło z bólu. Nie umiem tego le­piej opi­sać, Andy, ale Nan­cy Ban­ni­ster ma taką minę, jak­by wie­dzia­ła, o czym mó­wię, choć roz­wie­sza­nie pra­nia zimą na lą­dzie to jed­nak nie to samo, co u nas na wy­spie. Kie­dy pal­ce tro­chę ci się ogrze­ją, za­czy­na­ją piec, jak­by użą­dli­ło je sta­do os. Więc na­cie­rasz je kre­mem i cze­kasz, aż pie­cze­nie mi­nie. Bez wzglę­du na to, czy sto­su­jesz spe­cjal­ny krem, czy zwy­kły owczy łój, pod ko­niec lu­te­go masz tak po­twor­nie wy­su­szo­ne dło­nie, że skó­ra ci pęka i krwa­wi, gdy tyl­ko za­ci­skasz pięść. Cza­sa­mi, kie­dy już się daw­no roz­grza­łaś i wla­złaś do łóż­ka, bu­dzisz się w środ­ku nocy, bo two­je ręce sko­wy­czą na wspo­mnie­nie bólu. My­śli­cie, że żar­tu­ję? Do­bra, śmiej­cie się, je­śli chce­cie, ale za­pew­niam was, że mó­wię praw­dę. Skom­lą jak po­rzu­co­ne szcze­nię­ta. Le­żysz i słu­chasz do­bie­ga­ją­ce­go gdzieś z głę­bi skom­le­nia, i nie opusz­cza cię świa­do­mość, że wkrót­ce znów trze­ba bę­dzie wie­szać na mro­zie po­ściel i nie ma na to żad­nej rady, bo wie­sza­nie po­ście­li jest jed­nym z tych przy­krych ko­bie­cych obo­wiąz­ków, o któ­rych fa­ce­ci ani nic nie wie­dzą, ani nie chcą wie­dzieć.

I kie­dy zgra­bia­ły­mi, si­ny­mi rę­ka­mi wie­sza­łam prze­ście­ra­dła, czu­jąc, jak ra­mio­na omdle­wa­ją mi ze zmę­cze­nia, a ska­pu­ją­ce z nosa glu­ty za­ma­rza­ją na gór­nej war­dze i przy­kle­ja­ją się moc­no jak klesz­cze, Vera zwy­kle sta­wa­ła lub sia­da­ła przy oknie i ob­ser­wo­wa­ła mnie. Czo­ło mia­ła zmarsz­czo­ne, usta ścią­gnię­te i wy­ła­mu­jąc so­bie ner­wo­wo pal­ce, śle­dzi­ła moje ru­chy z ta­kim na­pię­ciem, jak­by na jej oczach do­ko­ny­wał się skom­pli­ko­wa­ny za­bieg chi­rur­gicz­ny, a nie wie­sza­nie po­ście­li, żeby wy­schła na zim­nym wie­trze. Wi­dzia­łam, jak wal­czy ze sobą, jak bar­dzo się sta­ra trzy­mać gębę na kłód­kę, ale to było sil­niej­sze od niej; po pew­nym cza­sie – nie mo­gąc się dłu­żej opa­no­wać – pod­no­si­ła okno, wy­chy­la­ła się tak, że zim­ny wschod­ni wiatr tar­gał jej wło­sy, i dar­ła się:

– Sześć spi­na­czy! Pa­mię­taj, sześć spi­na­czy na każ­dym! Nie chcę, żeby wiatr po­roz­rzu­cał mi po­ściel po ca­łej oko­li­cy! Tyl­ko bez fo­chów, Do­lo­res! Sześć spi­na­czy na każ­de, pa­mię­taj, że pa­trzę i li­czę!

Ja­koś to zno­si­łam do koń­ca lu­te­go, ale od po­cząt­ku mar­ca mu­sia­łam moc­no za­ci­skać zęby, żeby nie po­gnać po sie­kie­rę, któ­rą ja albo ten jej fa­gas rą­ba­li­śmy drwa na opał – po­tem kie­dy zgi­nął, ro­bi­łam to sama (szczę­ścia­ra ze mnie, co?) – i nie wal­nąć ja­zgo­czą­cej wiedź­my pro­sto mię­dzy oczy. Tak mnie po­tra­fi­ła wku­rzyć, że cza­sem wy­obra­ża­łam so­bie, jak roz­wa­lam jej łeb, ale chy­ba gdzieś w głę­bi du­szy za­wsze wie­dzia­łam, że Vera nie­na­wi­dzi się za te wrza­ski rów­nie moc­no, jak ja jej.

To był pierw­szy po­wód, dla­cze­go da­wa­ła się każ­de­mu we zna­ki – po pro­stu nie umia­ła się po­wstrzy­mać. W su­mie bar­dziej do­skwie­ra­ło to jej sa­mej niż mnie, zwłasz­cza póź­niej, po tych po­waż­niej­szych wy­le­wach. Było wte­dy znacz­nie mniej pra­nia, ale Vera mia­ła iden­tycz­ne­go bzi­ka na punk­cie wie­sza­nia prze­ście­ra­deł jak daw­niej, za­nim jesz­cze po­za­my­ka­no więk­szość po­koi, a po­ściel po­ścią­ga­no z łó­żek go­ścin­nych, za­wi­nię­to w pla­stik i scho­wa­no do bie­liź­niar­ki.

Za­czę­ło jej to do­skwie­rać dla­te­go, że gdzieś od ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go pią­te­go roku nie była już w sta­nie spraw­dzać, czy wła­ści­wie speł­niam jej po­le­ce­nia – beze mnie w ogó­le nie była się w sta­nie po­ru­szać. Gdy­bym nie pod­no­si­ła jej z łóż­ka i nie sa­dza­ła na wóz­ku, le­ża­ła­by cały dzio­nek. Wie­cie, strasz­nie się spa­sła: z pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu kilo na po­cząt­ku lat sześć­dzie­sią­tych uty­ła do osiem­dzie­się­ciu sze­ściu. Z rąk, z nóg i z tył­ka zwi­sał jej żół­ty, ga­la­re­to­wa­ty tłuszcz, jaki się wi­dzi tyl­ko u sta­rych osób. Zwi­sał jak cia­sto z pa­ty­ka. Nie­któ­re ko­bie­ty sta­ją się na sta­rość chu­de i ży­la­ste, ale Vera Do­no­van do nich nie na­le­ża­ła. Dok­tor Fre­ne­au mó­wił, że jej ner­ki nie pra­cu­ją pra­wi­dło­wo i dla­te­go tak jest. Pew­nie miał ra­cję, ale nie­raz go­to­wa by­łam przy­siąc, że utu­czy­ła się spe­cjal­nie, żeby zro­bić mi na złość.

Była nie tyl­ko gru­ba, ale na sku­tek wy­le­wów nie­mal śle­pa jak kret. Cza­sa­mi coś tam wi­dzia­ła, cza­sa­mi w ogó­le nic. Zda­rza­ło się, że pra­wym okiem wi­dzia­ła cał­kiem do­brze, a le­wym nie­wie­le go­rzej, ale zwy­kle – jak mó­wi­ła – było to tak, jak­by pa­trzy­ła na świat przez gru­bą sza­rą za­sło­nę. Chy­ba mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, jak to ją do­pro­wa­dza­ło do sza­łu; ją, któ­ra za­wsze lu­bi­ła mieć wszyst­ko na oku! Kil­ka razy na­wet po­be­cza­ła się z tego po­wo­du, a wierz­cie mi, taką twar­dą babę jak ona mało co po­tra­fi­ło do­pro­wa­dzić do łez… a cho­ciaż wiek zgiął jej dum­ny kark, nadal była twar­dą babą.

Co, Frank?

Czy moż­na by ją uznać za nie­po­czy­tal­ną?

Przy­znam się, że sama do­brze nie wiem. Chy­ba jed­nak nie. Pew­nie, że mia­ła skle­ro­zę, ale to jesz­cze o ni­czym nie świad­czy. I nie mó­wię tak wy­łącz­nie dla­te­go, że gdy­by uznać ją za nie­po­czy­tal­ną, to sę­dzia, przed któ­rym bę­dzie się to­czyć po­stę­po­wa­nie spad­ko­we, wy­dmu­chał­by nos w jej te­sta­ment i wy­rzu­cił go do śmie­ci. Je­śli cho­dzi o mnie, sę­dzia może so­bie po­de­trzeć ty­łek jej te­sta­men­tem; je­dy­ne, cze­go pra­gnę, to wy­do­stać się ja­koś, cho­le­ra ja­sna, z ta­ra­pa­tów, w ja­kie mnie wpa­ko­wa­ła. Moim zda­niem nie bra­ko­wa­ło jej żad­nej klep­ki, na­wet pod sam ko­niec. Może jed­na czy dru­ga była ob­lu­zo­wa­na, ale wciąż tkwi­ły na swo­im miej­scu.

Zda­rza­ły się dni, gdy umysł mia­ła spraw­ny jak daw­niej. Na ogół były to te same dni, kie­dy le­piej wi­dzia­ła i z nie­wiel­ką po­mo­cą po­tra­fi­ła usiąść na łóż­ku, a cza­sem tak­że przejść dwa kro­ki od łóż­ka do wóz­ka; w te dni nie mu­sia­łam jej tar­gać jak wora psze­ni­cy. Zwy­kle sa­dza­łam ją na wóz­ku, żeby zmie­nić po­ściel; lu­bi­ła w nim sie­dzieć, bo mo­gła pod­je­chać do okna, z któ­re­go roz­ta­czał się wi­dok na po­dwó­rze i da­lej na port. Kie­dyś po­wie­dzia­ła, że zbzi­ko­wa­ła­by do resz­ty, gdy­by mu­sia­ła le­żeć w łóż­ku dzień w dzień i noc w noc, ga­piąc się tyl­ko na su­fit czy ścia­ny. I nic dziw­ne­go.

Pew­nie, mie­wa­ła gor­sze dni, kie­dy nie wie­dzia­ła, kim je­stem, a chwi­la­mi na­wet nie bar­dzo ko­ja­rzy­ła, kim sama jest. W te dni była jak łódź, któ­ra ze­rwa­ła się z cum i pły­wa po oce­anie cza­su – na przy­kład rano zda­wa­ło jej się, że jest rok ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­sty siód­my, a po po­łu­dniu, że ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­ty czwar­ty. Ale mia­ła też i do­bre dni. Oczy­wi­ście z bie­giem lat, w mia­rę jak prze­cho­dzi­ła ko­lej­ne drob­ne wy­le­wy, zda­rza­ły się one co­raz rza­dziej. Nie­ste­ty do­bre dni Very czę­sto były moim utra­pie­niem, gdyż wte­dy na wszyst­kie spo­so­by usi­ło­wa­ła za­leźć mi za skó­rę.

Znów sta­wa­ła się ję­dzą. Bo dru­gi po­wód, dla­cze­go da­wa­ła się lu­dziom we zna­ki, po­le­gał na tym, że po pro­stu lu­bi­ła być ję­dzą, ję­dzą do kwa­dra­tu. Na­wet przy­ku­ta przez więk­szość cza­su do łóż­ka, w pie­lu­chach i w gu­mo­wych majt­kach, po­tra­fi­ła wy­ci­nać mi ta­kie nu­me­ry, że aż mózg sta­je. Opo­wiem wam, co wy­pra­wia­ła w dni prze­zna­czo­ne na sprzą­ta­nie. Wpraw­dzie nie co ty­dzień, jed­nak zbyt czę­sto aku­rat w czwart­ki, żeby to mógł być przy­pa­dek.

W czwart­ki za­wsze od­by­wa­ło się wiel­kie sprzą­ta­nie. Do­pie­ro kie­dy ro­zej­rzeć się po wnę­trzu, wi­dać, jaki dom Very jest ogrom­ny, tyle że te­raz więk­szo­ści po­koi już się nie uży­wa. Ta­kie ob­raz­ki, jak sześć dziew­czyn w chust­kach na gło­wach za­ję­tych po­le­ro­wa­niem po­sadz­ki, my­ciem okien i wy­mia­ta­niem pa­ję­czyn z ro­gów od po­nad dwu­dzie­stu lat na­le­żą do prze­szło­ści. Cza­sem spa­ce­ru­jąc wśród tych po­sęp­nych mu­rów i pa­trząc na me­ble za­kry­te po­krow­ca­mi, przy­po­mi­na­łam so­bie, jak dom wy­glą­dał w la­tach pięć­dzie­sią­tych, kie­dy w lip­cu i w sierp­niu wy­da­wa­no przy­ję­cia – traw­nik za­wsze oświe­tla­ły ko­lo­ro­we lam­pio­ny, do­sko­na­le to pa­mię­tam! – i aż mnie ciar­ki prze­cho­dzi­ły po grzbie­cie. Za­uwa­ży­li­ście, że z bie­giem cza­su co­raz mniej jest w ży­ciu we­so­łych ko­lo­rów? Pod ko­niec wszyst­ko sta­je się sza­re jak po­krow­ce na me­blach czy su­kien­ka pra­na zbyt wie­le razy.

Przez ostat­nie czte­ry lata je­dy­ne po­miesz­cze­nia, z ja­kich się ko­rzy­sta­ło, to kuch­nia, głów­ny sa­lon, ja­dal­nia i oszklo­na we­ran­da, któ­rej okna wy­cho­dzą na traw­nik i ba­sen, oraz czte­ry po­ko­je na pię­trze – Very, mój i dwa prze­zna­czo­ne dla go­ści. Po­ko­je go­ścin­ne rzad­ko ogrze­wa­no w zi­mie, ale utrzy­my­wa­łam je w czy­sto­ści na wy­pa­dek, gdy­by dzie­ci Very po­sta­no­wi­ły ją jed­nak od­wie­dzić.

W cią­gu ostat­nich lat po­ma­ga­ły mi w czwart­ki dwie dziew­czy­ny z mia­stecz­ka. Służ­ba czę­sto zmie­nia­ła się u Do­no­va­nów, ale od mniej wię­cej dzie­więć­dzie­sią­te­go roku były to Shaw­na Wyn­dham i sio­stra Fran­ka, Susy. Bez nich nie da­ła­bym so­bie rady, ale i tak mia­łam peł­ne ręce ro­bo­ty, więc kie­dy o czwar­tej wresz­cie zni­ka­ły za drzwia­mi, sła­nia­łam się ze zmę­cze­nia. A zwy­kle mu­sia­łam jesz­cze do­koń­czyć pra­so­wa­nia, zro­bić li­stę za­ku­pów na pią­tek i przy­go­to­wać ko­la­cję dla Jej Wy­so­ko­ści. Jak po­wia­da­ją, bez pra­cy nie ma ko­ła­czy.

Ale naj­gor­sze w czwart­ki było to, że wła­śnie tego dnia Vera wy­ci­na­ła mi swo­je naj­pa­skud­niej­sze nu­me­ry.

Na ogół za­ła­twia­ła się w mia­rę re­gu­lar­nie. Co trzy go­dzi­ny wsu­wa­łam pod nią ba­sen, żeby się od­la­ła. Za­zwy­czaj w po­łu­dnie jed­no­cze­śnie si­ka­ła i wa­li­ła kupę.

Z wy­jąt­kiem czwart­ków.

Nie wszyst­kich czwart­ków, tyl­ko tych, kie­dy umysł mia­ła spraw­ny; wte­dy mo­głam się spo­dzie­wać, że cze­ka­ją mnie kło­po­ty… a po­tem łu­pa­nie w krzy­żu, któ­re do pół­no­cy nie po­zwo­li mi zmru­żyć oka. Na­wet moc­ne środ­ki prze­ciw­bó­lo­we nic mi nie po­ma­ga­ły. Więk­szość ży­cia cie­szy­łam się koń­skim zdro­wiem i wciąż nie mogę na­rze­kać, ale wiek robi swo­je. Ma­jąc sześć­dzie­siąt pięć lat na kar­ku, nie od razu do­cho­dzi się do sie­bie po wy­sił­ku.

W taki czwar­tek o szó­stej rano za­miast po­ło­wy ba­se­nu si­ków było zwy­kle je­dy­nie kil­ka kro­pe­lek na dnie. To samo o dzie­wią­tej. A w po­łu­dnie za­miast si­ków i po­rząd­nej kupy na ogół nie było nic. Za­czy­na­łam więc po­dej­rze­wać, co się świę­ci. Bo stu­pro­cen­to­wą pew­ność mia­łam je­dy­nie wów­czas, gdy w śro­dę w po­łu­dnie też nie uda­ło mi się skło­nić Very do strze­le­nia kupy.

Wi­dzę, że pró­bu­jesz po­wstrzy­mać się od śmie­chu, Andy. Śmiej się, śmiej, ulżyj so­bie. Mnie wte­dy by­najm­niej nie było do śmie­chu, ale to już na­le­ży do prze­szło­ści. Są­dząc po two­jej mi­nie, chy­ba od­ga­dłeś, ja­kie ta sta­ra pur­cha­wa wy­ci­na­ła mi w czwart­ki nu­me­ry. Tak jest; w nie­któ­re dni ce­lo­wo wstrzy­my­wa­ła się od sra­nia, zu­peł­nie jak­by od­kła­da­ła gów­no na kon­cie, li­cząc na wy­so­kie od­set­ki… tyle że kie­dy wresz­cie do­cho­dzi­ło do li­kwi­da­cji ra­chun­ku, to ja mu­sia­łam wszyst­ko czy­ścić i szo­ro­wać, czy mia­łam ocho­tę, czy nie.

Za­tem więk­szość czwart­ko­wych po­po­łu­dni ga­nia­łam tam i z po­wro­tem po scho­dach, żeby w porę po­de­tknąć Ve­rze ba­sen; cza­sem mi się na­wet uda­wa­ło. Ale mimo po­waż­nych kło­po­tów ze wzro­kiem, słuch nadal mia­ła zna­ko­mi­ty, a wie­dzia­ła, że nie po­zwa­lam dziew­czy­nom od­ku­rzać dy­wa­nu z Au­bus­son le­żą­ce­go w sa­lo­nie. Więc kie­dy sły­sza­ła, jak włą­czam od­ku­rzacz, na­sta­wia­ła na peł­ny re­gu­la­tor swo­ją roz­kle­ko­ta­ną fa­bry­kę cze­ko­la­do­wych ba­to­nów i opróż­nia­ła kon­to.

Ale po­tem wy­my­śli­łam, jak ją prze­chy­trzyć. Krzy­cza­łam do dziew­czyn, że za­raz będę od­ku­rza­ła sa­lon. Krzy­cza­łam na całe gar­dło, na­wet je­śli były tuż obok, w ja­dal­ni. Po czym włą­cza­łam od­ku­rzacz, ale za­miast brać się do sprzą­ta­nia, pod­cho­dzi­łam do scho­dów i sta­wa­łam z jed­ną nogą na pierw­szym stop­niu i dło­nią na gał­ce u po­rę­czy, zu­peł­nie jak sprin­ter­ka cze­ka­ją­ca na wy­strzał sę­dzie­go, żeby rzu­cić się do bie­gu.

Raz czy dwa razy po­gna­łam na górę zbyt wcze­śnie. Błąd.

Czu­łam się wte­dy jak bie­gacz­ka zdys­kwa­li­fi­ko­wa­na za fal­start. Na­le­ża­ło wpaść do po­ko­ju Very, kie­dy jej zde­ze­lo­wa­ny me­cha­nizm pra­co­wał na ta­kich ob­ro­tach, że już nie po­tra­fi­ła go za­trzy­mać, ale za­nim cały ła­du­nek wy­lą­do­wał w wiel­kich gu­mo­wych maj­tach, któ­re mia­ła na so­bie. Z cza­sem tak się wy­ćwi­czy­łam, że osią­gnę­łam na­praw­dę mi­strzow­ską kla­sę. Każ­dy by się wy­ćwi­czył, gdy­by wie­dział, że kil­ku­se­kun­do­wa po­mył­ka ozna­cza szo­ro­wa­nie dup­ska wa­żą­cej bli­sko dzie­więć­dzie­siąt kilo sta­ru­chy. Była jak wiel­ki gra­nat na­peł­nio­ny nie dy­na­mi­tem, lecz gów­nem.

Kie­dy wpa­da­łam na górę we wła­ści­wym mo­men­cie, Vera mia­ła usta wy­krzy­wio­ne z wy­sił­ku, a twarz czer­wo­ną jak bu­rak; wpar­ta łok­cia­mi w ma­te­rac, za­ci­ska­ła pię­ści i stę­ka­ła:

– Ęęę! Ęę­ę­ę­ę­ę­ęę! ęę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ę­ęę!

Coś wam po­wiem: bra­ko­wa­ło tyl­ko, żeby obok zwi­sa­ła rol­ka pa­pie­ru to­a­le­to­we­go, a Vera mia­ła na ko­la­nach ka­ta­log Se­ar­sa, żeby wy­glą­da­ła jak na nor­mal­nym ki­blu.

Oj, Nan­cy, prze­stań za­gry­zać po­licz­ki – prze­cież śmiech to zdro­wie! A tak już jest, że sra­nie ma w so­bie coś ko­micz­ne­go. Każ­de dziec­ko to wie. Te­raz, kie­dy Vera nie żyje, na­wet mnie te jej nu­me­ry wy­da­ją się za­baw­ne, choć nig­dy bym się nie spo­dzie­wa­ła, że będę po­tra­fi­ła się z nich śmiać. Tak, mimo że Vera Do­no­van wpa­ko­wa­ła mnie w nie lada ta­ra­pa­ty, czwart­ko­we uże­ra­nie się z nią na­le­ży do hi­sto­rii.

Jak tyl­ko sły­sza­ła, że wcho­dzę do po­ko­ju, ogar­nia­ła ją zim­na fu­ria. Była wście­kła jak niedź­wiedź, któ­re­go za­sko­czy się na wy­bie­ra­niu mio­du z ula.

– Co ty tu ro­bisz? – py­ta­ła wy­nio­słym to­nem, do ja­kie­go za­wsze się ucie­ka­ła, ile­kroć przy­ła­py­wa­łam ją w porę, kie­dy chcia­ła coś prze­skro­bać, zu­peł­nie jak­by nadal była stu­dent­ką Vas­sar, Holy Oaks czy in­nej eks­klu­zyw­nej uczel­ni dla dziew­cząt, do któ­rej za mło­du po­sy­ła­li ją ro­dzi­ce. – Dziś jest dzień sprzą­ta­nia, Do­lo­res! Zaj­mij się swo­imi obo­wiąz­ka­mi! Nie dzwo­ni­łam na cie­bie i wca­le mi nie je­steś po­trzeb­na!

Ale się jej nie ba­łam.

– Chy­ba jed­nak się my­lisz – mó­wi­łam. – Bo coś mi się zda­je, że to nie za­pach per­fum Cha­nel Nu­mer 5 roz­cho­dzi się po po­ko­ju od stro­ny two­je­go tył­ka, co?

Cza­sa­mi pró­bo­wa­ła od­py­chać moje dło­nie, kie­dy pod­no­si­łam koł­drę. Mie­rzy­ła mnie wzro­kiem ba­zy­lisz­ka i wy­su­wa­ła gniew­nie dol­ną war­gę jak dzie­ciak, któ­ry nie chce iść do szko­ły. Ale to mnie nie po­wstrzy­my­wa­ło. Nie mnie, Do­lo­res, cór­kę Pa­try­cji Cla­ibor­ne. Bły­ska­wicz­nie ścią­ga­łam z niej koł­drę, po­tem gu­mo­we maj­ty i roz­wią­zy­wa­łam pa­ski mo­cu­ją­ce pie­lu­chy, nie przej­mu­jąc się tym, że bije mnie po rę­kach, aby mi prze­szko­dzić. Zwy­kle po chwi­li prze­sta­wa­ła się sza­mo­tać, bo i po co? Obie wie­dzia­ły­śmy, że przy­ła­pa­łam ją w porę. Ma­szy­ne­rię mia­ła tak zde­ze­lo­wa­ną, że jak raz ją włą­czy­ła, nie po­tra­fi­ła za­trzy­mać. Wsu­wa­łam więc jej pod ty­łek ba­sen i scho­dzi­łam na dół, żeby tym ra­zem na­praw­dę od­ku­rzyć sa­lon. Kie­dy opusz­cza­łam po­kój, Vera klę­ła jak do­ker; wierz­cie mi, wte­dy już nie przy­po­mi­na­ła stu­dent­ki Vas­sar! Bo wie­dzia­ła, że prze­gra­ła, a prze­gry­wa­nie było tym, cze­go nie cier­pia­ła naj­bar­dziej. Na­wet na sta­rość cho­ler­nie nie lu­bi­ła prze­gry­wać.

Po­nie­waż tyle razy uda­wa­ło mi się przy­ła­pać ją w porę, my­śla­łam, że wy­gra­łam woj­nę, a nie kil­ka ma­łych bi­tew. Ale by­łam głu­pia!

W któ­ryś czwar­tek, mniej wię­cej pół­to­ra roku temu, za­cza­iłam się jak zwy­kle przy scho­dach, żeby wy­ko­nać sprint na pię­tro i w od­po­wied­nim mo­men­cie wsu­nąć pod nią ba­sen. Ta na­sza za­ba­wa na­wet do pew­ne­go stop­nia za­czę­ła mi się po­do­bać; mo­głam się zre­wan­żo­wać Ve­rze za róż­ne sy­tu­acje z prze­szło­ści, kie­dy to ona za­wsze była górą. Po­dej­rze­wa­łam, że tym ra­zem pla­nu­je sra­nie na czte­ry fa­jer­ki, w do­dat­ku z or­kie­strą. Po pierw­sze, mia­ła nie tyl­ko do­bry dzień, ale do­bry ty­dzień; w po­nie­dzia­łek na­wet ka­za­ła mi uło­żyć de­skę na po­rę­czach wóz­ka, żeby mo­gła so­bie po­sta­wić pa­sjan­sa jak za daw­nych dni. Po dru­gie, cho­ler­nie daw­no nie mia­ła wy­próż­nie­nia; od week­en­du nie rzu­ci­ła żad­ne­go dat­ku na pod­su­wa­ną tacę, i to mimo pęcz­nie­ją­ce­go ra­chun­ku. Do­szłam do wnio­sku, że w ten czwar­tek pla­nu­je nie tyl­ko pra­snąć w maj­ty oszczęd­no­ści wraz z od­set­ka­mi, ale jesz­cze do­rzu­cić kar­tę kre­dy­to­wą.

Kie­dy tego dnia w po­łu­dnie wy­cią­gnę­łam ba­sen i zo­ba­czy­łam, że jest czy­sty jak wy­li­za­ny ta­lerz, za­py­ta­łam:

– Może jed­nak by ci się uda­ło coś zro­bić, gdy­byś się tro­chę na­dę­ła, co?

– Och, Do­lo­res, pró­bo­wa­łam, na­praw­dę pró­bo­wa­łam, aż mnie wszyst­ko roz­bo­la­ło w środ­ku – od­par­ła, kie­ru­jąc na mnie za­mglo­ne oczki, nie­win­na jak ba­ra­nek. – Chy­ba po pro­stu mam za­twar­dze­nie.

Przy­zna­łam jej ra­cję.

– Chy­ba rze­czy­wi­ście masz, złot­ko, i to po­waż­ne. Je­śli cię wkrót­ce nie ru­szy, będę mu­sia­ła ci dać cały sło­ik ta­ble­tek prze­czysz­cza­ją­cych.

– Ech, po­cze­kaj­my jesz­cze, może żo­łą­dek sam mi się wy­re­gu­lu­je – po­pro­si­ła, po­sy­ła­jąc mi bla­dy uśmiech.

Nie mia­ła już wte­dy ani jed­ne­go zęba, a sztucz­nej szczę­ki nie no­si­ła, chy­ba że sie­dzia­ła na wóz­ku, bo gdy­by się na­gle za­krztu­si­ła, pro­te­za mo­gła­by jej wpaść do gar­dła i spo­wo­do­wać udu­sze­nie. Więc kie­dy Vera się uśmie­cha­ła, jej twarz przy­po­mi­na­ła ka­wa­łek spróch­nia­łe­go pnia ze zbu­twia­łą dziu­rą po sęku.

– Znasz mnie, Do­lo­res. Wolę, żeby mój or­ga­nizm sam się upo­rał z pro­ble­mem – do­da­ła.

– Oj znam cię, znam – mruk­nę­łam, od­wra­ca­jąc się od niej.

– Co po­wie­dzia­łaś, ko­cha­nie? – spy­ta­ła tak słod­kim gło­si­kiem, jak­by mia­ła gębę peł­ną mio­du.

– Po­wie­dzia­łam, że nie mogę tu stać i cze­kać, aż cię wresz­cie ru­szy. Mam huk ro­bo­ty. Dziś jest prze­cież dzień sprzą­ta­nia.

– Na­praw­dę? – zdzi­wi­ła się, zu­peł­nie jak­by nie wie­dzia­ła o tym od chwi­li, kie­dy rano otwo­rzy­ła oczy. – No to idź, idź, Do­lo­res. Je­śli po­czu­ję po­trze­bę, na pew­no cię za­wo­łam.

Aku­rat ci wie­rzę, po­my­śla­łam so­bie; za­wo­łasz mnie, ale do­pie­ro po fak­cie. Nie po­wie­dzia­łam jed­nak nic, tyl­ko ze­szłam na dół.

Wy­cią­gnę­łam od­ku­rzacz z sza­fy w kuch­ni, za­nio­słam do sa­lo­nu i we­tknę­łam wtycz­kę do kon­tak­tu. Nie od razu go jed­nak włą­czy­łam; naj­pierw przez kil­ka mi­nut wy­cie­ra­łam me­ble szmat­ką. Tak się wy­ćwi­czy­łam, że mo­głam cał­ko­wi­cie po­le­gać na swo­im in­stynk­cie; cze­ka­łam, aż mi pod­po­wie, że już pora.

Kie­dy wy­czu­łam, że zbli­ża się wła­ści­wy mo­ment, krzyk­nę­łam do Susy i Shaw­ny, że za­bie­ram się za sa­lon. Krzyk­nę­łam tak gło­śno, że pew­nie usły­sza­ła mnie nie tyl­ko Jej Wy­so­kość na pię­trze, ale i po­ło­wa miesz­kań­ców wy­spy. Włą­czy­łam od­ku­rzacz i po­de­szłam do scho­dów. Nie cze­ka­łam dłu­go; ja­kieś trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści se­kund. Uzna­łam, że Ve­rze nie­wie­le bra­ku­je i po­mknę­łam na górę, bio­rąc po dwa stop­nie na­raz. I jak my­śli­cie?

Nic!

Nic… a… nic.

Z jed­nym ma­łym wy­jąt­kiem.

Z wy­jąt­kiem tego, jak na mnie pa­trzy­ła. Po­god­nie i ser­decz­nie.

– Czyż­byś cze­goś za­po­mnia­ła, Do­lo­res? – spy­ta­ła sło­dziut­kim to­nem.

– Pew­nie – wark­nę­łam – za­po­mnia­łam rzu­cić tę ro­bo­tę w cho­le­rę pięć lat temu. Daj spo­kój, Vera.

– Z czym mam dać spo­kój, ko­cha­nie? – spy­ta­ła, mru­ga­jąc po­wie­ka­mi, jak­by nie ro­zu­mia­ła, o co mi cho­dzi.

– Po pro­stu skończ te wy­głu­py. Po­wiedz uczci­wie, czy po­dać ci ba­sen.

– Po co? – za­py­ta­ła gło­sem prze­po­jo­nym szcze­ro­ścią.

– Już ci mó­wi­łam, że nie po­trze­bu­ję.

I uśmiech­nę­ła się. Nie po­wie­dzia­ła sło­wa wię­cej, ale nie mu­sia­ła. Jej uśmiech mó­wił wszyst­ko. Mam cię, Do­lo­res. Tym ra­zem prze­gra­łaś.

Nie za­mie­rza­łam się jed­nak pod­dać bez wal­ki. Wie­dzia­łam, że je­śli nie uda mi się po­de­tknąć jej ba­se­nu pod ty­łek, za­nim strze­li pierw­sze od kil­ku dni kup­sko, uty­ram się po pa­chy, żeby ją do­myć. Ze­szłam więc na dół, sta­nę­łam przy od­ku­rza­czu, od­cze­ka­łam pięć mi­nut i znów po­gna­łam na górę. Tym ra­zem nie uśmiech­nę­ła się, kie­dy sta­nę­łam w drzwiach. Le­ża­ła na boku i spa­ła… Przy­najm­niej tak my­śla­łam. Na­bra­ła mnie ta zoł­za, a wie­cie, co się mówi: dasz się na­brać raz, zmą­drzeć szyb­ko czas, dasz się na­brać dwa razy, je­steś cym­bał bez ska­zy.