Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Dom sióstr

Dom sióstr

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-787-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom sióstr

Wyjazd na Boże Narodzenie do Yorkshire, krainy wyżynnych torfowisk w północnej Anglii, miał być prezentem urodzinowym i ostatnią próbą uratowania rozpadającego się małżeństwa. Jednak od początku Barbarze i Ralphowi Ambergom nic się nie układa. Już od pierwszej nocy wynajęta przez nich posiadłość Westhill House zostaje odcięta od świata z powodu śnieżycy. Barbara, myszkując po domu, natrafia niespodziewanie na zapiski byłej właścicielki posiadłości, Frances Gray. Ich lektura ożywia niezwykłą historię sprzed pięćdziesięciu lat. Zagłębiając się w aurę miłości, nienawiści, pogardy i tęsknoty za wolnością, Barbara zaczyna poznawać własną duszę i dojrzewa do najważniejszej decyzji. Decyzji, która nie tylko zmieni jej życie, ale będzie zarazem dopełnieniem losu Frances Gray.

Polecane książki

Refleksja nad aktualnymi problemami Internetu jest potrzebna inżynierom tworzącym infrastrukturę sieciową i e-usługi, prawnikom próbującym dostosować klasyczne rozwiązania cywilno-, karno- i administracyjno-prawne do nowej rzeczywistości, a także obywatelom -internautom, którzy uczestniczą w jej ksz...
Książka przedstawia problematykę funkcjonowania sfery realnej i instytucjonalnej gospodarki narodowej z punktu widzenia problemów dotyczących całego obrotu gospodarczego. Chociaż głównym tematem tej publikacji jest zarządzanie, to związanych z nim procesów nie można rozpatrywać, pomijając społeczne ...
Światowy bestseller sfilmowany z Leonardo DiCaprio przez Stevena Spielberga Ukradłem każdego centa i przepuściłem wszystko na eleganckie ciuchy, komfortowe chaty, superpanienki i zabawę. Imprezowałem we wszystkich europejskich stolicach, opalałem się na wszystkich najsłynniejszych plażach świata. ...
Poradnik do gry „Unreal Tournament III” zawiera dokładny opis poszczególnych walk w trybie kampanii dla pojedynczego gracza, listę dostępnych pojazdów oraz odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania w dziale FAQ. Unreal Tournament III - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i loka...
Specjaliści od sprzedaży mówią: Klienci kupią Twój produkt, jeśli będzie odpowiadał na ich potrzeby. No tak, ale skąd możesz wiedzieć co myślą Twoi klienci i jak postrzegają Twoją firmę?Przeprowadź ankietę, a dowiesz się co warto zmienić, aby sprzedawać więcej i osiągać lepszy zysk. Informacje uzysk...
Nieoficjalny poradnik do gry Thief zawiera w głównej mierze bardzo szczegółowy opis przejścia wszystkich rozdziałów trybu dla pojedynczego gracza. W solucji największy nacisk położony został na ciągłe pozostawanie w ukryciu oraz na unikanie wszczynania alarmów i jakichkolwiek bezpośrednich konfronta...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Link

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga
ukazały się następujące książki tej autorki:

Echo winy

Przerwane milczenie

Ostatni ślad

Grzech aniołów

Dom sióstr

Drugie dziecko

Obserwator

Wielbiciel

PROLOGYorkshire, grudzień 1980 roku

Siedzę przy biurku, stojącym przy oknie, i wyglądam na zewnątrz, na
szerokie nagie połacie wysokich torfowisk, po których hula
lodowaty wiatr grudniowy. Na niebie pełno szarych, wściekle skłębionych
chmur. Podobno w święta ma spaść śnieg, ale nie wiadomo, czy te
przepowiednie się sprawdzą. Tu, w Yorkshire, nigdy nie wiadomo, co
się zdarzy. Żyje się nadzieją, że wszystko będzie lepiej, i czasem ta
nadzieja wystawiana bywa na ciężką próbę – zwłaszcza na wiosnę, kiedy
zima nie chce odejść jak uciążliwy gość, który zatrzymuje się jeszcze
w hallu, zamiast wynieść się wreszcie za drzwi. Powietrze przeszywają
przeraźliwe wrzaski głodnych ptaków, zimny deszcz zacina w twarz
wędrowca, gdy ten ciepło opatulony podąża błotnistą drogą, niosąc
w sobie niczym cenny skarb wspomnienie słońca i ciepła.

Teraz, w grudniu, mamy jeszcze przynajmniej przed sobą Boże
Narodzenie. Nie, żeby święta miały dla mnie tak wielkie znaczenie,
ale stanowią one jednak świetlisty punkt w okresie ciemności.
Dawniej bardzo lubiłam święta. Ale wtedy dom był jeszcze pełen ludzi,
pełen głosów i śmiechów, choć także sporów. Ozdabiało się go cały,
tygodniami piekło się i gotowało, odbywały się przyjęcia
i świąteczne kolacje. Nikt nie potrafił tak dobrze zorganizować świąt jak moja
matka. Myślę, że właśnie po jej śmierci Boże Narodzenie przestało
sprawiać mi radość.

Laura, poczciwa stara Laura, ostatnia moja towarzyszka, stara się
urządzić mi święta jak najpiękniej. Niedawno słyszałam, jak znosiła
ze strychu pudełka z ozdobami świątecznymi. Na dole rozbrzmiewają
z gramofonu stosowne pieśni, a Laura trudzi się, próbując zawiesić
nad kominkami girlandy z jedliny. Przynajmniej ma zajęcie.

To wzruszające, jak jest przywiązana do mnie i do domu, ale
często działa mi nerwy, gdy drepcze za mną jak piesek i spogląda
na mnie tymi dziecięcymi, wylęknionymi oczami. Laura skończyła
pięćdziesiąt cztery lata, lecz w dalszym ciągu ma wyraz twarzy
wystraszonej dziewczynki. I to się już nie zmieni. Podczas wojny, kiedy
przeżyła zbyt wiele okropności, była jeszcze młoda, a o psychoterapii
w leczeniu traumatycznych przeżyć prawie nic wtedy nie
wiedziano. Lekarze mieli nadzieję, że wszystko ułoży się samo, lecz
czasami wcale tak nie było.

Na tym polegało również nieszczęście mojego brata George’a.
Podobnie jak Laura nie potrafił uporać się sam z tymi okropnymi
przeżyciami. Zdarzają się tacy ludzie. Nie umieją wygrzebać się ze
spustoszeń, jakie los wyrządza w ich psychice.

Na dworze powoli się ściemnia. Nagle pojawiło się parę
wirujących płatków śniegu. Z radością wyglądam wieczoru. Będę siedzieć
przy kominku i popijać starą whisky, Laura będzie siedzieć obok
mnie i robić na drutach, i mam nadzieję, że nie będzie się za dużo
odzywać. Jest osobą miłą, ale niezbyt bystrą i dowcipną. Ilekroć
zaczyna mówić o polityce albo o jakimś filmie obejrzanym w telewizji,
siedzę jak na szpilkach. Wszystko w niej jest zawsze takie przeciętne,
zresztą Laura potrafi tylko w kółko opowiadać o tym, co inni
przewałkowali już dziesiątki razy. A z drugiej strony nie robi nic, żeby
podciągnąć się umysłowo. Nigdy nie przeczyta porządnej książki, tylko
ciągle te romanse z serii „Miles & Boone”. Wzdycha wtedy z rozkoszy
i całkowicie identyfikuje się z przedstawioną na okładce prześliczną
bohaterką w różowych fatałaszkach, która spoczywa w ramionach
silnego mężczyzny o ciemnych lokach i podaje mu do pocałunku
nabrzmiałe usta. Laura jest wtedy zawsze taka przejęta, że z jej twarzy
znika nawet na krótko wyraz strachu i przerażenia.

Potem naleję sobie może nawet jeszcze jedną whisky, choć ona
pewnie znowu spojrzy na mnie z dezaprobatą i powie, że nadmiar
alkoholu szkodzi. Dobry Boże, jestem starą kobietą! Co to ma za
znaczenie, czy i ile piję?

Poza tym mam powód do świętowania, ale Laurze o tym nie
powiem, bo zacznie lamentować. Dopiero co napisałam słowo KONIEC
pod tekstem mojej powieści, więc czuję się jakby wyzwolona od
ciężkiego brzemienia. Nie wiem, ile czasu mi zostało, zresztą
nieznośna była dla mnie myśl, że mogę nigdy nie skończyć. Ale dokonałam
tego, zatem mogę spokojnie oprzeć się w fotelu i czekać.

Spisałam dzieje swojego życia. Czterysta stron maszynopisu. Całe
moje życie przelane na papier. No cóż – prawie całe życie.
Ostatnie trzydzieści lat pominęłam milczeniem. Niewiele się już
wydarzyło, kogo by zresztą interesowały kłopoty i zmartwienia wyznaczające
rytm codziennego życia starej kobiety? Nie, żebym zamierzała
kiedykolwiek pokazać komuś ten tekst! Ale opisywanie własnej starości
nawet dla mnie samej nie byłoby przyjemne. Uczciwie musiałabym
wspomnieć o reumatyzmie, coraz słabszym wzroku, gośćcu
wykrzywiającym moje palce, które z wolna przypominają już szpony, a na
takie wyznania nie miałam ochoty. Z niczym nie należy przesadzać,
także ze szczerością.

W swoich wyznaniach zachowałam zresztą wystarczającą
uczciwość. Nigdzie nie twierdziłam, że byłam szczególnie piękna,
szczególnie szlachetna czy szczególnie dzielna. Naturalnie parę razy bardzo
mnie korciło. Byłoby to całkiem łatwe. Tu i ówdzie kilka drobnych
poprawek, kilka zgrabnie ukrytych faktów. Pewnie nałożyłabym
coś w rodzaju werbalnej nasadki zmiękczającej, uzyskując w ten
sposób rozmyte kontury. Gdybym nie powiedziała o pewnych
sprawach albo powiedziała o nich inaczej, od razu powstałby
upiększony obraz. I siłą rzeczy powstałaby inna historia. Naturalnie można
kłamać i podbarwić własną historię, lecz wtedy nasuwa się pytanie,
po co w ogóle pisać.

Można też trzymać się prawdy. Prawda bywa okrutna,
a czasem bolesna, ale przynajmniej jest prawdą. Dzięki niej cała sprawa
ma jakiś sens. Pamiętałam o tym podczas zapisywania każdej
strony. Zastanawiam się wprawdzie, czy to, że pisałam o sobie, Frances
Gray, nie w pierwszej osobie, tylko w trzeciej, wiązało się z tym, iż
nieświadomie miałam nadzieję, że w ten sposób mogę jednak
wygładzić to i owo. Pisanie w pierwszej osobie zmusza znacznie
bardziej do uczciwych analiz niż używanie formy „ona”. Ale jeśli taki
był istotnie mój ukryty, niehonorowy motyw, to mogę powiedzieć,
iż nie uległam pokusie upiększania brzydoty. Zapewniam, że
obchodziłam się bezlitośnie z fikcyjną Frances w trzeciej osobie. I daje mi
to przyjemne poczucie własnej odwagi i siły.

Dobrze ukryję swoje zapiski. Choć Laura bardzo mnie kocha, po
mojej śmierci natychmiast zniszczyłaby wszystko; tak się boi, że ktoś
mógłby się dowiedzieć o pewnych sprawach. Nie potrafi być inna,
ale kto tak naprawdę potrafi? Najbardziej sensowne byłoby
z pewnością spalenie tego wszystkiego, bo w końcu na jedno wychodzi,
czy tych kilkaset zapisanych stron będzie sobie gnić w jakiejś
kryjówce, czy też w ogóle przestanie istnieć. Dla mnie zresztą pisanie
spełniło swój cel: pisanie zmusza do precyzji. Mgliste wspomnienia
przybierają ostre kontury i wyraźne barwy. Naprawdę musiałam
sobie przypominać. I dzięki temu się pogodziłam. Pogodziłam się
ze sobą, ze swoim życiem, z losem. Wybaczyłam ludziom, a przede
wszystkim wybaczyłam samej sobie. To było dla mnie ważne –
i udało się. A mimo to…

Nie mogę tak po prostu powierzyć tego wszystkiego płomieniom.
Włożyłam w to zbyt wiele pracy, zbyt wiele czasu. Nie zdobędę się
na to. Przeczuwam, że to błąd, ale popełniłam w życiu tyle błędów,
że jeden więcej nie ma już znaczenia.

W międzyczasie ściemniło się zupełnie; od dawna pali się
lampka na moim biurku. Na dole Laura, przygotowując kolację, puszcza
po raz setny te same kolędy. Ucieszy się, gdy po tak długim czasie
znów będę jeść z apetytem. Kiedy człowiek nie rzuca się na jedzenie,
Laura zawsze z miejsca uważa, że źle gotuje. W miesiącach pisania
żyłam jednak w zbyt wielkim napięciu, żeby odczuwać prawdziwy
głód. A człowiek pokroju Laury, której fantazja porusza się
w obrębie dość ciasnych granic, nie potrafi sobie wyobrazić czegoś takiego.
Dlatego w pewnym momencie przestałam jej to wyjaśniać. Po
kolacji będzie rozpromieniona i uzna, że wreszcie znowu utrafiła w mój
smak. I będzie z tego powodu niezmiernie szczęśliwa.

Laura jest niemal chorobliwie uzależniona od opinii innych
ludzi, a najbardziej od mojej. Często zastanawiam się, na kogo będzie
patrzeć tym swoim dopraszającym się miłości spojrzeniem,
kiedy mnie zabraknie. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Laura wtedy
nagle osiągnęła suwerenność i niezależność. Ona potrzebuje
osoby, o której względy będzie mogła zabiegać, której będzie chciała
we wszystkim dogodzić. W pewnym sensie potrzebuje nawet kogoś,
kto wywiera na nią presję, w przeciwnym razie zadręcza się i czuje
zagubiona na tym świecie.

Znajdzie się coś dla niej. Znajdzie się ktoś dla niej. Coś lub
ktoś. Sprawy się rozwiną. Jak zresztą już wspomniałam: tu,
w Yorkshire, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy…

Frances Gray

Niedziela, 22 grudnia 1996 roku

Ta podróż od początku stała pod nieszczęśliwą gwiazdą.

Ralph od samego rana był małomówny i zamknięty w sobie,
lecz jego nastrój stał się jeszcze bardziej posępny, kiedy na lotnisku,
śpiesząc się, zwrócili uwagę na zdjęcie Barbary na stronie tytułowej
jakiegoś szmatławca, umieszczonego na obrotowym stojaku przed
kioskiem z gazetami. Ralph zatrzymał się i przez chwilę wpatrywał
w pisemko, a następnie wyciągnął portmonetkę.

– Daj spokój! – zdenerwowała się Barbara. Popatrzyła na
zegarek. – Lada chwila odlatuje nasz samolot!

– Mamy jeszcze dość czasu – odparł. Wziął czasopismo i podał
monetę sprzedawcy za kontuarem. – Uważam, że to bardzo dobre
zdjęcie. Nie powinniśmy go ignorować.

Zdjęcie rzeczywiście było dobre: Barbara miała na sobie czarny
kostium, w którym wyglądała zarówno seksownie, jak i poważnie,
głowę miała podniesioną wysoko, a usta lekko otwarte.
Rozpuszczone jasne włosy rozwiane na wietrze. Nad zdjęciem widniał napis
grubymi czerwonymi literami: ZWYCIĘŻCZYNI.

– Gazeta jest wczorajsza – wyjaśniła Barbara, rzuciwszy okiem
na datę. – Zdjęcie zostało zrobione w piątek w sądzie, po
zakończeniu procesu Kornbluma. Nie wiem, dlaczego ta sprawa wzbudziła
taką sensację!

Brzmiało to tak, jakby się usprawiedliwiała. Zdenerwowało ją to.
Dlaczego ma się tłumaczyć przed Ralphem z tego, że wygrała proces
i że prasa tak żywo interesuje się sprawą? Dlatego, że Ralph czuje
się zażenowany, gdy jego żona bywa przedmiotem sensacyjnych
doniesień w prasie bulwarowej, że spektakularne rozprawy są tak czy
owak poniżej jego poziomu, że uważa obrońców w procesach
karnych za prawników drugiej kategorii? Ralph ściśle rozróżniał
adwokatów i obrońców w sprawach karnych. On był oczywiście
adwokatem. Pracował w renomowanej frankfurckiej kancelarii i zajmował
się głównie wielkimi procesami w branży ubezpieczeniowej, którymi
nie interesował się prawie nikt oprócz samych uczestników.
Barbara broniła sprawców ciężkich przestępstw i odnosiła tyle sukcesów,
że wciąż proponowano jej nowe sprawy, które opinia publiczna
śledziła miesiącami z zapartym tchem. Ralph zarabiał więcej
pieniędzy, Barbara była ulubienicą dziennikarzy. Każdemu z nich dwojga
przeszkadzało to, co wyróżnia drugie.

Gdy w końcu siedzieli już w samolocie – w ostatniej chwili
stawili się przy swojej bramce – i stewardesy zaczęły rozdawać napoje,
Barbara zadała sobie pytanie, które zadawała sobie już nieraz
w minionych miesiącach, kiedy w ich małżeństwie pojawił się ten ton
wiecznego rozdrażnienia i ta permanentna agresja. Na pewno
nastąpiło to niepostrzeżenie, gdyż nie mogła sobie przypomnieć żadnej
konkretnej daty. Ona sama z pewnością nie dostrzegła pierwszych
znaków ostrzegawczych. Pamiętała, że Ralph już od dłuższego
czasu mówił o problemach.

Jej wzrok padł znowu na gazetę leżącą na kolanach Ralpha.
ZWYCIĘŻCZYNI! Tego rodzaju prasa zawsze przesadzała, lecz
faktem było, że Barbara rzeczywiście wygrała sprawę i wyciągnęła
Petera Kornbluma z naprawdę poważnej opresji.

Kornblum, burmistrz pewnego miasteczka, nie był wprawdzie
grubą rybą, lecz niewątpliwie człowiekiem ambitnym, dbającym
o swój wizerunek, toteż starał się być stale obecny przynajmniej na
łamach prasy lokalnej. Kiedy niespodziewanie posądzono go
o zabicie siekierą swej dziewiętnastoletniej kochanki i porąbanie zwłok,
stał się w jednej chwili osobą powszechnie znaną. Przy tej okazji
także pani Kornblum dowiedziała się, że jej mąż utrzymywał intymne
stosunki z dziewczyną ze środowiska prostytutek, co poważnie
zachwiało jej poukładanym dotychczas światem. Peter Kornblum
przeobraził się w biednego robaczka błagającego o łaskę i zrozumienie,
a poza tym żarliwie zapewniającego o swej niewinności. Jak
później wyznał Barbarze, zasięgnął rady najbardziej zaufanych kolegów
w partii, kogo wybrać na swego obrońcę. Wybór padł jednogłośnie
na Barbarę Amberg. „Ona każdego wyciągnie!”

Oczywiście wcale tak nie było. Miała jednak na swoim koncie
szereg sukcesów.

– Jak sądzisz: to jego sprawka? – spytał Ralph, pokazując
palcem małe zdjęcie Petera Kornbluma na dole strony.

Barbara pokręciła głową.

– Nigdy w życiu. W ogóle to do niego nie pasuje. Mimo to jego
kariera polityczna legła w gruzach. Żona wniosła pozew
rozwodowy. On jest skończony. – Wzięła gazetę i wsunęła ją do siatki z tyłu
fotela znajdującego się przed nią. – Zapomnij teraz o tym –
powiedziała – przecież wyjeżdżamy. A za dwa dni święta.

Uśmiechnął się z przymusem. Po raz pierwszy Barbara zaczęła
poważnie wątpić, czy dobrym pomysłem było porywanie męża
w samotne miejsce, aby ratować ich małżeństwo.

Od szesnastu lat zawsze to samo. Ilekroć Laura Selley opuszczała
Westhill House na kilka dni czy tygodni i wynajmowała dom ludziom,
którzy płacili za to, żeby móc się tym przechwalać i zachowywać jak
gospodarze, tuż przed wyjazdem udawała się na żmudne
i deprymujące, bo jak zwykle bezowocne, poszukiwanie czegoś, o czym koniec
końców nie wiedziała na pewno, czy w ogóle istnieje. Czyżby ścigała
wytwór swej wyobraźni? Czy już dawno nie przeszukała każdego
zakątka tego starego wiejskiego domu? Czyż nie szukała ciągle w tych
samych miejscach, dobrze wiedząc, że w międzyczasie to nie
mogło się tam raczej pojawić?

Zasapana wygramoliła się ze ściennej szafy, do której weszła
mimo bólu w kościach, żeby po raz setny wywrócić wszystko
wewnątrz do góry nogami. Z siedemdziesiątką na karku nie zaliczała
się już do najmłodszych, w dodatku od lat dręczyły ją silne bóle
reumatyczne, które szczególnie zimą bywały często nie do zniesienia.
Zimne ostre wiatry przewalające się przez doliny Yorkshire na pewno
nie poprawiały jej samopoczucia. Dobrze jej zrobi spędzenie świąt
i sylwestra u siostry w łagodnym klimacie południowo-wschodniej
Anglii. Byle tylko w międzyczasie obcy ludzie…

Stojąc przed szafą, wyprostowała się powoli, z cichym jękiem
przyciskając dłonią krzyże. Jej wzrok powędrował za okno, omiótł
pagórki Wensleydale, które latem jako pastwiska były zielone
i błyszczące, a teraz wydawały się łyse i szare. Nagie konary drzew wyginały
się na wietrze. Niskie skłębione chmury pędziły po niebie.
W powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu. Tego ranka w radiu
mówiono, że tu, w północnej Anglii, w święta może spaść śnieg.

Zobaczymy, pomyślała Laura, pożyjemy – zobaczymy. Tak czy
owak zima będzie długa. Tu, na północy, zimy zawsze bywają
długie. Powinnam sprzedać dom i przenieść się do jakiegoś ciepłego
kraju.

Od czasu do czasu nosiła się z tą myślą, lecz równocześnie
dobrze wiedziała, że nigdy tego nie zrobi. Westhill House był jedyną
ojczyzną, jaką kiedykolwiek miała, jej ostoją, jej wyspą w świecie.
Była przywiązana do tego domu, do tej krainy, choć nienawidziła
samotności, chłodu i wspomnień, które towarzyszyły jej w tym
więzieniu. Nie było innego miejsca, w którym potrafiłaby żyć.

– Gdzie mogłabym jeszcze poszukać? – zastanawiała się na głos.
W domu było mnóstwo szaf ściennych, alkierzyków i rozmaitych
zakamarków. Laura znała wszystkie i grzebała w nich już nieraz, lecz
nigdy nie znalazła niczego ważnego. Przypuszczalnie nie było tam
nic do znalezienia. Przypuszczalnie w ten sposób doprowadzała się
tylko do szaleństwa.

Opuściła pokój i zeszła po stromych schodach na parter, weszła
do kuchni. Pod blachą buzował ogień, czuć było zapach
świątecznych ciastek, które upiekła przed południem i zamierzała wziąć do
siostry. Mimo że od prawie czterdziestu lat w pomieszczeniu stała
kuchenka elektryczna, Laura używała najchętniej żelaznej
kolubryny z przełomu wieków, na której dawniej gotowano dla całej wielkiej
rodziny. Uparcie trzymała się starych rzeczy, tak bojaźliwie, jakby
bała się, że straci część samej siebie, jeśli rozstanie się z czymś, co
należało kiedyś do jej życia. Wszystko, co nowe, traktowała
z wrogością. Uważała, że świat idzie nadzwyczaj ryzykowną drogą,
i każdą myśl o tym starała się stłumić jak najprędzej.

Nastawiła wodę, bo poczuła nieodpartą potrzebę wypicia
filiżanki gorącej herbaty. Potem musiała się spakować i powlec pościel dla
gości, którzy mieli się zjawić następnego dnia. Małżeństwo
z Niemiec. Nigdy dotąd nie miała tutaj Niemców. Dla niej byli oni
nadal wrogami z dwóch wojen światowych, ale z drugiej strony Peter
też był Niemcem. O nim jednak także nie chciała myśleć, naprawdę
wolałaby przyjmować tutaj Francuzów lub Skandynawów. Bardzo
jednak potrzebowała pieniędzy, a poza tymi Niemcami nie było
nikogo, kto chciałby wynająć Westhill House na święta.

Laura dawała regularnie ogłoszenia w katalogu z ofertami
domów do wynajęcia dla wczasowiczów. Ze swej skromnej renty nie
byłaby w stanie pokryć kosztów ciągłych koniecznych napraw,
a stary budynek musiałby stopniowo popaść w ruinę. Wynajmowanie
stanowiło jedyną możliwość dodatkowego zarobku, choć Laura po
prostu nienawidziła wpuszczania do domu obcych. Teraz na
przykład należało pilnie zadbać o nowe pokrycie dachu, najpóźniej
przed następną zimą. Znalezienie gości było jednak trudne. Ktoś,
kto jechał na północ, wybierał Krainę Jezior albo udawał się od
razu do Szkocji. Yorkshire, kraina gór i torfowisk, zimnych wiatrów,
masywnych domów zbudowanych z wapienia, nie przyciągało zbyt
wielu turystów. Na myśl o Yorkshire ludzie wyobrażali sobie
kopalnie ołowiu i węgla, osmalone kominy i posępne osiedla robotnicze
w zamglonych dolinach.

Czy ktoś wiedział cokolwiek o przyjemnych, pogodnych dniach
wiosennych, kiedy kraj zalewały jaskrawożółte narcyzy? Kto znał
jasne szaroniebieskie mgiełki snujące się nad horyzontem w gorące
letnie tygodnie? Czy ktoś wąchał kiedykolwiek aromatyczny zapach,
który wiatr przynosił jesienią w doliny? Jak zawsze, kiedy Laura
myślała o tym wszystkim, miłość do tej krainy wzbierała w niej niczym
nagły bolesny skurcz i odbierała jej na chwilę oddech, a ona
uświadamiała sobie wtedy znowu, że nigdy stąd nie wyjedzie. Że będzie
znosić długie zimy. Samotność. Żyć wspomnieniami. Nie opuszcza
się kogoś, kogo się kocha, takie było jej niezłomne przekonanie, choć
można się ciągle na niego denerwować. Pewnego dnia można razem
z nim zginąć, ale się nie wyjeżdża.

Rozległ się gwizd czajnika. Laura zalała wrzątkiem liście
herbaty. Już ten aromatyczny zapach podziałał kojąco na jej nerwy; po
pierwszym łyku, wiedziała to z doświadczenia, będzie nowym
człowiekiem.

„Laura i jej filiżanka herbaty”, drwiła zawsze Frances, „jako
jedyne w świecie lekarstwo na bóle brzucha, kurcze mięśni łydek,
koszmary senne i depresje. Dla niej inne lekarstwa mogłyby nie istnieć”.

Frances też lubiła herbatę, lecz nigdy nie potrafiła z jej pomocą
łagodzić problemów. Wolała mocniejsze rzeczy.

„Szklaneczka dobrej szkockiej z lodem”, mawiała, „a świat
wraca do normy!”.

W piciu potrafiła przetrzymać każdego mężczyznę. Wydawało
się, że ma wątrobę z gumy, zupełnie niewrażliwą na ból.

Laura zaciągnęła grube wzorzyste zasłony, zabraniając w ten
sposób wstępu zapadającym ciemnościom i wiatrowi wyjącemu za oknem.
Na myśl o Frances ogarnęła ją z powrotem nerwowość. Ponownie
nasunęło się dręczące wyobrażenie, że zjawią się obcy i przez dwa tygodnie
dzień w dzień będą mogli szperać w jej domu. Ludzie byli ciekawscy.
Lubili odkrywać rzeczy związane z innymi. Laura wiedziała o tym, bo
i ona czasami zaglądała do cudzych szuflad. Kiedyś listonosz zostawił
u niej omyłkowo list do Leighów z dworu w Daleview. Przez pół dnia
krążyła wokół listu, w końcu nie wytrzymała i otworzyła go nad parą.
Była gorzko rozczarowana, gdy okazało się, że zawiera tylko
zaproszenie na święto powitania wiosny od jakiejś rodziny z Hawes.

Laura przeszła z filiżanką w ręku do jadalni, sprawdziła
w kredensach, czy porcelana i kieliszki do wina są ustawione jak należy.
Białe lniane obrusy leżały uprasowane i złożone równo kant przy
kancie na odpowiedniej półce w komodzie. Srebrne sztućce,
podzielone na łyżki, noże i widelce, umieszczono według wielkości
w wyłożonych aksamitem przegródkach. Laura z zadowoleniem
pokiwała głową. Niemcy nie powinni mieć powodu do marszczenia swych
delikatnych nosów.

Także tutaj zasunęła zasłony i ruszyła do wyjścia. Przez cały czas
miała jednak wzrok spuszczony, bacząc na to, żeby ani przez
chwilę nie wodzić już oczyma po pokoju. Ale gdy wychodziła, jej wzrok
zatrzymał się na gzymsie kominka i zobaczyła stojącą na rogu dużą
fotografię w pozłacanej ramce. Nie mogła się powstrzymać,
musiała się zbliżyć. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało siedemnastoletnią
Frances Gray. Dziewczyna miała na sobie strój marynarski, który
sprawiał bardzo obyczajne wrażenie, gładkie czarne włosy
sczesane na boki. Była osobą w typie wybitnie celtyckim, świadczyła o tym
blada cera i jasnoniebieskie oczy. Na zdjęciu uśmiechała się dosyć
wyniośle: ten uśmiech służył jej nieodmiennie do onieśmielania
innych, nie rozstawała się z nim nawet w najcięższych czasach, gdy
ludzie mówili, że doprawdy nie ma już chyba rzeczy, do której
mogłaby się z dumą odwołać. W rzeczywistości chodziło jedynie o to, że
nigdy nie okazała słabości. Jej dzielność doceniło niewielu bliźnich.
Większość ludzi uważała, że spokojnie mogłaby być trochę
skromniejsza i trzymać się raczej w cieniu.

Frances i skromność! Laura omal nie wybuchnęła śmiechem.
Popatrzyła na młodą dziewczynę na zdjęciu i powiedziała na głos:

– Powinnaś była mi powiedzieć! Po prostu powinnaś była mi
powiedzieć, gdzie to ukryłaś!

Ale Frances uśmiechała się tylko i zachowywała milczenie.

Samolot wylądował w Londynie około siedemnastej. Barbara i Ralph
zamierzali spędzić noc w hotelu, a następnego ranka wyruszyć do
Yorkshire wynajętym wozem. Barbara sądziła, że przyjemnie
byłoby pospacerować wieczorem po przystrojonym już świątecznie
mieście, a później pójść na kolację do jakiejś przytulnej restauracji.
Kiedy jednak wysiedli z samolotu, lało jak z cebra, a wieczorem
nastąpiło jeszcze pogorszenie pogody. W takiej sytuacji nawet Regent
Street ze swymi neonami i wielką choinką nie zachęcała do
dłuższego zatrzymania się.

Zupełnie przemoczeni uciekli w końcu do taksówki i kazali się
zawieźć do Covent Garden. Udało im się zdobyć ostatni wolny
stolik u Maxwella. Było głośno i tłoczno, ale przynajmniej także ciepło
i sucho. Ralph odgarnął z twarzy mokre włosy i marszcząc czoło,
przeglądał menu.

– Wybierz sobie coś naprawdę dobrego – powiedziała
Barbara. – Przez następne dwa tygodnie będziesz zdany na moją kuchnię,
a wiesz, co to znaczy.

Ralph roześmiał się, ale nie wyglądał na wesołego.

– W Yorkshire też będą restauracje – zauważył.

– Z tego co zrozumiałam z opisu domu, wylądujemy mniej
więcej pośrodku zupełnego pustkowia – wyjaśniła Barbara. – W pobliżu
jest wprawdzie jakaś wioska, ale… – Nie dokończyła zdania, tylko
wzruszyła ramionami.

Przez chwilę milczeli oboje, po czym Ralph zapytał cicho:

– Uważasz, że to wszystko naprawdę ma sens?

– To ty zawsze zachwycałeś się Anglią! Ty zawsze mówiłeś, że
kiedyś chciałbyś pojechać do Yorkshire! To ty…

– Oczywiście, wcale nie o to chodzi – przerwał jej Ralph –
tylko o nas. W tym stanie rzeczy… czy koniecznie musimy się tam
zagrzebywać we dwoje na dwa tygodnie? Kisić się we własnym sosie
i mierzyć ze wszystkim, co…

– Tak jest! Problem polega przecież na tym, że nigdy nie mamy
czasu dla siebie. Że oprócz „dzień dobry” i „dobry wieczór” nie mamy
sobie prawie nic do powiedzenia. Że każde z nas żyje tylko własną
pracą i nie ma pojęcia, co przeżywa drugie!

– Dobrze wiesz, że chciałem inaczej.

– Owszem – odrzekła z goryczą Barbara – wiem o tym. Moim
kosztem.

Oboje zamilkli, a po chwili Ralph zaczął znowu:

– Równie dobrze mogliśmy jednak porozmawiać w domu.
Teraz, przez święta.

– Kiedy? Dobrze wiesz, jak mieliśmy rozplanowane całe
święta!

Wiedział. W Wigilię mieli być u rodziców Barbary. W pierwszy
dzień świąt u jego matki. W drugi dzień u brata Barbary.
A następnego dnia, dwudziestego siódmego grudnia, wypadały jego, Ralpha,
czterdzieste urodziny. I znowu rodzina. Ta podróż była zresztą
prezentem urodzinowym od Barbary. I dlatego też nie mógł odmówić.
Wszystko już zaplanowała, zorganizowała, opłaciła. Odbyła
rozmowy ze wszystkimi członkami rodziny, udobruchała ich, wyjaśniła
sytuację. Nie powiedziała prawdy, to oczywiste! „Wiecie, Ralph i ja,
otóż nasze małżeństwo może się lada chwila rozlecieć i dlatego…”
Nie, Ralph potrafił sobie wyobrazić, jak tego dokonała: jak złożyła
wszystko na karb jego marzeń i własnego życzenia, aby te marzenia
się spełniły. „Ralph zawsze marzył o czymś takim. Samotny domek
na wsi w północnej Anglii. W Yorkshire, krainie sióstr Brontë. Jego
czterdzieste urodziny to przecież godna okazja, nie uważacie?
Musicie to zrozumieć. W przyszłym roku znów będziemy świętować Boże
Narodzenie razem!”.

Jeśli dla nas dwojga będzie jeszcze jakiś przyszły rok,
pomyślał Ralph.

Oni sami w osobliwy sposób zamienili się rolami. Barbara przez
długi czas nie zauważała, że coś się między nimi psuje, i bojkotowała
każdą jego próbę zdefiniowania i wyartykułowania problemu. Albo
nie miała czasu bądź ochoty i była zbyt zmęczona, albo była
przekonana, że w ogóle nie ma problemu. Wydawało się, iż nie dostrzega,
że widują się praktycznie tylko w biegu.

W trakcie mijającego roku najwidoczniej zdała sobie jednak
sprawę, że istnieją pewne poważne trudności, i teraz
postanowiła sama je usunąć. Przyzwyczajona do chwytania byka za rogi
i pokonywania przeciwności zabukowała wyjazd do odległego zakątka
Yorkshire, gdzie przez dwa tygodnie nie powinni im przeszkadzać
przyjaciele i krewni, a poza tym będą wolni od obowiązków
zawodowych. Tak czy inaczej udało jej się zupełnie zawojować Ralpha,
co było absolutnie typowe dla niej – a jego tylko irytowało. Odebrał
to w ten sposób, że dała poniekąd sygnał startowy. Cel: uratowanie
naszego małżeństwa. Czas: dwa tygodnie.

Czuł się niczym kandydat w quizie telewizyjnym. „Ma pan
dokładnie sześćdziesiąt sekund!”. Ostatnimi laty, kiedy ogarniała go
coraz większa frustracja, miał wrażenie, że został pozostawiony
samemu sobie, i czuł, że zaczyna mu brakować tchu. Może też po
prostu przestał wierzyć w to, że cokolwiek może się zmienić. Teraz to
on nie chciał już mówić. Nie chciał prosić o coś, czego i tak by mu
nie dała.

Barbara zaczęła studiować menu. Jej ciche pomruki
zdradzały, że koncentruje się na tym. Zawsze robiła wszystko
maksymalnie skoncentrowana. Kiedy pracowała, obok niej mogła wybuchnąć
bomba, a ona nie zauważyłaby tego.

On wiedział, że od pewnego czasu za bardzo skłonny jest do
litowania się nad sobą, lecz tak naprawdę nawet nie próbował z tym
walczyć. Czasami dobrze mu robiło głaskanie własnej duszy
i zapewnianie siebie o tym, że jest mu dosyć źle.

Barbara podniosła wzrok znad menu.
– Znalazłeś już coś? – zapytała w końcu.
Ralph wzdrygnął się.

– Och, przepraszam. Zamyśliłem się.

– Jest tu przekąska dla dwóch osób. Pomyślałam, że
moglibyśmy się nią podzielić.

– W porządku.

– Naprawdę? Nie musisz, jeśli nie chcesz. Znajdę też coś
innego.

– Barbaro, absolutnie byłbym w stanie powiedzieć, gdybym nie
chciał – skontrował dość gwałtownie. – Jest okay!

– Z tego powodu nie musisz od razu tak na mnie wsiadać.
Czasem mam wrażenie, że umyślnie pozwalasz mi postawić na swoim,
żeby móc później twierdzić, że nie liczyłam się z twoim zdaniem.

– To absurd!

Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Było jak zawsze:
o wiele za często tłumiona agresja wyładowywała się na jakiejś zupełnie
nieważnej sprawie i groziła eskalacją konfliktu: niewinna sytuacja
mogła prędko przerodzić się w wielką kłótnię.

– W każdym razie ja nie wezmę tej przystawki dla dwojga osób
– oświadczyła Barbara. – Znajdę sobie coś innego.

Wiedziała, że zachowuje się dziecinnie. I chciała się tak
zachowywać.

– Przypuszczalnie masz rację – odpowiedział. – Dlaczego mamy
dzielić się przystawką, skoro w życiu nie dzielimy się niczym.

– Co za głębokie spostrzeżenie! I jakie dowcipne!
– Jak więc mam reagować na twoje dziwne humory?

– W ogóle nie musisz reagować. Po prostu mnie nie słuchaj!

– Sądziłem, że musimy wyjechać na dwa tygodnie właśnie po
to, żebym cię słuchał – odparł chłodno.

Barbara nic nie odpowiedziała, tylko ponownie wsadziła nos
w menu. Ale tym razem nie udało jej się skoncentrować, ledwo
docierało do niej, co czyta. Ralph widział to po gniewnych błyskach
jej oczu. On sam stracił apetyt. Kiedy obok nich pojawił się kelner,
wyciągnął ołówek i spojrzał na nich wyczekująco, Ralph tylko
westchnął.

– Jeszcześmy się nie zdecydowali – oświadczył.

Poniedziałek, 23 grudnia 1996 roku

Była gotowa do drogi. Dwie spakowane walizki stały na dole w hallu
tuż przy drzwiach. Oprócz tego torba podróżna i plastikowa
reklamówka. W reklamówce był prowiant na drogę. Ostatnimi laty Laura
nauczyła się z konieczności oszczędzać na wszystkim, a restauracja
w pociągu była na pewno za droga. Zrobiła więc sobie kanapki
i napełniła gorącą herbatą dwa duże termosy. Ostatecznie miała przed
sobą długą nocną podróż. Za to jutro będzie u siostry w Kent
i dostanie prawdziwy, ciepły posiłek. To znaczy, dostanie, jeśli
Marjorie będzie miała nastrój do gotowania. Bo przeważnie była w zbyt
złym humorze, żeby zajmować się kuchnią, a wtedy można było się
cieszyć, jeśli przynajmniej przygrzała konserwę. Marjorie zawsze
znajdowała powód, żeby dawać się ponieść ponurym nastrojom: a to
pogoda, a to rosnące koszty utrzymania, a to skandale w rodzinie
królewskiej. Deprymowała otoczenie swymi czarnymi
przepowiedniami i wciąż zapewniała, że ona na szczęście jest już w tak
zaawansowanym wieku, iż będą jej oszczędzone wszystkie te tragedie, jakie
czekają ziemię i ludzkość. W swym pesymizmie, z jakim odnosiła
się do wszystkiego, co wiązało się z postępem i rozwojem, podobna
była do Laury, ale jej zachowaniem kierował nie strach, tylko
agresja. Marjorie nie dbała w ogóle o względy innych ludzi, natomiast
Laura nie robiła nic innego od rana do nocy.

Pewnie znów będzie smętnie u Marjorie, pomyślała Laura.
Gdyby co jakiś czas nie musiała opuszczać domu, żeby wynajmować go
wczasowiczom, jeździłaby do niej najwyżej sporadycznie na jakiś
weekend. Dla przyzwoitości, bo Marjorie była bądź co bądź jedyną jej
żyjącą krewną. Może też od czasu do czasu napisałaby do niej list.

Im mniej dzieliło Laurę od momentu wyjazdu, tym gorzej się
czuła. O piątej zjawi się Fernand Leigh z Dalview, żeby ją odwieźć na
dworzec w Northallerton. Właściwie prosiła o to Lilian, jego żonę,
ale to on zadzwonił poprzedniego wieczoru i powiedział, że się tym
zajmie. Pewnie Lilian znów nie może opuszczać domu.

Miała nadzieję, że goście z Niemiec przyjadą wcześniej niż
Fernand. W piśmie potwierdzającym ich rezerwację Laura wyraźnie
podkreśliła, że to ważne dla niej, aby zjawili się najpóźniej o wpół
do piątej. Ta Barbara taka i taka (mimo najlepszych chęci Laura nie
potrafiła zapamiętać niemieckiego nazwiska) odpisała, że na
pewno da się to zrobić.

Laura nie miała już nic do roboty. Z kubkiem herbaty w ręku
wędrowała po pokojach. Za oknami padał śnieg. Podkręciła
ogrzewanie w piwnicy i w domu czuć już było rozkoszne ciepło.
Przyjemnie tutaj będzie tym obcym, którzy ją wypędzali, którzy…

Przestań! – rozkazała sobie. Nie bądź niesprawiedliwa! Nikt cię
nie wypędza. Nikt nie zdoła nigdy tego dokonać.

Pieściła oczami każdy przedmiot i starała się zapamiętać jego
obraz. Od czasu do czasu jej wzrok zatrzymywał się na jakiejś
szufladzie albo na luźnej desce w podłodze. Podchodziła wtedy szybko,
badała miejsce, które przyciągnęło jej uwagę, nie znajdowała nic
podejrzanego i odwracała się.

Przestań szukać, napomniała siebie surowo, jeszcze oszalejesz,
gdy będziesz ciągle myśleć tylko otym!

Spojrzała na zegarek. Wpół do trzeciej. Mimo to nie rozjaśniło
się tak do końca, a już niedługo grudniowy dzień ustąpi z powrotem
miejsca ciemności. Gdyby przynajmniej nie musiała wyjeżdżać!

Podeszła do jednego z okien wychodzących na podwórze przed
domem i zaczęła wypatrywać, czy ktoś nie nadjeżdża drogą. Jak
dotąd ani śladu gości.

W miarę posuwania się na północ deszcz przechodził w śnieg
z deszczem. Barbara i Ralph prowadzili na zmianę. Oboje przyzwyczaili
się szybko do ruchu lewostronnego. Przy dużym nasileniu ruchu
wokół Londynu mieli jeszcze pewne trudności, ale A 1, Autostrada
Północna, którą jechali teraz z południa Anglii na północ, nie
stwarzała im żadnych kłopotów. Padający śnieg był jednak coraz gęstszy
i coraz bardziej nieprzyjemny. Wycieraczki śmigały tam i z powrotem i Barbara, która siedziała akurat za kierownicą, stwierdziła, że
widoczność pogarsza się coraz bardziej.

– Mam nadzieję, że wkrótce będziemy na miejscu –
powiedziała.

– Chcesz, żebym cię zmienił? – spytał Ralph.

Przez cały czas w milczeniu wyglądał przez okno.

– Poprowadzę jeszcze kawałek, ale potem ucieszyłabym się,
gdybyś mnie zmienił. Ta jazda zaczyna być jednak męcząca.

Barbara oderwała na chwilę wzrok od jezdni i popatrzyła na
Ralpha. Obserwowała go ukradkiem już od wczesnego ranka.
Zachowywała się naprawdę idiotycznie! Przecież znała tego mężczyznę
od piętnastu lat, od jedenastu lat była jego żoną. A teraz posyłała
mu takie same spojrzenia jak w wieku kilkunastu lat, gdy oglądała
się za przystojnymi chłopcami, którzy byli dla niej nieosiągalni. Ale
choć podobne zachowanie wydawało się niestosowne do jej wieku,
a w dodatku mogło się odnosić do każdego, tylko nie do Ralpha, to
nie potrafiła go zmienić. Tego dnia Ralph wyglądał zupełnie inaczej i było to kolejnym alarmującym znakiem, że spędzali ze sobą
zbyt mało czasu i że za bardzo oddalili się od siebie. Znała go tylko
w garniturze i krawacie, znała jedynie wziętego adwokata pod
czterdziestkę wychodzącego do pracy, do swej kancelarii, z nieobecnym
wzrokiem, bo myślą był już przy aktach procesowych, którymi się
akurat zajmował. Po prostu ścięło ją z nóg, gdy zobaczyła go nagle
w dżinsach i swetrze, z niedbale zaczesanymi ciemnymi włosami,
także teraz nieobecnego duchem, ale zatopionego w kontemplacji
krajobrazu, który śmigał za oknem, miękkiego i odprężonego.

– Właściwie wyglądasz dosyć młodo jak na faceta, który za
kilka dni skończy czterdziestkę – zauważyła.

Ralph zmarszczył czoło.

– Czy to komplement?

– A co innego miałoby być?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Spójrz, przy tej gospodzie możesz zjechać.
Zamienimy się miejscami.

Zrobiła, jak powiedział, i zjechała na parking przed barem
należącym do sieci Happy Eater. Ralph wysiadł i obszedł auto, a w tym
czasie Barbara przesunęła się na jego poprzednie miejsce. Kiedy
Ralph wsiadł z drugiej strony, jego włosy były białe od śniegu.

– Nieźle zaczęło sypać – powiedział. – Musimy się przyłożyć,
żeby nam ubywało drogi. Jeśli śnieżyca się nasili, utkniemy jeszcze
gdzieś w jakiejś zaspie.

– Zawsze myślałam, że w Anglii śnieg prawie nie pada!

– Stosunkowo rzadko na południu. Ale w północnej Anglii
i w Szkocji zdarzały się już naprawdę wielkie opady śniegu,
przypominające klęskę żywiołową. – Ralph wyprowadził samochód
z powrotem na szosę. – Ale tym razem tak nie będzie – dodał
uspokajającym tonem.

Około wpół do czwartej dotarli do Leyburn, gdzie zapytali
policjanta o drogę do Leigh’s Dale.

– Cały czas A 684 – wyjaśnił. – Wensley, Aysgarth, Worton.
W Worton proszę skręcić w kierunku Askrigg. Leigh’s Dale
znajduje się jeszcze kawałek dalej na północ, w kierunku torfowisk
Whitaside.

Kiedy zjechali z głównej drogi przecinającej Wensleydale,
coraz mocniej opanowywało ich uczucie, że zagłębiają się w odcięte od
świata pustkowie. Po obu stronach szosy ciągnęły się pagórkowate,
przykryte już warstewką śniegu, poprzecinane niskimi murkami łąki.
Drzewa sterczały w niebo niczym czarne kikuty. Tu i ówdzie
w obniżeniu terenu kuliły się brązowe mury zabudowań lub jakiś inny
dom wznosił się na szczycie wzgórza na przekór zimnemu
wiatrowi. W zamieci śnieżnej ziemia zlewała się na horyzoncie z niebem
w szare piekło. Nad rozległym pustkowiem krzyczały czarne ptaki.
Kiedy pojawiła się zwietrzała tablica z napisem „Leigh’s Dale, 1 mila”,
Barbara wydała głośne westchnienie ulgi.

– Wreszcie! Myślałam już, że tutaj nic nie ma!

Jak się okazało, Leigh’s Dale składało się z najwyżej tuzina
domów, stojących w szeregu wzdłuż wąskiej drogi, a oprócz tego były
kościół i cmentarz. Na zewnątrz nie było nikogo, tylko na skraju
szosy parkowało parę samochodów. W niektórych oknach paliły się
w każdym razie kolorowe żarówki, a na dwojgu drzwi wisiały
bożonarodzeniowe wieńce z dużymi czerwonymi wstążkami.

– Ten dom z przodu wygląda na sklep – powiedział Ralph.
– Tam z pewnością mogliby nam wyjaśnić, jak dojechać do
Westhill House. Poza tym powinniśmy zrobić małe zapasy. Pani Selley
na pewno nie czeka na nas z kolacją, a jestem głodny!

– Dobry pomysł – zgodziła się Barbara. – Kupimy teraz to, co
najniezbędniejsze, a jutro zaopatrzymy się porządnie na święta.
Zaparkuj od razu za tą wytworną bryką!

– To bentley – stwierdził z uznaniem Ralph. – Wygląda na to,
że w okolicy mieszkają dość bogaci ludzie.

Wystarczyło, że przeszli kilka kroków od auta do drzwi sklepu,
a oboje wyglądali niczym śnieżne bałwany. W międzyczasie szare jak
antracyt niebo rozprysło się na miliony grubych płatków śniegu.

Starsza kobieta, która stała tuż obok drzwi i wyglądała na
zewnątrz, obserwując zadymkę, skinęła życzliwie wchodzącym
i powiedziała:

– Mnóstwo tego jeszcze nasypie! Mówiłam już w zeszłym
tygodniu, ale nikt mi nie wierzył. Przez święta napada mnóstwo śniegu,
mówiłam, ale moje wnuki stwierdziły, że nie mogę przecież tego
wiedzieć! – Prychnęła pogardliwie. – Młodzi ludzie nie mają
o niczym pojęcia! Siadają przed telewizorem i słuchają prognozy pogody,
a potem trzymają się tego, bez względu na to, jak często ci tam się
mylą. Wiecie państwo, tutejszą pogodę to ja mam we krwi. Poznaję
ją po kolorze nieba. Wdycham zapachy bijące od ziemi. I wiem, co
będzie. – Z dumą pokiwała głową. – Moja matka też tak potrafiła.
Przepowiedziała wielkie opady śniegu w 1947 roku. Było go wtedy
na ponad dwa metry. Niektóre domy to nawet pod nim zniknęły.
A tym razem będzie niewiele lepiej. – Po tej pesymistycznej
prognozie uśmiechnęła się i ciągnęła dalej: – Co mogę dla państwa zrobić?
Państwo nie stąd, prawda?

– Nie. Jestem Barbara Amberg, a to mój mąż Ralph. Chcemy
się dostać do Westhill House.

– Och… do domu sióstr! Jestem Cynthia Moore, właścicielka
tego sklepu.

– Sióstr? – zapytała Barbara. – Myślałam, że panna Selley
mieszka tam sama.

– Ach, to tylko dawna nazwa. Przyjęła się w czasie, gdy z całej
rodziny w Westhill pozostały tylko dwie siostry, które nadal tam
mieszkały. Obie już nie żyją, ale wszyscy w dalszym ciągu
nazywają dom domem sióstr. – Uśmiechnęła się znowu, lecz zaraz zniżyła
głos, jakby zadawała nieprzyzwoite pytanie: – Mimo że mówi pani
bardzo dobrze po angielsku, wydaje mi się, że…

– Przyjechaliśmy z Niemiec – oświadczył Ralph.

– Z Niemiec? I zapuścili się państwo aż tutaj? Serdecznie
witamy w Leigh’s Dale! Westhill Farm spodoba się państwu, mimo że
mówienie o farmie jest już właściwie nieuzasadnione. Naturalnie
Laura sama nie była w stanie hodować nadal owiec i koni. Jest
trochę stuknięta, ale to dobry człowiek!

– Stuknięta? – zdziwiła się Barbara.

– No cóż. Stara panna. Trochę dziwaczka, czasami zachowuje się
odrobinę histerycznie. Od trzynastego albo czternastego roku życia
zna tylko Westhill i Leigh’s Dale, jeśli nie liczyć rzadkich wyjazdów
do siostry w Kent. A i wtedy obie tylko siedzą w mieszkaniu,
Marjorie zrzędzi bez przerwy, no to Laura może trochę zdziwaczała.

– Bylibyśmy pani bardzo wdzięczni, gdyby zechciała nam pani
opisać drogę do Westhill – wtrącił Ralph, wykorzystując krótką
przerwę, jaką zrobiła Cynthia. Miał wrażenie, że przymierza się właśnie
do opowiedzenia im historii całego życia Laury, a tym akurat nie był
wcale zainteresowany. – Poza tym chcielibyśmy kupić parę
produktów żywnościowych.

– Ma się rozumieć – zgodziła się z zapałem Cynthia. – Proszę sobie
wybrać, czego państwo potrzebują. Później pokażę państwu drogę!

Sklep ciągnął się w głąb dalej, niż wydawało się z zewnątrz.
Długie rzędy regałów dzieliły pomieszczenie na kilka korytarzy. Kiedy
Barbara skręciła w drugi korytarz, omal nie zderzyła się z wysokim
mężczyzną, który wyrósł przed nią jak spod ziemi, trzymając
w rękach stos konserw. Miał na sobie ciemnozieloną sztormówkę i buty
z cholewami.

Barbara zatrzymała się raptownie, wskutek czego wpadł na nią
Ralph, który szedł tuż za nią. Przez chwilę wszyscy troje patrzyli na
siebie zaskoczeni, albowiem zarówno mężczyzna, jak i oni sądzili,
że poza nimi nie ma w sklepie nikogo.

– Przepraszam – odezwał się w końcu nieznajomy.

– Nic się nie stało – odparła Barbara.

Mężczyzna przyjrzał się jej uważnie. Oczy miał ciemne, a wzrok
przenikliwy. Barbara odwzajemniła to spojrzenie, lecz czuła się
nieswojo, wiedziała, że pierwsza spojrzy w bok, jeśli on się teraz nie
odwróci.

Na szczęście cofnął się i odwrócił.

– Lil! – Jeszcze przed chwilą uprzejmy ton zupełnie zniknął z jego
głosu, który brzmiał teraz twardo i szorstko. – Przyjdziesz wreszcie?

Brzmiało to zresztą bardziej jak rozkaz niż pytanie. Chwilę
później zjawiła się młoda kobieta, niepozorna z wyglądu i nieśmiała.
Uśmiechnęła się z wahaniem do przybyszów, zaraz jednak speszona
wbiła wzrok w podłogę. Mężczyzna wyciągnął jedną rękę spod stosu
konserw, który zachwiał się niebezpiecznie, i ścisnął mocno kobietę
za przedramię. Kobiecie wyrwał się stłumiony okrzyk bólu.

– Jak długo mam czekać? Nie mam czasu. Muszę jeszcze
odwieźć Laurę Selley na pociąg.

– Jesteśmy wczasowiczami, którzy będą mieszkać u panny
Selley – wtrąciła Barbara.

– Och… naprawdę? – Tym razem nie obdarzył jej takim
głębokim spojrzeniem jak poprzednio, tylko popatrzył na nią przelotnie,
bez zainteresowania. – W takim razie w najbliższym czasie
będziemy sąsiadami. Leigh. Fernand Leigh.

– Barbara Amberg. Mój mąż.

Ralph potraktował Fernanda zdawkowym skinieniem głowy.
Ten przypomniał sobie o kobiecie, którą w dalszym ciągu ściskał za
nadgarstek tak mocno, że pobielały mu kostki palców.

– Moja żona Lilian – przedstawił.

Lilian przez cały czas wpatrywała się w podłogę, teraz na chwilę
podniosła wzrok. Barbara osłupiała, usłyszała też, jak Ralph za nią
oddycha głośno. W mętnym świetle słabej ze starości lampy pod
sufitem oboje ujrzeli teraz coś, co nie rzuciło im się w oczy w pierwszej
chwili, w momencie przelotnego powitania: lewe oko Lilian szpeciły
powoli ustępujące resztki brzydkiego, niebieskozielonego krwiaka.
Dolna warga była napuchnięta, w kąciku ust pozostało trochę
zeskorupiałej krwi.

– Cieszę się, że państwa poznałem – rzekł Fernand Leigh.
– Może się jeszcze kiedyś zobaczymy!

Skinął im na pożegnanie i ruszył do kasy, ciągnąc za sobą Lilian.

Barbara i Ralph popatrzyli na siebie.

– Przypuszczalnie tłumaczyłby się, że żona spadła ze schodów
– odezwał się Ralph. – Sądzę jednak raczej…

Nie dokończył zdania, ale Barbara wiedziała, co miał na myśli.
Pokiwała głową.

– Widziałam zbyt wiele takich twarzy – stwierdziła. – I mam tu
na myśli nie tylko ślady krwi i siniaki. Wiele mówi wyraz oczu
kobiety. I w jaki sposób się uśmiecha. Jak pochyla głowę. Jak na
ciebie patrzy, jakby musiała przepraszać za to, że w ogóle żyje. Ta
kobieta jest wrakiem, Ralph. A przypuszczalnie nie była nim, zanim
go poznała.

Ralph wyjrzał przez okno.

– To do niego należy ten bentley. Właśnie wsiadają.

Niepostrzeżenie podeszła do nich Cynthia.

– Do niego należy praktycznie cała ziemia w okolicy –
powiedziała – łącznie z wszystkimi domami w tej miejscowości. Leighowie byli
w dawnych czasach prawdziwymi panami feudalnymi. Jedyną
autonomiczną posiadłością była Westhill Farm, która należała do Grayów.
Dosyć ich to drażniło. W międzyczasie Fernand wykupił sporą część
ziemi należącej do Westhill. Wiele osób zastanawia się jednak, za co.
Podobno pije za dużo i robi długi. A w dodatku nagle musiał
zafundować sobie to auto! Gdzieś musi mieć jeszcze rezerwy.

– A co z jego żoną? – zapytała Barbara. – Wyglądała okropnie!

– To naprawdę duży problem – westchnęła Cynthia. – Bo wiecie
państwo, Fernand Leigh nie jest właściwie złym człowiekiem. Nie
wiem, jak się układa między nim a Lil, ale on najwidoczniej
regularnie traci panowanie nad sobą. A ona często bywa poturbowana
jeszcze gorzej niż dzisiaj.

– I nikt nic nie robi w tej sprawie? – spytał z niedowierzaniem Ralph.
– Faceta można by przecież łatwo wsadzić za uszkodzenie ciała!

– Wtedy musiałaby się włączyć Lil. W przeciwnym razie
pogrążyłoby ją to jeszcze bardziej – oświadczyła Cynthia. – Do tej pory
zawsze go kryła. Jest niezwykle pomysłowa, gdy chodzi
o wynajdywanie wytłumaczeń dla swych licznych obrażeń.

– Często się tak zdarza – przyznała Barbara. – Takim facetom
jak ten Leigh trudno się dobrać do skóry, dopóki ich żony boją się
przeciwko nim zeznawać.

– To naprawdę nie jest zły człowiek – upierała się Cynthia.
– Miał trudne dzieciństwo. Jego ojciec też pił, a jego matka,
emigrantka z Francji, stąd zresztą jego francuskie imię, z biegiem lat
posępniała coraz bardziej, bo nigdy nie przestała tęsknić za krajem.
Fernand był między nimi bez szans, jakby mielony przez dwa
kamienie młyńskie.

– Mówiąc szczerze, takie wytłumaczenie czyjejś skłonności do
używania przemocy już od lat nie robi na mnie specjalnego
wrażenia – rzekł Ralph. – Człowiek rodzi się z wolną wolą. Obojętne, co
działo się w jego życiu wcześniej, od pewnego momentu sam ponosi
odpowiedzialność za to, co zrobi z resztą życia.

Cynthia pokiwała głową.

– W gruncie rzeczy ma pan rację, ale… No cóż, a więc – starała się
szybko zmienić temat – mają państwo już wszystko, co potrzebne?

– Na razie tak – odpowiedziała Barbara. – Na pewno zajrzymy
znowu jutro i zrobimy właściwe zakupy na święta.

Cynthia wyjrzała z powątpiewającą miną na dwór, gdzie wiatr,
wyjąc, miotał na wszystkie strony płatki śniegu.

– Mam nadzieję, że jutro dostaną się jeszcze państwo tutaj. Kiedy
mocno posypie, pomagają co prawda żołnierze z garnizonu
w Catterick i odśnieżają swoimi czołgami główną szosę, ale o boczne drogi
nikt się nie troszczy. A Westhill leży spory kawałek z boku!

– Ach, nie będzie tak źle! – stwierdziła niefrasobliwie Barbara.
– W bagażniku mamy też łańcuchy przeciwślizgowe. Jakoś damy
sobie radę. Czy zechciałaby pani teraz opisać nam drogę…?

Kiedy przez dom przetoczył się głuchy stukot mosiężnej kołatki,
Laura wzdrygnęła się, choć w każdej chwili liczyła się z przybyciem
gości. Wydała cichy okrzyk, a odrobina herbaty, jaka została
w filiżance, wychlapała się jej na rękę. Co znowu działo się z jej nerwami?
Wydawały się zupełnie zszargane tylko dlatego, że leżała jej na
wątrobie zbliżająca się podróż i konfrontacja ze światem czyhającym
za bezpiecznymi murami Westhill. Odstawiła filiżankę i pośpieszyła
do hallu, przechodząc przed lustrem, poprawiła włosy,
wyprostowała się i otworzyła drzwi.

Zawieja niemal wyrwała jej drzwi z ręki, a w twarz uderzyła ją
fala śniegowych płatków. Było już prawie ciemno, toteż Laura ledwo
widziała niewiele więcej niż zarysy stojących przed nią dwóch
postaci.

– Dzień dobry, jestem Laura Selley – powiedziała. Musiała
głośno mówić, żeby przekrzyczeć wiatr. – Proszę do środka!

Barbara zrozumiała, dlaczego Cynthia określiła Laurę jako
„dziwaczkę”. Starsza pani była niewątpliwie miła, ale dosyć
roztargniona i nerwowa. Najpierw zaprowadziła przybyłych do kuchni
i zaproponowała im herbatę, ale ledwo usiedli z filiżankami w ręku,
przypomniała sobie, że na początek musi im koniecznie pokazać cały
dom, bo lada chwila przyjedzie auto, którym zostanie odwieziona
na dworzec. Odstawili więc filiżanki i ruszyli za Laurą. Na parterze
oprócz przestronnej kuchni znajdowały się jeszcze salon i jadalnia.
W jadalni wzrok Barbary zatrzymał się natychmiast na zdjęciu
wiszącym nad kominkiem.

– Kto to jest?

– Frances Gray. Wszystko tutaj należało do Grayów.

– A pani to od nich kupiła? – spytał Ralph, zastanawiając się,
skąd ta prosta z wyglądu kobieta mogła mieć tyle pieniędzy.

– Ja to odziedziczyłam – odpowiedziała z dumą Laura. – Po
Frances. Ona była ostatnia w rodzinie. Nie ma żadnych potomków.

– Czy nie dokucza tutaj często samotność? – spytała Barbara.

Wyobrażenie, że miałaby żyć tutaj sama rok po roku, wydawało
jej się dość przygnębiające.

Laura pokręciła głową.

– Mnie nie. Mieszkam tutaj od ponad pięćdziesięciu lat.

Uznała pewnie, że takie wyjaśnienie powinno wystarczyć.

Po pomalowanych na biało schodach weszli na pierwsze piętro.
Były tam dwie duże i trzy małe sypialnie oraz staroświecka łazienka,
a w niej wanna stojąca na czterech ozdobnie wygiętych nóżkach.

– Pościeliłam państwu łóżko w jednej z trzech dużych
sypialni – oświadczyła Laura. – Pomyślałam, że tam będą państwo mieli
najwięcej miejsca.

Barbara i Ralph wymienili krótkie spojrzenie. Porozumieli się
bez słów, postanowili nie wspominać w jej obecności, że od kilku lat
mają osobne sypialnie.

Laura wyczuła jednak, że na chwilę zrobiło im się nieswojo,
i właściwie zinterpretowała ten moment dzięki swej intuicji.

– Oczywiście mają też państwo do dyspozycji każdą z trzech
małych sypialni – dodała z zakłopotaniem. – Tylko mój pokój
powinien…

– Ma się rozumieć – potwierdził prędko Ralph.

Kiedy zstępowali po schodach, Barbara nie oparła się
ciekawości i zapytała:

– Była pani przyjaciółką Frances Gray?

Ralph ledwo zauważalnie pokręcił głową. Znał Barbarę i jej
zwyczaj wypytywania obcych ludzi bez owijania w bawełnę; nie
potrafił tego zrozumieć. Jednak Laura chętnie udzieliła
odpowiedzi.

– Tak, można to chyba tak nazwać. Właściwie byłam gospodynią,
ale trafiłam tu już jako dziecko i Westhill House stał się po prostu
moim domem rodzinnym. Frances i ja miałyśmy tylko siebie.

– Mieszkały panie tutaj zupełnie same?

Po twarzy Laury przemknął cień.

– Kiedy Adeline umarła i Victoria Leigh wyjechała… to
owszem!

– Victoria Leigh?

– Siostra Frances.

– Czy ona była jakoś związana z tymi Leighami z… jakże to się
nazywa?… z Daleview?

– Barbaro! – napomniał ją cicho Ralph.

– Była żoną ojca Fernanda Leigha. Ale się rozwiedli.

– Czy on znęcał się nad nią?

– Barbaro! – powiedział Ralph już ostrzejszym tonem.

Barbara wiedziała, co pomyślał: Zachowujesz się
skandalicznie!

Laura wydawała się trochę zaskoczona tym pytaniem.

– Nie. Dlaczego?

– Spotkaliśmy Fernanda Leigha i jego żonę w Leigh’s Dale
– wyjaśniła Barbara – i pani Leigh wyglądała na dosyć mocno
poturbowaną.

– No cóż – twarz Laury przybrała zamyślony i nieco smutny
wyraz – do czegoś takiego potrzeba zawsze dwojga, nieprawdaż?
Czasem zadaję sobie pytanie, czy ktoś staje się ofiarą przez zrządzenie
losu, czy sam się do tego przyczynia.

W czasie gdy Barbara, dość zaskoczona, starała się przetrawić tę
odpowiedź – nie spodziewała się, że Laura zechce naświetlić
sprawę w tak skomplikowanych psychologicznych aspektach – Ralph
wyszedł, żeby przynieść bagaż z samochodu. W drzwiach omal się
nie zderzył z Fernandem Leighem, który wynurzył się ze śnieżnej
zadymki jako duża ciemna sylwetka. Mężczyźni wymienili chłodne
pozdrowienia. Fernand cofnął się o krok, żeby wypuścić Ralpha, po
czym wszedł do środka w obłoku śniegu i chłodu. Od razu wydawał
się wypełniać sobą całe pomieszczenie. Mimo że był niewiele wyższy
od Ralpha, w jego zachowaniu i charakterze przebijała taka
dominacja, że wszystko wokół niego stawało się na pozór mniejsze.

– Panno Selley – powiedział – musimy ruszać. Pogoda pogarsza
się z każdą minutą. Prawdopodobnie wsiądzie pani do ostatniego
pociągu, jaki w najbliższych dniach w ogóle zdoła wyjechać.

– Dobry Boże, nie myślałam, że może być aż tak źle – wybąkała
Laura i zaczęła gorączkowo biegać po pokoju, szukając rękawiczek,
szalika i czapki.

– Chyba nas tu całkiem nie zasypie? – spytała Barbara.

Fernand odwrócił się do niej. W słabym świetle padającym
z wąskiego korytarza bardziej czuła jego spojrzenie, niż widziała
jego samego.

– Nie liczyłbym za bardzo na to – odpowiedział. – Niewykluczone,
że utkniecie tu od jutra na dobre.

– Dosyć nieprzyjemna perspektywa!

Wzruszył ramionami.

– Nie sądzę, żeby pogoda stosowała się do tego, co dla pani jest
przyjemne, a co nie.

– Sama też bym na to wpadła – odparła sztywno Barbara.

Roześmiał się i niespodziewanie uderzył w zgodny ton:

– Oczywiście. Przepraszam za tę głupią uwagę.

I już się od niej odwrócił, i sięgnął po czekające przy drzwiach
obie walizki oraz torbę podróżną Laury.

– Gotowa, panno Selley?

– Gotowa – odpowiedziała Laura.

Naciągnęła na głowę czapkę – niewątpliwie zrobioną przez nią
samą na drutach i trochę za małą – a następnie wzięła plastikową
reklamówkę z prowiantem i damską torebkę, która wyglądała jak
okrągła brązowa pralinka. Odetchnęła głęboko. Dopiero
w ostatniej chwili pomyślała o tym, żeby pożegnać się z Barbarą. Następnie
opuściła dom z miną bojaźliwego żołnierza, który musi wyruszyć na
niebezpieczną bitwę i prawie nie ma żadnej nadziei na to, że
wyjdzie z niej zwycięsko.

Młody człowiek siedzący naprzeciwko Laury przy oknie
pochrapywał cicho. Opierał się policzkiem o zagłówek, usta miał lekko
otwarte. Wyglądał jak niemowlę, miękkie i różowiutkie. Wydawało
się, że śni jakiś przyjemny sen, gdyż na jego twarzy malowało się
odprężenie i spokój.

Zasnęła także studentka przy drzwiach przedziału. Ściśle
biorąc, Laura tylko przypuszczała, że w przypadku młodej kobiety
chodzi o studentkę. Po prostu na taką wyglądała: dżinsy
i bawełniana bluzka, inteligentna twarz, okulary w niklowanej oprawce,
krótkie, trochę rozczochrane włosy. Przed zaśnięciem cały czas czytała
książkę, o ile Laura zdołała stwierdzić, było to coś z dziedziny
matematyki.

Pociąg dudnił wśród nocy i Laura nie mogła zasnąć.
W przedziale paliło się jedynie słabe światło; za szybą widać było płatki
śniegu. Fernand odwiózł ją na dworzec swoim jeepem, innym autem by
nie dojechał. W Yorku musiała się przesiąść i długo czekać, bo cały
rozkład jazdy był już postawiony na głowie. Ze wszystkich stron
docierały do niej alarmujące informacje o pogodzie. Ludzie liczyli się
już chyba z tym, że w północnej Anglii i Szkocji opady śniegu mogą
spowodować prawdziwą klęskę żywiołową.

Zasypie tych dwoje na amen i będą mieli mnóstwo czasu, żeby
szperać w mieszkaniu, pomyślała ponuro Laura. Żałowała już, że
w ogóle wybrała się w tę podróż, najchętniej wysiadłaby na następnej
stacji i natychmiast wróciła pociągiem jadącym w przeciwnym
kierunku. Ale pominąwszy to, że swoim pojawieniem się w domu
złamałaby warunki umowy i sprawiła niemały kłopot, wydawało się rzeczą
wysoce wątpliwą, czy w ogóle zdołałaby dotrzeć do Westhill.

„Od tej pory nic już nie pojedzie”, powiedział Fernand na
dworcu w Northallerton, po czym dodał, spoglądając w niebo na
szalejącą zawieruchę: „Niech pani trzyma za mnie kciuki, żeby udało mi
się jeszcze dotrzeć do domu!”.

Myślała o Barbarze. Ta kobieta wydawała jej się podejrzana.
Nie, żeby niesympatyczna, ale też nie można było powiedzieć, że
niegroźna. Świadomie dążąca do celu i bezpośrednia w sposobie
zadawania pytań. Co dziwne, Laura nie uważała jej wcale za
ciekawską; nadmierna ciekawość miała według niej nieprzyjemny posmak,
a w Barbarze nie było nic nieprzyjemnego. Nadmiernej ciekawości
towarzyszy zwykle żądza sensacji, a u Barbary nie wyczuwało się nic
takiego. Sprawiała wrażenie człowieka opętanego autentyczną pasją,
zainteresowanego wszystkim, co dzieje się wokół niego, i każdym,
kto staje na jego drodze. To zainteresowanie kazało także
poznawać tło, wcześniejsze dzieje jakiejś sprawy, nie bacząc na ryzyko, że
w ten sposób sensacja zostanie oswojona i straci swój dramatyczny
wymiar. Barbara nie zaglądała przez dziurkę od klucza, tylko
wchodziła prosto do pokoju i pytała o to, co chciała wiedzieć.

Jak Frances, pomyślała Laura i w następnej chwili pojęła, że
właśnie to skierowało jej sympatię ku Barbarze, a równocześnie
wzbudziło w niej strach i nieufność:

Barbara była taka sama jak Frances Gray.

Wtorek, 24 grudnia 1996 roku

Barbara nie wiedziała, co ją zbudziło: wyjąca zawieja czy
przerażenie własnym postępkiem, które musiało przeniknąć w głąb jej snu,
bo kiedy usiadła w łóżku, jej twarz płonęła wstydem. Na zewnątrz
szalała burza śnieżna. Wydawało się, że śnieżyca chce ruszyć
z posad cały świat, miotała się wokół domu jak zawzięty wróg, łomotała
szybami w oknach, wypełniała stare wysokie kominki straszliwymi
odgłosami. To, co rozgrywało się na zewnątrz, miało w sobie coś
z piekła, lecz w tym momencie wydawało się Barbarze tylko
w połowie tak groźne jak to, co działo się w jej wnętrzu. Nie potrafiła sobie
przypomnieć, kiedy ostatnio miała erotyczny sen.

– To absolutnie śmieszne – powiedziała na głos w ciemności,
po czym padła na brzuch, wciskając twarz w poduszki i czekając,
kiedy uspokoi się to łagodne, w dziwny sposób bolesne kołatanie
w jej ciele.

Właśnie pozwoliła Fernandowi Leighowi, by ściągnął jej rajstopy
na tylnym siedzeniu auta, kiedy na szczęście się obudziła, pamiętała
też, że wprost szalała z podniecenia. Jeśli jęczała we śnie lub może
nawet wypowiadała obsceniczne słowa, pozostanie to, dzięki Bogu,
jej tajemnicą, bo była w pokoju sama. Ralph zostawił do jej
dyspozycji duże pomieszczenie, które Laura przygotowała pierwotnie dla
obojga, i przeniósł się z kołdrą i poduszką do jednego z małych
pokoi. Załatwili to sprawnie, bez zbędnych słów.

„Przypuszczalnie tak wolisz”, powiedział jedynie Ralph, a ona
odparła: „Po prostu będzie tak, jak jesteśmy przyzwyczajeni”.

Ponownie usiadła na łóżku i szukając wyłącznika nocnej lampki,
zastanawiała się, czy był to sen kobiety, która już nazbyt długo
obywała się bez życia seksualnego. Rok? A może nawet dłużej? Nigdy
nie miała wrażenia, że czegoś jej brakuje. Zresztą z powodu ciągłych
stresów zawodowych łóżko i tak wydawało jej się jedynie miejscem,
w którym wykorzystywała do ostatniej sekundy krótkie godziny snu,
na jakie mogła sobie pozwolić. Nie przyszłoby jej do głowy marnować
choćby jednego z tych cennych momentów na coś innego. Prawie
co wieczór miała dodatkowe spotkania zawodowe lub zobowiązania
towarzyskie, toteż do domu przychodziła zazwyczaj dopiero wtedy,
gdy Ralph już spał. Za to on wstawał rano wcześniej i nie było go już
w domu, kiedy ona zaspana człapała do łazienki. W końcu uzgodnili,
że będą spać w oddzielnych pokojach, bo lepiej dało się to pogodzić
z ich różnymi porami snu.

Znalazła wyłącznik, ale światło się nie zaświeciło. Miała nadzieję,
że to awaria lampki, a nie na przykład brak prądu w całym domu.

Wstała z łóżka i niepewnym krokiem – bardzo wolno i potykając
się w obcym pokoju – podeszła do drzwi, gdzie znajdował się jeszcze
jeden wyłącznik. Również tutaj nic. Tak samo było na korytarzu.

– O cholera – mruknęła. Podeszła do drzwi sypialni Ralpha
i zapukała cicho. – Ralph! – szepnęła.

– Wejdź. – Jego głos brzmiał wyraźnie i czysto jak głos człowieka
rozbudzonego. – I tak nie mogę spać. Zawieja jest zbyt głośna.

Barbara weszła do środka. Usłyszała kliknięcie, po czym
zdziwiony głos Ralpha:

– Nie ma światła!

– To właśnie chciałam ci powiedzieć! – Barbara, marznąc,
przestępowała z nogi na nogę, podłoga była lodowata. – Nigdzie
nie ma!

– Na dole też?

– Tam nie próbowałam. Co to jest, jak sądzisz?

– Może tylko wyskoczył bezpiecznik. Zajmę się tym jutro
rano.

– A może zawieja uszkodziła linię elektryczną. Wtedy nie
moglibyśmy nic zrobić.

– Coś takiego na pewno szybko naprawiają.

Oczy obojga przyzwyczajały się stopniowo do ciemności, od
biedy widzieli się nawet nawzajem. Ralph zauważył, że Barbara
dygocze.

– Wracaj szybko do łóżka – powiedział – bo się przeziębisz. Albo…
– zawahał się chwilę – albo chodź do mnie. Tylko już tak nie stój!

Pamiętając o swoim śnie, Barbara miała odczucie, że w żadnym
wypadku nie powinna zbliżać się do Ralpha.

– Już znikam – powiedziała. – Miejmy nadzieję, że ta przeklęta
śnieżyca osłabnie do rana. Dostanę szału!

Po ciemku odnalazła drogę do swego pokoju i z powrotem do
łóżka, ale nie mogła już zasnąć, tylko przewracała się niespokojnie
z boku na bok. Dopiero we wczesnych godzinach rannych zapadła
w płytki sen.

Obudziło ją szarpanie za ramię. Stał nad nią Ralph. Był już
ubrany, lecz jeszcze nieogolony, wyglądał na dosyć skonsternowanego.

– Barbaro, wstawaj! Musisz to zobaczyć!
– Co takiego?

– Podejdź do okna!

Przezwyciężyła jakoś senność i postąpiła zgodnie z jego
życzeniem. W następnej chwili nie mogła się jednak powstrzymać
i wydała cichy okrzyk.

– Na miłość boską! To niemożliwe!

Świat za oknem tonął w śniegu. Jak okiem sięgnąć, śnieg, nic,
tylko śnieg. Nie było różnicy między łąkami, drogami, podjazdem
przed domem, ogrodem. Wszystko zniknęło przykryte grubą
warstwą śniegu. Drzewa wzdłuż podjazdu wydawały się dziwnie małe,
bo ich pnie ledwie do połowy wystawały ze śniegu, a gałęzie prawie
załamywały się pod białym ciężarem. Wichura powaliła dwa
drzewa, ich olbrzymie korzenie sterczały w górę, będąc świadectwem
siły żywiołu, który nawiedził okolicę w nocy. Wiatr ustał, ale śnieg
padał bez przerwy. Nad samotnym domem zaległa głęboka,
tajemnicza cisza.

– Po prostu nie mogę w to uwierzyć! – zawołała Barbara zupełnie
wytrącona z równowagi. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!

– Nie mamy prądu w całym domu – zakomunikował Ralph.
– Na dole też. Bezpieczniki są w porządku. A więc śnieżyca
uszkodziła przypuszczalnie linię energetyczną.

– Ale coś takiego na pewno szybko naprawią, prawda? Moim
zdaniem okolica jest trochę opuszczona, ale przecież nie całkiem
odcięta od cywilizacji!

– Pytanie tylko, czy komuś uda się w ogóle przedrzeć tak
daleko przez śnieg, żeby móc coś naprawić. Obawiam się, że nie pomogą
nawet łańcuchy przeciwślizgowe.

– À propos łańcuchów przeciwślizgowych – podjęła Barbara.
Wyglądała przez okno, jakby czegoś szukając. – A gdzie jest auto?
Stało przecież przed drzwiami!

– I nadal tam stoi – odparł Ralph. W jego głosie słychać było
rozbawienie z domieszką paniki. – Pod śniegiem!

– W takim razie nie możemy nawet pojechać do Leighów!

– Nie. Nie ma szans. Moim zdaniem śnieg sięga już na ponad
metr i ciągle go przybywa. Nie damy rady.

Barbara skuliła się z zimna i skrzyżowała ramiona. Miała na
sobie tylko majteczki oraz T-shirt i dopiero w tym momencie
uświadomiła sobie, że w pokoju jest dosyć zimno.

– Czy ja jestem z samego rana taka wymarznięta – zapytała
– czy wczoraj rzeczywiście było cieplej?

– Wczoraj wieczorem rzeczywiście było cieplej – potwierdził
z przygnębieniem Ralph – bo działało jeszcze ogrzewanie.

– Co? – Wytrzeszczyła na niego oczy.

Pokiwał głową.

– Byłem w piwnicy. Bez prądu pompa nie działa. A agregatu
awaryjnego nie ma.

– W takim razie nie mamy też ciepłej wody! Nie możemy
uruchomić kuchenki. Ani…

– Poza tym nie działa telefon. Po prostu nie ma połączenia.

Barbara podeszła powoli z powrotem do łóżka, usiadła na nim
i podparła dłońmi głowę.

– Niech to wszyscy diabli! – zaklęła z pasją.

Ralph próbował się uśmiechnąć, żeby jej dodać otuchy.

– To nie koniec świata, Barbaro. Chodzi mi o to, że nie
siedzimy przecież gdzieś na śnieżnej pustyni, bez dachu nad głową, albo
w aucie znikającym z wolna pod masami śniegu. Mamy solidny,
suchy dom wyposażony w kilka kominków, w których możemy
rozpalić ogień. Przez kilka dni będziemy odcięci od świata, ale
przecież śnieg nie będzie padał wiecznie i sytuacja się unormuje. No bo
pomyśl – dodał, ponieważ miał przeczucie, że może to zabrzmieć
pocieszająco. – Nie jesteśmy przecież jedynymi ludźmi, których to
spotkało. Wszyscy dookoła mają taki sam problem i oni też sobie
z nim poradzą.

Barbara wstała i zdecydowanym ruchem sięgnęła po szlafrok.

– Przede wszystkim muszę się napić mocnej kawy – powiedziała.
– Wcześniej nie potrafię myśleć. Idziesz ze mną do kuchni?

Przytrzymał ją za ramię.

– Jak chcesz…?

– Ten stary żelazny piec. Tak czy inaczej muszę go uruchomić.
Choćbym miała rozpalić ognisko pośrodku salonu, muszę się teraz
napić kawy!

W salonie przy kominku leżały jeszcze trzy szczapy, ułożone
jedna na drugiej w mosiężnym koszu. Przypuszczalnie było to całe
drewno, jakie znajdowało się w domu, lecz Ralph oświadczył, że jest
przekonany, iż w pobliżu musi być większy zapas.

– Za domem znajduje się szopa, zauważyłem ją jeszcze
wczoraj wieczór – wyjaśnił. – Panna Selley na pewno trzyma tam zapas
drewna. Muszę się jakoś tam dostać. Ciekawe, czy jest tutaj łopata
do odgarniania śniegu!

Zszedł do piwnicy, żeby się rozejrzeć, a tymczasem Barbara
usiłowała uruchomić stary żelazny piecyk. Szybko stwierdziła, że samo
drewno nie chce się palić. W jadalni leżało czasopismo z programem
telewizyjnym, i tak zresztą niepotrzebne ze względu na brak
prądu. Wyrwała kilka kartek i zmiąwszy je, wcisnęła między szczapy.
Wkrótce zapłonął ogień i mogła nastawić wodę na kawę. Czuła się
jak osadniczka w niecywilizowanym kraju. W jednej z szafek znalazła
dzbanek na kawę i papierowe filtry. Postawiła na blaszanej płycie
patelnię i usmażyła dwa jaja sadzone, a następnie wzięła dwie kromki
z opakowania krojonego chleba. W kuchni zrobiło się trochę cieplej,
świeża kawa roztaczała ożywiający aromat.

– Śniadanie gotowe – powiedziała Barbara, kiedy Ralph wrócił.

Miał brudną plamę na policzku i pajęczynę we włosach. Kichnął.

– Ta piwnica jest totalnie zakurzona i brudna. Ale jest
przynajmniej kilka łopat do odgarniania śniegu, więc będę mógł się
przekopać do szopy. – Podszedł do piecyka, otworzył drzwiczki
i trzymał zgrabiałe dłonie przed ogniem. – Tam, na dole, jest zimno jak
w grobie. Nawiasem mówiąc, przyjemnie tutaj pachnie!

– Kawa i jaja sadzone. Przynajmniej nie musimy rezygnować
z ciepłego jedzenia.

Siadając przy stole, zauważył ostrożnie: