Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dom z marzeń

Dom z marzeń

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9233-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom z marzeń

Zatoka Cedrów Cedar Cove to malownicze miasteczko nieopodal Seattle. Mieszkańcy kochają się, zdradzają, nienawidzą się i rozchodzą jak wszędzie na świecie. Mają swoje historie, swoje sekrety. Tylko że tutaj nikt nie jest anonimowy. Ktoś zawsze pomoże ci rozwiązać problem, nawet gdy tego nie chcesz… Nikomu z Cedar Cove nie przyszłoby do głowy, że pastor Dave Flemming może mieć romans. Nikomu, z wyjątkiem jego żony Emily, która od pewnego czasu podejrzewa, że mąż coś przed nią ukrywa. Znika wieczorami z domu, a potem zmyśla nieprzekonujące wymówki. Gdy na dodatek Emily znajduje w kieszeni jego marynarki złote kolczyki, jest już całkiem pewna, że mąż ją zdradza. Tylko z kim? Tymczasem szeryf Troy Davis doskonale wie, z kim chce się spotykać. Do Cedar Cove wróciła bowiem na stałe jego dawna miłość, Faith Beckwith. Tylko czy uda mu się przekonać ją, że warto spróbować jeszcze raz? Pierwszą miłość przeżywają nastoletni Tannith i Shaw. Oboje są w trudnej sytuacji, zbliżyły ich życiowe doświadczenia i zainteresowania. Wkrótce połączy ich jeszcze wspólna tajemnica. Natomiast pilnie skrywany sekret z przeszłości rozdzieli zakochanych Christie Levitt i Jamesa Wilburna. W Cedar Cove jak zwykle wiele się dzieje…

Polecane książki

SATANIŚCI I SCJENTOLODZY, BIOENERGOTERAPIA I HIPNOZA. Debora Wais kończy studia psychologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim i rozpoczyna pracę w Centrum Medycznym YASH, gdzie zostaje wybrana spośród wielu kandydatów. Jej początkowe obowiązki konsultantki psychologicznej stopniowo ulegają rozsze...
- Kocham cię – szumią drzewa. - Kocham cię! – woła przelatujący ptak.  - Kocham cię! – mówią zielone trawki. - Kocham cię! – gwiżdże w oddali pociąg. - Ja też cię kocham! – odpowiadam w myślach  i uśmiecham  się szeroko.   Świat jes...
Przygotowywanie gruntu pod unicestwienie odwiecznego ładu i rozpoczęcie wznoszenia gmachu nowego, postępowego świata... Magowie i szarlatani... filozofowie i okultyści... różokrzyżowcy i wolnomularze... Ludwik XV i hrabia de Saint-Germain... ofiary z dzieci, dzikie orgie arystokratów, harem młodziuc...
Poradnik do strzelaniny „F.E.A.R. 2: Project Origin” składa się z bardzo dokładnego opisu przejścia siedmiu głównych rozdziałów, stanowiących kampanię dla pojedynczego gracza, szczegółowe zestawienie wszystkich bonusowych przedmiotów oraz listy osiągnięć.F.E.A.R. 2: Project Origin - poradnik do gry ...
Delfina cieszy się, bo już niedługo wystąpi w szkolnym przedstawieniu. To doskonała okazja, żeby ślicznie zatańczyć i zabłysnąć przed widzami! Na razie jednak jest potrzebna mieszkańcom Krainy Czarów. Czy dziewczynka zdoła dotrzeć tam na czas i uratować uczestników balu maskowego?...
W życiu Molly od dawna brakuje słońca. Jej ojciec zmarł, gdy była dzieckiem, mąż odszedł po kilku latach małżeństwa. Teraz wychowuje samotnie dwóch synów i z trudem wiąże koniec z końcem. Gdy otrzymuje wiadomość, że jej ukochany dziadek ma kłopoty ze zdrowiem, błyskawicznie podejmu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Debbie Macomber

Debbie ‌MacomberDom z marzeń

PrzełożyłaHanna Hessenmuxller

ROZDZIAŁ ‌PIERWSZY

Ludzie powiadają, ‌że żona zawsze dowiaduje ‌się ostatnia. Może ‌i tak, ‌ale ‌Emily wiedziała o tym ‌wcześniej. ‌Już ‌ponad ‌tydzień żyła ‌ze ‌świadomością, że Dave, ‌jej mąż, związał ‌się z inną kobietą. ‌A ponieważ był nie ‌tylko jej mężem, lecz ‌także pastorem Dave’em Flemmingiem, ‌tym większą ‌odrazę i lęk wzbudzała okropna ‌myśl, ‌że pokochał ‌kogoś innego. ‌Sama zdrada była już ‌wystarczającym ‌złem, ale ‌zlekceważyć swoje obowiązki ‌moralne wobec ‌kongregacji… wobec Boga! ‌Nie, to po prostu ‌nie mieściło się w głowie.

Niestety, ‌fakty ‌mówiły same za ‌siebie. Wybierali się do ‌lokalu, by uczcić ‌kolejną rocznicę ślubu. ‌Emily czekała ‌na Dave’a ‌w kancelarii ‌parafialnej i trochę ‌już zniecierpliwiona zdjęła ‌z kołeczka na ‌drzwiach ‌marynarkę męża. Gdy przewiesiła ‌ją przez rękę, ‌z kieszeni ‌wypadło właśnie to. Kolczyk. ‌Kolczyk z diamentem. ‌Drugi, identyczny, spoczywał ‌w drugiej kieszeni.

Dwa przepiękne ‌wielkie kolczyki wysadzane diamentami, ‌których właścicielką na ‌pewno nie była ‌ona, ‌żona ‌pastora.

W pierwszej chwili pomyślała, że ‌jest to prezent dla ‌niej z okazji ‌rocznicy ‌ślubu, jednak natychmiast ‌to skorygowała. Po pierwsze, ‌taki prezent daje się ‌w eleganckim ‌pudełeczku ‌od jubilera. A po ‌drugie, to po ‌prostu niemożliwe ze względów ‌finansowych. Dysponowali ‌bardzo ograniczonym budżetem ‌domowym, więc wszelkie ‌ekstrawagancje ‌były wykluczone.

Powinna była od ‌razu ‌spytać męża o te ‌kolczyki, nie chciała ‌jednak swoją podejrzliwością ‌psuć wspólnego wieczoru. W rezultacie nie spytała do dziś, co wcale nie znaczyło, że sprawę uznała za niebyłą. Oczywiście, że nie! Przecież kolczyki otworzyły jej oczy na inne, równie podejrzane zjawiska! Przede wszystkim na to, że Dave od jakiegoś czasu był dziwnie zajęty. Tak bardzo, że miły obyczaj spędzania po obiedzie co najmniej godziny tylko we dwoje poszedł w zapomnienie, bo Dave musiał dokądś pędzić, albo na obiedzie w ogóle go nie było przynajmniej dwa, trzy razy w tygodniu. A poza tym ostatnio zaczął bardziej dbać o swój wygląd. Oczywiście można to złożyć na karb zbyt bujnej wyobraźni, niemniej jednak…

Dni mijały, liczba podejrzeń podwoiła się, a nawet potroiła, jednak Emily wciąż zwlekała z zasadniczą rozmową. Owszem, zaczęła podpytywać męża, dokąd się wybiera, lecz za każdym razem uzyskiwała dość mętną odpowiedź. Dave wymieniał kompletnie nieznane jej nazwiska, wspominał o jakichś spotkaniach, a przede wszystkim Emily odnosiła wrażenie, że jest jej dociekliwością urażony. Dlatego po jakimś czasie przestała pytać.

– Mamusiu, kiedy tata wróci? – spytał Mark, młodszy synek, zerkając na nią znad talerza. Miał osiem lat i brązowe oczy po ojcu.

Mały Mark nie wiedział, że mama zadaje sobie w duchu identyczne pytanie.

– Wkrótce tu będzie – odparła, starając się, żeby zabrzmiało to tak, jakby nie miała najmniejszych wątpliwości.

– Tata prawie nigdy nie je z nami. – Matthew, starszy synek, nie krył niezadowolenia.

Cóż, taka była prawda. Dave’a bardzo często nie było razem z rodziną przy jednym stole i Emily coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej mąż jada obiady z inną kobietą.

Oczywiście przed synkami, jak zawsze, usprawiedliwiła nieobecność męża w sposób najprostszy:

– Waszego tatę zatrzymało coś w kościele. Zdarza się – powiedziała lekko i swobodnie, siadając przy stole. Cała trójka złożyła ręce i pochyliła głowy, kiedy Emily zmawiała krótką modlitwę dziękczynną, do której ostatnimi czasy dodawała w duchu gorącą prośbę o odwagę, kiedy będzie musiała stawić czoło temu, co zapewne już niebawem wybuchnie w ich małżeństwie.

– Mamo, a nie możemy chociaż raz na niego poczekać? – spytał Mark, niechętnie sięgając po widelec.

– Nie, bo macie lekcje do odrobienia, prawda?

– Ale tato…

– Tata zje później.

Udawała, że je. Jej apetyt znikł w chwili, gdy znalazła kolczyki z diamentami i zdała sobie sprawę, że nie wolno jej już niczego ignorować. Chociaż, jak powtarzała sobie wielokrotnie, obecność kolczyków w kieszeniach marynarki męża można wytłumaczyć na wiele sposobów. Miała zamiar spytać go o nie następnego dnia… i nie spytała.

Wiedziała, co ją od tego powstrzymuje. Bała się usłyszeć prawdę, bała się, co z tej prawdy wyniknie. Bała się, że pastorzy, jak zwykli śmiertelnicy, nie potrafią oprzeć się pokusie. Potrafią się zaromansować, popełniać błędy, których nie można już naprawić.

Oczywiście był jeszcze cień nadziei, że to tylko nieporozumienie, które pod wpływem wyobraźni nabrało wymiarów tragedii. Ten cień znikł jednak bez śladu po spotkaniu z Beldonami, Bobem i Peggy, właścicielami pensjonatu Thyme and Tide. Natknęła się na nich w sklepie spożywczym, w przejściu między regałami. W trakcie rozmowy Bob wspomniał, że bardzo mu brakuje gry w golfa z Dave’em.

Od trzech lat Dave i Bob, kiedy pogoda dopisała, raz w tygodniu grywali razem w golfa. A z tego, co powiedział Bob, wynikało niezbicie, że Dave zrezygnował z tej rozrywki już rok temu. Rok! Mimo to zeszłego lata w każdy poniedziałek po południu ładował do samochodu kije golfowe i jechał niby na spotkanie z Bobem. A tak naprawdę na spotkanie z kimś innym!

Emily westchnęła. Nie, nie powinna dopuszczać, by wszystkie jej myśli szły w jednym kierunku, podążając dobrze już wydeptaną ścieżką wątpliwości i podejrzeń. Przecież doszło do tego, że połowę czasu spędza na odgrywaniu roli zrównoważonej, bezkonfliktowej żony, drugą połowę poświęca na rozpamiętywanie wszystkiego, co złe, a jednocześnie powstrzymuje się od zażądania wyjaśnień. Tak. Bo nadal, chociaż niby chciała poznać prawdę, bez względu na to, jak bardzo byłaby bolesna, bała się ją poznać. Która żona by się nie bała?

W rezultacie milczała, sama zaskoczona, jak znakomicie udaje jej się to udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku. Znajomi niczego nie podejrzewali, a Dave sprawiał wrażenie, jakby był pewien, że żona jest kompletnie nieświadoma. Może gdyby było inaczej, gdyby wyczuł, że Emily ma jednak pewne wątpliwości, sam zacząłby rozmowę na ten temat. Ona z kolei, niby żądna wyjaśnień, a jednocześnie odkładająca pytania na później, zapewne podświadomie na to właśnie czekała. Że mąż pierwszy zacznie rozmowę. W rezultacie oboje dawali niezły popis sztuki aktorskiej.

A zeszłej niedzieli Dave wygłosił wzruszające kazanie o miłości do współmałżonka.

Emily, słuchając pięknych, podniosłych słów, czuła się jak większość niekochanych żon na naszym globie. Była bliska zalania się łzami na oczach wszystkich wiernych zgromadzonych w kościele. Oczywiście, wszyscy by pomyśleli, że to ze wzruszenia. Przecież Dave, wygłaszając kazanie, w jakiś sposób składał hołd swojej małżonce. A ona najchętniej ogłosiłaby wszem i wobec, że owszem, słowa brzmią bardzo pięknie, ale to tylko słowa.

Trudno uwierzyć, że coś takiego przytrafiło się właśnie im. Emily zawsze była pewna, że ich małżeństwo opiera się na solidnych podstawach, a Dave jest jej najlepszym przyjacielem. Okazało się, że nie miała racji.

Drzwi z kuchni do garażu otwarły się i do domu, ku wielkiemu zaskoczeniu Emily, wszedł jej mąż.

– Tata!

Mark natychmiast zsunął się z krzesła i popędził do ojca. Był tak bardzo rozpromieniony, jakby nie widział go co najmniej rok.

– Witaj, synu! Co u ciebie nowego? – spytał Dave, przygarniając go do siebie. Mark był już za duży, żeby brać go na ręce, ale każde dziecko przecież łaknie zainteresowania i czułości ze strony ojca.

Dave przytulił Marka, starszemu synkowi żartobliwie rozwichrzył włosy, żonę pocałował w policzek.

– Tak się cieszę, że udało mi się zdążyć do domu na obiad – powiedział, siadając do stołu.

– Też się cieszę, tato! Bardzo! – zawołał Mark, spoglądając na ojca roziskrzonym wzrokiem.

W rezultacie Emily również poczuła się uradowana i ochoczo poderwała się z krzesła, by przynieść czwarte nakrycie.

Tego dnia zrobiła zapiekaną enchiladę. Dave, uśmiechając się do żony szeroko, nałożył sobie na talerz olbrzymią porcję.

– Moja ulubiona tortilla! Dziękuję, Em, że ją zrobiłaś!

– Zrobiłam z wielką przyjemnością.

Moment szczęśliwości trwał. Emily przechwyciła wzrok męża, zdając sobie sprawę, że w jej spojrzeniu na pewno jest teraz tylko i wyłącznie czułość. I bardzo dobrze. Przecież zawsze może się okazać, że te wszystkie nieszczęsne podejrzenia są całkoicie bezpodstawne.

– Tatusiu, pomożesz mi po obiedzie w lekcjach? – spytał Mark.

Ich młodszy syn, uczeń drugiej klasy, był prymusem i absolutnie nie potrzebował żadnej pomocy w odrabianiu lekcji, ale wiadomo, chciał, żeby ojciec poświęcił mu trochę czasu.

– Tato, obiecałeś mi, że pogramy w futbol, pamiętasz? – spytał Matthew, choć był to koniec listopada i na dworze zrobiło się już ciemno.

– Spokojnie! Spokojnie! – Dave roześmiał się i podniósł ręce. – Dajcie mi chwilę odetchnąć!

Chłopcy nadal patrzyli na ojca wyczekująco, a ponieważ chwila szczęśliwości już minęła, Emily serce się krajało, gdy patrzyła na swoich synków. Jak bardzo kochają swojego tatę, który…

– Potem zajmę się wami – oznajmił Dave. – Przedtem jednak muszę zamienić kilka słów z waszą mamą.

Po plecach Emily przebiegł lodowaty dreszcz. Czyżby to właśnie dziś miało dojść do upragnionej rozmowy, z powodu której jednocześnie umierała ze strachu?

– Tato, nie! – zajęczał Mark.

– To będzie bardzo krótka rozmowa – obiecał Dave. – A teraz nałóżcie sobie fasolki.

– Dobrze…

Emily pierwszemu Dave’owi podsunęła miseczkę z fasolką szparagową z płatkami migdałów polaną roztopionym masłem. Dave co prawda fanem fasolki nie był, ale ponieważ chłopcom należało dać przykład, dlatego nałożył sobie na talerz parę łyżek.

Po obiedzie chłopcy sprzątnęli ze stołu i poszli do siebie na tak zwaną godzinę kształcenia. Tak wymyślił Dave. Niezależnie od tego, czy mieli coś zadane do domu, czy nie, ta godzina przeznaczona była na rozwój umysłu. Na czytanie, pisanie albo przeglądanie pracy domowej. Telewizor był wyłączony, gry wideo w tym czasie zakazane.

Chłopcy powlekli się do swojego pokoju, Emily nastawiła ekspres, cały czas zastanawiając się, czy istotnie będzie to rozmowa, jakiej się spodziewała.

Dave rozpoczął ją w chwili, gdy kończyła nalewanie kawy.

– Jesteś szczęśliwa, Emily? – Zabrzmiało to tak żarliwie, jakby koniecznie musiał to wiedzieć.

Unikając spojrzenia męża, postawiła na stole dwa parujące kubki.

– Czy jestem szczęśliwa?

Odruchowo wsadziła ręce do kieszeni spranych dżinsów i zaczęła się zastanawiać. W obecnej sytuacji odpowiedź nie była taka prosta…

– Nie spodziewałem się, że to pytanie okaże się dla ciebie tak bardzo kłopotliwe – mruknął wyraźnie rozczarowany jej wahaniem.

Co skłoniło Emily do zabrania głosu:

– Przecież nie ma powodu, żebym była nieszczęśliwa, prawda? Mieszkam w pięknym domu, nie muszę pracować zawodowo, więc mogę zajmować się naszymi synkami, jak tego chcieliśmy. A mój mąż kocha mnie nad życie, prawda? – Ostatnie zdanie, oczywista aluzja do niedzielnego kazania, można było jednak odebrać jako szczyptę ironii. Dlatego, uprzedzając Dave’a, sama zadała pytanie: – A jak z tobą? Czy ty jesteś szczęśliwy?

– Naturalnie, że jestem – odparł bez wahania.

– W takim razie ja też – oznajmiła również bez wahania i zamiast usiąść przy stole, zabrała się do wkładania brudnych naczyń do zmywarki.

– Usiądź, Emily – powiedział Dave. – Proszę. Chciałem z tobą jeszcze o czymś pogadać.

Trudno, musiała opaść na krzesło.

– Słucham.

– Dziś w nocy nie spałaś dobrze.

A więc zauważył. Zasnęła bez problemu, ale po jakiejś godzinie czy dwóch obudziła się całkiem przytomna i do samego rana rzucała się po łóżku, czasami tylko przysypiając na moment. Nie mogła spać z powodu tych okropnych myśli kłębiących się w głowie. Dave zakochany jest w innej… Może nawet dokonał już prawdziwej zdrady…

Zawsze uważała siebie za kobietę o silnej psychice, która w sytuacji kryzysowej potrafi zachować zimną krew. Kobietę, od której inni oczekują wsparcia i otuchy. Niestety, w tej konkretnie sytuacji, jakże bardzo kryzysowej, zachowywała się niczym zwyczajny tchórz.

– Jeśli coś cię trapi, Emily, to po prostu powiedz. Może będę mógł ci pomóc – powiedział łagodnym aż do bólu zatroskanym głosem, którego często używał wobec wiernych.

Niestety nie była jedną z parafianek, która wyszeptuje pastorowi swoje troski. Była jego żoną i miała problem, którym nie tak łatwo się podzielić.

– A co niby ma mnie… trapić?! – rzuciła prawie wesoło i leciutko wzruszyła ramionami, spodziewając się, że Dave uzna temat za wyczerpany.

A jednak okazał się bardzo dociekliwy.

– Nie wiem, dlatego cię pytam, Emily. Może panie z naszej parafii żądają od ciebie zbyt wiele? Jesteś przemęczona?

– Bez przesady.

Owszem, panie, które wymyśliły opracowanie nowej książki kucharskiej, chciały, żeby to ona pokierowała realizacją projektu. Jednak zgodnie z prawdą powiedziała, że nie ma na to czasu, oczywiście wiedząc doskonale, że w tym momencie niejedna dama nastroszyła piórka. Przecież w parafialnej wspólnocie uważano powszechnie, że niepracująca zawodowo żona pastora powinna być na każde skinienie. Tak samo jak Dave. Emily nie miała najmniejszego zamiaru być jeszcze jednym kościelnym wyrobnikiem, i to darmowym. Dała to jasno do zrozumienia, kiedy jej mąż obejmował parafię w Cedar Cove. Uważała, że jej rola polega na wspieraniu męża, poza tym jest matką dwóch synów i prowadzi dom. No i wystarczy.

– Emily, gdyby coś cię zdenerwowało, powiedziałabyś mi, prawda?

– Oczywiście!

Do kuchni zajrzał Mark.

– Tato, skończyłeś już rozmawiać z mamą? Możesz mi pomóc w matmie?

Dave spojrzał na Emily.

– Ze mną wszystko w porządku – powiedziała z naciskiem.

Dave nie sprawiał wrażenia przekonanego, ale nie dyskutował. Dopił kawę i wstał.

– Dobrze, Mark. Już do ciebie idę.

Odprowadzając wzrokiem wychodzących z kuchni męża i synka, nie ustawała w wyrzutach wobec samej siebie. Jak mogła zaprzepaścić taką szansę! Przecież to właśnie pytanie – czy jesteś szczęśliwa – stwarzało znakomitą okazję do wypowiedzenia się na wiadomy temat! Ale ona, oczywiście, stchórzyła! Tak, tak, choć próbuje siebie usprawiedliwić, uparcie wmawiając sobie, że przed tak poważną i brzemienną w skutki rozmową powinna zebrać jeszcze więcej faktów.

Czyli jest po prostu beznadziejna.

O dziewiątej obaj synkowie już spali. Kiedy ojciec był w domu, z zapędzeniem ich do łóżek nie było problemu, jednak kiedy wieczorem go nie było – ostatnio prawie standard – chłopcy wynajdywali tysiące powodów, by położyć się spać jak najpóźniej.

Resztę wieczoru Emily postanowiła spędzić w pokoju, w którym urządziła pracownię krawiecką. Zabrała się do prasowania kwadratów, z których miała powstać patchworkowa kołdra dla Matthew. Materiał, który udało jej się zdobyć podczas wyprzedaży w Patchworkowej Żyrafie, był naprawdę bardzo ładny. Jasna bawełenka w delikatny wzorek…

Nagle usłyszała za sobą kroki. Potem ktoś objął ją wpół. Wiadomo kto.

– W końcu sami – szepnął Dave i pocałował ją w kark.

Emily uśmiechnęła się mimo woli i wyłączyła żelazko. Ona i Dave tacy właśnie byli, spontaniczni, pełni czułości, starali się też wszystko brać na wesoło…

Byli. Bo w którymś momencie zaczęło to się zmieniać. Kiedy dokładnie? Chyba na początku roku. W każdym razie już dawno mąż tak miło jej… nie zaczepił.

– Och, Dave, co ty…

– Po prostu kocham moją żonę – mruknął do jej karku.

Emily zaśmiała się i ścisnęła mocno jego palce na swoich biodrach.

– Naprawdę, Dave? – Po czym jęknęła w duchu, bo zabrzmiało to niemal błagalnie.

– Kocham całym sercem i duszą. – Jeszcze raz pocałował ją w kark i ruszył do drzwi.

– Dave! A ty dokąd?

– Robisz patchwork, więc posiedzę nad niedzielnym kazaniem.

– Aha…

Ciekawe. Zwykle Dave pisał kazania w kancelarii parafialnej. Zaskoczona Emily popatrzyła za mężem. Przeszedł korytarzem, wszedł do swojego gabinetu i starannie zamknął za sobą drzwi.

Te drzwi zwykle były otwarte. Dopiero ostatnio Dave zaczął je zamykać…

Emily włączyła żelazko i znów zajęła się prasowaniem, choć akurat głowę miała zajętą czymś zupełnie innym. Trudno przecież skoncentrować się na kołdrze, kiedy do żony dociera, że mąż nagle uznał za konieczne zamykać drzwi.

Dlaczego? Wiadomo. Najpewniej dzwoni teraz do kogoś i nie chce, żeby żona go słyszała.

Po godzinie Emily doszła do wniosku, że Dave, jeśli dzwonił, rozmowę na pewno już zakończył, warto się jednak upewnić. Z czym nie będzie problemu, bo po prostu zaniesie mu kawę.

Puknęła w drzwi tylko raz i weszła do środka. Mąż istotnie siedział za biurkiem, na którym leżały otwarta Biblia oraz brulion o żółtych kartkach, w którym Dave robił notatki.

– Przyniosłam ci kawę.

– O, dziękuję, że o tym pomyślałaś, kochanie.

– Bardzo proszę.

Postawiła kubek na podstawce, to znaczy płytce ceramicznej z malowidłem Matthew wykonanym w pierwszej klasie, i wyszła z gabinetu. Teraz ona starannie zamknęła za sobą drzwi. Odetchnęła głęboko i poszła do kuchni, do telefonu. Nacisnęła redial i po trzecim sygnale usłyszała kobiecy głos, miękki, z leciutką zadyszką. Po prostu niebywale seksowny.

– To znowu ty, Davey?

Davey?!

– Przepraszam, pomyłka – rzuciła szorstko Emily i odłożyła słuchawkę, czując, jak wszystko w niej się obrywa. Matko święta, właśnie go przyłapała! Miał czelność dzwonić z własnego domu do jakiejś baby, przez którą prawdopodobnie rozleci się ich małżeństwo!

Okropność. Emily drżącymi palcami nadal ściskała słuchawkę. Świadomość, że ma rację, nie dawała jej żadnej satysfakcji. Żadnej, czego zresztą wcale się nie spodziewała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Drzwi otworzyła uśmiechnięta Megan.

– Cześć, tato! – Cmoknęła ojca w policzek i ruszyła do kuchni.

– Cześć, mała! Jak się czujesz?

Troy Davis, szeryf w Cedar Cove, podążył za córką. Miał nadzieję, że mówi głosem w miarę spokojnym. Megan niedawno zrobiła badania na stwardnienie rozsiane, chorobę, która przed kilkoma miesiącami zabrała jej matkę. Troy już na samą myśl, że jego jedyne dziecko mogłoby tak samo cierpieć, po prostu umierał ze strachu. Przed kilkoma miesiącami Megan poroniła swoją pierwszą ciążę. Przeżyła to bardzo, a przecież nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po stracie matki. On stracił żonę. A teraz ten strach…

– Tato, wyluzuj – rzuciła żartobliwie Meg, podeszła do kuchenki i wyłączyła palnik.

Troy stwierdził w duchu, że pachnie tu bardzo kusząco domowym jedzeniem. Taki zapach był szczególnie upojny dla kogoś, kto na obiad zaserwuje sobie paprykę z mięsem lub coś w tym stylu, oczywiście obowiązkowo z puszki. O ile w ogóle ma w domu jakąś puszkę.

– Badania nie wykazały niczego niepokojącego, tato.

Teraz. A co będzie dalej? Oczywiście Troy zachował to dla siebie. Córka nie powinna wyczuwać, że w tej kwestii jest bliski histerii. Chwała Bogu, że Megan regularnie robi sobie badania. Istnieją przecież przesłanki do twierdzenia, że to choroba dziedziczna. Co prawda świat medyczny w tej kwestii jest podzielony, Troy wychodził jednak z założenia, że trzeba czuwać i być przygotowanym na każdą ewentualność. Tym bardziej że w przypadku tej strasznej choroby lekarze często mają problem z postawieniem jednoznacznej diagnozy.

Był dumny z Meg, że mimo tak wielkiego obciążenia potrafiła wziąć się w garść i cieszyć się życiem. Niewątpliwie tak się stało dzięki wydatnej pomocy ze strony męża, bo Megan na szczęście znalazła idealnego towarzysza życia. Craig był bardzo pogodny i opanowany, a przede wszystkim bardzo kochał Meg. Był jej całkowicie oddany, jak kiedyś Troy był oddany Sandy.

– Wpadłem, żeby zapytać, co mam przynieść na obiad w Święto Dziękczynienia.

Oczywiście był to tylko pretekst. Meg od razu się zorientowała, że chodzi o wyniki badania. Craig też na pewno go przejrzał.

Craig, który z „Cedar Cove Chronicle” pod pachą właśnie wkroczył do kuchni.

– Cześć, Troy! Trudno uwierzyć, że Święto Dziękczynienia już w tym tygodniu, prawda? Jak ten czas leci… A w gazecie… spójrz! Prawie same reklamy i ogłoszenia!

Meg zaśmiała się, po czym zaczęła machać rękoma, wyganiając ich z kuchni.

– A sio! Jeśli macie zamiar tylko jęczeć, to już was tu nie ma! Zaraz zaczniecie narzekać, że Boże Narodzenie to tylko szał zakupów i nic więcej.

– No tak! Boże Narodzenie! – Craig mrugnął porozumiewawczo do Troya.

Meg, podobnie jak Sandy, kochała Boże Narodzenie. Jeszcze nie zdążą zjeść do końca tego, co zostało z uroczystego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia, a już zarządzi dekorowanie posesji. Troyowi i Craigowi przypadnie zadanie porozwieszania lampek na zewnątrz domu. Na podwórzu od frontu będą musieli ułożyć z tych lampek świetlistego jelonka. Tak, właśnie tak!

– Tato, zjesz z nami – oznajmiła Meg, podążając do kredensu. – Na obiad są klopsiki i zielona sałata.

Och, co za kusząca propozycja! Klopsiki nadziewane ryżem, gotowane w zupie pomidorowej i serwowane z tłuczonymi ziemniakami były jednym z ulubionych dań całej niewielkiej rodziny Davisów. Jednak Troy akurat teraz nie chciał narzucać się córce i zięciowi.

– Nie, kochanie, dziękuję. Jak już mówiłem, wpadłem tylko na moment, żeby zapytać, jaki ma być mój wkład w czwartkowy obiad.

– Poczekaj, tato, niech pomyślę. Oczywiście będzie indyk, nadzienie zrobię według przepisu mamy, z ryżem i kiełbasą. Poza tym sałatki, między innymi ze słodkich ziemniaków i suszonych morelek. W zeszłym roku wszyscy się nią zajadali.

W zeszłym roku. Przed dwunastoma miesiącami Sandy była jeszcze z nimi. W Święto Dziękczynienia zabrali ją z domu opieki dla przewlekle chorych i przywieźli tu, do córki. Ustawili wózek inwalidzki przy stole, pomagali jej jeść…

Tylko jeden rok, a tak wiele się zmieniło. Troy pochował żonę i po kilku miesiącach nawiązał kontakt z Faith Beckwith, dawną szkolną sympatią. Na początku lata znów stali się parą i zapowiadało się to bardzo obiecująco, dopóki Megan nie poroniła. Wtedy też dowiedziała się, że ojciec chodzi na randki. Była zszokowana, czuła się zraniona. Nie wiedziała nic o Faith, nie wiedziała nawet, jak się nazywa, ale zmaltretowana psychicznie nowym ciężkim przeżyciem nie wyobrażała sobie, żeby u boku ojca pojawiła się jakaś nowa kobieta. A Troy bardzo kochał córkę i za nic nie chciał zrazić jej do siebie. Poza tym tamtego wieczoru, kiedy Megan straciła dziecko, był razem z Faith. I wyłączył komórkę, czego do dziś nie potrafił sobie wybaczyć.

I jeszcze jedno. Zawsze istniała możliwość, że Meg odziedziczyła po matce straszliwą chorobę.

W rezultacie Troy, chociaż bardzo za nią tęsknił, podjął bolesną decyzję o zerwaniu z Faith. Brakowało mu wspólnie spędzanych chwil, długich rozmów przez telefon, ale tylko tak mógł postąpić. Musiał zaakceptować fakt, że Faith bezpowrotnie znikła z jego życia.

I jak na ironię losu, całkiem niedawno ta sama Megan napomknęła ojcu, że chyba nadszedł czas, by coś zrobił ze swoim życiem. Troy podszedł do tego bardzo ostrożnie. Meg po ciężkich przeżyciach na pewno stała się bardziej dojrzała, poza tym nauczyła się żyć z widmem choroby, Troy jednak nie zapomniał o jej gwałtownej reakcji, kiedy dowiedziała się o jego randkach, dlatego trudno mu było uwierzyć w tę nagłą zmianę frontu. Jakoś nie wyobrażał sobie, by Megan potrafiła zaakceptować nową kobietę u jego boku, nie uznała tego za sprzeniewierzenie się pamięci Sandy.

– W zeszłym roku mama była jeszcze z nami – powiedziała cicho Meg. – Tak lubiła wszystkie święta…

Troy pokiwał głową. Sandy, choć jej możliwości fizyczne były bardzo ograniczone, kochała święta i rodzinne spotkania. Troy był bardzo zadowolony, że Meg pod tym względem przejmuje po matce pałeczkę.

– Do indyka podasz tłuczone ziemniaki i sos. Zgadza się? – Zadał tak przyziemne pytanie, bo chciał odwrócić uwagę córki od smutnych i bolesnych wspomnień.

– Oczywiście!

– A co z ciastem?

– Dwa rodzaje, z dyni i z orzechami pekan. Aha, mała niespodzianka! Wyobraź sobie, że mam cały słoik słodkich pikli z ogórków, robiłyśmy je razem z mamą w lecie, dwa lata temu. Ten słoik zachowałam na specjalną okazję.

Dwa lata temu Sandy nie była już zdolna do żadnej, nawet najlżejszej pracy fizycznej, ale Megan i tak zabrała ją z zakładu opieki, przywiozła do domu i przez cały dzień marynowały ogórki. Oczywiście, że marynowała je Megan, natomiast Sandy głównie dyrygowała, ale najważniejsze, że przez cały czas żartowały i zaśmiewały się do łez. Dla Sandy musiał to być jeden z najprzyjemniejszych dni w ostatnim roku jej życia. Zawsze bardzo cieszyła się każdą chwilą spędzoną z córką, a poza tym pobyła w swoim domu.

– Świetnie – powiedział szybko Troy, porzucając temat z obawy, że Meg się rozklei. – To może przyniosę po prostu bułeczki i butelkę wina?

– Dobrze, tato.

Po kilku minutach pożegnał się i wyszedł. Do pustego domu wcale mu się nie spieszyło, a po drodze mijał sklep Safeway. Był co prawda w mundurze, ale postanowił zrobić zakupy. Musiał zaopatrzyć pustą lodówkę, a przy okazji zamierzał nabyć wino i bułki, które obiecał Megan.

Wziął wózek i najpierw wjechał między regały z warzywami, tak jak to zawsze robiła Sandy, zastanawiając się przy tym, po co zamierza upolować coś świeżego, skoro u niego i tak wszystko leży w nieskończoność.

Kiedy przechodził koło bananów, stanął jak wryty.

Faith. Była dosłownie metr od niego.

Od ich ostatniej rozmowy minęły dwa tygodnie. Dla niego bardzo trudnej, bo jeszcze nigdy, rozmawiając z kimś, nie czuł się tak podle. Kiedy Faith odebrała telefon, była bardzo podekscytowana. Powiedziała, że dom w Seattle został już sprzedany, a ona niedługo osiądzie w Cedar Cove już na stałe. Mówiła to z wielkim entuzjazmem, spodziewając się, że ta wiadomość go ucieszy, zresztą ku czemu miała wszelkie podstawy.

A on powiedział jej, że nie będą się już spotykać.

Zranił ją do żywego, całym sobą wyczuł, jak bardzo ją zabolało. Wysłuchała go jednak spokojnie, kiedy przedstawił jej reakcję Megan. W jej głosie nie pojawiła się złość, nie dyskutowała, tylko na pożegnanie życzyła mu powodzenia.

Teraz podniosła głowę. Zauważyła go i podobnie jak on znieruchomiała. Najpierw była po prostu zaskoczona, lecz zaraz po jej twarzy przemknął cień, oczy straciły blask.

Tylko na sekundę. Faith nie byłaby sobą, gdyby nie udało jej się miło uśmiechnąć.

– Witaj, Troy!

– Witaj, Faith! – odparł, zastanawiając się przy tym, czy wychwyciła w jego głosie tę nutkę żalu.

Zerknął na jej wózek wypełniony podstawowymi produktami, takimi jak mąka, cukier, kawa, mleko, jakieś warzywa i owoce. Wygląda więc na to, że już zamieszkała w Cedar Cove.

– Wyprowadziłaś się z Seattle?

– Tak. Wspominałam ci, że dom został sprzedany. Zgodnie z umową miałam go opuścić do końca listopada, najlepiej przed Świętem Dziękczynienia.

– Czyli sprowadziłaś się tu na stałe?

– Tak. Nie spodziewałam się, że już pierwszego dnia natknę się na ciebie. Miałam nadzieję…

Była tak samo spięta jak on. Jej głos zamierał, ale nie musiała kończyć. Troy doskonale wiedział, o co Faith chodzi. On również miał nadzieję, że jak najdłużej uda im się uniknąć swojego widoku. Po co rozszarpywać rany? I to nie po raz pierwszy.

Stali się parą w szkole średniej, a po jej ukończeniu Troy, żeby uniknąć Wietnamu, na ochotnika wstąpił do wojska, więc inaczej niż inni poborowi miał możliwość wyboru. Wstąpił do żandarmerii, potem opuścił wojsko i bez problemu przerzucił się do policji. Po ukończeniu podstawowego szkolenia zamierzał oświadczyć się Faith. Nie wiedział jednak, że pani Caroll, matka Faith, przechwytuje jego listy, uważała bowiem, że on i jego córka są jeszcze zbyt młodzi na poważny związek.

Swój cel osiągnęła, bo Troy i Faith rozstali się. Troy niebawem poznał Sandy, Faith wyjechała na studia do college’u i tam poznała przyszłego męża, jednak po prawie czterdziestu latach ich drogi znów się zeszły, lecz tylko po to, by ze względu na okoliczności znów doszło do rozstania. Z tą tylko różnicą, że tym razem nie była to potajemna interwencja matki Faith, lecz bardzo głośna interwencja córki Troya, Megan.

– Widziałam się z Grace Sherman – po chwili cicho powiedziała Faith.

– Teraz Grace Harding.

– Tak, wiem, że powtórnie wyszła za mąż. Poznałam już zresztą Cliffa. Bardzo mi pomogli, bo miałam niewiele czasu, by znaleźć odpowiedni dom, a bałam się pochopnie podejmować decyzję. Kiedy w zeszłym tygodniu przyjechałam do syna, Scottie, przeglądając ogłoszenia w gazecie, powiedział, że jest do wynajęcia dom przy Rosewood Lane. Następnego dnia wybrałam się z wnukami do kina, gdzie natknęłam się na Grace i Olivię. Kiedy powiedziałam im, że wracam na stałe do Cedar Cove, Grace oznajmiła, że jej dom, który wynajmuje, teraz stoi pusty. Okazało się, że chodzi właśnie o ten dom przy Rosewood Lane!

– Słyszałem, że nikt tam nie mieszka. Grace miała paskudnych lokatorów. Zwlekali z płaceniem czynszu, dewastowali dom i nie można się ich było pozbyć. W końcu Cliff i mąż Olivii, Jack Griffin, użyli mocnych i bardzo chytrych argumentów, w konsekwencji czego jeszcze tego samego dnia lokatorzy się wynieśli.

– A… teraz rozumiem, dlaczego wszystkie ściany są odmalowane.

Dobrze, że Faith się rozgadała. Na pewno poczuła się swobodniej, Troy też. Bardzo chciał pobyć z nią jeszcze choć chwilę. To niespodziewane spotkanie było dla niego udręką, a jednocześnie sprawiało tyle radości.

– Robisz zakupy na Święto Dziękczynienia?

Faith włożyła do wózka jeszcze kilka bananów.

– Nie, wyskoczyłam tylko na chwilę, by zapełnić lodówkę. Są u mnie córka i synowa, pomagają mi się rozpakować.

Czyli wyraźnie dawała do zrozumienia, że musi już iść.

Troy w milczeniu pokiwał głową.

– Miło było cię zobaczyć – powiedziała jak zwykle bardzo uprzejma Faith i ruszyła przed siebie, pchając wózek. Jednak po kilku krokach zatrzymała się. – Troy, nie martw się. Wpadanie na ciebie na pewno nie stanie się moim zwyczajem. Zakupy robię zwykle rano, kiedy ty jesteś w pracy. Poza tym nie sądzę, żebyśmy bywali w tych samych miejscach.

– Nie sądzę… Niemniej cieszę się, że znów mogłem cię zobaczyć, Faith.

– Ja również, Troy. – Podjęła wędrówkę po sklepie zdecydowanie już szybszym krokiem.

Odprowadzał ją wzrokiem, tocząc ze sobą walkę. Najchętniej pobiegłby za Faith, oczywiście, ale cóż… tego nie mógł zrobić. Podjął więc swój powolny marsz wzdłuż regałów, wrzucając do wózka potrzebne produkty. Banany, papierowe ręczniki, puszki z zupą i papryką z mięsem, kilka gotowych dań mrożonych, bułki i wino na czwartkowy obiad. Koniec. Ustawił się w kolejce do kasy, spojrzał dookoła i… wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom. Okazało się bowiem, że i jemu czasami dopisuje szczęście. W kolejce do sąsiedniej kasy stała Faith. Oczywiście, że zaraz zaczął się na nią gapić. Jak jakiś głupek, ale trudno. Zauważył też, że Faith co jakiś czas zerka na niego.

W końcu nie wytrzymał. Podszedł do niej i od razu przystąpił do rzeczy:

– Słuchaj, musimy pogadać. Może pójdziemy na kawę? Teraz, a jeśli ci nie pasuje, to jutro. Albo, jeśli tak wolisz, po Święcie Dziękczynienia.

Sam nie bardzo jeszcze wiedział, o czym mieliby rozmawiać, tym się jednak nie przejmował. Coś tam się wymyśli, najważniejsze, że będzie mógł posiedzieć razem z Faith i popatrzeć na nią.

Niestety, nie okazała ani odrobiny entuzjazmu.

– Dziękuję, Troy, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Naturalnie, że miała rację. Jego propozycja była idiotyczna, poza tym bardzo egoistyczna. Proponował kawę, spotkanie w kafejce, w kameralnych warunkach, przez co możliwość, że Megan o tym się dowie, była znikoma.

Faith przejrzała go, to jasne, dlatego spojrzała na niego niechętnie, z urazą. Niestety w obecnej sytuacji nic innego nie mógł zaproponować.

Chociaż kochał Faith i był przekonany, że ona również go kocha, to absolutnie nie ma zamiaru dopuścić, by po raz trzeci zaistniał w jej życiu.

Mężczyzna, który już dwukrotnie złamał jej serce.

Nie mógł jej za to winić.

– Cóż… Baw się dobrze podczas Święta Dziękczynienia, Faith.

– Dziękuję. Życzę ci tego samego – szepnęła.

Wrócił do swojej kolejki, zapłacił, wziął torby i poszedł do samochodu. Wszystko to robił jak automat. Usiadł za kierownicą i spojrzał przed siebie pustym wzrokiem.

Teraz wiedział. Do tej chwili gdzieś tam, w głębi duszy, mimo wszystko zakładał, że kiedyś jeszcze zejdą się z Faith. Lecz rzeczywistoś odezwała się twardym głosem. Owszem, zobaczył Faith, porozmawiał z nią i już wiedział na sto procent, że nie ma żadnych szans. Stracił ją bezpowrotnie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tannith Bliss wcale nie miała ochoty iść w środę wieczorem na szkolne ognisko z okazji Święta Dziękczynienia. Tanni w ogóle nie znosiła szkoły, a na szkolne ognisko poszła tylko dlatego, żeby nie siedzieć w domu. Bo nie ma nic gorszego niż siedzenie w domu i udawanie, że życie toczy się dalej normalnym trybem.

Nigdy przecież nie będzie już normalnie, choć matka czasami zachowywała się tak, jakby ojciec wcale nie umarł i w każdej chwili mógł pojawić się w drzwiach. Czym wkurzała ją maksymalnie. Zresztą nie tylko tym. Na przykład to szaleństwo z przygotowaniami do głupiego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia. Czy jest sens zawracać sobie głowę indykiem, sosem i tym wszystkim, kiedy do stołu zasiądą tylko we trójkę?

Święto Dziękczynienia to dopiero początek. Zaraz potem zacznie się następny koszmar, czyli szykowanie się do Świąt Bożego Narodzenia. Pierwszych świąt bez taty.

Spóźniła się. Szkolny parking był już tak zapchany, że szukanie wolnego miejsca okazało się zwykłą stratą czasu. Na szczęście udało jej się zaparkować na ulicy. Wysiadła z samochodu i skulona, z rękoma w kieszeniach czarnego, długiego do kostek płaszcza rozwiewanego przez porywisty wiatr, ruszyła w górę zbocza, w stronę szkolnego boiska.

Kiedy zbliżała się do ogrodzenia, usłyszała śmiech i wesołe pokrzykiwania, a kiedy weszła na boisko, od razu dotarło do niej nawoływanie Kary Nobles:

– Tanni, chodź do nas!

Takie dziewczyny jak Kara, wiecznie roześmiane i pełne werwy, irytowały ją, dlatego udając, że nie słyszy, przepchnęła się przez tłum, przechodząc na drugą stronę boiska. Miała nadzieję, że tutaj nikt jej nie rozpozna. I rzeczywiście, nie zauważyła znajomych twarzy, nikt do niej nie wołał. Czyli super. Taka sytuacja odpowiadała jej najbardziej.

Kawałek dalej stała spora grupa uczniów wystylizowanych na gotyk. Tanni nie była jedną z nich, choć najczęściej też ubierała się na czarno. Po prostu lubiła ten kolor, poza tym czerń doskonale oddawała jej obecny nastrój. W końcu była w żałobie. Matka może sobie udawać, ale ona nie ma najmniejszego zamiaru. Dalej jest w głębokiej rozpaczy. Jej ojciec nie żyje, nigdy już nie wróci do domu po kolejnym locie, nie uściska, nie wręczy Tanni drobnego upominku. Nigdy.

Ustawiła się z boku i spojrzała na ognisko. Ogień ma w sobie coś hipnotyzującego. Te cichutkie trzaski, posykiwania, te złocisto-czerwone jęzory wysyłane w niebo…

W pewnym momencie zauważyła, że od gotyckiej grupy odłączył się jeden z chłopaków i idzie w jej stronę. Szybko odwróciła głowę. Jeśli będzie na niego patrzeć, może zachęcić go do nawiązania rozmowy. Zerknęła na niego jeszcze tylko raz, żeby sprawdzić, czy jednak nie jest to ktoś znajomy. Raczej nie, i całe szczęście. Nie miała ochoty na żadne rozmowy. W ogóle starała się być jak najmniej zauważalna. Gdyby mogła, rzuciłaby szkołę. Miała tylko jedno marzenie: Zostawcie mnie w spokoju! Zostawcie mnie samą!

Chłopak przystanął kawałeczek dalej, ale się nie odzywał. I dobrze. Gdyby zaczął coś tam nawijać, od razu by usłyszał:

– Spadaj!

Stał nieruchomy jak posąg, co po chwili też stało się już naprawdę wkurzające.

Spojrzała na niego ze złością, a on ani drgnął.

– Hej, Shaw! – zawołał do niego ktoś z gotyckiej grupy. – Chodź z nami! Też musisz to zobaczyć! Koniecznie!

Shaw?! Zaraz, zaraz, czyżby to był Shaw Wilson? Tanni darowała sobie zerkanie i spojrzała mu prosto w twarz. Tak, to on, Shaw Wilson. Widywała go z rzadka, przelotnie, nigdy nie mieli okazji się poznać, ale słyszała o nim niemało. Shaw nie był już uczniem szkoły średniej, podobno nie zrobił dyplomu. Teraz snuł się po mieście albo jeździł niebieskim fordem kombi, którego zazdrościli mu wszyscy.

No i przede wszystkim ta historia z Ansonem Butlerem! Dwa lata temu, kiedy Tanni była w dziewiątej klasie, oskarżono go o podpalenie restauracji Latarnia Morska. Przez wiele miesięcy wszyscy gadali tylko o tym. Shaw, jego najlepszy przyjaciel, zawsze go bronił, podobnie jak dziewczyna Ansona, Allison Cox.

Później, kiedy okazało się, że restaurację podpalił nie Anson, a pewien zdrowo stuknięty przedsiębiorca budowlany, raptem wiatr powiał z innej strony i wszyscy ze szkoły zgodnym chórem zaczęli twierdzić, że zawsze wierzyli w niewinność Ansona. Ci, którzy przedtem gotowi byli go powiesić, teraz chwalili się, że są z nim bardzo zaprzyjaźnieni.

Jedyną osobą, która od samego początku stała twardo po stronie Ansona, był Shaw. Bo nawet Allison miała chwilę zwątpienia, a Shaw od początku do końca był jego najlepszym, najbardziej lojalnym kumplem. Inni może już o tym zapomnieli, ale Tanni nie. Dla niej prawdziwa lojalność była czymś bezcennym.

– Ty jesteś Shaw, prawda?

– Zgadza się. A ty jesteś Tanni Bliss?

– Mhm. – Skinęła głową i starając się nie zrobić tego w sposób demonstracyjny, podsunęła się do Shawa trochę bliżej.

– Zdarzyło mi się już ciebie widzieć tu i tam. – On również, jak Tanni, trzymał ręce w kieszeniach płaszcza.

Czyli zwrócił na nią uwagę. No proszę… Niezależnie od wszystkiego, ten fakt sprawił jej przyjemność. Jeśli już ktoś miał ją zauważyć, to na pewno ktoś taki jak Shaw.

– Dlaczego nie stoisz ze swoją klasą? – spytał.

Tanni wzruszyła ramionami. Wolała to, niż otwarcie się przyznać, że ma w nosie swoją klasę, swoje kumpelki i kumpli. Teoretycznie niby miała tam jakieś przyjaciółki, na przykład Karę, ale wcale nie uważała ich za dobre przyjaciółki. Poza tym po śmierci ojca zrobiło się wokół niej pusto. Szczerze mówiąc, sama odsunęła się od rówieśników, bo większość z nich uważała, że powinna dać sobie spokój z tą żałobą i wyluzować. W każdym razie taki był główny powód tego odsunięcia.

Nie miała zamiaru wyluzować. Dla niej żałoba po śmierci ojca po prostu jeszcze trwała. Jeszcze nie przeszła nad stratą ojca do porządku dziennego, nie przestała wciąż o nim myśleć. Przeciwnie, myślała o nim bardzo dużo, wciąż od nowa przywołując w pamięci wszystkie najpiękniejsze wydarzenia, utrwalając sobie każdy szczegół, żeby nigdy nie zapomnieć.

– Widziałem twój rysunek – powiedział Shaw. – Jesteś w tym niezła.

– Dzięki.

Ta informacja wcale jej nie ucieszyła. Oczywiście wiedziała, w czym rzecz. Narysowała cmentarz. Ten rysunek bardzo spodobał się nauczycielce plastyki, pani White, która bez wiedzy Tanni zgłosiła go na konkurs zorganizowany podczas jarmarku sztuki, który był sponsorowany przez miejscową społeczność. Rysunek Tanni jednogłośnie uznany został za najlepszy, co na niej nie zrobiło żadnego wrażenia. No, jakieś zrobiło, to znaczy poczuła się mocno skrępowana tą sytuacją. Poza tym przecież matka Tanni zawodowo zajmowała się sztuką, a swoje wyroby artystyczne z tkanin wystawiała na sprzedaż w miejscowej galerii, istniała więc możliwość, że w jury zasiadł jakiś jej znajomy i wiedziony współczuciem dla osieroconej dziewczyny przeforsował taki werdykt. A Tanni wcale nie potrzebowała litości.

Potrzebowała ojca.

Cóż, nigdy nie miała dobrych stosunków z matką, a teraz zrobiło się wręcz fatalnie, dlatego za nic w świecie nie chciała jakichkolwiek porównań czy odniesień jej sztuki do sztuki wielkiej Shirley Bliss.

– Też rysuję – powiedział Shaw i zaraz tego pożałował, bo dodał skwapliwie: – Ale moje rysunki nie umywają się do twoich.

Skąd ta pewność? Tanni nie oceniała swoich prac, po prostu rysowała. Szło jej to jak z płatka. Niektórzy ludzie są uzdolnieni na przykład do algebry, która innym w ogóle nie wchodzi do głowy, a ona była uzdolniona do rysowania. Więc rysowała. Na lekcjach też. Niby pilnie robiła notatki, a tak naprawdę coś tam sobie szkicowała, jakieś zawiłe wzory albo portreciki osób siedzących w pobliżu. Także kwiaty, konie i psy. Tymi rysunkami zapełniała jeden szkicownik po drugim, ale nikt oprócz niej tych szkicowników nie oglądał. Nawet matka. Gdyby tata żył, może by mu pokazała. Po jego śmierci, z tej rozpaczy, bardzo wiele szkicowników podarła na kawałeczki.

– Shaw, idziesz czy nie?

Powoli obejrzał się przez ramię, potem znów spojrzał na nią.

– Do zobaczenia, Tanni.

– Do zobaczenia.

Kiedy ruszył z miejsca, pomyślała: Szkoda, że odchodzi.

– A co u Ansona, Shaw?

Zatrzymał się.

– Wszystko w porządku.

– Słyszałam, że pracuje w wywiadzie.

– Zgadza się.

– Jestem pod wrażeniem. A co u Allison?

– Ukończyła college. Wraca w tym tygodniu, ale zamierza dalej studiować na uniwersytecie w Seattle.

– Super.

Brat Tanni, Nick, też ukończył college na uniwersytecie w Pullman. Właśnie wracał do domu, wieczorem powinien dojechać do Cedar Cove. Tanni cieszyła się, że w domu zastanie Nicka. Tęskniła za nim, co dla niej było niespodzianką. Nie byli przecież zgodnym rodzeństwem. Bili się, kłócili, dopiero tragedia z ojcem sprawiła, że wreszcie zawarli pokój. Na pewno nie był zbudowany na solidnych podstawach, ale zawsze to pokój. Nick był jedyną osobą, z którą Tanni rozmawiała o ojcu, jedyną, która czuła to samo co ona.

– Tanni… Wiesz, tak sobie pomyślałem, że może pokażę ci kilka moich rysunków. – I dodał szybko: – Jeśli chcesz.

– Oczywiście, że chcę!

– Super.

– Kiedy?

– Co robisz po ognisku?

Cóż, jej kalendarz towarzyski nie był wypełniony po brzegi.

– Właściwie to… nic.

– Moglibyśmy spotkać się w Mocha Mama za godzinę. Zgoda?

Tanni spojrzała na zegarek. Mocha Mama była nową kafejką w mieście. Nigdy tam jeszcze nie była, ale wiedziała, jak trafić.

– Zgoda.

Shaw uśmiechnął się, Tanni odwzajemniła uśmiech i mimo zimnego wiatru nagle na moment zrobiło jej się przyjemnie. Po prostu cieplutko, i to wcale nie dlatego, że stała blisko ogniska.

Po chwili Shaw i jego gotyccy kumple odeszli, a Tanni jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut wpatrywała się w ogień. Po rozmowie z Shawem jej nastrój zdecydowanie się poprawił, i to do takiego stopnia, że postanowiła podejść do Kary. Pogadały chwilę, potem Tanni poszła do swojego samochodu i po kwadransie parkowała już przy Harbor Street przed Mocha Mama.

Wnętrze kawiarenki było raczej typowe, dużo ciemnego drewna i staromodnych lamp. Ludzi garstka. Jakaś para pochłonięta rozmową, dwóch gawędzących starszych panów, i to wszystko. Shaw siedział przy jednym z kilku stolików ustawionych koło okna: czarna głowa pochylona nad kubkiem z kawą. Farbował się, Tanni, patrząc pod światło, zauważyła jasne odrosty. Pamiętała też, że Shaw, kiedy jeszcze chodził do szkoły, robił sobie włosy na żel i mocny, gotycki makijaż. Teraz już tego zaniechał.

Na jej widok poderwał głowę.

– Zamówić ci coś? Ja zapraszam.

Ho! Ho!

– Kawę proszę.

Shaw wstał i po chwili wrócił do niej z parującym kubkiem.

– Proszę. Na koszt firmy.

– Dzięki – mruknęła Tanni, odbierając kubek. – Na koszt firmy? Czy to znaczy, że pracujesz tutaj?

– Tak. Jak tylko zapragniesz frappachino czy coś w tym rodzaju, wal do mnie.

Jakoś nie pasował jej na barmana.

– Jak długo tu pracujesz? – spytała, zerkając do kubka. Shaw przyniósł jej czarną kawę. W porządku, wypije taką, bez śmietanki i bez cukru.

– Od samego początku, od dnia otwarcia. Kawiarnia należy do mojej ciotki i wuja, a ja prowadzę im ten interes.

– Super.

Nachylił się nad plecakiem stojącym na podłodze i wyjął szkicownik.

– Moje prace w porównaniu z twoimi to amatorszczyzna.

Tanni nie znosiła, kiedy ktoś tak mówił. Siebie uważał za zero, bo przecież talent ma tylko ona!

Po pierwszym, gorzkim łyku od razu poczuła miłe ciepło. Wypiła więc jeszcze jeden łyk i zaczęła przeglądać szkicownik, uważnie studiując każdą pracę. Shaw niewątpliwie miał talent. Pierwsze szkice zrobione węglem były bardzo mroczne i dziwaczne. Krajobrazy po bitwie albo kataklizmie. Aż nagle Tanni znalazła się na polu kwitnących żółtych tulipanów pyszniących się na tle błękitnego nieba. Rysunek wykonany był pastelami, dlatego starała się nie dotknąć, nie musnąć, żeby niczego nie zatrzeć.

Była zdumiona tym nagłym przejściem do innej tematyki i kolorów.

– Byłem wtedy w Dolinie Skagit – powiedział Shaw nieswoim głosem, czekając na jej opinię. – No i jak? Co o tym sądzisz?

– A co ty o tym sądzisz? – spytała Tanni.

– Ja?!

– Tak. To twoja praca. Podoba ci się czy nie? – Gdy Shaw milczał, pewnie nie wiedząc, co odpowiedzieć, podsunęła mu szkicownik. – Na przykład ten szkic, który, jak mówisz, zrobiłeś w Dolinie Skagit. Co czułeś, kiedy to rysowałeś?

– Spokój – odparł po chwili namysłu.

Przerzuciła kartki wstecz i podsunęła mu szkic węglem, przedstawiający krajobraz po trzęsieniu ziemi.

– A co czułeś, kiedy rysowałeś to?

Shaw wzruszył ramionami, dokładniej jednym.

– Nie wiem.

Ale Tanni nie miała zamiaru pozwolić mu wykręcić się od odpowiedzi.

– Shaw, gdybyś niczego nie czuł, nie narysowałbyś tego.

– A więc… byłem zły. Tak! Matka zabroniła mi rysować coś takiego w jej domu, wtedy się wściekłem i oczywiście rysowałem dalej. Nienawidzę, kiedy ktoś chce mną sterować. Narzuca mi, co mam myśleć, co czuć.

– Tak samo ze mną… – mruknęła Tanni, przyglądając się rysunkowi z wielką uwagą.

– Co czujesz?

Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

– Twój gniew. Wyczuwam twoje emocje. Shaw, to dowód, że jesteś artystą! Jeśli ktoś temu zaprzeczy, to nie ma racji, absolutnie. A ty musisz uwierzyć w siebie. Koniecznie, to podstawa. I tego nikt nie jest w stanie ci narzucić. Sam musisz do tego dojść.

Tanni miała sprawę ułatwioną. Nie, nie dzięki matce, która była artystką. Dzięki ojcu, który artystą nie był, ale potrafił z córką godzinami rozmawiać o sztuce. To ojciec wpoił w nią, że technika jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. A ten cel to wyrażenie emocji. Może być to reakcja artysty na coś, co wydarzyło się, co zobaczył, co poczuł w konkretnej sytuacji.

Shaw przewrócił kartki, wracając do tulipanów.

– Tanni, a kiedy patrzysz na to, ty też czujesz spokój?

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w kwiaty.

– Nie do końca.

Było oczywiste, że Shaw nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Przez moment była pewna, że chwyci swój szkicownik i wrzuci z powrotem do plecaka.

Na szczęście nie, bo tylko zapytał:

– Dlaczego nie do końca?

– Moim zdaniem, kiedy rysowałeś te tulipany, niczego specjalnie nie odczuwałeś.

– Odczuwałem!

– Niemożliwe. Za bardzo byłeś skoncentrowany na samej technice rysowania, na kolorach, na cieniowaniu.

Zauważyła, jak Shaw lekko przymrużył oczy.

– Tak mówisz? No to już sam nie wiem, czy potrafię być artystą z tymi wszystkimi odczuciami.

– Sztuka, w każdym razie dla mnie prawdziwa sztuka polega głównie na wyrażaniu emocji.

Od roku jej szkice były wyrazem uczuć po stracie ojca. Tata zawsze mówił, że prawdziwe dzieło sztuki naładowane jest emocjami. Irytowało ją, kiedy jako przykład podawał kolaże i patchworki matki. Ale trudno. Tak czy inaczej rozumiała, o co mu chodzi.

Wkrótce po pogrzebie ojca matka zamknęła się w pracowni na wiele dni. Oczywiście musiała od czasu do czasu się przespać czy coś zjeść, ale kiedy? Tego Tanni nie zauważyła. W każdym razie gdy Shirley znów ukazała się światu, okazało się, że w ciągu tych wielu dni stworzyła z tkaniny dzieło, które niewątpliwie było wielkim dziełem sztuki.

Zionący ogniem ogromny smok.

Tanni nikt niczego nie musiał objaśniać. Po prostu wiedziała, że ten smok to śmierć.

Kiedy minął twórczy szał, matka uspokoiła się, znów stała się sobą. Parę osób oglądało tego smoka. Tanni podejrzewała, że nowy właściciel galerii przy Harbor Street z wielką chęcią zabrałby go do siebie. Gdyby matka się zgodziła, co jednak, jak dotąd, nie nastąpiło, ponieważ smok nadal wisiał w pracowni.

– Czyli dzięki emocjom to, co robisz, jest naprawdę dobre – podsumował Shaw.

– Moim zdaniem tak.

– Tanni, a rysujesz też ludzi?

– Czasami.

– Nie jest to łatwe, prawda?

– Nie. A ty rysujesz portrety?

– Może…

– To dlaczego mi nie pokazałeś?

– Bo… nie mam ich ze sobą.

– Nie wierzę. Gdybyś nie miał, to w ogóle byś o nich nie wspomniał. Pokaż.

Shaw wbił wzrok w stół.

– Ale ten, co mam, jest całkiem do niczego. Spieszyłem się…

– Nieważne, Shaw. Pokaż. Przecież sam chciałeś, żebym obejrzała twoje prace. I co?

– Tak. Ale… – Bezwiednie wyciągnął rękę, zasłaniając plecak.

– Shaw, kiedy rysowałeś to, czego nie chcesz mi pokazać, czułeś coś?

W jego oczach zapaliła się iskierka, jakby miał ochotę się uśmiechnąć.

– Tak. Coś tam czułem.

– Super.

I cisza. Tanni odczekała chwilę, po czym ciszę przerwała głosem lekko już zniecierpliwionym:

– A więc jak, Shaw? Pokażesz mi czy nie?

Powoli nachylił się nad plecakiem i wyjął drugi szkicownik. Przez chwilę jeszcze się wahał, lecz przemógł się i położył szkicownik przed Tanni.

Otworzyła, spojrzała na pierwszą stronę i regularnie ją przytkało.

– Przecież… to ja – stwierdziła, kiedy tylko odzyskała mowę.

– No tak… Wiem – zaszemrał Shaw.

– To ja koło ogniska!

– Tak.

Za pomocą kilku zaledwie kresek Shaw oddał wszystko. W twarzy Tanni, częściowo zakrytej rozwianymi przez wiatr włosami, były jej upór i bunt. Samotność i ból. Cała postać rwała się do walki… samotnej walki.

Shaw obnażył ją. Narysował samą esencję Tanni Bliss. Takiej, jaką była teraz.

– Do niczego, prawda? – wyszemrał.

Do niczego!? Przecież z wrażenia nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa!

– Nieprawda… – wyszeptała mimo wielkiej grudy, która ulokowała się w jej gardle. – Shaw… nie bajeruję, to jest jeden z najlepszych portretów, jakie dotąd widziałam.

Wbił w nią wzrok.

– Mówisz serio?

– Przecież wiesz! Gdyby było kiepskie, na pewno bym ci powiedziała! A to… to jest super! Nigdy czegoś tak dobrego nie udało mi się narysować! Przysięgam!

Shaw rozpromienił się. Tak, teraz miała przed sobą człowieka szczęśliwego.

– Tanni, może spotkamy się jeszcze kiedyś? – zaproponował.

– Dobrze. – Skinęła głową.

– Kiedy?

– Kiedykolwiek, Shaw.

– Może jutro? Nie. Jutro jest Święto Dziękczynienia, na pewno będziesz z rodziną, wspólny obiad i tak dalej.

– Jutro. O której?

Miała w nosie święto. Przede wszystkim chciała być z Shawem.

– Dasz radę się wymknąć?

– Jasne. A więc o której?

– Piąta?

– Dobrze. Będę tu o piątej.

Przykrył dłonią dłoń Tanni, splatając jej palce ze swoimi. Nie zabrała swojej ręki. A skąd! I pomyślała, że być może w końcu i ona znalazła sobie przyjaciela. Prawdziwego przyjaciela.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wczesnym rankiem w Święto Dziękczynienia Emily na palcach przemieściła się z sypialni do kuchni. Nie chciała nikogo obudzić, a dom był przecież pełen ludzi. Jej mieszkający w Spokane rodzice na ten świąteczny dzień tradycyjnie już zjechali do córki. Emily, robiąc sobie kawę, z rozczuleniem słuchała głośnego chrapania ojca dobiegającego z sypialni na tyłach domu. Dla jej uszu były to miłe, tak dobrze znane dźwięki…

Niebawem cały dom ożyje. Dave i ojciec Emily będą oglądać w telewizji tradycyjną paradę organizowaną w Święto Dziękczynienia przez sieć domów towarowych Macy’s. Chłopcy będą ganiać się po domu, a Emily i jej matka zajmą swoje stanowiska w kuchni, przygotowując do pieczenia dziesięciokilogramowego indyka.

Teraz jeszcze panowała błoga cisza. Tę chwilę spokoju Emily chciała wykorzystać na zebranie sił przed jakże niełatwym zadaniem. Musiała przebrnąć przez rodzinny obiad, nie dając matce powodu do podejrzeń, że w małżeństwie córki coś jest nie tak. A matkę niełatwo oszukać, dlatego Emily, siedząc sama przy kuchennym stole, oddychała bardzo głęboko, starając się maksymalnie wyciszyć. Przed nią leżała Biblia. Emily każdy nowy dzień zaczynała od szukania – i znajdowania – słów otuchy w psalmach.

Kiedy dzbanek z kawą po raz ostatni wykonał swój sycząco-skwierczący refren, Emily wstała i podeszła do szafki. Sięgnęła po kubek i w tym momencie do kuchni weszła Barbara Lewis, jej matka.

Barbara zawiązała mocniej pasek szlafroka i zasłaniając ręką usta, ziewnęła bardzo szeroko.

– Usłyszałam, że już wstałaś i chodzisz po domu. Już! – Barbara zerknęła na zegarek w kuchence. – Dopiero piąta, dziecko!

– Wiem.

Emily obudziła się już o trzeciej, potem przez dłuższy czas miotała się na łóżku, zmieniając co chwilę pozycję. W końcu spasowała. Było jasne, że już nie zaśnie.

– Kawa pachnie cudownie – stwierdziła matka, siadając przy stole. – Już zaparzona?

– Tak.

Emily nalała kawy do drugiego kubka, dodała śmietanki, usiadła i obie z matką zaczęły popijać ożywczy płyn. Po kilku łykach Barbara, spoglądając córce prosto w oczy, spytała:

– Zastanawiasz się nad czymś, Em?

Emily najchętniej spojrzałaby w bok, ale wiadomo, takiej opcji nie było.

– Tak. Nad menu – wymamrotała. – Pomyślałam, że mogłybyśmy zrobić podwójną porcję nadzienia. Wszyscy lubią, jak coś ze świątecznego obiadu zostanie na następny dzień.

– Jasne. Możemy tak zrobić.

– Wczoraj, przed waszym przyjazdem, zrobiłam sałatkę z żurawin.

Ta sałatka, właściwie bardziej deser, od długiego czasu była ulubionym rodzinnym specjałem. Podawano ją tylko w Święto Dziękczynienia. W sumie nie było to zbyt wyszukane danie, po prostu żurawiny, żelatyna i bita śmietana. Wszystko zmieszać i można wstawić do zamrażalnika.

– Aha, w tym roku zrobię inną zapiekankę, nie z brukselką, lecz z brokułami. Znalazłam świetny przepis w internecie.

– Em…

– Jeśli chcemy siąść do obiadu o czwartej, indyka trzeba wstawić do piekarnika gdzieś tak około ósmej… – Zdawała sobie sprawę, że trochę bredzi, ale cóż, trzeba coś mówić.

– Emily, powiesz mi wreszcie, co ci leży na wątrobie, czy mam sama zgadnąć?

Jak wspomniano, przed matką niczego nie ukryjesz. Emily zamknęła oczy, otworzyła i w tym momencie przestała już udawać. Ukryła twarz w dłoniach, chociaż nie tak łatwo dawała ujście swoim emocjom. Przyczyna tego była bardzo prosta: jeśli już do tego doszło, łzy płynęły bez końca.

– Em – powiedziała miękko matka, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Dobrze wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć.

– Wiem…

– Kiedy tylko weszłam do waszego domu, od razu wyczułam, że coś jest nie tak. Jakiś problem z chłopcami?

– Nie, nie. – Emily pokręciła głową. – Z nimi, chwała Bogu, wszystko w porządku.

– Czyżby… Dave?

Te słowa matka wypowiedziała bardzo ostrożnie, jakby trudno jej było uwierzyć, że właśnie tu może być problem. Wszyscy przecież wiedzieli, że Dave Flemming jest bardzo dobrym i pełnym zalet człowiekiem. Mąż idealny, czuły, kochający, delikatny. Emily poznała go w college’u. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, z biegiem lat coraz większa. Emily nigdy do głowy nie przyszło, żeby spojrzeć na innego mężczyznę. Dla niej istniał tylko Dave. Była też pewna, że Dave darzy ją uczuciem równie gorącym. Dopiero ostatnie wydarzenia sprawiły, że zaczęła się nad tym zastanawiać.

– Pracuje za dużo, tak? – spytała Barbara.

Emily przełknęła. Temu, o co spytała matka, nie mogła zaprzeczyć, ale przecież nie o to chodziło!

– Bardzo… dużo przebywa poza domem – powiedziała oględnie.

– Rozumiem. Musi uczestniczyć w spotkaniach kółek parafialnych. Ma tyle obowiązków wobec kościoła, że dla rodziny braknie już czasu. Powinien to jakoś wyważyć.

Emily wyprostowała się.

– Nie, nie o to chodzi, mamo. – Wyduszenie z siebie tych słów okazało się dla niej wysiłkiem niemal nadludzkim. – Myślę… to znaczy mam wszelkie powody ku temu, by sądzić, że Dave… że on związał się z inną kobietą.

Oczy matki rozszerzyły się do granic możliwości. To oczywiste, że była wstrząśnięta, od razu jednak zaoponowała:

– Co ty mówisz, Em! To niemożliwe! Dave? Nigdy. Jestem pewna, że się mylisz.

– To właśnie ciągle sobie wmawiałam, mamo. Przecież to ja, przede wszystkim ja, nie chciałam uwierzyć!

– Oczywiście… – Matka zamilkła. Żadnej perory, co akurat w przypadku Barbary Lewis było raczej rzadkością.

– Mam dowody – szepnęła Emily. – Najpierw czegoś tam się dowiedziałam, coś zauważyłam, coś znalazłam. I dotarło do mnie, o co w tym wszystkim chodzi!

– Ale kto?! Co to za kobieta?

– Nie wiem, mamo. – Emily bezradnie wzruszyła ramionami. – Szczerze mówiąc, wolę nie wiedzieć.

Chociaż zastanawiała się nad tym, co oczywiste. Jedyną znaną jej kobietą, z którą Dave w zeszłym roku spędzał mnóstwo czasu, była Martha Evans. Mocno starsza już pani, wdowa. Zmarła we wrześniu. Dave przychodził do niej raz w tygodniu. Odwiedzanie chorych parafian należało do jego duszpasterskich obowiązków, jednak wizyt u Marthy nie traktował jako obowiązek. Bardzo ją polubił, twierdził, że się zaprzyjaźnili.

A teraz Emily zastanawiała się, czy Dave rzeczywiście co tydzień chodził do Marthy Evans! Może do tej kobiety, do której dzwonił w poniedziałek z domu. Która mówiła do niego Davey…

– Naprawdę nie mam pojęcia, kto to może być – wyznała płaczliwym głosem. – Nie wiem, po prostu nie wiem.

– Em, zastanówmy się nad tym wspólnie, tak na spokojnie. Przede wszystkim powiedz, z jakiego konkretnego powodu doszłaś do wniosku, że Dave ma kogoś?

– On… on mnie okłamuje, mamo.

– Okłamuje?!

– Tak. Chociaż może inaczej… Nie mówi mi wszystkiego. – Opowiedziała matce o tym, jak spotkała Beldonów i dowiedziała się od Bena, że Dave od roku nie grywa już w golfa. – Poza tym mam jeszcze inny dowód – dodała, zniżając głos. – My… my nie… – Niestety, poruszanie spraw najbardziej intymnych w rozmowie z matką było bardzo krępujące. – Rozumiesz, o co chodzi… od ponad miesiąca.

A przedtem ich życie intymne było tak bogate, dawało im wielką radość i satysfakcję. Lecz teraz zanikło. Kiedy Dave wieczorem był w domu, zwykle kładł się wcześniej spać i od razu zasypiał. Z kolei kiedy ona pierwsza szła do łóżka, Dave kładł się potem bardzo ostrożnie, starając się jej nie obudzić. Wiedziała o tym, bo wielokrotnie się zdarzyło, że tak naprawdę jeszcze nie spała.

Kiedyś przytulał się do niej, budził. Nie miała nic przeciwko temu. A teraz nawet nie wiedziała, jak by zareagowała na jego pieszczoty. Dlatego w sumie była zadowolona, że tego nie robił. Choć zarazem bardzo ją to przygnębiało.

– Rozumiem, Emily. Nie współżyjecie ze sobą. Powiedz mi jeszcze, dziecko, czy sprawdzałaś potwierdzenia płatności kartą? Jego kartą, oczywiście.

– Nie.

Po prostu nie przyszło jej to do głowy. Szczerze mówiąc, gdyby przyszło, też pewnie by tego nie zrobiła, mianowicie ze strachu, bo mogłaby zdobyć informacje, na które psychicznie nie była jeszcze gotowa.

– Emi, czy ty tego wszystkiego nie wyolbrzymiasz? Tak zawsze jest, kiedy człowiek zadręcza się wątpliwościami, zamiast zapytać wprost. Zapytaj więc. Dave moim zdaniem będzie zszokowany twoimi podejrzeniami.

– Mamo, on z miejsca wszystkiemu zaprzeczy. Z tego pytania wprost nic nie wyniknie.

– Owszem, wyniknie, bo na podstawie reakcji Dave’a będziesz mogła się zorientować, czy faktycznie masz powód do zmartwienia. Moim zdaniem, jak powiedziałam, wszystko wyolbrzymiasz. Zauważyłaś jakieś niejasności, co wcale jednak nie musi od razu oznaczać, że twój mąż ma romans!

– Ale mamo…

– Znam Dave’a. To nie jest człowiek, którego stać na coś takiego. Poza tym on nie potrafi kłamać. A gdyby faktycznie miał coś na sumieniu i ciebie okłamywał, od razu wyczułabym pismo nosem. Znasz mnie przecież.

Emily mimo woli uśmiechnęła się. Ona i jej brat wiele razy mieli okazję się przekonać, że przed matką niczego nie można ukryć.

Barbara też się uśmiechnęła, tak bardzo ciepło, serdecznie.

– Głowa do góry, dziecko! Postaraj się o tym nie myśleć, przynajmniej dziś.

– Postaram się, mamo.

– Tym bardziej że masz wiele powodów, by czuć wdzięczność. To twoje pierwsze Święto Dziękczynienia w nowym, pięknym domu, gdzie otoczona jesteś kochającą rodziną. Pomyśl właśnie o tym i nie psuj sobie tego pięknego dnia.

– Dobrze, mamo. Ale obiecaj, że cokolwiek zauważysz czy wyczujesz, od razu mi powiesz.

– Oczywiście! Choć powtarzam, moim zdaniem jest to przede wszystkim wytwór twojej wyobraźni. Za tydzień zadzwonisz do mnie i będziesz się kajać, że niesłusznie oczerniłaś Dave’a.

Przez cały dzień Emily za radą matki starała się zapomnieć o swoich wątpliwościach i skupić na sprawach bieżących, czyli przygotowaniach do świątecznego obiadu. Około drugiej razem z matką zaczęły nakrywać do stołu. W jadalni! Bo w nowym domu spełniło się jedno z marzeń Emily, a mianowicie mieli osobny pokój, w którym spożywało się posiłki. Była bardzo dumna, że wreszcie cała rodzina zasiądzie do świątecznego obiadu nie w kuchni, a właśnie tam, w jadalni.

Meble kupili w komisie. Był to piękny komplet z mahoniu, to znaczy stół, krzesła oraz niewielki kredens. Emily, kiedy wypatrzyła te meble, zakochała się w nich od razu i mimo że cena była dość wygórowana, zmusiła Dave’a, by też na nie spojrzał. A potem nagle meble przyjechały do ich domu. Dave powiedział jej, że pogadał z właścicielem komisu, który w rezultacie opuścił cenę prawie o połowę.

Zawsze spoglądała na swoje meble z zachwytem, a teraz czuła się po prostu wniebowzięta. W jadalni było przepięknie. Mahoniowy stół został przykryty ciemnozielonym lnianym obrusem, na który po brzegach Emily sypnęła liście klonu w urzekających jesiennych barwach, a na samym środku położyła róg obfitości wypełniony żółtymi, zielonymi i pomarańczowymi tykwami oraz miniaturowymi dyniami. Całości dopełniały jasnozielone świeczki, oczywiście zapalone.

Pomyślała z dumą, że ten stół, znakomicie oddający atmosferę tego święta, mogliby sfotografować do któregoś z tych błyszczących czasopism o urządzaniu domu. Takie magazyny kupowała namiętnie, była to jedna z jej nielicznych ekstrawagancji. A porcelana na stole był to prezent ślubny, używany tylko raz, dwa razy do roku. Dlatego też rozstawianie jej na stole – stole w prawdziwej jadalni! – było wielkim przeżyciem.

Kiedy stała tak i patrzyła na swoje dzieło, podszedł do niej Dave.

– Zrobiłaś to bardzo pięknie – powiedział, całując ją czule.

Barbara uśmiechnęła się do córki, a kiedy Dave spojrzał w inną stronę, poruszyła wargami, przekazując bezgłośnie:

– A nie mówiłam?

Emily w odpowiedzi tylko zabawnie wywróciła oczami.

Tuż przed czwartą na pięknym stole pojawiły się wszystkie potrawy i Dave zaczął kroić indyka. Biesiadnicy umierali z głodu, ponieważ na lunch podano tylko krakersy i ser.

– Ja w tym roku dostanę mostek indyka! Ja! – zawołał Matthew.

– Nie! Ja! – zaprotestował Mark. – On dostał go w zeszłym roku! A ja też chcę raz sobie z niego powróżyć!

– Chłopcy, nie kłóćcie się! – skarcił ich ojciec, spoglądając surowo. Gdy chłopcy ucichli, powiedział: – A teraz podziękujmy Panu Bogu.

Wszyscy złączyli ręce i pochylili głowy, Dave głośno odmówił krótką, lecz z głębi serca płynącą modlitwę dziękczynną, a gdy wszyscy powiedzieli „amen”, rozległo się wołanie Matthew:

– Hej! Podajcie mi szyjkę z warzywami!

– Matthew, spokojnie – mitygowała go matka. – Poczekaj, aż półmisek dojdzie do ciebie. No i mówi się „proszę”.

– Ale ja bardzo lubię tę szyjkę! Bardzo!

– Ja też! Ja też! – zawtórował Mark. – I dużo sosu.

Półmiski i salaterki zaczęły krążyć z rąk do rąk, wkrótce talerze biesiadników zapełniły się mięsem indyka, sosem, ziemniakami zrobionymi na różne sposoby, wyszukanymi sałatkami i wieloma innymi specjałami.

Po zjedzeniu deseru – dwa rodzaje ciasta – nikt od stołu się nie ruszył. Gawędzono, żartowano, opowiadano rozmaite historie. Dla Emily były to najpiękniejsze chwile w tym świątecznym dniu.

Pierwszy wstał Dave.

– Ja i chłopcy bierzemy na siebie wkładanie naczyń do zmywarki.

Natychmiast zaoponował Matthew:

– Tato! Po co sam się… zgłaszasz!

Mark też był trochę wystraszony.

– Tato! Przecież tych talerzy jest sto tysięcy!

– Czyli trzeba od razu zabrać się do roboty! – ze śmiechem zadecydował ojciec, a gdy chłopcy jęknęli, dodał: – Wasza mama i babcia przez cały dzień gotowały te wszystkie pyszności. Chyba nie będą teraz zmywać, prawda?

– A co będzie robić dziadek? – spytał Mark.

– Pomogę wam – odparł rozbawiony senior rodu.

– Nie, Al – zaprotestował Dave. – Odpocznij po tej uczcie. Damy sobie z chłopakami radę.

– Tato… – odezwał się teatralnym szeptem Mark – jeśli ktoś chce ci pomóc, nieładnie tak mu odmawiać.

– Masz rację. Al, jeśli jesteś chętny do roboty, zapraszamy do kuchni.

Emily i jej matka pochowały do lodówki to, co uchowało się na półmiskach, a potem rozsiadły się w pokoju dziennym przy herbacie, podczas gdy mężczyźni walczyli z brudnymi naczyniami.

– No i co? – spytała półgłosem Emi, zerkając na matkę. – Co o tym myślisz?

Barbara przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. Zastanawiała się intensywnie, przygryzając dolną wargę, aż wreszcie powiedziała:

– Nawet dobrze mu to wychodzi.

– Co, mamo? Co?

– Udawanie. Nie mam pojęcia, w czym rzecz, bo i skąd, ale na moje wyczucie Dave coś ukrywa przed tobą.

Radość, poczucie zadowolenia, czyli stan ducha, jaki Emily udało się z takim trudem narzucić sobie w tym świątecznym dniu, natychmiast uległ zmianie.

Koniec z radością.

– A więc myślisz, mamo…

– Nie! – przerwała jej kategorycznie. – Nie sądzę, żeby chodziło o kobietę, niemniej jestem prawie pewna, że twój mąż coś przed tobą ukrywa.