Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Drzewo wspomnień

Drzewo wspomnień

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7995-200-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Drzewo wspomnień

Źle się dzieje w Daborze. Pozbawione przywództwa Witii i nękane atakami potężnego cesarstwa Hemaru państwo chyli się ku upadkowi. Okradany przez urzędników skarbiec świeci pustkami. Po wielu latach wojny brakuje wiary w to, że nierówna walka z cesarstwem ma jakikolwiek sens.

W desperackiej próbie ocalenia Daboru na nową przywódczynię  wybrana zostaje Saja – dwunastoletnia wnuczka ostatniej Witii. Z pomocą woja Mira, wilka Skry, zielarek, sieci daborskich agentek i wtrącających się we wszystko duchów przodkiń młoda Witia musi wypełnić swoją pierwszą misję – zatrzymać nieuchronną inwazję Żeglarzy z wysp Trogen, bezwzględnych piratów sprzymierzonych z cesarstwem.

Pełna słowiańskiej magii opowieść o dojrzewaniu i kształtowaniu charakteru, o mocy, jaką niesie wierność tradycji.

Polecane książki

Publikacja zawiera prezentację możliwości optymalizacji opodatkowania w warunkach współistnienia swobód traktatowych oraz różnic w systemach podatkowych państw członkowskich Unii Europejskiej. Pojawienie się konkurencji rynkowej w wymiarze międzynarodowym powoduje, że przedsiębiorstwa próbują sto...
Powieść jednego z najważniejszych francuskich twórców eksperymentalnych ukazuje się w osiemdziesiątą rocznicę pierwszego wydania. To książka o nieprzychylnym czasie I wojny i o człowieku, który próbuje istnieć mimo nieszczęść, śmierci oraz własnej pogardy wobec rzeczywistości. Queneau – literacki re...
Poradnik do gry „Battlestations: Midway” zawiera bardzo szczegółowy opis przejścia wszystkich epizodów składających się na kampanię dla pojedynczego gracza, zilustrowane stosownymi rycinami map, a także wszystkich misji-wyzwań (dodatkowych). Battlestations: Midway - poradnik do gry zawiera poszukiwa...
Przenieś się do mitycznego Partholonu… Elphame od zawsze czuła się inna. Namaszczona przez największą boginię, otoczona jest przez swój lud czcią i szacunkiem. Wyjątkowość jest jednak dla dziewczyny nieznośnym ciężarem. Samotna, pozbawiona przyjaciół oraz namacalnego wsparcia bogów i duchów boi się...
Przeor Augustyn Kordecki podczas potopu szwedzkiego (1655) za cel postawił sobie uchronienie Jasnej Góry przed rabunkami i dewastacją ze strony wojsk szwedzkich. W tym celu ukrył obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a w kaplicy umieścił jego kopię. Wysłał do króla Karola X Gustawa list – przechowywa...
Master, Ryba, Burak i Lusia – nie oni jedni, ale oni jakoś zwłaszcza – cierpią męki w drugiej licealnej. Prześladowcy to: system edukacyjny ogólnie, a szczególnie: Gnida – sadystyczna i szpetna matematyczka, Zosia-Narkoza – nieco mniej szpetna, za to perfekcyjnie zarzynająca swój przedmiot polonistk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Magdalena Lewandowska i Małgorzata Lewandowska

Magdalena Lewandowska

Drzewo wspomnień

poezja i ilustracje

Małgorzata Lewandowska

Nie jest powszechnie wiadome, że ceniony na całym świecie jantar, mistrzowsko wykonane łuki sejhera i skuwany tajemnym sposobem dziwer pochodzą z położonego na dalekiej północy kraju zwanego Daborem. Ziemie Daboru zamieszkiwane są przez lud, który na przywódców obiera niewiasty i nie zna jednego boga, ale czci wielu różnych bogów i oddaje cześć drzewom, rzekom czy nawet paleniskom kowali. Mowa tego kraju jest zupełnie niezrozumiała, brzmi jak szelest liści lub wody w strumieniu i nawet najbardziej wprawni w językach uczeni nie mogą tych dźwięków powtórzyć.

Wszyscy Daborczycy, tak mężowie, jak i niewiasty, są bardzo wysocy, silni, śmiali i zdają się zupełnie nie przejmować chłodem, spiekotą, deszczem czy niedostatkiem jedzenia. Do cudzoziemców odnoszą się przyjaźnie, przyjmują ich pod dach, goszczą strawą, chronią od niewygody, a czasem nawet do własnego łoża przyjmują.

W Daborze jest wielu mężów, którzy na podobieństwo wezyrów, szejków czy kaidów piastują urzędy i pilnują praw. Lud ma ich w poważaniu, jednak bardziej niż wezyrów czy szejków Daborczycy szanują stare kobiety zwane zielarkami. Zielarki na podobieństwo mułłów przewodzą modlitwom, ale też pilnują zdrowia ludzi, zwierząt i ziemi. Staruchy te posługują się magią dżinów i są zaprawdę potężnymi czarownicami. Jednakże pomimo ich wielkiej mocy żadna z nich nie dorównuje potęgą tej, która zasiada na tronie Daboru – Witii.

Khaleel al Nimh, „Opowieści z dróg i traktów”

Rozdział 1

Wiele lat pozostawał Dabor bez przewodnictwa Witii. Wiele ucierpiał od wojny i ataków nienawistnych sąsiadów. Niezliczeni mężowie padli od mieczy Cesarstwa i strzał plemion nadchodzących z Rudzi. Niezliczone niewiasty owdowiały, a dzieci bez opieki rodziców niedolę cierpiały.

Wojan z Chłodnej, „KronikiDaboru”

Cienkie smugi dymu unosiły się nad pogorzeliskiem, oplatając martwe ciała zwiewnym całunem. Zimne powietrze pachniało świeżym śniegiem, spalonym drewnem i krwią. Wiatr miękko unosił rozerwane strzępki ubrań, jakby chciał przykryć nagość porzuconych na ziemi zwłok.

Samotna dziewczyna pochylała się nad jednym z ciał. Szare przerażone oczy wpatrywały się w martwą, przyprószoną popiołemtwarz.

– Mamo? – szeptały zmarznięte, drżące usta. – Obudź się, mamo…

Blade usta matkimilczały.

– Ciiii, cichutko…… – wyszeptał wiatr. – Cichutko, kochanie…

– Mamo?! Proszę, obudź się! – Głos dziewczyny zabarwiony był histerią. – Tata… tata chyba nie… chyba nieżyje…

– Ciiii, nie płacz, Saja… – szeptałwiatr.

Gdzieś z lasu dobiegł odległy tętent kopyt. Dziewczyna podniosła głowę, z przerażeniem wyglądając napastników.

– Mamo! Mamo! Obudź się! Proszę!

– Schowaj się… – szeptał wiatr natarczywie. – Schowajsię…

***

Świst pędzącej strzały przerwał ciszę zimowego przedświtu. Chwilę potem rozległ się głuchy dźwięk padającego na ziemię ciała. Przez ośnieżoną leśną polanę wielkimi susami przebiegł ogromny wilk. Powąchał zbłąkane krople krwi. Różowym jęzorem oblizał drzewce strzały wbitej głęboko w boksarny.

– Zostaw to, Skra! – Męski głos odbił się echem po polanie. – Jeszcze ci zadra jakaśwlezie!

Wilk posłusznie cofnął się i z cichym skomleniem przysiadł nieopodal ofiary. Czujnym wzrokiem śledził zbliżającego się od brzegu lasu myśliwego. Dzierżący łuk mężczyzna przedarł się w końcu przez zaspy śniegu. Stanął obok wilka i poklepał czule ciemną głowęzwierzęcia.

– Dobra robota, chłopie – powiedział. – Nagoniłeś ją prosto na mnie. Będzie jedzenia na tydzień!

Zadowolony z pieszczoty Skra dostojnie pomachał ogonem i szczeknął cicho. Miro, bo tak nazywał się samotny myśliwy, podrapał wilka za uchem, po czym pochylił się nad upolowaną zwierzyną, by wyciągnąć strzałę. Ubita sarna była młoda, a jej sierść gruba, gładka i lśniąca.

– W sam raz na skórę – wymruczał pod nosem myśliwy. – Matka będziezadowolona…

Chwilę potem Miro po raz tysięczny uświadomił sobie, że jego matka nie żyje.

Pociągnięta zbyt gwałtownie strzałapękła.

– Parchy, nęcia mać! – wycedził mężczyzna przez zęby, rzucając bezużyteczną brzechwęna ziemię. – Głupi! Głupi! Głupi! – Raz po raz uderzał w głowę zaciśniętą pięścią. – Nie żyje! Nie żyje! Oni wszyscy nie żyją! Czemu nie możeszzapamiętać?!

Minął już prawie rok, odkąd Miro znalazł porzucone na stosie zwłok ciało swojego ojca. Minął prawie rok, odkąd zaginęła jego siostra Malina i brat Wilen. Połowa jesieni i prawie cała zima, odkąd umarła jego matka, jednak Miro wciąż zapominał. Każdego dnia łapał się na planowaniu niespodzianki dla matki czy prezentu dla siostry. Każdego dnia na nowo uświadamiał sobie śmierć najbliższych. Ile jeszcze?… – zastanawiał się, wpatrzony tępo w kawałki połamanej strzały. – Ile trzeba czasu, byzapamiętać?…

Zimny nos wilka dotknął dłoni mężczyzny. Miro spojrzał w roześmiane oczy przyjaciela. Objął ramieniem szyjęSkry.

– Co ja bym bez ciebie zrobił, bydlaku?… – powiedział, drapiąc puchate uchozwierzęcia.

Zadowolony wilk przechylił głowę na bok, pomrukiem zachęcając mężczyznę do intensywniejszego drapania.

– Ależ ty jesteś rozpuszczone bydlę! – Miro zaczął obiema rękami zapamiętale czochrać szyję i grzbietzwierzęcia.

Skra z zadowolonym pomrukiem i głuchym odgłosem przewrócił się na śnieg, prezentując brzuch, gotowy do dalszych czułości.

– No nie, tak to nie ma! – wykrzyknął mężczyzna z udawanym oburzeniem – Rusz dupę, chłopie! Ta sarna sama się niewybebeszy!

***

Otulona strzępami kożuszka Saja stała na brzegu lasu. Przed jej oczami rozciągały się otaczające niewielką osadę, przysypane śniegiem pola. Nie znała nazwy tej wioski. Nie była pewna, jak się tu znalazła. Nie pamiętała wiele z minionych kilku dni. Tam, na pogorzelisku, odrętwiała bólem, rozpaczą i samotnością, poddała się szeptom wiatru. Wiatr kazał jej uciekać, więc uciekała. Pamiętała niezliczone drzewa mijane w biegu, przeskakiwane korzenie, jakąś podziemną kryjówkę, trzask łamanych kości, ból, krwisty smak surowegomięsa.

Sama nie była pewna, jak długo biegła. Trzy dni? Cztery? Tydzień? Otumaniona szeptami wiatru, przemierzała ośnieżony las jak we śnie. Dzień zlewał się w jedno z dniem kolejnym, noc z nocą. Ile jeszcze wytrzymam? – zastanawiała się, patrząc na zimowy krajobraz pustym, zmęczonym wzrokiem. Nie wiedziała, od kogo ucieka. Nie wiedziała, kim byli ci, którzy napadli na jej rodzinny dom. Kiedy dotarła na pogorzelisko, nie zastała tam żywej duszy. Kiedy uciekała, słyszała tylko tętent końskich kopyt. Może mieszkają w tej wiosce? Może na mnie czekają?…

– Schowaj się… – wyszeptał wiatr w koronach drzew. – Schowajsię…

Jej przyjaciel wiatr. Pomagał Sai od samego początku. Od tej pierwszej nocy, jeszcze przed napadem na rodzinny dom, jeszcze przed szaleńczą ucieczką przez las. Wydawało się, że to było tak dawno temu… Wiatr szarpał wściekle okiennicą. Kołatanie drewna było tak głośne, że obudziło Saję. Trzeba było spać… – pomyślała dziewczyna. – Trzeba było zostać z mamą… Ale wtedy, tak dawno temu, wstała. Podeszła do okiennicy, by zamknąć ją szczelniej. Za oknem zobaczyła cienie utkane z jasności, wiły tańczące na podwórku, wirujące po skrzącym się śniegu. Saja zamknęła oczy, by lepiej zobaczyć tę cudowną wizję wspomnień. Matka z ojcem spali w odległym kącie izby. Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od cudownego zapachu włosów matki, od miękkości jej ramion, od ciepła. Od bezpieczeństwa. Trzeba było zostać…Zostać z mamą… Ale wtedy, tej odległej nocy, wyszła. Ubrała się i cichutko wyszła na podwórko. Myślała, że wiły uciekną. Według opowieści zielarki miały być przecież nieśmiałe i bać się ludzi. Jednak świetliste cienie zdawały się na nią czekać. Przywitały ją jak siostrę, zaprosiły do tańca. Poszła z nimi, szczęśliwa, urzeczona pięknem ich jasnych oczu i zwiewnych sukni. Zupełnie zapomniała się w tym tańcu. Wirowała ze świetlistymi zjawami, wzbijając iskry śniegowego pyłu, płynąc przez pogrążony w zimowej ciszy las.

– Schowaj się… – Szum upartego wiatru wyrwał ją z kokonu wspomnień. – Schowajsię…

Mój przyjaciel wiatr… Dziewczyna posłusznie odepchnęła się od drzewa i chwiejnym krokiem ruszyła przez las. Wycieńczona, opierała się o zmarznięte pnie, potykała o wystające korzenie. Pień starego dębu zapadł się pod jej ciężarem. Bezwładnie, zbyt zmęczona by się zdziwić lub przestraszyć, wpadła do środka wydrążonego czasemdrzewa.

– Schowaj się! – naglił wiatr. – Schowaj się… Schowaj…

Resztką sił wyczołgała się z pnia, by zgarnąć kilka nagich gałęzi i połamane fragmenty kory. W końcu, ukryta tak, że tylko wątła para oddechu zdradzała jej obecność, skuliła się w ciemności. Zimno… Tak bardzo zimno… Pamiętała, że tam, na pogorzelisku jej rodzinnego domu, było ciepło. Nie była głodna. Znalazła wejście do jednej z wielu podziemnych spiżarni. Było tam jedzenie, a dogasający pożar rozgrzał małą przestrzeń. To nie było tak dawno temu. W spiżarni było ciemno i ciepło. Po zamknięciu oczu, prawie mogła zapomnieć, że ciała wszystkich ludzi, których kochała leżały na ziemi, stygły, wpatrywały się w padający śnieg martwymi oczami. A może to jest teraz? Jej zmęczony umysł rozpływał się w ciemności. Nie czuła już zimna. Nie czuła głodu. Tak jak tam, na pogorzelisku, zasnęła, bezsnów.

***

Poranna szarówka wyraźnie już się przejaśniała. Miro w milczeniu skończył czyszczenie ostrza i zaczął starannie usuwać ślady polowania. Szanse, że ktokolwiek zapuści się tak głęboko w las nie były wielkie, ale wolał nie kusić losu. Nie chciał, aby mieszkańcy wioski dowiedzieli się o jego udanych łowach. Ostatnim razem kiedy wrócił z tak dużą zdobyczą, zlazło mu się do domu chyba z pół Szubinek. W większości baby, które spędziły pół dnia doradzając mu, jak robić kiełbasy i przyrządzać szynki. Wszytko mu w domu poprzestawiały, błota naniosły, kubków nabrudziły i zostawiły go z koszmarnym bólem głowy. Po tym przykrym doświadczeniu Miro stał się bardzo ostrożny. Zwykle nie polował na nic większego niż królik czy kuropatwa, a zdobycze łowieckich wypraw przechowywał w kryjówce na brzegu lasu. Wracał po zwierzynę następnego dnia, przenosząc w worku nie więcej niż jednego królika czy ptaka naraz. Z sarną trudno będzie przemknąć się niepostrzeżenie… – pomyślał.

Miro w ogóle nie miał zamiaru polować na grubą zwierzynę. Niestety, nic innego nie mógł znaleźć. O tej porze roku, na przednówku, mieszkańcy wioski eksploatowali las niemal do granic wyczerpania zasobów. Dodatkowo ciągnąca się od prawie sześciu lat wojna i związane z nią podwyższenie danin znacznie nadwyrężyły zimowe zapasy Szubinek. Tego poranka Miro znalazł pewnie z tuzin pustych sideł i ani jednego królika. Wszystkie sidła, jak zwykle, dyskretnie uszkodził. Nie zgadzał się na okrutną śmierć zwierząt złapanych w te paskudne pułapki. Sam polował tylko z łukiem. Wymagało to umiejętności podchodzenia zwierzyny i celnego strzelania. W opinii Mira takie polowanie było uczciwe. Leżąca pod jego stopami sarna nawet nie wiedziała, co się stało. Strzała trafiła ją prosto w serce. Miro był z siebie bardzo zadowolony. Teraz musiał tylko wymyślić, jak zanieść tak dużą zdobycz do domu i nie zostać wyśledzonym przez czujne oczy mieszkańców Szubinek.

– Zaraza na te baby… – mruknął pod nosem.

***

Poprawił rzemienie sani, spojrzał w niebo i uśmiechnął się do siebie. Śnieg zaczynał padać, co oznaczało, że przynajmniej nie będzie musiał tutaj wracać, żeby zatrzeć resztę śladów. Ruszył równym krokiem przez las, ciągnąc obciążone zwierzyną sanie. Skra, objedzony wnętrznościami sarny, potruchtał leniwie za panem.

Pierwsze ślady Miro zauważył jakieś pół staja1 od brzegu lasu. Połamane gałązki, kłaczki futra zaczepione o krzaki, gdzieniegdzie kilka kropel krwi. Wyraźne odciski ludzkich stóp na śniegu. Zbóje jacyś? – zastanawiał się, zaniepokojony. – Ktoś napadł na Szubinki? Zatrzymał się, odczepił rzemienie sani i sięgnął po łuk. Dłonią dał znak Skrze. Wilk posłusznie zniknął pomiędzy drzewami. Miro, stąpając ostrożnie po skrzypiącym śniegu, ruszył przedsiebie.

Doświadczonym okiem tropiciela obserwował ślady. Dziecko lub drobna kobieta. Prawie mógł widzieć zataczającą się, potykającąo korzenie postać. To nie z Szubinek – pomyślał z ulgą. – Idzie z lasu. Wiele drobnych ran. Prawdopodobnie złamana ręka. Bose stopy, porwany kożuszek. Zdjął kilka strzępów z pobliskiej gałęzi i powąchał je. Zakażona rana. Ślady wyraźnie prowadziły do starego, spróchniałego dębu. Parchy, idzie wprost do mojego drzewa! – przeklął w myślach.

Cisza nie była dobrym znakiem. Słyszał tylko wiatr, swoje własne kroki i oddech. Stanął przed osypanymi śniegiem gałęziami i przyjrzał się śladom raz jeszcze. Wyglądało na to, że poranione dziecko lub kobieta znalazła schronienie w jego kryjówce. Na bogów, czemu tutaj?! Czemu ja? – pomyślał ze złością. Zagwizdał na Skrę, po czym klnąc soczyście pod nosem zaczął odsuwać gałęzie. W jego nozdrza uderzyła fala ciepła i smród zakażonej rany. We wnęce drzewa siedziała nieruchomo ludzka postać. Skulona, chuda, otulona w łachmany i strzępki kożuszka, z głową opartą na ramionach, zdawała się spać. Potargane włosy były splecione w coś, co kiedyś prawdopodobnie było wyszukanym warkoczem. Teraz spod futrzanej czapki zwieszał się posklejany potem i krwią długi kołtun włosów z wplątanymi gdzieniegdzie listkami i gałązkami. Miro delikatnie podniósł głowę nieprzytomnej postaci. Szyja nie jest sztywna. Żyje albo dopiero co umarła. Ubrudzona, wychudzona twarz należała do młodej dziewczyny. Jedenaście? Dwanaście lat? Nie więcej. Niebieskawe usta, zamknięte oczy. Cieniutka mgiełka oddechu.

– Jeszcze żyjesz – powiedział Miro do nieprzytomnej dziewczyny. Delikatnie odsunął poły kożuszka i zapach gnijącego ciała uderzył go niemal boleśnie. – Choć pewnie już niedługo… – dodał.

Mężczyzna przykucnął na piętach i patrzył przez chwilę na bezwładne ciało. Zostawić? Wziąć? Podrapał brodę w zamyśleniu. Buzię ma zupełnie jak Malina – pomyślało mu się. Zaklął siarczyście, wściekły na siebie za głupie myśli. Wiedział, że teraz już na pewno nie zostawi tudziewczyny.

Ze stłumionym westchnieniem podniósł się i pochylił nad wciśniętym w dziuplę ciałem.

– Zabierzmy cię do domu, dziecko – powiedział.

***

Miro zaczynał powoli odczuwać chłód zimowego ranka. Czekał przed domem Rai już dłuższą chwilę, raz po raz pukając nerwowo w drzwi. Raja była wielce szanowaną zielarką z ogromnym doświadczeniem. Była również kobietą, mówiąc delikatnie, w sile wieku i słuch nie dopisywał jej jak niegdyś. A przynajmniej taką miał Miro nadzieję. Stał tu już wystarczająco długo, by zacząć się obawiać, że Raja leży gdzieś w tej chatce, złożona snem wiecznym.Rozejrzał się raz jeszcze po podwórku. Stojaki na zioła, suszarnia, mały ręczny wózek. Ogrodzony drewnianym płotem, młody cisowy gaik. Pomimo grubej warstwy śniegu wciąż można było zauważyć jaśniejsze drewno wymienionych części i błysk naoliwionego metalu. Miro pamiętał doskonale drzazgi i potłuczone palce, które zarobił w tym obejściu minionej jesieni, naprawiając sprzęty i oliwiąc koła. Miał nadzieję, że Raja też to pamięta i, jeśli jeszcze żyje, będzie bardziej skłonna mu pomóc. Ponownie zastukał w drzwi, tym razem mocniej. Proszę, proszę, bądź żywa – modlił się w myślach. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto byłoby szukać pomocy u Iwy, rezydującej w Szubinkach znachorki. Z tego co słyszał, Iwa nie najgorzej radziła sobie z ziołami i szyciem ran. Była również zdecydowanie bardziej przyjaźnie nastawiona do swoich pacjentów. Może Iwawystarczy?

Większość mieszkańców Daboru wiedziała co nieco o ziołach i podstawowym leczeniu ran. Zwykle urazy, odniesione podczas pracy w polu czy w obejściu opatrywane były przez żonę, sąsiada, przyjaciela czy nawet samego rannego. Czasem szukano pomocy u znachorów lub znachorek – kobiet i mężów obeznanych z ziołami, szyciem ran, składaniem kości, czy przyjmowaniem trudnych porodów. Do mieszkających w Świętych Cisowych Gajach zielarek zwracano się tylko w najbardziej poważnych przypadkach. Powody tego były dwa. Po pierwsze: zielarki oprócz leczenia zajmowały się również planowaniem prac polowych, zbierania zapasów na zimę, nauczaniem dzieci, organizowaniem obrzędów, wyrobem broni i bogowie sami wiedzą czym jeszcze. Nie były więc zadowolone, kiedy przychodziło się do nich z błahymi problemami. Po drugie: zielarki, wszystkie bez wyjątku stare, bezzębne i zgryźliwe, rutynowo zadawały pacjentom serię pytań w rodzaju: „No i czemuś się tak obżerał?”, „Trzeba było na dupie siedzieć całą zimę?”, „Ile razy mówiłam, żebyś tyle nie chlał?”. Krótko mówiąc, wizyta w Świętych Gajach bardzo rzadko była przyjemnymdoświadczeniem.

Zrezygnowany Miro oparł się o ścianę niewielkiej chatki. Wiedział, że sam nie da rady wyleczyć obrażeń znalezionej w lesie dziewczyny. Trudno mu było nawet uwierzyć, że ta mała w ogóle jeszcze żyje. Przypomniał sobie szarawą skórę na wycieńczonej twarzy dziewczyny, szybki, płytki oddech, rozpalone gorączką ciało. Nie da rady… Musi być zielarka… – stwierdził po raz kolejny. Zmarznięty, zmęczony i zły, walnął w drzwi razjeszcze.

– Matko! Matko! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił. – Jesteście w domu, matko?!

Był już gotowy wyważać drzwi, kiedy usłyszał dobiegające z chaty stłumione kroki i nieco głośniejsze przekleństwa. Odetchnął z ulgą. Przywołał na twarz najsłodszy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć. Zza drzwi dobiegł wysoki, jazgotliwywrzask:

– Czego?!

Drzwi uchyliły się wystarczająco, żeby można było dostrzec ostry nos i wystający podbródek starszej kobiety.

– Niech Matka2 wam błogosławi. – Ukłonił się z szacunkiem szparze w drzwiach. – Mam nadzieję, że nie obudziłemprzedwcześnie?

– Mi to Matka nic już nie pomoże Mironie. Błogosławić to mi może Starucha3, ale pewnie jeszcze w pierzynie się wygrzewa, jak przystoi o tej porze roku. Czego?

– Tak właśnie się rozglądałem po obejściu – kontynuował zdeterminowany Miro – i widzę, że suszarnia jeszcze solidniewygląda…

– Wygląda solidnie, bo naprawiona zeszłej jesieni! – przerwała jazgotliwie zielarka – Co ma nie wyglądać? A jak będziesz w te drzwi tak walił to jeszcze i drzwi będziesz naprawiać. Czego?

Na zarazę mi to wszystko było?! – Miro z wysiłkiem powstrzymał siarczyste przekleństwo. Przypomniał sobie uciążliwy powrót z lasu. Objedzony Skra z trudem ciągnął sanie. Objuczony nieprzytomnym ciałem mężczyzna musiał iść piechotą, zamiast po prostu pojechać na nartach. Zacisnął pięści i zmusił się do zachowania spokoju. Jak jej Raja nie wyleczy, to będę ją musiał z powrotem targać dolasu.

– No, ja to mogę i drzwi naprawić, jak trzeba – spróbował jeszcze raz. – I nawet dach. Tu widzi mi się, za przeproszeniem, po wygódki stronie tak jakoś się zaczyna zapadać…

– Na miłość bogiń, Mironie! – Drzwi otworzyły się na oścież, ukazując zielarkę Raję otuloną w wyblakły, gruby zielony koc i wyraźnie już wściekłą. – Czego ty mi tu w drzwi walisz o tej porze?! Co, znowu ta jałówka niedomaga? Mówiłam ci przecież, żeby jej chlebem nie karmić! Kogo w ogóle stać w tych czasach, żeby krowom chleb dawać?! Twoja matka, niech jej Kuźnia4 ciepłą będzie, pewnie ręce załamuje, jak na to patrzy!

Miro stracił wątek i popatrzył na Raję błagalnie. Nie był pewny, czy chce mu się wrzeszczeć z wściekłości, czy płakać. Czemu ta baba musi tyle gadać?! – myślał w bezsilnej złości. – Czemu zawsze musi wiedzieć czemu?! Czemu nie mogłaby po prostu wziąć swojej torby i powiedzieć: „Idziemy, opowiesz mi po drodze”? Słyszał, że podobno znachorka Iwa tak robiła. Ludzie gadali, że kiedyś wybiegła z rozwianym włosem za chłopakiem młynarza. Potem cała wioska plotkowała przez tygodnie, jak to się chłopak ze starą prowadza. Hm – pomyślał Miro – może dlatego Raja woli się najpierwwypytać?

Starsza kobieta otuliła się dokładniej kocem, westchnęła i cofnęła się kilkakroków.

– No dobrze, już dobrze… – powiedziała łagodniejszym tonem. – Pozbieram tylko kilka rzeczy i zaraz pójdziemy.

Miro westchnął z ulgą. Najgorsze już za nami! – pomyślał, starannie zamykając drzwi i wycierając ośnieżone buty.

– Co do tej jałówki, to może, matko, lepiej coś na rany też wziąć, bo to nie całkiem problem żołądkowy, że tak powiem… – rozpocząłostrożnie.

***

– Uh, ale miałam przygodę! – pisnęła z radości Raja, poprawiając spódnice. Zarumienione policzki i rozradowane oczy nadawały jej prawie młodzieńczego wyglądu. Spojrzała na Mira z szerokim bezzębnym uśmiechem. Pilnujący wejścia do pobliskiej ziemianki Skra poderwał się ze śniegu i zaczął radośnie skakać dookoła swojego pana. Miro, zgięty w pół i spocony, dyszał ciężko, nieskutecznie opędzając się od czułości ogromnego wilka. Przewieszona przez ramię ciężka torba zielarki kiwała się w rytm oddechu mężczyzny. Miro był wyczerpany i zaczynał już poważnie żałować, że nie zostawił nieprzytomnej dziewczyny tam, gdzie ją znalazł. Jakbym nie miał wystarczająco problemów bez tego… – wyrzucał sobie. Mokry jęzor wilka przejechał mu po twarzy.

– Skra! Na miłość bogów!!! – wydarł się na czworonogiegoprzyjaciela.

Skra potulnie przysiadł na śniegu. Spojrzał na obślinionego pana bardziej ze zdziwieniem niż z przestrachem. I bogom ducha winnemu zwierzakowi się przez to wszystko dostaje… – pomyślał Miro z poczuciem winy.

– No już dobrze, przepraszam, stary. – Łagodnie pogłaskał głowę wilka. – Taki dzień, że nic tylko do łoża wracać i nie wychodzić dojutra…

Był dopiero późny ranek, lecz Miro czuł się, jakby już był wieczór. Droga powrotna do domu okazała się koszmarem. Starsza kobieta jazgotliwie narzekała na pogodę, porę dnia, niewdzięczność losu i co tam jeszcze jej ślina na język przyniosła. Co kilka chwil poprawiała jakąś część wielowarstwowej garderoby, a każdy jej krok był akcentowany stęknięciem, jęknięciem albo chrupaniem w stawach. Po przebyciu w ten sposób mniej więcej jednej trzeciej dystansu zdesperowany Miro chwycił zielarkę w ramiona. Resztę drogi pokonał niosąc piszczącą kobietę, starając się unikać jak mógł nieprzyjemnego, słodkawego zapachu, wydobywającego się z jej bezzębnych ust. Najpierw sarna, potem nieprzytomna dziewczyna, i na koniec piszcząca jak podlotek zielarka. Bogowie, czemu ja?! – myślał. – Oby to okazała się porwana czy zagubiona ukochana córka jakiegoś paniska. Z bogatymi i wdzięcznymi rodzicami. O ile w ogóle przeżyje…

– No i czegóż ty się tak zmęczył? – Zielarka przerwała jego rozmyślania. – Ani ja gruba nie jestem, ani daleko nie było. Poza tym przecież mówiłam, żeby wziąć sanie! Szybciej by było i wygodniej.

Mówiąc to, Raja wspięła się na palce, by zdjąć swoją torbę z ramienia mężczyzny. Zachwiała się, tracąc równowagę na ośnieżonej ziemi. Poślizgnęłaby się, gdyby Miro odruchowo nie chwycił jej w talii.

– No patrzcie, ludzie! I na dodatek mnie obłapia! – wykrzyknęła zielarka z jeszcze szerszym uśmiechem.

– Od razu obłapia! – oburzył się Miro.

Trzeba było wziąć sanie… – myślał zaciskając szczęki, żeby powstrzymać siarczyste przekleństwo.

Raja, nieprzejęta zbytnio gotującym się wewnętrznie mężczyzną, poradziła sobie w końcu z paskiem torby i raźno pomaszerowała w stronę chaty Mira.

– Eeee, matko… – zawołał Miro za zielarką. – To jakby… Nie do chatyidziemy.

– Nie do chaty?… – Raja zatrzymała się w pół kroku. – No proszę, młodzieńcze, czyżbyś w końcu swój rozum znalazł?! Ruszyłeś te swoje bestie z chałupy?! Żonę będziesz wprowadzał? No, myślałam, że już się nigdy nie doczekam! A twoja matka też w końcu w Kuźni odpocznie! Chodź, niech cię uściskam!

Miro aż cofnął się na widok szeroko rozłożonych ramion zmierzającej ku niemu zielarki. Oszołomiony tą nieoczekiwaną wylewnością, desperacko próbował pozbierać myśli.

– Eeee – udało się muwykrztusić.

– Co eeee? – wypytywała radośnie Raja. – No, to którą żeś sobie upatrzył? Tę małą od tkaczki, co? A ładniutką buzię ma, trzeba przyznać. Nie tę? Nie powiesz, że tamtą rudą z Lędziny?! Wiesz, że rude nic dobrego nie wróży! Słuchaj starej babki, mówię ci, chłopcze, nie ma to jak doświadczenie w tych sprawach, rozumiesz… – Raja przerwała swoją tyradę, rozglądając się po podwórzu. – A gdzie ty te zwierzęta trzymasz? Zbudowałeś coś za chatą? Bo przecież nie w kuźni? No chodźże, co tak stoisz? Ja całego dnia na te twoje krówki niemam.

– Matko… – Miro w końcu odważył się wtrącić słowo. – To jakby mogła matka tak do tej ziemianki zajrzeć? – wykrztusił nieśmiało, otwierając świeżo odśnieżone, uplecione z wikliny drzwi. – Ja tyko skoczę po lampkę jakąś czycoś…

Skra zaszczekał i jednym susem skoczył przez otwarte drzwi. Oniemiała Raja wpatrywała się na przemian to w ziemiankę, to w oddalającego się szybkim krokiem Mira. W końcu, kręcąc głową i mamrocząc coś o bestialstwie i wpychaniu jałówek w dziury, podążyła za wilkiem.

Potrwało chwilę, zanim oczy zielarki przyzwyczaiły się do ciemności. Nie trzeba było jednak światła, żeby poczuć wypełniający pomieszczenie odór zakażenia i brudnego ciała. Raja postąpiła krok w kierunku żarzącego się paleniska i leżącej obok, ciasno otulonej skórami postaci. Skra, wciśnięty w kąt ziemianki, skomlał cicho, patrząc to na Zielarkę, to na okutany ludzkikształt.

– No, jałówka to nie jest – mruknęła Raja, stawiając torbę obok paleniska.

Starucha przykucnęła na klepisku i delikatnie odchyliła skóry, aby przyjrzeć się chorej. Miro z oliwnymi lampkami w dłoniach przekroczył prógziemianki.

– W sam czas, chłopcze! – powiedziała zielarka, nie odwracając wzroku od chorej. – Chodźże, poświeć mi tutaj – dodała z naglącym skinieniemdłoni.

– Matko, ja… – zaczął niepewnieMiro.

– Wygląda na to, żeś jej życie uratował – przerwała mu kobieta. – Jeszcze trochę na tym mrozie i Starkę byśmy o pomocprosili.

Zielarka sięgnęła do torby i wyciągnęła mały nożyk. Z wprawą i szybkością zadziwiającą u osoby w tak dojrzałym wieku zaczęła rozcinać ubranie nieprzytomnej dziewczyny, by zbadać jej rany. Widok nie był przyjemny. Ciało chorej było wychudzone i tak pokaleczone, że jej nagość nie wzbudzała w Mirze żadnych emocji oprócz żalu. Sucha i pomarszczona skóra na boku odsłaniała ropiejące rany, poszarpane mięśnie i prześwitujące w kilku miejscach żebra. Udo rozorane było niemal do kości. Kilkanaście głębokich zadrapań i ugryzień znaczyło lędźwie i biodro. Lewa ręka, powyżej łokcia, zdawała się mieć dodatkowy staw. Ogromna opuchlizna i ciemnofioletowy kolor skóry nie wyglądały najlepiej, lecz na ramieniu nie widać było żadnych ran czy wystających kości. Miro odetchnął z ulgą. Może być, że i rękę da się uratować? – pomyślał z nadzieją. A, gdzie tam… – Po chwili skarcił się w duchu. – Rękę to może by i dało radę, ale tego ugryzienia na boku przecież nie przeżyje…

– Hmm. – Miro aż podskoczył, kiedy mruknięcie zielarki przerwało pełną napięcia ciszę. – A ten ogień to żywy5?

– Eeee, no nie bardzo – odpowiedział, niepewnie drapiąc się po szyi. – Przeniosłem z chałupy, tak żeby migiem było. Ale jak trza, to ja zaraz po bliźniaki skoczę – zaoferowałszybko.

– A gdzie bliźniaki będziesz ciągał. – Raja spojrzała na Mira z kpiną. – Po żywy ogień biegać w środku zimy? Zaraz się ludziska zaczną ciekawić. A poświećże mi tutaj, przecież widzisz, że szukam po ciemku.

Zawstydzony Miro zapalił jedną z lampek i podsunął światło ku szperającej w torbie zielarce. Czuł się tak, jakby czas się cofnął i jakby znów był zaledwie wyrośniętym żółtodziobem, młodziakiem zbyt głupim i niedoświadczonym, żeby wykonywać nawet najprostsze polecenia wykrzykiwane przez dowódcę pięści6. Dawno zapomniane, zawstydzające wspomnienia z pierwszego miesiąca w Drużynie Witii napłynęły na policzki palącą falą. Weź się w garść, chłopie – powtarzał sobie, desperacko czepiając się resztek pewności siebie. – To tylko gadanie starej baby. Wziął głęboki oddech i otrząsnął się nieznacznie. Bardzo starał się powstrzymać rumieńce zawstydzenia, pilnując równocześnie, aby lampka nie wyślizgnęła się z drętwiejącej, wilgotnej dłoni. Raja, po starannym wygaszeniu ledwo już żarzącego się paleniska, spojrzała na niego niecierpliwie. Mężczyzna zamarł. Bogowie – myślał przerażony – ona czegoś ode mnie chce! Czego ona ode mniechce?

– No, pomożesz mi, czy będziesz tak stał z rozdziawiona gębą? – zapytała zielarka, podając mu wygrzebany z torby krzemień wraz z owalnym krzesiwem. – Przecież jak sama będę krzesać, to nie zadziała!

Miro rzucił się do pomocy, choć za nic nie mógł zrozumieć, co Raja chce krzesać bez bliźniaków. Wszyscy przecież wiedzieli, że żywy ogień krzesać mogą tylko bliźniaki, no, od biedy osoby urodzone jednego dnia. Może jej już rozum odjęło na stare lata? – zastanawiał się. – Trzeba było jednak Iwę ściągnąć…Ukradkiem spojrzał w stronę wyjścia z ziemianki. Słońce na zimowym niebie świeciło niżej niż Miro się spodziewał. Zanim się tej baby pozbędę, dziewczyna pewnie już wyzionie ducha – pomyślał i postanowił jednak siedzieć cicho i nie narażać się na dalsze docinkizielarki.

– A mój Miron pewnie się zastanawia, czy ta stara baba już nie oszalała. – Raja zdawała się czytać w jego myślach. – Wszystkie ludziska wiedzą, że bliźniaków trzeba do krzesania żywego ognia, a nikt nie zastanawia się dlaczego. Siedzą tylko w tych swoich grodach i miastach, żywej wody7 nie piją, o swoich bogach zapomnieli i się jakimiś obrzydlistwami leczą. Jak, zaraza, w Hemarze, krew se upuszczają, rozumiesz. Nie dziwota, że tak chorują w tych grodach. O swoich bogach zapomnieli, to i chorują. I ziemia choruje z nimi.

Raja nadstawiła hubkę, gotowa łapać skry. Miro z uwagą słuchał słów zielarki. Wiedział… Nie, więcej niż wiedział. Czuł w kościach, że każde słowo kobiety jest prawdziwe. W czasie długich lat wojaczki wiele razy przebywał w murach grodów i miast. Zawsze, czasem po kilku dniach, czasem po miesiącu, zaczynał się tam czuć chory. Myślał, że to przez ciasnotę i smród. Ale co prawda, to prawda – żywej wody tam nie było. A i na Darne Gody8 nikt w przeręblu się nie kąpał, tylko piwem się kropili o świcie. To może być przecież, że i od braku żywej wody chorował, a nie odsmrodu.

– Krzeszże, na bogów! – Niecierpliwy głos zielarki wyrwał Mira z zamyślenia. – Już tu przecież z hubkączekam!

Miro usiadł i zaczął uderzać krzesiwem w krzemień. Raja kontynuowała swójmonolog:

– A to o równowagę chodzi, Mironie. Z bliźniakami to jeden daje tyle samo, co drugi, i życie w ogniu zostaje. Ale jak młody, silny chłop i starowina krzeszą, tak jak my tutaj, to ty dajesz więcej i życie odpływa. A ty to jeszcze syn kowala jesteś, umiłowany przez Jara, to i więcej dajesz. A co oddajesz, to zielarka może złapać i przekazać dalej, do tej tutaj. Prawie już na polach Nawii9 ta mała jest, ale jak Żywia pomoże, to ją zawrócimy.

Cieniutkie, nieśmiałe smużki dymu zaczęły unosić się nadhubką.

– No i zobacz, już mamy! – ucieszyła się zielarka. – No dmuchajże, chłopcze, dmuchaj – ponaglała.

Mężczyzna posłusznie pochylił się ku staruszce i delikatnie dmuchnął na dymiącą hubkę. Raja podrzuciła garść wiórów na rozpałkę i zaczęła mamrotać coś pod nosem. Miro jak zahipnotyzowany słuchał monotonnego mruczenia zielarki. Podświadomie zaczął oddychać w rytm tej cichej pieśni. Wydawało mu się, że wraz z powietrzem wypływa z niego życie. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, wydech. Każdy wdech był coraz krótszy, każdy wydech dłuższy. Czuł się coraz bardziej osłabiony. Tchu mi brakuje – pomyślał w panice. Instynktownie chciał wyprostować plecy i cofnąć głowę, lecz ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Z przerażeniem spojrzał na Raję, szukając pomocy. Szare oczy zielarki błyszczały w półmroku, zimne jak lód. Jej dłoń poruszała się płynnie w powietrzu, jakby wyciągała życie z ustMira.

– Nie, chłopcze, jeszcze nie, jeszcze trochę więcejtrzeba.

Miro nie mógł się ruszyć, uwięziony żelaznym spojrzeniem staruchy. Zbyt osłabiony, by walczyć, w końcu poddał się, pozwalając oddechowi karmić ogień. Rytm pieśni zmienił się nieznacznie, pozwalając na dłuższe, głębsze wdechy. Mężczyzna uspokoił się nieco. Weź, dziewczyno, weź ile potrzebujesz – pomyślał patrząc na bezwładne ciało otulone w skóry. – Cokolwiek moje życie jest warte, weź. Przynajmniej na tyle sięprzyda…

Nagle pieśń ustała. Miro, odzyskawszy kontrolę nad swym ciałem, łapał oddech jak po długim nurkowaniu.

– Dobrze się spisałeś – mruknęła ku niemu Raja z wprawą karmiąc potężniejący z każdą chwilą ogień. – Posiedź sobie, odpocznij, nic ci niebędzie.

Ciepłe, jasne jak blask słońca płomienie rozjaśniały ciasną przestrzeń ziemianki. Złoty, niemal oślepiający blask ognia zdawał się otulać poranione ciało nieprzytomnej dziewczyny i wsiąkać w jej zszarzałą skórę. Jej oddech wydawał się głębszy, skóra mniej blada, a usta bardziej różowe. Miro z podziwem patrzył na efekty kunsztu zielarki.

– Co tak siedzisz? – Raja znów przerwała tok jego myśli. – Wody mi przynieś. Żywej. I jeszcze czyste płótno – dodała po chwili zastanowienia. – Tych bandaży, co przyniosłam, to mi nie starczy.

Miro spojrzał ze zdziwieniem na starązielarkę.

– To… – zaczął niepewnie, wciąż łapiąc oddech – da się jąwyleczyć?

Raja uśmiechnęła się kątem ust. Spojrzała przelotnie na mężczyznę oczami pełnymi niezwykłegoblasku.

– Da się – odparła. – Biegnij.

Pomimo ogarniającego go znużenia Miro ze świeżym zapałem rzucił się dowyjścia.

– Mam trzy pełne dzbany w chałupie! Już biegnę! Na jednejnodze!

Słońce przesunęło się na niebie o nie więcej niż pół palca, kiedy Miro powrócił do ziemianki, objuczony koszami i dzbanami. Raja w skupieniu, za pomocą wąskich szczypiec i malutkiego kościanego nożyka, odcinała martwe brzegi z ostatniej z ran.

– Wrzącej wody potrzebuję – mruknęła przez ramię. – I wrzuć tam do garnka kilka szmatek, niech się pogotują trochę.

Miro z zapałem zabrał się do pracy. Kątem oka obserwował zielarkę, która właśnie wylewała na rany brązowy, niezwykle klarowny płyn. W ziemiance zapachniało ziołami i samogonem. Miro uśmiechnął się pod nosem, próbując zgadnąć, skąd stara Raja wzięła nalewkę, której nawet cesarski stół by się pewnie nie powstydził. Powoli mieszając prawie już wrzącą wodę, zastanawiał się, jak delikatnie wypytać zielarkę o źródło tak doskonałego trunku.

– Dmuchnij mi tu szybko, Mironie.

Mężczyzna aż podskoczył na dźwięk ochrypniętego głosuzielarki.

– O tu, do tego kaptorga. Tylko przez ogień, nie tak wprost. Raz wystarczy – dodała.

Miro posłusznie pochylił się i dmuchnął przez ogień, jak mu kazano. Drobne żółte i niebieskawe iskry poleciały w kierunku otwartego, kunsztownie wykonanego kościanego pudełka. Mężczyźnie wydawało się, że wraz z dotknięciem iskier coś białego zaczęło się poruszać w środku pojemniczka. Raja mruknęła zadowolona i sięgnęła po malutkie szczypce. Miro obserwował zielarkę z zaciekawieniem. Starucha delikatnie wyciągała z pudełka wijące się, tłuste robaki i kładła je na ranę na boku dziewczyny. Miro nie mógł uwierzyć własnym oczom. Czerwie?! W zimie?! Był już jednak zbyt zmęczony, żeby zadawać jakiekolwiek pytania. Ostrożnie, aby nie wychlapać wrzątku, zaczął zdejmował ciężki gliniany gar z paleniska.

– No to niech robaczki pracują! – oznajmiła Raja, usadawiając się wygodnie na klepisku.

Przysypiający w kącie ziemianki Skra ziewnął i leniwie przewrócił się na drugi bok. Wyciągnął szyję w stronę zielarki. Szturchnął jej dłoń nosem, domagając się pieszczot. Raja uśmiechnęła się do wilka i zanurzyła palce w puszystej sierści zwierzęcia. Pochyliła się nieco, by sięgnąć po butelkę z ziołowąnalewką.

– Chcesz trochę? – zapytała, ocierając usta rękawem

– Ano, jak matka prosi, to nie powiem nie – ucieszył sięMiro.

– Tylko wszystkiego od razu nie wyżłop! – powiedziała zielarka, podając mężczyźniebutelkę.

– No przecie nie wyżłopię! – oburzył się. – Ale tak na głodnego to się niepoważa!

Odstawił butelkę na klepisko i zaczął gmerać w przyniesionym wcześniej z domu koszyku.

– Ano, nie poważa się – odpowiedziała Raja. – Widzę, że cię jednak matka czegośnauczyła.

– Matka nauczyła i służba nauczyła. – Miro pokiwał głową, po czym zabrał się za smarowanie podpłomyków smalcem.

– Daj no tu tę gomółkę – Zielarka sięgnęła po leżące na klepisku zawiniątko – Przednówek już, to pewnie zetrzećtrzeba?

Posilali się w milczeniu, wpatrzeni w jasne płomienie paleniska. Zawsze głodny, Skra podniósł głowę i zaczął się ślinić. Zielarka rzuciła mu grudkęsmalcu.

Miro pokręcił głową, widząc bezczelność wilka. Ile ten zwierzak może zjeść?! – zastanawiał się, zadziwiony łapczywością, z jaką Skra pochłonął przysmak. – Dziś rano prawie całe bebechy zeżarł i jeszcze mumało?

– A tej tu to nie trzeba nakarmić? – pokazał podpłomykiem w kierunku nieprzytomnejdziewczyny.

– Pewnie, że trzeba, ale jak to karmić jak taka nieprzytomna? – odparła Raja. – Łykać nie będzie, jeszcze się udławi. Na razie ogień ją karmi. Ale później będziesz musiał jakąś tłustą polewkę ugotować.

No i proszę, sarna, jak znalazł, się przyda – pomyślał Miro.

– Na wieczór już pewnie idzie – po dłuższej chwili powiedziała Raja. – I robaczki już pewnie skończyły – dodała, zerkając na mrowiącą się od tłustych larw ranę.

Zielarka otrzepała suknie z okruszków i podniosła się ze stęknięciem. Sięgnęła po szczypce, którymi zaczęła wybierać larwy. W tym czasie Miro uprzątał resztkiposiłku.

– Pozbieraj te kosze, chłopcze, bo już się ciasno tu zrobiło – powiedziała mu Raja – A potem skocz do chaty. Trzeba jej jakieś posłanie przygotować, najlepiej przy ogniu. Długo mi już tu nie zejdzie. Tylko wracaj zaraz, bo sama przecież kości nie poskładam.

Miro w milczeniu skinął głową i zabrał się do roboty. Przed wyjściem rzucił jeszcze okiem na nieprzytomną dziewczynę. Pokiwał głową z podziwem dla umiejętności zielarki – chora wyglądała dużo lepiej, a jej rany były czyste, bez śladu ropy czyzgnilizny.

– Wy to, matko, do drużyny Witii powinniście się zaciągnąć. Przydalibyście się tam bardziej niż w Szubinkach – oznajmił z nieukrywanympodziwem.

– A tam, gadanie – odparła Raja. – Z moją pięknością to bym się tylko całymi dniami od tych wojaków opędzała, tyle by z tegobyło!

Miro roześmiał się szczerze. Raja słyszała jego głośny śmiech jeszcze z podwórka.

– Co ty tam wiesz, synku… – powiedziała do siebie z tajemniczymuśmiechem.

***

Słońce już zachodziło, kiedy Miro wracał z domu Rai. Tym razem, wiedząc, że dziewczyna jest bezpieczna za solidnymi drzwiami chaty, odważył się zaprząc Skrę do sani. Z ogromnym wilkiem ciągnącym zaprzęg podróż do domu zielarki była czystą przyjemnością. Świeże, zimne powietrze, skrzypiący pod nartami śnieg, równe tempo biegu, kłusujący obok Skra – w takich chwilach Miro był prawdziwie szczęśliwy. Szybkość, siła i wytrzymałość wilka zachwyciły nawet starą zielarkę. Była ona zarumieniona, niemal promienna, i śmiała się szczerze, kiedy żegnał się z nią na progu.

W drodze powrotnej, bez obciążonych sani, Skra biegł jeszcze szybciej. Chcąc przedłużyć rzadką chwilę szczęścia, Miro przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić w stronę lasu. Jednak wspomnienie nieprzytomnej dziewczyny szybko przepędziło te myśli. Mężczyzna od jakiegoś czasu zastanawiał się, od czego lub kogo dziewczyna uciekała w takiej desperacji i czy to coś lub ktoś za nią podążało. Zdecydował już, że pomoże małej, nawet jeśli musiałby położyć swoje własne życie na szali. Nie chciał jednak narażać wioski na żadne niebezpieczeństwo. Możliwości obronne Szubinek, nie nękanych żadnymi niepokojami od dobrych trzech pokoleń, były, delikatnie mówiąc, niewielkie.

Raja oceniała, że dziewczyna została pogryziona nie później niż dwa, najdalej trzy dni temu, najprawdopodobniej przez wilka. Jeszcze w lesie Miro zauważył splątane wokół stóp rannej fragmenty ledwo oskrobanej wilczej skóry. Wyglądało na to, że ten podlotek, jak wiele dziewcząt w tradycyjnych daborskich rodzinach, był szkolony w użyciu noża. Biedny zwierzak, ugryzł więcej, niż mógł przełknąć – pomyślał Miro, dumny z dziewczyny. – Nie ma mowy, żeby ta mała uciekała tak na ślepo przez las od wilka. Pewnikiem wilk zaatakował ją, kiedy uciekała od czegośinnego.

Miro słyszał od gospodarzy z Szubinek, że na jesiennym wiecu w Zatoniu mówiło się o lobardzkich10 napadach na zachodzie. Większość mieszkańców Szubinek traktowała to raczej jako powód do polania piwa niż powód do obaw. Niezachwiana, niemal ślepa wiara w siłę daborskiego wojska sprawiała, że nikt w tej okolicy nie lękał się wojny. Powszechnie obawiano się jedynie podwyższenia danin i dalszych zaciągów pospolitego ruszenia. Miro, jeszcze do niedawna woj zaciężnej armii, wiedział i widział wystarczająco dużo, żeby mieć powody do obaw o przyszłość tak Szubinek, jak i całegoDaboru.

Dabor od niepamiętnych czasów rządzony był przez Witie z rodu Drewian. Kobiety te, jak mówiono, otrzymały władzę z rąk samej Czwórki11. Zwierzchnictwo Witii nigdy nie było kwestionowane. Powszechnie uważano, że powodzenie i siła Daboru zależy nie tylko od mądrości władczyń, ale również od błogosławieństwa, które otrzymały one od bogów.

Sześć lat temu umarła Wena, ostatnia Witia z dynastii Drewian. Wita zmarła jako bezdzietna wdowa. Wprawdzie słyszano tu i ówdzie plotki o ukrywających się gdzieś w Daborze córce i wnuczce Weny, jednakże opowieści takie powszechnie uważane były za bajanie chorych umysłów. Bez niepodważalnego autorytetu Witii zjednoczeni do tej pory wojwodowie bardzo szybko zaczęli spiskować przeciwko sobie. Co niektórzy planowali nawet przejęcie władzy w Daborze. Wychowanemu w tradycyjnej rodzinie Mirowi wydawało się nie do pomyślenia, żeby na tronie zasiadał Wit zamiast Witii. Jednak biorąc pod uwagę coraz silniejsze wpływy kulturowe z Cesarstwa Hemaru, gdzie od wieków rządzili mężczyźni, mógł sobie wyobrazić, że opór wobec męskiego władcy z czasem będzie corazsłabszy.

Dabor, osłabiony wewnętrznym konfliktami, stał się łakomym kąskiem dla sąsiadów. Zaledwie rok po śmierci Weny na zachodnie ziemie Daboru wkroczyły armie Lobardii, prowincji Cesarstwa Hemaru. Woje Drużyny Witii, zmuszeni odpierać ataki najeźdźców, nie byli wystarczająco liczni, aby zapewnić bezpieczeństwo wszystkich dróg i traktów. Daborscy możnowładcy, skupieni na politycznych walkach, nie wysyłali już regularnych patroli na swoje ziemie. W rezultacie w daborskich lasach aż roiło się od rzezimieszków różnej maści. Wraz z przypływem maruderów z lobardzkiej armii z roku na rok rozbójnicze bandy stawały się coraz liczniejsze i coraz bardziej śmiałe. Coraz częściej podróżujący leśnymi traktami kupcy, muzykanci czy zwykli wieśniacy byli nie tylko ograbiani z mienia, ale również mordowani. Ostatnimi czasy przed bramami większych grodów i miast regularnie zaczęły się pojawiać wozy śmierci. Wozy te, ciągnięte przez zagłodzone kobyły, bez woźnicy, przybywały zwykle o świcie, załadowane zwłokami kobiet, mężczyzn i dzieci, bezlitośnie zabitych przez rozbójników. Wozy śmierci w brutalny sposób pokazywały mieszkańcom Daboru, że choć bezpieczni w murach miasta, wojny jeszcze nie wygrali.

Wozy śmierci… Miro zgubił krok. Wspomnienia popłynęły niezatrzymaną falą. Wydziobane przez ptaki oczy. Bezwładnie rozrzucone ramiona. Gnijące, rozkładające się wnętrzności. Ojcowska twarz, zastygła w grymasie przerażenia i bólu.

Wozy śmierci… Miro opadł na kolana, na śnieg. Na jednym z takich wozów niemal rok temu znalazł ciało swojego ojca Gorana. Pomimo upływu czasu pamiętał każdy szczegół. Koszmarny obraz okaleczonych zwłok powracał do niego w snach. Czasem, tak jak teraz, powracał również na jawie, kiedy nieopatrzna myśl obudziła starannie pogrzebane wspomnienia.

Po znalezieniu ciała ojca Miro porzucił służbę w drużynie. Obawiając się o los swoich bliskich, wyruszył pospiesznie w rodzinne strony. W Szubinkach zastał tylko nieświadomą śmierci męża matkę. To od niej dowiedział się, że jego ojciec, brat i siostra przed zaledwie tygodniem wyruszyli do Sławy z ładunkiem broni.

Ojciec Mira był utalentowanym kowalem, a jego wyroby wysoko ceniono w Daborze. Wielu możnowładców, nawet z odległych stron, zamawiało u niego miecze czy zbroje. Czasem, korzystając z ochrony zapewnionej przez klienta, Goran podróżował wraz z towarami, aby na miejscu dopasować zamówionąna miarę zbroję czy tarczę. Wiosną minionego roku wyruszył w taką właśnie podróż do Sławy, stolicy Daboru. Zabrał ze sobą swoją córkę Malinę i syna Wilena. Malina chciała bardzo zobaczyć Sławę, a Wilen, przyuczany przez ojca do kowalstwa, miał poznawać sekrety fachu. Żadne z nich nie wróciło z tej podróży. Miro spędził miesiące, bezskutecznie próbując odnaleźć zagubione rodzeństwo. Szukając odpowiedzi na pytanie o los bliskich, bezlitośnie torturował każdego napotkanego rozbójnika, Lobardczyka, czy nie. Niektórzy lobardzcy żołnierze po latach życia w lasach osiedlali się w głuszy z kobietami, zwierzętami hodowlanymi i nawet małymi dziećmi. Miro znalazł jedną z takich osad. Z pomocą Skry, który w obronie swego pana potrafił się zmienić w krwiożerczą bestię, opętany żalem wojownik zrównał to miejsce z ziemią. Schowany w koronach drzew, strzelał do ludzi jak do kaczek. Zabił ich wszystkich. Bez wyjątku. Bez wahania. Bezżalu.

Kiedy po miesiącach bezowocnych, krwawych poszukiwań w końcu wrócił do domu, jego matka była już tylko prochem rozsypanym po polach. Umarła samotna, w pustym domu, czekając na powrót któregokolwiek ze swoich dzieci. Miałem ich bronić. Czyż nie taki jest obowiązek wojów Drużyny? – Miro schował twarz w dłoniach. Przepełniał go żal, ból, tęsknota za bliskimi, a nade wszystko gorzkie poczucie winy. Jego ojciec, siostra, brat, matka… To przez niego zginęli. Opuścił swoich najbliższych, zawiódł ich. I po co? Aby poświęcić się bezsensownej walce w imię nieżyjącej Witii i kraju, który umierał. Bogowie… Miejcielitość…

Zaniepokojony Skra przysiadł na śniegu obok swojego pana. Zaskomlał cicho. Wcisnął zimny, pokryty płatkami śniegu nos w ucho mężczyzny i przejechał różowym jęzorem po jego twarzy. Miro uśmiechnął się bezwiednie. Przytulił policzek do pokrytego śniegiem i lodemfutra.

– Skra, ty bydlaku… – wyszeptał w kosmate ucho. – Co ja bym bez ciebiezrobił?…

Poklepał ogromnego wilka po szyi i wyprostował się, rękawem ocierając twarz. Nawet nie zauważył, że dotarł już na własne podwórko. Wokół panowała cisza, przerywana tylko oddechem mężczyzny i wilka. Na kryształowo czystym zimowym niebie zaczęły pokazywać się pierwsze gwiazdy. Miro spojrzał na wschód. Otulone śniegiem chatki Szubinek lśniły w jasnym świetle księżyca. Jeśli te wszawe skurwysyny tu przyjdą – pomyślał z obawą – kamień na kamieniu tu nie zostanie. Spojrzał na niebo, ponad dachami wioski. Pas zimowej konstelacji Strzelca był ledwo widoczny tuż nad horyzontem. Długo ta zima już nie potrwa. Co będzie nas bronić, jak drogiodmarzną?

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach mężczyzna oczyścił narty i wszedł do domu. Od progu przywitał go ciepły zapach siana, zwierząt, żarzącego się paleniska oraz, jak zwykle, entuzjastyczne podszczypywanie kozyGruszki.

Gruszka była niemiłosiernie rozpieszczona, wścibska i praktycznie wszystkożerna. Regularnie doprowadzała Mira do szewskiej pasji. To małe radosne bydlę potrafiło otworzyć niemal wszystko. Czasami Miro miał wrażenie, że połowę dnia spędza na zabezpieczaniu różnych rzeczy przed niszczycielskimi zapędami kozy. Zapasy musiały być albo uwieszone na belkach więźby, albo schowane w szczelnie zamkniętych ziemiankach na podwórzu. Wieka kufrów i skrzyń trzeba było przywalić kamieniami. Ostatnimi czasy myśliwy zaczął podwieszać nawet łuk i narty, gdyż Gruszka albo z nudów, albo ze zwykłej złośliwości zeżarła mu już dwie cięciwy. Pomimo sentymentu – koza była kiedyś ulubienicą Maliny, siostry Mira – mężczyzna wielokrotnie już postanawiał, że jak tylko przyjdzie wiosna, będzie musiał poszukać Gruszce innego domu. Oddawanie kozy na przednówku byłoby jednak szaleństwem. Miała ona bowiem jedną zaletę – była niewyobrażalnie mleczna.

Opędzając się od Gruszki, Miro podszedł do paleniska. Dziewczyna była wciąż nieprzytomna, ale wyglądała dużo lepiej. Jej oddech był spokojny i regularny, skóra prawie różowa. Nawet odmrożenia na palcach, posmarowane maścią Rai, nie wyglądały tak źle. Oczy wyraźnie poruszały się pod powiekami. Miro ucieszył się na ten widok i zabrał się za gotowanie polewki. Raja kazała zacząć karmić dziewczynę, kiedy tylko oczy zaczną się ruszać. Zostawiła mu również instrukcje, jak używać maści oraz kiedy zacząć podawać syrop na dreszcze. Miro był bardzo zadowolony, że zielarka zostawiła mu tylko maść i syrop – przynajmniej nie było szansy, żeby coś mu się pomyliło. Nie rozumiał znaczków na słoiczkach. Spędził całe życie na wojaczce i nigdy nie miał okazji nauczyć się czytać.

W słabym świetle paleniska niemal po omacku zaczął wrzucać do garnka kawałki sarniej wątroby, suszonych owoców i ziół. Wszędobylska Gruszka wspięła się na niego przednimi nogami i niemal przewróciła go w palenisko. Miro, klnąc na czym świat stoi, rzucił się w poszukiwaniu sznurka, żeby uwiązać ciekawską kozę. Nie spodziewał się, aby sznurek na długo starczył – zwykle Gruszka w wielką wprawą przegryzała swoje pęta i uwalniała się wystarczająco szybko, by zdążyć na gotową strawę. Miro przegonił dwie kury, przycupnięte na przywalonym kamieniem wieku skrzyni. Znalazł jedynie krótki na dwa łokcie kawałek powrozu i zaklął pod nosem raz jeszcze. Przez to głupie bydlę nawet sznurek się kończy – zawył w myślach. – Łańcuchy trzeba jakieś czy co?! Przyjrzał się znalezisku, oceniając długość sznurka. Hmmm – pomyślał ze złośliwą satysfakcją. – Powiesić bydlę by się chyba dało. Ze świeżym zapałem i mordem w oczach zaczął wprawnie wiązać pętlę na końcu sznura, nawołując kozę słodkim głosem.

Gruszka zabeczała radośnie i ustawiła się jak do dojenia.

– No żesz parchy! – Miro klepnął się w czoło. – Zupełnie zapomniałem jej ranowydoić!

Z żalem odłożył sznur i sięgnął po garnek. W sam raz będzie – pocieszał się. – Napoi się dziewuchę przed kolacją. Obiecując sobie, że na wiosnę udusi kozę gołymi rękami, zabrał się za dojenie.

***

Miro oczyścił buty po wygarnięciu ostatnich placków nawozu. Już zamykał drzwi, kiedy poczuł ostre pazury drapiące jego łydkę i udo.

– Łaska, ty zarazo! – Aż łzy stanęły mu w oczach, kiedy zwinna łasica wspięła się po jego nodze i brzuchu.

Łaska z zadowoleniem usadowił się na ramieniu Mira. W małym pyszczku dumnie trzymał wychudzonego szczura. Wetknął go w twarz mężczyzny, chcąc dobrodusznie podzielić się kolacją. Miro z obrzydzeniem zdjął łasicę z ramienia.

– Skrze daj, na pewno się chłop ucieszy – powiedział, delikatnie stawiając zwierzątko na ziemi.

Łaska w podskokach wbiegł do izby. Porzucił szczura na środku klepiska. Pofukując z zadowoleniem, wcisnął się pod skóry u boku śpiącej spokojnie dziewczyny.

– No i wszyscy w domu! – powiedział Miro, zasuwając skoble na drzwiach.

Rozejrzał się po izbie, aby upewnić się, że wszystkie jadalne i niejadalne sprzęty są bezpieczne od Gruszkowych szczęk. Z kąta izby słuchać było rytmiczne przeżuwanie Łaty, jałówki, którą kupił jeszcze na jesieni. Na razie Łata nie robiła nic poza przejadaniem zapasów, ale mężczyzna miał nadzieję na krowie mleko przyszłej zimy. Planował przecież pozbyć się uciążliwejkozy.

Starym daborskim zwyczajem Miro rozsypał okruszki w kącie chaty, by ułaskawić pokucie, dobrotliwe domowe duchy. Ostrożnie wyciągnął stygnące kamienie z paleniska, po czym wcisnął jeden w posłanie dziewczyny i jeden pod własne derki. Jeszcze mi tu żony brakuje – pomyślał, przesuwając Skrę i Gruszkę, śpiących smacznie na jego własnym posłaniu. – Teżcoś…

1staje – daborska jednostka długości, ok 200 m

2 Matka – inaczej zwana Żywią, bogini, jedna z czworga bogów daborskiegopanteonu.

3Starucha – inaczej zwana Starką, bogini, jedna z czworga bogów daborskiegopanteonu.

4 Kuźnia – według daborskich wierzeń Zaświaty, miejsce, gdzie zmarli udają się po śmierci.

5Żywy ogień – świeżo rozpalony ogień, żywy ogień, rozpalany powinien być przez bliźnięta lub osoby urodzone w tym samymdniu.

66 Pięść – oddział Drużyny Witii (zaciężnej armii Daboru), liczący dziesięciuwojów.

7 Żywa woda – woda zaczerpnięta z zamarzniętej rzeki lub strumienia po przełamaniulodu.

8Wiosenne Święto obchodzone na cześć Dariego, jednego z bogów daborskiegopanteonu.

9Nawia – według wierzeń Daboru pola otaczające Kuźnię wZaświatach.

10 Lobardia – prowincja Cesarstwa Hemaru, granicząca z Daborem na zachodzie.

11 Czwórka – Jar, Żywia, Starka i Dari – czworo daborskichbogów.

Witia: Drzewo wspomnień

Copyright © Magdalena Lewandowska, Małgorzata Lewandowska

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Małgorzata Lewandowska

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2018r.

druk ISBN 978-83-7995-199-4

epub ISBN 978-83-7995-200-7

mobi ISBN 978-83-7995-201-4

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Aleksandra Ślósarek

Korekta: Marta Kładź-Kocot

Projekt okładki i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Ilustracja na okładce: Małgorzata Lewandowska

Ilustracje w tekście: Małgorzata Lewandowska

Skład wersji elektronicznej: proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-453 Bydgoszcz

sekretariat@geniuscreations.pl

www.geniuscreations.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl

Spis treści

Rozdział 1