Strona główna » Styl życia » Dwuznaczna podróż

Dwuznaczna podróż

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-823-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dwuznaczna podróż

Lecąc samolotem gonimy słońce i nadrabiamy zegarowy czas. Wylatujemy z Europy w południe a wieczorem tego samego dnia będziemy już w Ciudad de Mexico. To oszustwo powoduje, że czas stoi w miejscu i godziny lotu dłużą się jeszcze bardziej. Znużeni podróżni wstają ze swych miejsc, stoją oparci o fotele.
– Samolot tak szybko pędzi a czas płynie tak powoli, odezwał się do mnie niespodziewanie sąsiad pod koniec podróży.
– Ale i tak za szybko aby się przygotować na spotkanie z tak wielkim krajem. Wykorzystać ten wyjątkowy stan zawieszenia, tak daleki od ziemskich spraw dla uporządkowania myśli w nowym kierunku, odpowiedziałem dla podtrzymania rozmowy.
– Za czasów naszej młodości płynęło się statkiem przez kilka dni, było dość czasu dla nawiązania przyjaźni, skorygowania swoich planów. A kiedy się powracało do kraju było dostatecznie dużo czasu aby uporządkować i spisać swe wrażenia. W miarę jak statek gubił się w przestrzeni oceanu, wspomnienia coraz zręczniej można było przykrawać do wyobrażeń przyjaciół oczekujących nas w porcie macierzystym. Jednym zdaniem pomijać wielodniową nudę postojów na redzie z widokiem na egzotyczne wybrzeże. I bez umiaru rozwodzić się o przygodach na lądzie kiedy statek w końcu przybił do nadbrzeża na pół dnia i powstała wreszcie możliwość pośpiesznej jazdy do odległego centrum aby tam te kilka cennych godzin spędzić w gościnie u poleconych nam w kraju rodaków.

Polecane książki

Rudolf Weigl to człowiek, który pokonał tyfus plamisty. W czasie pierwszej wojny światowej epidemie tyfusu pochłonęły kilka milionów ludzkich istnień. Szczepionka opracowana przez Weigla uratowała od śmierci kolejne miliony w Chinach, Afryce i Europie. W czasie drugiej wojny światowej we Lwowie da...
Wyrafinowanie czy wyuzdanie? Na pewno zmysłowość malowana słowem. Daj się o tym przekonać Marcie Motyl! Bohaterka książki, Magda, nazywa siebie gejszą. Podsyca i realizuje pragnienia, pozuje do aktów. Zostaje płatną kochanką starszej od siebie Mecenaski. Pod podszewką erotycznej relacji kryją się ni...
Mówi się, że człowiek żyje dopóty, dopóki żyje wśród ludzi pamięć o nim. Słowa te nabierają szczególnego sensu w odniesieniu do ludzi, których już nie ma, choć pamięć o nich wciąż pozostaje żywa dzięki ich pracy i działalności. Jednym z takich niezapomnianych jest z pewnością bohater tej książki. Jó...
W dzisiejszych czasach Hesper Prynne nie potrzebowałaby nosić szkarłatnej litery. Żeby napiętnować ją do końca życia, wystarczyłoby parę wpisów w Internecie... Jane Young mieszka w Maine, zajmuje się organizacją przyjęć, samotnie wychowuje córkę i nie spotyka się z żadnym facetem. Kilkanaście la...
Bess White i Jude Langston wychowywali się na sąsiadujących ranczach, a ich rodzice wspólnie prowadzili interesy. Bess i Jude mimo różnicy wieku spodobali się sobie, nigdy jednak nie okazywali sobie żadnych uczuć. Ich drogi się rozeszły, kiedy Bess wyjechała do sąsiedniego miasta. Po k...
Pasjonująca, ale także dramatyczna historia współczesnej Polski znajduje odzwierciedlenie w najgłośniejszych artykułach, jakie przez ostatnich 70. lat publikował "Tygodnik Powszechny", jeden z najważniejszych tygodników kształtujących opinię inteligentów.Książkę z wyborem tych tekstów przygotowali P...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bodont Bekadami

bodont bekadami

dwuznaczna podróż

Część pierwsza

Meksyk

Gwatemala

Honduras

AntyleWiększe i Mniejsze

Wydawnictwo Nowy Świat

© Copyright by Bodont Bekadami, 2013

© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2013

Projekt okładki: Nowy Świat

ISBN 978-83-7386-493-1

Ebook ISBN 978-83-7386-823-6

Wydanie I

Warszawa 2013

Wydawnictwo Nowy Świat

ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa

tel. 22 826 25 43 faks 22 826 25 47

internet: www.nowy-swiat.plksięgarnia: www.poczytajka.plblog: blog.nowy-swiat.plfacebook: facebook.com/NowySwiat

MEKSYK

Lecąc samolotem gonimy słońce i nadrabiamy zegarowy czas. Wylatujemy z Europy w południe a wieczorem tego samego dnia będziemy już w Ciudad de Mexico. To oszustwo powoduje, że czas stoi w miejscu i godziny lotu dłużą się jeszcze bardziej. Znużeni podróżni wstają ze swych miejsc, stoją oparci o fotele.

– Samolot tak szybko pędzi a czas płynie tak powoli, odezwał się do mnie niespodziewanie sąsiad pod koniec podróży.

– Ale i tak za szybko aby się przygotować na spotkanie z tak wielkim krajem. Wykorzystać ten wyjątkowy stan zawieszenia, tak daleki od ziemskich spraw dla uporządkowania myśli w nowym kierunku, odpowiedziałem dla podtrzymania rozmowy.

– Za czasów naszej młodości płynęło się statkiem przez kilka dni, było dość czasu dla nawiązania przyjaźni, skorygowania swoich planów. A kiedy się powracało do kraju było dostatecznie dużo czasu aby uporządkować i spisać swe wrażenia. W miarę jak statek gubił się w przestrzeni oceanu, wspomnienia coraz zręczniej można było przykrawać do wyobrażeń przyjaciół oczekujących nas w porcie macierzystym. Jednym zdaniem pomijać wielodniową nudę postojów na redzie z widokiem na egzotyczne wybrzeże. I bez umiaru rozwodzić się o przygodach na lądzie kiedy statek w końcu przybił do nadbrzeża na pół dnia i powstała wreszcie możliwość pośpiesznej jazdy do odległego centrum aby tam te kilka cennych godzin spędzić w gościnie u poleconych nam w kraju rodaków.

– I można było przewieźć bagażu i ze sto kilogramów, opłacało się przywozić do kraju nawet gliniane misy.

– Znam morze, byłem marynarzem, ciągnął mój rozmówca. Pływanie po morzu na wielkim statku jest nudne i niewygodne. Siedzi się jak na wyniosłej skale z której nie można sięgnąć fal, jada się monotonne pożywienie jak na wyspie bezludnej. Mniej wytrzymałe jednostki bardzo źle znoszą taką podróż, zwłaszcza kiedy trafi się sztormowa pogoda. Ale myślę, że pan by taką podróż wytrzymał, aby za wszelką cenę znaleźć się na nowym kontynencie, dodał patrząc na mnie badawczo. I pańska żona również. Bo przecież państwo nie przybywacie tu tylko dla turystycznych ciekawostek i wylegiwania się na plaży. Chcecie te kraje poznać głębiej, jesteście ciekawi podskórnego, prawdziwego życia. A do tego bardzo wam się przyda możliwość korzystania z pomocy osób życzliwych.

Kiedy będziecie w Meksyku nie możecie pominąć Vera Cruz. Tam przecież wylądowali pierwsi Hiszpanie, tam jest nadal najprawdziwsza kolonialna atmosfera. Wyrastałem w tym wielkim porcie, mam tam wielu przyjaciół którzy wam mogą być pomocni w ułatwieniu dalszej podróży. Pozostawię im wiadomość o waszym przyjeździe, tam otrzymacie wskazówki, jak skorzystać z ich pomocy w dalszej podróży.

– Najwięcej wskazówek jest u zegarmistrza, zaryzykowałem dowcip.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Tak właśnie, u zegarmistrza, skoro sobie pan tak życzy. W podcieniach na głównym placu miasta, na rogu po przekątnej od katedry ma on swój kiosk. On już was łatwo rozpozna, w końcu niewielu turystów wymienia u niego pasek do zegarka.

– Z góry dziękuję, jestem bardzo zobowiązany, powiedziałem do niczego się przecież nie zobowiązując.

Oparłem się wygodnie w fotelu, byłem z siebie dumny. Już w samolocie, w ciągu krótkiej zaledwie rozmowy jak wytrawnemu reporterowi udało mi się zyskać przyjaźń poważnego, kulturalnego, zapewne bardzo bogatego obywatela Meksyku skłonnego nam pomóc bezinteresownie.

Ogłoszono komunikat o podchodzeniu samolotu do lądowania.

– Dziękuję za mile spędzoną wspólną podróż, powiedziałem jeszcze raz na zakończenie.

– Szkoda, że już lądujemy, nie zdążyliśmy dłużej porozmawiać. W Meksyku nie macie czego się obawiać, wkrótce sami poznacie, jak ludzie są tu szczerzy, otwarci, życzliwi. Meksykanie to nie są nadęci ponuracy jak Europejczycy którzy stale noszą w sercu obawę aby nic nie uronić z tego co posiadają. Zobaczycie, jak bardzo wam się ten kraj spodoba, żywe dziedzictwo kultury starożytnych Indian, owe ciasto przetworzone przez Hiszpanów w nasz dzisiejszy chleb powszedni w kolonialnych czasach wicekrólestwa Meksyku.

Ogarniało mnie podniecenie, niepokój czy sprostam wyzwaniu jakie sobie sam rzuciłem, czy nie wpadniemy w manierę turystycznego awanturnictwa, czy będziemy zdolni do rozsądnego pokierowania swym postępowaniem, czy uda się nam szczęśliwie wykręcić z niebezpiecznych przygód bez większego szwanku?

Bo w takim kraju jak Meksyk należy oczekiwać przygód niezwykłych, godnych tego wielkiego narodu który rządzi się tradycją i honorem, w kraju wielkich historycznych wydarzeń.

Przecież Meksyk to uśpiony ale ciągle nie wygasły wulkan rewolucyjnego wrzenia. Kraj gdzie napór wielkich możliwości ciągle nie zrealizowanych wytwarza społeczne napięcia w skali jakiej nie można sobie wyobrazić w żadnym europejskim kraju.

Ale kiedy wszystko zaczęło się układać tak dobrze od samego początku strach przed nieznanym minął, uspokoiliśmy się i nabraliśmy wiary w siebie. Kiedy pierwsze odkrywające się karty pasowały do kart trzymanych przez nas w ręku teraz wystarczy dobierać je dalej tak samo starannie, kierując się intuicją i wyczuciem. Aby na koniec wszystko złożyło się w pewną wygraną.

Wśród rodaków

Samolot zatrzymuje się, kończy się opieka linii lotniczej, darmowe napoje, klimatyzacja i wygodne fotele. Jest północ. W Aeropuerto International Benito Juarez ustawiamy się w posuwającej się powoli gigantycznej kolejce do jednego z dziesięciu stoisk kontroli paszportowej.

Jakaś dziewczyna podchodzi do nas. Usłyszała jak rozmawiamy, ona także jest z naszego kraju, tu przyjechała do rodziców narzeczonego. Przedstawia nam sympatycznego młodzieńca o ciemnej karnacji i ciepłym uśmiechu.

I znów potwierdza się bezinteresowna życzliwość ludzi tego kontynentu, zwłaszcza dla przybyszów z tak podziwianej Europy. I solidarność naszych rodaków.

Narzeczeni chwilę rozmawiają szeptem, on oferuje swą pomoc, może nas podwieźć swoim samochodem. Napomykamy o dworcu autobusowym skąd chcemy się udać do Vera Cruz.

– Lepiej przenocować w mieście i jutro wczesnym rankiem wyruszyć dalej, szkoda tracić piękne widoki po drodze, radzi nam. Znam tani pensjonat gdzie prowadzą gościnne pokoje nieopodal dworca autobusowego, rano możecie przejść tam na piechotę. Jeśli wam będzie odpowiadało, to się tam zatrzymacie. A jeśli nie, to odwiozę was do hotelu.

Czytałem w przewodnikach, że taksówki są tu piekielnie drogie, taksówkarze oszukują klientów a nawet ich porywają dla okupu. Jest już późna pora a my przecież nie znamy tego trzydziestomilionowego miasta. Po za tym jesteśmy zmęczeni, odurzeni zaduchem hali, w której upale stoimy już od godziny. Przyjmujemy więc z wdzięcznością propozycję i od tej pory trzymamy się razem.

Urzędnik kontroli paszportowej patrzy na nas obojętnie, nie zadaje pytań ale gestem jakby wskazuje na nas kręcącym się obok osobnikom, którzy jakby skinęli głową.

Teraz odbieramy bagaże i wymieniamy pieniądze aby rozpocząć egzystencję na nowy rachunek. Udajmy się na wielopoziomowy parking i ruszamy.

Krążymy po mieście dobrą godzinę, zapuszczając się w coraz bardziej odległe dzielnice, wreszcie stajemy. Meksykanin wychodzi i z kimś rozmawia w pobliskim domu.

– Macie wszystko załatwione, możecie wysiadać.

Sięgamy po nasze bagaże.

– Dajmy mu za przejazd kilka peset, mówi żona.

Oczywiście, za życzliwość trzeba mu coś tam dać, przecież pomógł nam dźwigać bagaże na drugie piętro parkingu. Podaję mu banknot dziesięciopesetowy. On nawet nie wyciąga ręki w ciemnościach rozpoznając walor banknotu.

– Należy się trzysta peset, mówi patrząc na nas nieomal z obrzydzeniem, taksówkarz bierze za taki kurs pięćset.

– Ja nawet tyle nie mam, powiedziałem.

– Masz, masz, wymieniłeś na lotnisku sto dolarów. A jak nie masz to płać w dolarach, zażądał brutalnie wsiadając do samochodu i zamierzając odjechać z naszymi bagażami. Na nasze wołanie zatrzymał się po chwili, jednocześnie w ciemnym domu za wysokim ogrodzeniem zapaliły się światła, podeszło kilku ludzi. Kierowca wskazywał na mnie i coś gniewnie wykrzykiwał w tutejszym slangu, luźna dotąd grupka gapiów zwierała się, formowała w bandę napadową.

Wyjąłem żądaną sumę i podałem narzeczonej kierowcy milczącej do tej chwili, która w tym celu uchyliła szybę. On otworzył bagażnik, wystawił nasze plecaki na zakurzoną ulicę, usiadł za kierownicą i ruszył bez słowa, ona na pożegnanie wykrzyknęła w naszym języku „świnie”. Podnieśliśmy bagaże kierując się do furtki, która przed nami się zatrzasnęła.

– Przyjechaliśmy na nocleg, chcemy skorzystać z pokojów gościnnych.

– Tu nie jest noclegownia dla przybłędów, to jest prywatna posiadłość, ktoś przez kraty gniewnie odburknął. Skąd mieliście nasz adres, dopytywał się coraz bardziej agresywnie, kto was tu nasłał?

– Przywiózł nas tu nasz znajomy do swego przyjaciela, rozmawiał przecież z wami.

– Cha, cha, cha, on powiedział, że to wyście mu dali ten adres. My go wcale nie znamy, sam nie wiedział jak stąd wydostać się do miasta.

Sytuacja stawała się nieprzyjemna, wydawało nam się, że padliśmy ofiarą jakiegoś nieporozumienia. Spojrzałem na zegarek, dochodziła pierwsza w nocy, robiło się niespodziewanie dla nas przenikliwie zimno. Wzięliśmy bagaże i powoli, ostrożnie, a potem prawie już biegiem zaczęliśmy się oddalać od tego miejsca w strachu że zostaniemy ograbieni w panujących ciemnościach. Szliśmy ulicą wzdłuż ślepych murów i szczelnie zamkniętych żaluzji zabezpieczonych przez sztaby, kłódki i łańcuchy. Marzyliśmy aby jak najszybciej opuścić to niebezpieczne miasto i wydostać się na zalane słońcem przestrzenie.

Na szczęście dostrzegliśmy jakieś światełka, jak się okazało od lampy ulicznej garkuchni we wnęce jakiegoś domu oferującej jeszcze o tej porze gorące dania.

Pytamy o hotel, oferują nam nocleg na piętrze. Wspinamy się po wąskich, stromych schodach do izby bez okien. Wnosimy rzeczy i kładziemy się na kocach na betonowych leżach. Rankiem widzimy, że nasz przytułek wysoko góruje nad niezmierzoną dzielnicą slumsów które jak ropiejący strup przykleiły się do stromego zbocza. Możemy teraz sami dotknąć wrzodów obolałej rzeczywistości.

– Gdzie jest stacja metra, pytamy. Chcemy jechać na dworzec autobusowy, dostać się do Vera Cruz.

– O, dworzec autobusowy Norte jest bardzo daleko, na drugim końcu miasta. Musicie wziąć taksówkę. Na tę górę nie wjeżdżają autobusy, metro omija te wzgórza.

Uczynnie zamawiają nam taksówkę, pomagają nam załadować bagaże i przyjaźnie machają na pożegnanie.

– Nie warto się z nimi tu zadawać, szkoda nerwów, mówi taksówkarz. Zaoszczędzi się na noclegu parę peset a ryzykuje się utratę wszystkiego. Od razu trzeba było jechać do porządnego hotelu koło dworca. Kosztowało by was to niewiele drożej a nie stracili byście tyle czasu.

Jedziemy przez całe prawie miasto, stając co chwilę w korkach. Ale jesteśmy zbyt zdenerwowani aby podziwiać reprezentacyjne budowle, koloryt ruchu ulicznego. Czy tym razem dojedziemy bezpiecznie, rzeczywiście na dworzec autobusowy Norte? Czy starczy mi pięćset peset które mi jeszcze pozostały na opłacenie taksówki? Przyjeżdżamy na miejsce, kierowca podjeżdża pod stanowisko z którego odjeżdża autobus do Vera Cruz i przenosi nasze bagaże do luku autobusu.

– Ile płacę, pytam.

– Czterdzieści peset, odpowiada nieco zażenowany, przecież jechaliśmy prawie na drugi kraniec miasta, dodaje usprawiedliwiająco.

Podaję banknot pięćdziesięciopesetowy a on zwraca mi resztę.

Vera Cruz

Vera Cruz wita nas piękną pogoda, jesteśmy już znowu w dobrym nastroju, szybko zapominamy o swej przygodzie pocieszając się, że zawsze na początku trzeba zapłacić frycowe.

Lokujemy się w hotelu i nazajutrz udajemy się do historycznego portu. Jakoś nam się nie śpieszy aby odnaleźć polecanego nam zegarmistrza, obawiamy się nowego podstępu. Ale i korci nas ciekawość.

Przemieszczamy się po placu niby to fotografując katedrę i z różnych pozycji przyglądamy się budce zegarmistrza która znajduje się tam, gdzie być powinna. W końcu podchodzimy i pytamy o pasek do zegarka. Zegarmistrz zagaduje nas, my niby mimochodem wspominamy o znajomym, poznanym w samolocie.

– Tak, dzwonił do mnie, zegarmistrz wychodzi z boksu, wita się z nami wylewnie, odnosi się do nas z wielkim szacunkiem. Zarekomendował was jako ludzi doświadczonych w wieloletniej walce z wojskową dyktaturą w waszym kraju, specjalistów teraz nam pilnie potrzebnych, wyjaśnia. Nasi ludzie mają zaopiekować się wami na polecenie tego towarzysza.

– Szkoda tylko, że wcześniej jego ludzie nie ustrzegli nas przed ordynarnym oszustwem zaraz na wstępie, opowiedziałem swą przygodę.

– Nie ustrzegli was bo to była też i taka próba prawdy, sprawdzenie czy nie jesteście powiązani z policją. I nikt was nie nabrał, to była po prostu danina jaką składają wszyscy turyści w najróżniejszej formie dla poparcia naszej sprawy.

– Czy nie można było tego od razu uczciwie powiedzieć?

– Nie można było. Wtajemniczeni sympatycy naszego ruchu wnoszą świadomie swój wkład a burżuje muszą płacić haracz, często nie wiedząc o tym wcale. Obwiniają potem rząd za brak bezpieczeństwa publicznego, co jest nam na rękę. Taka jest prawda. Ale skoro jesteście tacy drobiazgowi i drażliwi to możecie się wycofać, oddamy wam te pieniądze i podróżujcie sobie na własną rękę. Oby tylko nie przytrafiło się wam coś znacznie gorszego.

Przeprosiliśmy zegarmistrza szybko za ten nietakt.

– Jak zamierzacie dalej podróżować, zapytał nas nie urażony, nadal życzliwy.

– Nasza trasa przewiduje dotarcie do Oaxaca, dalej na wybrzeże Oceanu i powrót przez słynne Acapulco do Ciudad de Mexico. Taki plan pozostawiliśmy w domu dla ewentualnej możliwości odszukania nas w razie potrzeby. Ale może zatrzymamy się i w innych miejscach godnych uwagi.

– Nie ma potrzeby abyście mieli odbiegać od swojego schematu. Wędrujcie sobie zgodnie z waszym planem a nasi towarzysze was odnajdą sami w stosownej chwili. Gdy będziecie w stanie Chiapas gdzieś w pobliżu Tuxla Gutieres możecie zadzwonić pod ten numer a nasi towarzysze podjadą do was i pokażą wam tamtejsze dziwy przyrody, podał nam kartkę papieru. Podwiozą was za darmo, dodał odczytując nasze myśli.

Po kilku dniach aklimatyzacji na plażach zatoki meksykańskiej wyruszyliśmy dalej aby zwiedzać piramidy Palenque, wodospady Aqua Azul i indiańskie targi w Ocosingo. Na koniec zatrzymaliśmy się w San Cristobal de las Casas aby stąd udać się na wycieczkę do kanionu Sumidero.

Kanion Sumidero

Zasmakowaliśmy w normalnej turystyce, tyle tu było do oglądania. Już nie pragniemy dodatkowych spotkań. Nigdzie nie telefonujemy, nie jedziemy do Tuxla Gutieres, wysiadamy z autobusu kilka kilometrów wcześniej wprost przy przystani w Cahuare skąd wyruszają łodzie do kanionu.

Z wycieczki wracamy po kilku godzinach, jest wczesne popołudnie, mamy połowę dnia przed sobą. Na tarasie restauracji gra meksykańska orkiestra, można tu posiedzieć i mile spędzić czas, coś dobrego zjeść. Moglibyśmy stąd zadzwonić pod podany nam numer naszych towarzyszy jak nam zalecano, ale jakoś nam się nie chce.

Nieopodal siedzi sympatyczna, skromna pani. Niepostrzeżenie zaczynamy rozmawiać jak byśmy się już od dawna znali.

– Mieliście państwo do nas zadzwonić, mówi niespodziewanie, ale chyba lepiej, że spotykamy się przypadkowo. Bardzo naturalnie zachowujecie się, zupełnie jak zwyczajni turyści. Tak powolnie się poruszacie, tak starannie wszystko oglądacie. To zwiedzanie musi robić na władzach dobre wrażenie, pewno już was skreślili z listy osób którymi się interesują.

– Turystyka jest naszym zamiłowaniem, powiedziała żona.

– A więc może zechcecie państwo skorzystać z dodatkowej atrakcji, jest tu prywatna motorówka którą można popłynąć dla odmiany w górę rzeki. Tam są również przepiękne krajobrazy, po drodze urocze Chiapa del Corso. A po powrocie jeszcze znajdziecie trochę czasu aby zwiedzić tym razem Tuxlę. Pokażę wam tu mnóstwo ciekawych miejsc. Zresztą możecie tu zanocować równie dobrze.

– Musimy jeszcze dzisiaj wracać do San Cristobal, pozostawiliśmy w hotelu bagaże, nie uprzedzaliśmy, że nie wrócimy na noc.

– Do San Cristobal jeżdżą o każdej porze collectivos. A do hotelu ja zadzwonię, aby się nie niepokoili waszą nieobecnością.

Po namyśle zgadzamy się, w końcu nie wiadomo, kiedy następnym razem będziemy mieli okazję zobaczyć coś więcej niż zwykli turyści. Zakładamy kamizelki ratunkowe, wyciągamy z torby fotograficzne aparaty i zasiadamy w łodzi.

– Nie trzeba nic płacić, ja tu wszystko ureguluję a potem się rozliczymy.

– A pani nie pojedzie z nami, zdziwiła się żona.

– Zaczekam na was na przystani, już widziałam te okolice tyle razy, wymachuje nam długo białą chusteczką na pożegnanie.

Płyniemy więc rzeką Grijalva, im dalej od sztucznego zalewu coraz wolniej pod prąd coraz bardziej żywej rzeki. Rzeki coraz dzikszej, coraz bardziej wąskiej, wijącej się wokół wzgórz porośniętych dżunglą. Nasz sternik zapadł w jakieś odrętwienie, indiańskim zwyczajem siedzi nieruchomo i w milczeniu patrzy w dal. Wydaje się nam, że on płynie na innej łodzi i my we dwoje na innej. Narasta zmierzch, przyroda zasypia, zanikają zachwyty nad egzotycznym otoczeniem i radosny nastrój dzienny, budzi się nocny niepokój. Im ciemniej się robi wokół tym bardziej zagłębiamy się w nasze mroczne wnętrza.

Nagle silnik zaczyna prychać i się krztusić, strzela w gaźnik. Ten dźwięk budzi przewoźnika z odrętwienia.

– Kończy się paliwo, zbiornik musiał być nieszczelny, potrząsa plastykowym kanistrem teraz już pustym. Trzeba brać się za wiosła, mruczy niezadowolony.

I my jesteśmy niezadowoleni, nie wiadomo, kiedy wrócimy, choć będziemy spływać z prądem. Chwytamy za wiosła a przewoźnik steruje łodzią za pomocą martwej śruby napędowej.

– Chyba lepiej się gdzieś tu zatrzymać, wkrótce będzie zupełnie ciemno. Możemy przedziurawić łódź na zatopionych drzewach a pływa tu wiele krokodyli, mówi nasz sternik. Oby tylko znaleźć miejsce nadające się do lądowania. Lepiej kierujmy się w górę rzeki.

Zawracamy więc i przepatrujemy niedostępne brzegi, na przemian strome jak w kanionie Sumidero to znów bagniste porośnięte drzewami sterczącymi na potężnych korzeniach podporowych jak na szczudłach, oplecione sieciami lian.

– Mamy szczęście, nagle Indianin wykrzyknął rozpromieniony, wskazując coś ręką. W miejscu wypatrzonym przez przewoźnika ktoś na brzegu rozpalał ognisko.

Odpędzamy złowrogie przypuszczenie, że jest to porwanie dla okupu, że lekkomyślnie daliśmy się wciągnąć w pułapkę bo przecież pozostawiliśmy na przystani świadka. A może jednak wspólnika. Przecież nie znamy nazwiska ani adresu tej kobiety.

– Oby tylko nie byli to dzicy Indianie, wystraszyliśmy się.

– Tu Indian nie ma, Indianie są w Gwatemali.

Wkrótce lądujemy na małej polance, zostajemy przyjęci gościnnie jakby na nas specjalnie czekano.

– Ja wracam, wykrzyknął uszczęśliwiony przewoźnik dźwigając bańkę z benzyną. Wy tu zostańcie, na łodzi komary by was zjadły żywcem, do Chiapa de Corso nie dopłynę wcześniej jak o północy. Jutro ktoś stąd was zabierze.

– Gdyby o nas pytała nasza znajoma z Tuxli, niech pan jej powie że tu jesteśmy.

– Oczywiście, mogła by pomyśleć że porwano was dla okupu i nie potrzebnie zaalarmować policję.

Poczęstowano nas plackami tacos i gorącą kawą poczym ułożyliśmy się do snu na rozpiętych między drzewami hamakach osłoniętych moskitierą.

W partyzanckim obozie

Nazajutrz obudził nas brzask słońca wschodzącego nad lustrem spokojnej rzeki. Po śniadaniu ścieżką świeżo wyciętą w dżungli poprowadzono nas do chatki, mało widocznej w tym morzu dzikiej roślinności. Powitał nas kierownik obozu.

– Ciekawa jestem kiedy przyjedzie po nas łódź, zapytała żona

– Może prędzej sami byśmy doszli do miasta piechotą przez las, tu są chyba jakieś ścieżki, zauważyłem.

– Te ścieżki giną zarośnięte w lesie, do Chiapa de Corzo można się dostać tylko rzeką. A łódź przypłynie dopiero wieczorem, za dnia by nas nie odnalazła w tym gąszczu.

Nie będę ukrywał, kierownik obozu przybrał oficjalny ton, że znaleźliście się państwo na terenie bazy szkoleniowej partyzanckiego oddziału Rewolucyjnej Armii Wyzwolenia Chiapas. Wiemy, że jesteście duchowo związani z ideałami walki mas. Bo przekonania nabyte w młodości pozostają i tkwią w nas cale życie. Być może często skrywane, ale ciągle gorące jak lawa w głębi wulkanu uśpionego pod kożuchem wiecznego śniegu. Nie mamy wątpliwości, że wykorzystacie nadarzającą się teraz możliwość i przyłączycie się do naszej walki z przemocą klas posiadających. Przekażecie nam tak cenne dla naszej walki zbrojnej doświadczenia bojowników ruchu oporu przeciw największej na świecie machinie wojennej europejskiej potęgi.

– W czym konkretnie moglibyśmy być pomocni?

– Liczy się każdy żołnierz, ale nie każdy żołnierz nosi karabin, nie każdy musi strzelać. W partyzantce ważniejsza jest od wyposażenia bojowego wola walki. A ta wynika z przekonania o słuszności naszej sprawy. Proponujemy wam stanowisko ideologicznych szkoleniowców.

– Czy będziemy w stanie zorganizować tu w dżungli takie szkolenie, skąd weźmiemy komplet pomocy dydaktycznych?

– Wszystko jest już zorganizowane, są materiały propagandowe, jest zespół propagandowy kierowany przez wybitnego dziennikarza o światowej renomie, współpracują z nami wybitni działacze naszej partii. Po prostu dołączycie do tej ekipy jako lektorzy.

Przeprowadzono nas do innej polanki stanowiącej plac apelowy. Na jej skraju stała okrągła wiata bez ścian przykryta trzcinowym dachem jakie widuje się na wsiach dla oglądania walk kogutów.

– To jest nasze audytorium, tu prowadzimy wykłady światopoglądowe, uczymy taktyki walki i języka miejscowych Indian, powiedział Il Commandante wskazując na rozmieszczone amfiteatralnie wokół niewielkiej piaszczystej areny siedzenia z żerdzi.

Wielu młodych ludzi zjawia się u nas w poszukiwaniu przygody, próby przeżycia w ekstremalnych warunkach. To jednak za mało aby okazać się dostatecznie twardym w obliczu wroga. Potrzebne jest jeszcze przekonanie o słuszności naszej sprawy.

– Nie sądzę, aby brakło im odwagi w czasie bitwy.

– Ale może im zabraknąć odwagi, gdy przyjdzie rozstrzeliwać ujętych żołnierzy armii rządowej czy wieszać zdrajców. A wtedy nie mogą pojawiać się moralne rozterki, wtedy nie wolno ulegać uczuciom litości. Partyzanci muszą być zaślepieni w klasowej nienawiści, mieć w całkowitej pogardzie sługusów burżuazji, w każdej sytuacji mieć poczucie rewolucyjnej wyższości. I tego ma ich nauczyć szkolenie polityczne.

– Myślę, że i oni, gdy zostaną pojmani przez wroga muszą znaleźć w sobie ideową podporę. Aby, stojąc naprzeciw wycelowanych luf plutonu egzekucyjnego zdobyć się na okrzyk na cześć rewolucji. Tak jak w naszym kraju potrafili odważnie ginąć nasi patrioci walcząc z okupantem, powiedziałem.

– Bardzo słusznie, powiedział Il Commandante. Widzę, że macie zacięcie do tej roboty i znajdujecie pedagogiczne podejście. Oczywiście będziecie musieli dzielić trudy przemarszów i biwaków na równi z innymi. Ale te drobne niedogodności pokonacie swoim entuzjazmem dla naszej sprawy.

Naszym pragnieniem było przeżycie prawdziwej przygody w Meksyku. Ale kiedy ta przygoda stawała się teraz faktem zaczęła wydawać się nam zbyt ryzykowna. Było jednak bardzo wątpliwe abyśmy mogli się wycofać, aby puścili nas wolno. Ponadto przecież angażowano nas z szacunku dla wolnościowych tradycji naszego narodu które powinniśmy tu godnie reprezentować.

– Zgadzamy się, powiedzieliśmy z nieco udawanym entuzjazmem.

– Słuszna decyzja, bardzo się cieszę że będziecie naszymi towarzyszami walki. A teraz do pracy, nie mamy zbyt wiele czasu.

– Gdybyście nie przyłączyli się do nas i tak musieli byście tu pozostawać ze dwa tygodnie po naszym wymarszu aby wasze informacje stały się nieaktualne. Zanim zabrałaby was łódka tkwili byście w dżungli jak dzicy Indianie mając za sąsiedztwo aligatory w rzece i jaguary w lesie. To byłaby nawet ciekawsza przygoda niż pobyt na bezludnej wyspie, zaśmiał się rubasznie adiutant komendanta.

Zapoznajemy się teraz z partyzanckim oddziałem który stanął na zbiórce. Partyzanci wznieśli okrzyki na naszą cześć doceniając nasze szlachetne braterstwo.

– Oto wysłannicy Europy, emisariusze światowego ruchu rewolucyjnego który działa na rzecz uznania w świecie naszych praw i roszczeń. Wolontariusze dobrowolnie chcący przyłączyć się do naszej walki nie obawiając się narażać swego życia, tak jak i wy, dla dobra ludu, przemówił komendant obracając nas na wszystkie strony, ukazując nasze wątłe postacie ubrane w wytarte swetry, z potarganymi włosami, wystawiając do słońca nasze pobladłe ze strachu twarze tym co się wokół nas dzieje i perspektywą tego, co wkrótce się wydarzy.

Nasz żałosny, cywilny wygląd raził na tle jednolicie umundurowanych bojowników, wyposażonych w kamizelki kuloodporne, karabiny powtarzalne z laserowymi celownikami, przenośne granatniki i działa bezodrzutowe najnowszej generacji.

– Ciekaw jestem jakiej produkcji jest ta broń, spytałem po zakończeniu pokazu. Bo przecież ktoś musiał zadbać o sprowadzenie do tej dżungli, broni, nabojów i całej masy zaopatrzenia aby partyzanci mogli sprostać w polu nowocześnie wyekwipowanej armii rządowej.

– To tylko propaganda, że walczymy bronią którą żołnierze porzucają na polu walki. Otrzymujemy zaopatrzenie z całego świata, wszystko co jest aktualnie dla uzbrojenia górskiej piechoty najlepsze. Mamy rzetelnych dostawców i niezawodny łańcuch pośredników którzy zapewniają ciągłość zaopatrzenia. Otrzymujemy nie tylko broń ale również mamy instruktorów aby nauczyli nas jak się nią posługiwać. Po prostu składamy zapotrzebowanie, otrzymujemy potwierdzenie dostawy i zabezpieczamy miejsce odbioru. Jak w każdej armii nie interesuje nas jak to się dzieje, nie pytamy, kto za to płaci.

Następnego dnia od rana wraz z kilkoma dziennikarzami wyjaśniamy przyszłym rewolucjonistom działanie mechanizmu historycznego, który oni mają powstrzymać w jego bezdusznym biegu. Przemawiając do tych analfabetów używamy języka obrazowych porównań, kapitalistyczny wyzysk przyrównujemy do otaczającej nas dżungli i przeciwstawiamy jej uprawne pola jako ogrody sprawiedliwości społecznej. Gdzie każda pożyteczna roślina ma dosyć miejsca, słońca i wody aby rozwijała się w pełni i mogła wydać plon. Trzeba tylko wpierw wyplenić chwasty.

Dziennikarze lubujący się w sensacjach ilustrowali przykładami z życia jak te społeczne chwasty plenić nadużywając krwiożerczej retoryki walki klas.

Po wykładach zawieszeni w rozpiętych w cieniu drzew hamakach, zajadając papaje pokropione sokiem z cytryny obserwujemy ćwiczenia musztry w takt pieśni rewolucyjnych, jakże tu nikłych, stłumionych przez gęstą roślinność wokół polany. Pieśni przecież przeznaczonych do wykonywania przez stutysięczne demonstracje w takt dudniących po bruku kroków, odbijających się echem od zamkniętych na głucho okien.

A po zmroku przy ognisku popijając kawę i tequilę słuchamy indiańskich pieśni, smutnych i monotonnych, oddających nastrój ciężkiej wegetacji w dżungli.

Czas szybko upływał. Warunki mieliśmy znakomite, wyżywienie doskonałe, pogodę wspaniałą. Nadspodziewanie łatwo wszedłem w nieznaną sobie dotąd rolę ideologa przemycając obok rzetelnej wiedzy i moje własne filozofie życia, ciesząc się, że mogę je wreszcie komuś przekazać. Byłem zadowolony, spotkała nas bez wątpienia najwspanialsza przygoda, nie tylko w tej podróży ale chyba i w całym naszym życiu, jednocześnie intelektualna i awanturnicza. Nie jakieś tam tuzinkowe pokazy dla turystów, nie jakieś tam trywialne wycieczki biur podróży, nie jakieś tam ukartowane spotkania z prominentnymi postaciami ale przebywanie na co dzień wśród prawdziwych bohaterów tworzących historię tego kraju. Chcieliśmy aby ta przygoda trwała bez końca.

Wizytacja z Centrali

Nie wiadomo skąd pewnego dnia po południu pojawiło się w obozie dwóch funkcjonariuszy partyjnych centralnej instancji z teczkami w ręku.

– Omal nie zapomnieliśmy o waszym istnieniu, taki mamy nawał spraw przed wyborami. A wy nie dajecie znaku życia. Ale zostawmy tłumaczenia, przystąpmy od razu do rzeczy, nie mamy zbyt wiele czasu, zwracają się zaaferowani do komendanta jak typowi menażerowie.

Komendant nie jest zadowolony z wizyty polityków. Obawia się, że już nie będzie o wszystkim decydował on sam, że jego autorytet ucierpi, dorobek historyczny przepadnie. Dlatego przyjmuje postawę obronną, nas zaprasza do pomocy.

– Tutaj wszystkich obowiązuje ścisła konspiracja. Zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy w najbardziej ryzykownym okresie formowania się oddziału. Gdyby wojsko wykryło naszą obecność kiedy nie osiągnęliśmy jeszcze pełnej zdolności bojowej niechybnie by nas rozbiło jak kacze jajo. Zostalibyśmy zniszczeni bez możności obronnego manewru. I nikt by nie usłyszał nawet o naszym istnieniu. Proszę więc aby towarzysze nie oddalali się poza teren obozu bez mojej zgody.

– Chyba nie jesteśmy aresztowani, żachnęli się wysłannicy partii. Porozmawiajmy spokojnie gdzieś w zaciszu o naszych sprawach.

– Mnie nie interesują zakulisowe targi. Stawiam sprawę jasno, porozmawiamy przed całym oddziałem. Ja jestem komendantem i innych komendantów tu nie ma i nie będzie.

Wydano rozkaz zbiórki, partyzanci otaczają nas zwartym kołem.

Politycy obiecują zaopatrzenie, informacje i pieniądze, w zamian chcą oddział podporządkować pod jednolite struktury ogólnonarodowej Armii Rewolucyjnej. Domagają się złożenia przysięgi na wierność, wprowadzenia regulaminowych kar i sądów doraźnych. I proponują czekać z bronią u nogi do chwili, kiedy sytuacja dojrzeje do rewolucyjnego przewrotu.

– Mój oddział za kilka dni będzie zdolny do walki i natychmiast zapragnie wyjść w pole zwartym szykiem aby zwyciężać. Nie będziemy tu tkwili aż zostaniemy wyłapani jak szczury, przemówił komendant. Zanim w Centrali ktoś się wreszcie obudzi. A być może hasło z Centrali nigdy nie nadejdzie. W warunkach polowych nie można tkwić w nieskończoność w stanie gotowości bojowej, spokojnie czekać na rewolucję można w warunkach miejskiej konspiracji siedząc wygodnie w domu.

– Żadna partyzanckie potyczki zbrojne na tym odludziu nie rozpalą rewolucyjnego powstania całego narodu jeśli nie będzie politycznego rozgłosu. Powiedzmy, że sprowokujecie armię i zwyciężycie w jednej bitwie. I co z tego? Jak to sprzedacie na rynku politycznych tendencji? Przecież nie chcecie tylko polec w polu, chcecie żeby coś po was pozostało, jakieś bohaterskie wzorce do naśladowania. Tylko Partia Rewolucyjno Pragmatyczna może uzbroić lud w skuteczne narzędzia walki o demokrację, zapewnić ludziom pracę i chleb, stworzyć podstawy dobrobytu, przekonywali politycy. Od dziesięciu lat nasza partia walczy o legitymację do rządzenia w imieniu społeczeństwa i lada moment nastąpi potwierdzenia słuszności jej haseł przez bieg wydarzeń. Ale dzisiaj jeszcze nie ma politycznego klimatu do otwartej walki. Jeszcze wybitni intelektualiści nie opracowali teoretycznych wskazówek dla duchowej odnowy narodu, jeszcze masy ludowe nie zostały zmobilizowane do manifestowania w ulicznych demonstracjach swego niezadowolenia, jeszcze kraj nie jest sparaliżowany strajkami, jeszcze opozycja nie dokonała miażdżącej krytyki obecnego rządu. Dopiero kiedy wasza walka stanie się częścią wielkiej, wspólnej spraw, wasze bitwy będzie podziwiać i komentować cały kraj. A do tego czasu musicie powstrzymywać swój zapał.

– Jak uczy historyczny materializm rewolucja przebiega z żelazną konsekwencją według ścisłego rozkładu jazdy. I nie zatrzymuje się na żądanie w szczerym polu. Żeby zabrać się na ten pociąg trzeba wcześniej przyjść na wybraną stację i poczekać cierpliwie na jej nadejście, dodał drugi emisariusz.

– Właśnie guerilla, nabity pistolet przystawiony do głowy klas posiadających który może wystrzelić w każdej chwili jest najprostszym narzędziem wyzwolenia mas, replikował komendant. Partia niech prowadzi swoje gry ale ja nie pozwolę zagubić naszej żołnierskiej chwały w politycznych kombinacjach. Do historii przechodzą bitwy zapisane krwią przelaną w boju a nie strategiczne kalkulacje pisane wyblakłym atramentem sztabowych dyrektyw.

Już się ściemniało, zagmatwany spór wydawał się stojącym z boku partyzantom coraz trudniejszy do rozszyfrowania. Z tyłu rozległy się głosy aby wysłanników Centrali po prostu rozstrzelać.

– Kto popiera linię wysłanników partii niech wystąpi, wykrzyknął komendant. I niech idzie z nimi do diabła, nie potrzebuję w swoich szeregach prowokatorów i infiltratorów.

Nikt nie wystąpił.

– Commandante, pan wygrał ich serca, to była z naszej strony tylko próba lojalności. Jesteśmy świadkami narodzin historii, od tej pory rozpoczynamy z wami rewolucję, powiedział z przymilnym uśmiechem wysłannik partii i wzniósł rewolucyjny okrzyk, podchwycony przez wszystkich.

Wszyscy się rozsiedli z ulgą, zaczęły krążyć butelki tequili. Partyzanci i wysłannicy Centrali mieszali krew na znak braterstwa jako camaradas.

W ogólnym zamieszaniu delegaci i kierownictwo obozu dyskretnie udało się nad rzekę na pojednawczą kolację. Po kilku toastach, kiedy wydawało się, że wszyscy już zapomnieli o sporach nagle znów powróciły dawne pretensje.

– Nie rozumiem waszej dwulicowości, zaczął oficer werbunkowy. Kiedy specjalnie pojechałem do Tuxli aby przyprowadzić do oddziału nowych ochotników, kiedy młodzież siedziała już w autobusie pojawił się wasz partyjny funkcjonariusz i osobiście zabronił im jechać, nawet chciał wzywać policję.

– Bo ci młodzi ludzie to byli aktywiści wyszkoleni do pracy propagandowej i politycznej w mieście. Akurat nam potrzebni do malowania rewolucyjnych haseł na murach. A są to kilometry liter, kilogramy farby. I można to robić tylko nocą. I oni to potrafią. Obok waszej otwartej, rycerskiej walki w dżungli konieczne jest również wiele skrytych, podstępnych zabiegów w mieście. I dobrze, że jest młodzież, która się tego niewdzięcznego zadania podejmuje. Zresztą nie jest to materiał ludzki który by zniósł trudy zielonej partyzantki. Dla nich już sam pobyt w dżungli to pewna śmierć, odpowiedzieli politycy i usiedli oddzielnie.

Komendant poprosił mnie na stronę.

– To spotkanie nie może się przerodzić się w pijacką awanturę, musimy stawiać warunki ale do pewnych granic, jawne zerwanie byłoby dla nas tragiczne. Trzeba wznowić rzeczowy dialog, doprowadzić do konsensusu. Wyznaczam was towarzyszu na arbitra.

– Dlaczegóż mamy ich słuchać jak pani matki, sami też potrafimy walczyć, zauważyłem.

– Tak, ale już nie mamy pieniędzy. To co przywiozłem, co przydzielił mi nasz kraj dla wspierania rewolucji w Meksyku zostało wydane. Jeśli od nich nic nie uzyskamy to będzie dla nas koniec. Trzeba dociec, jaka są ich prawdziwe intencje, co oni tam knują w Centrali aby przypadkiem z nas nie zrobili kozła ofiarnego. Na ile chcą zużyć nasz wojskowy potencjał i ile są skłonni za to zapłacić.

Usiadłem z politykami na boku.

Polityczne wygi, wygładzone, wytrawione w dyskusjach i sporach, wyćwiczone w demagogicznych i retorycznych zwodach i wykrętach umieli postępować z ludźmi o wybujałych ambicjach, w porę dostrzegać i tępić odchylenia od jednolitej linii, tłumić w zarodku niebezpieczeństwa wciąż nowych rozłamów, poddawać ostrej selekcji jednostki nie mające cierpliwości do powolnych awansów i koronkowych intryg, bezwzględnie usuwać elementy nieodpowiedzialne i niepewne które tu szukały łatwego chleba. Nie potrzebowali czekać aż płonna roślina zakwitnie, już po płożących się pędach poznawali co z niej wyrośnie aby ją w porę wyrwać z korzeniami.

– Dlaczego waszego komendanta tak inspiruje do walki ta kraina, tak bezpłodna i dzika, zapytał mnie jeden z nich i sam odpowiedział. Bo niektórzy przebąkują o ogromnych złożach ropy pod tą ziemią. Il Commandante nie przypadkowo zorganizował partyzantkę przy granicy z Gwatemalą. Przecież sam jest Gwatelamczykiem, może chce oderwać ten kawał ziemi od Meksyku i wnieść go jako wiano do swego burżuazyjnego rządu. Może walczy z tutejszym reżimem na rzecz innego reżymu z którym będzie dzielił przyszłe zyski? A ten jego wyzwoleńczy oddział może odbywa tu tylko ćwiczenia ostrą amunicją zanim zostanie przemianowany na ochroniarzy ekip poszukiwawczych?

– Wasz komendant nigdy nie podporządkuje się potrzebom rewolucji, świadomie nie uznaje kompromisu i współdziałania, kontynuował drugi polityk. On tylko pozornie walczy o rewolucję kontynentalną, o zatarcie narodowych podziałów. Idea wielkiego państwa Środkowej Ameryki go nie interesuje bo wie, że objęcie jej przywództwa przerasta jego możliwości intelektualne. A jemu marzy mu się zostać dyktatorem. Który nie zapewni pokoju nigdy i nigdzie, przeciwnie, ciągle będzie wszystkich prowokował, szukał okazji do walki. Kiedy skończyła się wojna domowa w Wenezueli wyjechał do Kolumbii a teraz tutaj, jak błędny rycerz przybył szukać bijatyki. Ale jeśli specjalnie szuka dla siebie gwałtownej śmierci wkrótce może ją znajdzie, dodał mściwie. Niepotrzebnie tylko pociąga za sobą na zgubę tylu młodych ludzi. Ale jest to cena jaką musi zapłacić każda rewolucja aby oczyścić się z pieniaczy i awanturników.

Na pewno wysłannicy Centrali ocenili właściwie że komendant nie nadawał się do pilnowania rewolucyjnego ładu i porządku, pomyślałem. Bo nie miał natury policjanta. Rzeczywiście był człowiekiem gwałtownym, bezwzględnym, który umiał wyłącznie rozkazywać. Ale partyzantom właśnie imponowała nieokiełznana dzikość jego charakteru, tak naturalna w dżungli. I ów buntowniczy duch, wrodzona iskra której brakowało wyrachowanym menadżerom rewolucji. Gotowych wszystko uformować w kolumny, wcisnąć w uniformy.

Wszyscy w oddziale kochali tego człowieka, podziwiali go i chcieli chronić jak rzadki okaz drapieżnego gatunku skazanego na wyginięcie. Gotowi oddać za niego życie, obojętne jakie by przyświecały mu ideały.

– Oceny panów są przesadne, krzywdzące, powiedziałem rozczarowany. Sytuacja nasza ciągle się zmienia i komendant też się zmienia stosownie do tych okoliczności, przecież jest człowiekiem inteligentnym, wykształconym. Po co już teraz zawierać z nim mariaż na cale życie, czy nie warto spróbować przelotnego romansu? Przecież nie musicie zaraz po zwycięstwie rewolucji ofiarować mu stanowiska głównodowodzącego gwardią narodową.

– Dobrze, powiedz komendantowi, że nie wierzymy w powodzenie walki partyzanckiej akurat teraz, ale może się mylimy. I skoro komendant tak nalega zgadzamy się na ograniczoną demonstrację zbrojną, powiedzmy jakiś atak na wojskowe koszary. Niech to będzie próba, sprawdzian waszych możliwości. A potem się zobaczy, co dalej.

Zbliżyłem się do komendanta.

– Politycy potrafią wszystko kupić i sprzedać i do każdego targu dorobić górnolotną ideologię, rozważał komendant racje polityków. Teraz nas kupują bo potrzebna im jest nasza zbrojna demonstracja do negocjacji z rządem. Ale kiedy minie gorączka strajkowych nastrojów i staniemy się im niepotrzebni, kto wie czy nie wydadzą nas w ręce armii. Każdy z nich spodziewa się od rewolucji korzyści dla siebie, nadziału dóbr i przypisanych im rzesz niewolników. I po jej zwycięstwie jak najszybszego powrotu do parlamentarnej republiki która te ich zdobycze utrwali.

A mnie się wcale nie uśmiecha zostać ich figurantem, staczać się moralnie i wikłać w dwuznaczne układy. Takie same z jakimi podejmujemy teraz walkę. Niech oni siebie korumpują, profanują swoje ideały ale bez mojego udziału. Kończą się nam pieniądze, to prawda. Ale ja się tak łatwo nie sprzedam, moi chłopcy za marne grosze nie będę nadstawiać karku za biurokratów w centrali. Sam przebiję się do sławy tak jak sam wybiłem się w życiu, przez komendanta przemówiła wrodzona duma. Walczę z armią bo w tym kraju zawsze rządziła armia, politycy byli zawsze tylko jej adwokatami. I takimi adwokatami mają być i dla nas. I na takich zasadach możemy dalej rozmawiać.

Powrócono więc do bezpośrednich rozmów. Wszystko co dotychczas powiedziano stało się nieważne, nieaktualne. Odstawiono na bok język dyplomacji jak parawan po zgaszeniu lampy. Stopniowo stanowiska ulegały zbliżeniu choć na ile szczerze trudno było przewidzieć.

Komendant mówił: Musimy zwerbować tutejszych Indian, obrócić ich przeciw Indianom wcielonym do armii, niech Indianie walczą ze sobą o naszą sprawę. Każdy wieśniak poprze rewolucję jeśli jego syn znajdzie się w partyzanckich oddziałach. Bez pozyskania przychylności Indian będziemy tu zupełnie obcy, bardziej obcy niż rząd.

Politycy odpowiadali: Na taki werbunek szkoda tylko dolarów. Z Indian nie będzie pożytku w walce, ich natura jest równie przewrotna jak nieprzenikniona. Przy pierwszej salwie zdezerterują. Jeśli wcześniej którejś nocy nie poderżną wam gardeł. Bo tak im akurat nakaże duch puszczy.

– Ze swej strony proponuję, posumował rozmowy komendant, aby oddział wyruszył do boju nie czekając na uzupełnienia do pełnego stanu etatowego. Do pierwszej akcji partyzanckiej nie potrzeba mas a po głośnym zwycięstwie gromady ochotników same zaczną do nas napływać. I wtedy będzie można wybierać do woli z tego materiału ludzkiego tak by szeregi naszych partyzanckich oddziałów stężały jak beton.

Atak na główne koszary w San Cristobal de las Casas nastąpi jeszcze przed nadejściem pory deszczowej.

– Dobry pomysł, zgodzili się politycy. Jesteśmy skłonni wydzielić do wsparcia waszego oddziału grupę gimnazjalistów.

Ryzyko akcji wydaje się minimalne a efekt może być potężny. Ale nie powinniście walczyć zaślepieni nienawiścią, na śmierć i życie. Starajmy się uniknąć okropieństw europejskich rewolucji. Nie wolno nam sprowokować bratobójczej wojny domowej trwającej latami. Bierzcie przykład z indiańskiej taktyki walki, starajcie się pojmać jak najwięcej jeńców i zaagitować ich w swoje szeregi.

Z wypchanej teczki wysłannicy centrali wysypali stos paczek banknotów studolarowych, poprosili o pokwitowanie i jednocześnie wręczyli nam na piśmie polecenie wymarszu i podjęcia akcji zbrojnej w imieniu partii.

– To na razie tylko zaliczka. Reszta zostanie wypłacona po przeprowadzeniu akcji. Jej termin musimy jeszcze uzgodnić w centrali, która musi przygotować propagandowe nagłośnienie waszego zwycięstwa.

– Panowie przewieźli tyle pieniędzy nie obawiając się rabunkowego napadu, zdziwiłem się. Ja drżę nosząc przy sobie kilkaset dolarów.

– My nie jesteśmy uzależnieni od żmudnej i zawodnej burżuazyjnej procedurą wymiaru sprawiedliwości. Jeśli nas w tym kraju ktokolwiek tknie wymierzamy mu sprawiedliwość natychmiast i jednoznacznie, absolutnie skutecznie. I o tym przestępcy wiedzą doskonale.

Komendant otrzymał pełne absolutorium dla dotychczasowej działalności i zgodę na prowadzenie akcji w sposób wyłącznie przez niego uznawany za skuteczny. Teraz przedstawiciele partii ujawnili hasła pod którymi w zaufanych farmach oddział będzie korzystał z wojennych zapasów oraz nazwy sprzyjających rewolucji wiosek indiańskich gdzie oddział będzie mógł odpocząć. Termin wymarszu ustalono na najbliższy poniedziałek.

Kiedy wróciliśmy na kwaterę komendant usiadł w zamyśleniu bawiąc się pistoletem, jakby wahając się, czy nie zastrzelić funkcjonariuszy partii podczas snu. Po dłuższej chwili przemówił z niesmakiem.

– Nie potrzebuję u siebie miejskich gimnazjalistów zdolnych jedynie do biadolenia. Ja potrzebuję dobrze opłaconego, twardego żołnierza proletariatu który nie ma nic do stracenia. Namawia się mnie na jakąś studencką maskaradę kiedy ta bitwa powinna spłacić swym bohaterskim rozgłosem dług zaciągnięty wobec naszych chłopców.

Za bardzo uległem, za tanio się sprzedałem, zbyt łatwo zaprzepaściłem swoje rewolucyjne ideały. Zamiast wykonywać ich głupie rozkazy bardziej opłaci się dołączyć się do armii rządowej, zgodzić się nawet na prostego dowódcę liniowego batalionu, rozważał z żalem możliwość którą prawdopodobnie wcześniej odrzucił.

– Można dawać sobie radę bez ich pieniędzy i logistycznego wsparcia, walcząc nawet na maczety. Ale grupka oddanych nam korespondentów przebywających razem z nami nie zapewni akcji należnego rozgłosu bez włączenia aparatu propagandowego partii, powiedziałem. Pozytywnego rozgłosu.

– Niestety nie jesteśmy jedynym oddziałem operującym na tym terenie – powiedział komendant. – Jest mnóstwo innych oddziałów, powstających znienacka i znikających bez śladu, snujących się bez przydziału po okolicznych wzgórzach. Wiejskiej samoobrony, najemników wielkich właścicieli ziemskich, I zwykłych band rabunkowych. Ich starcia z wojskiem i policją nie trafiają na łamy gazet, nie trapią opinii publicznej. Bo są pozbawione zainteresowania speców od manipulowania nastrojami którzy nadali by im sensacji, dramatyzmu.

I nasz wysiłek może minąć bez echa, zginąć w masie podobnych, bezcelowych, naiwnych protestów. Ale jeśli nasza walka stanie się przedłużeniem walki politycznej, nasza akcja nabierze ideologicznej motywacji, zapewni nam status kombatantów. A wszystkie inne oddziały staną się po prostu intruzami. Które wspólnie z wojskiem będziemy mogli wytępić. I tym samym pozostaniemy jedyną walczącą z rządem siłą zbrojną.

Bo gdyby teraz politycy się od nas odwrócili jakaś inna formacja zbrojna zajęła by szybko nasze miejsce, posłusznej wykonująca ich dyrektywy. A my byśmy znaleźli się w roli awanturników, jeśli nie bandytów. Jednak chyba dobrze że zgodziliśmy się na ich propozycję, komendant rozmyte plamy marzeń o sławie obrysował konturem realnych możliwości akceptując ostatecznie decyzję podporządkowania się partii.

Nazajutrz rankiem politycy chcieli jeszcze raz zwołać na wiec wszystkich partyzantów aby ogłosić im, że zostali uznani za zbrojne ramię partii, podbudować przekonanie o słuszności ich sprawy, wlać w ich serca zapał do walki. Lecz komendant pokrzyżował te plany zapraszając polityków na śniadanie.

– Szkoda, mówili obłudnie emisariusze Centrali w pożegnalnym toaście, że nie możemy wziąć udziału w walce. Niestety musimy wracać do naszych codziennych obowiązków. Zgromadziliście wspaniałych, zaangażowanych ludzi. Sytuacja musi się nagiąć do waszej woli tworzenia rzeczywistości po swojemu.

W południe politycy znikli tak samo tajemniczo, jak się pojawili.

Mogliśmy i my powrócić wraz z nimi do cywilizacji, opuścić obóz i przysłużyć się rewolucji działając w centrali. Ale tam błąkali byśmy się w labiryncie intryg, wśród mglistych opinii. Gdzie trudno zająć stanowisko które nie ulega erozji, pozostaje trwale w historii. A tu, w partyzanckim obozie doświadczamy tak wiele życzliwości, zaufania. Już wytworzyła się mocna więź uczuciowa z partyzantami, dobrowolnie podejmującymi tak wielkie trudy, ryzykującymi swe życie. Nie mieliśmy po prostu odwagi aby zdobyć się na dezercję.

Wielki marsz

– Nadszedł dzień, na który od dawna wszyscy oczekujecie z wielką niecierpliwością. Czas gotowości bojowej, która przetestuje wszystkich sprawiedliwie. I wierzę, że już w pierwszym starciu potwierdzicie czynem zaufanie jakim was obdarzono niejako na kredyt, komendant przemówił do swoich oddziałów przed wyruszeniem w pole. Naszym zadaniem jest zaznaczenie dominującej obecności na tym terenie. Bądźcie dla wojska tak dokuczliwi jak komary. Aż pod waszymi ukąszeniami zaczną się bezradnie miotać i w końcu się stąd wyniosą. A wtedy dopadniemy ich w ich legowisku i rozgromimy z całą naszą mocą.

Spoglądając na maszerujące defiladowym krokiem partyzanckie kolumny podziwiałem jak komendant potrafił w ciągu tych niewielu dni zmienić zbieraninę ludzką przybyłych z całego kraju półinteligentów, najemnych zabijaków i miejskich proletariuszy w zwarty, zdyscyplinowany marszowy batalion rewolucyjny. Jak szybko zamienił w karnych żołnierzy tę rozbawioną, rozśpiewaną młodzież którą spotkaliśmy na biwaku. Jacy oni wtedy wydawali się wrażliwi i delikatni, pełni romantycznych porywów, wspominałem widząc ich marsowe miny pod daszkami polowych czapek.

– Ciekaw jestem, powiedziałem do stojącego obok kaprala, czy pana kombatanckie doświadczenie i znajomość ludzi pozwoliłaby ocenić przyszłe zachowanie się w boju danego osobnika, czy po jego wyglądzie, manierach dałoby się odgadnąć jakie ma on szanse przeżycia. Jakie kwiaty bohaterstwa rozkwitną się z tych ledwie zaznaczonych pąków bojowego zapału.

– Trudno prorokować. Ale na pewno ci zbuntowani młodzieńcy z bogatych domów, synalkowie znanych lekarzy, adwokatów czy profesorów którzy dąsają się na społeczeństwo nie przyjechali tu ginąć. Dla nich jest to tylko sposobność uprawiania turystyki ekstremalnej i to całkiem za darmo. Partyzantka wydaje im się zabawą w zasadzki, podchody i pościgi. Rozrywka dla wybranych kiedy to można postrzelać sobie bezkarnie z prawdziwego karabinu do żywych ludzi bez moralnej rozterki. Kiedy celuje się z daleka do ruchomego manekinu w innym mundurze. Kiedy nie widzi się twarzy wykrzywionej z bólu, nie patrzy się w gasnące oczy okaleczonej ofiary.

Jestem przekonany że kiedy ta przygoda im się znudzi albo stanie się zbyt niebezpieczna rzucą broń wiedząc że rodzice wykupią ich z rąk żandarmerii. I powrócą sobie cichcem cali i zdrowi do domu aby podjąć przerwane studia. Będąc pewnym, że nikt im nie wypomni tego epizodu w przyszłej karierze.

Oddział nasz maszeruje przez trawiaste przestrzenie porastających ugorów i nowe zalesienia, orientację ułatwiają widoczne z daleka wyniosłe palmy. Zachodzimy do indiańskich wiosek, kupujemy za dolary kury, fasolę i paprykę. Aby pozyskać zaufanie wieśniaków pijemy z nimi piwo ze sfermentowanej kukurydzy na sam widok którego bierze obrzydzenie i namawiamy do wstępowania ochotników do naszego oddziału pełni nadziei że powstanie masowa armia chłopska. Ale wieśniacy słuchają nas nieporuszeni, nieprzenikliwi. Odlegli od naszych spraw jak jedne tutejsze góry przedzielone od drugich zbyt rozległymi dolinami aby odpowiedzieć echem.

– Chłopi są chytrzy, sprzyjają nam aby się na nas obłowić ale nie wierzą, że pozostaniemy tu długo. Są przekonani, że wkrótce przyjdzie tu wojsko. I że jeszcze lepiej pożywią się przy armii bo armia ma wiele więcej zaopatrzenia. Dlatego nie możemy mieć pełnego zaufania do usłużnych wieśniaków, oferujących nam pomoc, przestrzega oficer. Nawet nie warto ich wykorzystać jako tragarzy bo uciekną a naszymi bagażami.

Stopniowo zagłębiamy się w dziewicze lasy.

Kiedy przychodzi nam przedzierać się przez plątaninę lian i kolczaste zarośla, kiedy potykamy się o gniazda termitów i zapadamy się w bagienne, nigdy nie wysychające kałuże, kiedy gryzą nas owady i atakują krwiożercze nietoperze dżungla już nie wydaje się nam już tak przyjazna jaką wydawała się na obozowej polanie.

Życie toczy się wysoko ponad naszymi głowami w promieniach słońca, dostępne jedynie dla małp buszujących w koronach drzew. My nie możemy go dostrzec ani w nim uczestniczyć, przytłoczeni do ziemi, poniżeni w naszych człowieczych aspiracjach.

Maszerując po mulistym, oblepiającym obuwie błocie pośród ciasnych ścian zwartej zieleni, w wiecznym cieniu czujemy się jak w brzuchu olbrzymiego potwora poddawani jego procesom trawiennym, przeżuwani razem z jego naturalną, zieloną treścią pokarmową.

Wszystko tu jest pokrzywione, połamane, stłamszone, nadjedzone przez robaki i pasożytujące rośliny. Nędzna wegetacja nastawiona jest wyłącznie na przetrwanie gdzie rzadko komu starcza czasu aby życie jego dojrzało w pełni.

Potykając się o gnijące kłody płoszymy roje dziwacznych, obrzydliwych stworów zasiedlających obszary świata obumierającego. Gdy jakaś istota pada martwa setki innych rusza do ataku aby zająć jej miejsce i wypełnić je własnym trwaniem. W walce toczonej w głuchym milczeniu, w cmentarnej martwocie.

Dopiero teraz zostajemy ostatecznie zahartowani, uformowani ideologicznie. Uświadomieni jak potrzebne są społeczeństwu również siły niszczycielskie dla zwolnienia miejsca pod nowe, bardziej śmiałe byty społeczne.

Dżungla pozornie zajęta swoimi sprawami bacznie na nas zwraca uwagę, zdolna wykorzystać każdą chwilę naszej słabości aby wyrządzić naszej garstce ludzi krzywdę. Jesteśmy zdani na łaskę tego prymitywnego, aroganckiego giganta, musimy się bezwzględnie podporządkować prawom jego natury. Przestają obowiązywać wzorce zachowań i moralnych miar. Nikt już nie politykuje, nie toczy sporów o sposoby naprawiania świata, o zasady społecznej sprawiedliwości. Tu człowiek nie doskonali się i nie dorasta do nowych możliwości spełnienia się bo tu takich możliwości dla niego nie ma. Cały twórczy umysł staje się niepotrzebnym ciężarem. Tu nie liczą się zasługi i referencje. liczy się tylko to, co się wokół dzieje w danej chwili. Bo każda następna chwila może być chwilą ostatnią.

Maszerujemy bez wytchnienia bo przedwczesne zużycie zapasów jedzenia grozi nam zagładą. W dżungli nie ma się czym pożywić, dżungla wszystko zużywa natychmiast na swoje potrzeby, nie stać jej na robienie zapasów z którymi mogła by się podzielić. Cokolwiek wytworzy sama zużywa w szalonym tempie, niczego nie uroni, nie pozwoli przechwycić niczego w biegu. Żyje jak prawdziwy proletariusz który ledwo wiąże koniec z końcem, wiecznie zgłodniały.

Po kilku dniach marszu ogarnia mnie lęk że przyroda nas zniszczy bezlitośnie zanim zaczniemy walczyć z innymi ludźmi. Tak jak pochłonęła wiele potężnych cywilizacji. Jednak po kilku dniach trudy marszu coraz mniej dają się nam we znaki, odzyskujemy hart ducha i bojowy animusz. Przez cały dzień mogłem nic nie pić pokonując w duchocie trzydzieści kilometrów i więcej po bezdrożach, dźwigając pełny ładunek w plecaku, karabin i zapasowe magazynki w chlebaku. Ciało moje wygimnastykowało się wszechstronnie. Oddzielnie używane w cywilizowanym świecie siedzące tułowie, szyja dźwigająca wpatrzoną w dal głowę, wystane nogi i wypracowane ręce połączyły się na sposób zwierzęcy w jeden, zgodnie współpracujący organizm. Bóle mięśni i kości, rany i otarcia nóg, swędzące wysypki nie robiły wrażenia, same przechodziły niepostrzeżenie. Trapiące od lat dolegliwości bladły wobec potwornego zmęczenia. Nawet ustępowała moja chroniczna astma kiedy płucom zaczynało brakować tlenu w zgniłym powietrzu.

Stawaliśmy się częścią przyrody, stan naszego ducha upodobnił się do duszy wegetujących tu dzikusów. I jak oni stawaliśmy się nieludzcy, bezlitośni.

Cała dotychczasowa polityczna agitacja była niczym w porównaniu ze zezwierzęceniem jakie w nas wyzwalał ten piekielny przemarsz. Kiedy obserwowałem z ukrycia jadące drogą ciężarówki z rozpartymi na siedzeniach, wykąpanymi, wyspanymi, objedzonymi żołnierzami ogarniała mnie taka wściekłość że za samo te ich jeżdżenie tam i z powrotem bym ich zabił. Za to, że oni otrzymują w każdej chwili to wszystko co my musimy zdobywać nadludzkim wysiłkiem. I za to, że jest ich takie nieprzebrane mrowie, że stali się taką bezimienną masą jak roślinność dżungli.

W tym to okresie kiedy nasza wojenna złość osiągnęła swoje apogeum a poczucie marnowanego czasu mobilizowało nas do czynu centrala nawiązuje z nami kontakt radiowy. Według jej wskazówek odnajdujemy bazę zaopatrzenia, polepsza się wyżywienie, odzyskujemy siły. I odczuwamy satysfakcję, że nasz wysiłek nie poszedł w zapomnienie. Wszystko wraca do normy.

W końcu przybywamy w rejon rozśrodkowania i przystępujemy do budowania warownego obozu szykując się do odparcia wroga. Kopiemy okopy, budujemy drewniane schrony, zakładamy wyniesione punkty obserwacyjne. Zapewniamy sobie dostęp do wody, urządzamy kuchnię i latrynę, instalujemy prysznice i budujemy gliniane piece do pieczenia kukurydzianych placków, pojawia się szałas ze stołem z desek dla operowania rannych. Zagospodarowujemy się jak byśmy mieli tu tkwić latami. Dla mnie, człowieka, który przeżył grozę wojny europejskiej te przygotowania wydawały się naiwne ale poddawaliśmy się owej magii przygody, budowania ukrytego gniazda gdzie ma wykluć się coś nowego.

Zbrojny czyn

Nadchodzi czas, aby sprowokować wojsko i sprawdzić się w jakiejś niewielkiej potyczce. W tym celu zostaje wysłany patrol w pobliże samotnej hacjendy udający myśliwych, niby to odpocząć.

Wieczorem przy ognisku gospodarz przysiadł się do nas.

– Ja myślę że wy szukacie tu nie dzikiego zwierza ale raczej polujecie na dobry interes. A tu rzeczywiście można zarobić na kokainie. Znam tych, którzy skupują zielsko od Indian i robią pastę. Wy możecie odbierać ten towar.

– Zgoda, powiedział nasz oficer. Zapraszamy z próbką pasty do naszego obozu. Ale w absolutnej tajemnicy, nie chcemy żeby wojsko kręciło się w dolinie.

Kiedy farmer nazajutrz przyniósł nam pudełeczko pasty pokazaliśmy mu nasz obóz obserwując jak pilnie zliczał nasz stan osobowy, jak starannie oceniał nasze wyposażenie i wyszkolenie. Byliśmy teraz pewni, że odkrył w nas partyzantów. I że zaraz po powrocie powiadomi policję. I że wojsko pojawi się tu w ciągu dwóch, trzech dni. Daliśmy mu więc kilkaset dolarów na poczet przyszłych dostaw kokainy aby uwiarygodnić naszą naiwność a sami przystąpiliśmy do przygotowywania zasadzki.

I rzeczywiście w kilka dni później, szarym świtem usłyszeliśmy od wsi warkot motorów a z przeciwnej strony pojawiło się około trzydziestu żołnierzy, idących beztrosko po łące brzegiem rzeki aby nam strzelać w plecy. Ogarnęło nas uczucie lęku i obrzydzenia jak na widok jadowitego pająka, którego należy odtrącić. Otworzyliśmy ogień kiedy jeszcze nie rozróżnialiśmy ich twarzy. Nasze strzały były celne ale przedwczesne, główna grupa przeciwnika zapadła się w ziemię i rozpoczęła gęsty ostrzał naszej pozycji. Wykrzykiwaliśmy do żołnierzy, aby się do nas przyłączyli, że nie stanie się im nic złego bo walczymy tylko z tymi, którzy ich tu posyłają na śmierć. Ale żołnierze widzieli nasze już obdarte uniformy, nasze zbiedzone twarze i nie mieli zamiaru poświęcać dla rewolucji dobrze opłacanej, wygodnej służby.

Nagle nadleciały i zbombardowały walczące strony rządowe samoloty, akurat na tyle niecelnie, że bomby trafiły głównie w ich własne pozycje. To przesądziło wynik bitwy. Większość żołnierzy uciekła, kilku zginęło, kilku pojmano.

Po potyczce zlikwidowaliśmy obóz. Naszych rannych pozostawiliśmy w ukrytym punkcie zaopatrzeniowym dla pilnowania zapasów przed bandytami a pięciu pojmanych jeńców, zanim sami ruszyliśmy dalej doprowadziliśmy do hacjendy owego zdrajcy. Mieliśmy dowód na jego podłe zachowanie, mogliśmy bez skrupułów wykonać na nim wyrok. Ale po co. Byliśmy pewni, że kiedy wojsko tam wróci niechybnie oskarży farmera o współudział z partyzantami i próbę wciągnięcia wojska w zasadzkę. I z pewnością jego przyjaciele sami go rozstrzelają aby wyładować swą zemstę i pozbyć się świadka swej porażki. Na tym przykładzie komendant nauczył nas jak trzeba postępować z burżuazyjnymi pachołkami aby wyniszczali sami siebie.

Nadchodził czas naszej partyzanckiej ofensywy, czas naszego ataku. Politycy ochoczo powitali naszą determinację, centrala zaopatrzyła nas w nowe mundury, hełmy i karabiny szturmowe z zapasem amunicji i zapewniła wsparcie ochotników.

– Podjąłem decyzję ataku na koszary, przemówił komendant do zebranych partyzantów rozpalonych zwycięską potyczką, wkrótce cały kraj będzie mówił o naszym zwycięstwie.

– Któż to są ci żołnierze, którzy stają naprzeciw nam? To są ludzie których siłą wcielono do armii za karę, za odruch protestu. Których wysłano daleko od ich domów, w najbardziej niezdrowe okolice. Dowodzeni przez niedouczonych oficerów, skwaszonych brakiem awansów, rozmyślających o buncie. Wystarczy jedna salwa w powietrze a cała ta banda rozpierzchnie się – zagrzewał nas do walki oficer polityczny. – Pamiętajcie, że dziennikarze telewizyjni którzy będą relacjonować na miejscu obraz walki nie mogą zostać rozczarowani i zawiedzeni. Ich wozy transmisyjne muszą przekazać widok armii rządowej rozbiegającej się w kalesonach. Nasza pierwsza wielka akcja partyzancka nie może pozostać pominięta pogardliwym milczeniem.

– Skąd dziennikarze dowiedzieli się o naszej akcji, spytał jakiś partyzant, czy ktoś im nie ujawnił również naszej pozycji?

– Do dziennikarzy, ich dyskrecji i obiektywizmu mam pełne zaufanie, powiedział oficer z mocą.

– Chyba że… zaczął caporal i nie dokończył.

– Chyba że, dokończył za niego jakiś weteran, obóz rządowy już dowiedział się o naszych planach i ściągnął posiłki aby nam odciąć odwrót.

– Tego nie można wykluczyć, wszędzie są przecieki, przysłuchujący się rozmowie komendant powiedział ze smutkiem, wszędzie wkrada się zdrada. Taka jest logika wojen domowych. Które toczą się nie tylko między górami i lasami ale i w ludzkich sercach i umysłach. Na szczęście dla naszej sprawy i po drugiej stronie barykady także nie brak osób nam sprzyjających. Które zadbają o to, aby ostateczne zwycięstwo było nasze.

Kiedy było już ciemno przy wtórze wichury, w padającym deszczu oddział wyruszył do walki z pod San Cristobal de Las Casas gdzie zajęliśmy podstawę wyjściową na skraju lasu okopując się na wszelki wypadek.

Wśród rzadkich sosen tropikalnych rozpoznawaliśmy kryjące się pod drzewami skostniałe z zimna grupki młodzieży przybyłe tu z miasta znacznie wcześniej aby nie przegapić okazji uczestniczenia w walce.

Tak jak i oni nie balem się śmierci, ran czy tortur w niewoli. Bałem się tylko, że cały nasz dotychczasowy trud może pójść na marne jeśli nie będziemy walczyli dostatecznie mężnie.

Kiedy doszliśmy do płotów z drutu kolczastego z tablicami oznaczającymi teren wojskowy na które nie tak dawno spoglądałem obojętnie jako turysta z okien autobusu, dezerter oddany sprawie rewolucji odsłonił ukryty w dłoni tlący się papieros wskazując zrobione przejścia w zasiekach.

– Weszliśmy na ufortyfikowany plac ćwiczeń, oznajmiono mam szeptem, jesteśmy na terytorium wroga.

Ponaglany z przodu i poganiany z tyłu partyzancki oddział rozwinął się w tyralierę i szybko pokonywał teren, zbliżając się do uśpionych kazamat i milczących bunkrów. Zgięci w pół pokonujemy skokami odkryte przestrzenie aby jak najszybciej znaleźć się pod betonowym płotem budynku koszar. Bo tam zaczął się już ruch, pojawił się uzbrojony patrol.

– Walcie do nich, chłopaki, zawołał caporal.

– I dajcie ognia po oknach, zróbcie śpiochom pobudkę, zaśmiał się dezerter.

Padły pierwsze strzały, nierówne i jakby niepewne. Patrol odpowiedział ogniem i natychmiast znikł z pola widzenia. Na górze otworzyło się jakieś okno i wyjrzała zdziwiona głowa. Już bez komendy w jej kierunku posypały się nasze strzały.

Od strony miasta słychać było pojazdy uprzywilejowane. Wkrótce miejsce ataku oświetliły jaskrawe reflektory.

– To ekipy telewizyjne, żeby tak, cholera, trafić jakiego reportera, rozmarzył się weteran wystrzeliwując cały magazynek.

– Naprzód, krzyknął caporal, musimy zdobyć te koszary. Niech nasze zwycięstwo ogląda cały świat w świetle jupiterów.

– Nieźle się tam obłowicie, dodał dezerter.

Chłopcy ruszyli do przodu ale forsując płot zaplątali się w niewidoczne pod światło zasieki i sami znaleźli się w opałach. Strzelano z obu stron, ogień był coraz gęściejszy, kule gwizdały nam nad głowami. Trudno było ruszyć do przodu, wycofać się też nie było łatwo, nie wiadomo było w którym kierunku ruszyć, całkiem się pogubiliśmy.

Niespodziewanie od strony koszar ogień ustał, nastąpiło jakieś zamieszanie. Pojawiła się flaga czerwonego krzyża.

– Mają dwóch rannych