Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Dzieci Rybaka. Tom II. Odzyskana magia

Dzieci Rybaka. Tom II. Odzyskana magia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64297-20-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzieci Rybaka. Tom II. Odzyskana magia

Upłynęło wiele miesięcy, odkąd Rafel wyprawił się przez Barlskie Góry w desperackiej próbie znalezienia pomocy. Gdy magia pogody jego ojca wyczerpała się, a Lur pustoszyły zatruwające je zaklęcia, wydawało się, że to jedyna nadzieja. Teraz i ona umarła. Tylko Deenie wierzy, że Rafel wciąż żyje, wyczuwając brata w swoich koszmarnych snach. Wie również, że musi spróbować go odnaleźć, ponieważ jedynie zdolności Rafela mogłyby uleczyć ich krainę. Podczas wyprawy Deenie i towarzysząca jej Charis dowiadują się o istnieniu groźnej, nowej potęgi. Deenie nabiera podejrzeń, że nie tylko ma to związek z jej jedynym bratem, lecz również że zło, które zniszczył ich ojciec, odrodziło się. A jeżeli ona nie zdoła ocalić Rafela, to poprzez niego ogromna moc Morga może jeszcze raz zawładnąć ich światem.

Polecane książki

O ile jest potrzebna łaska człowiekowi, i jaka jest w tym względzie nauka Kościoła? Należy uważać człowieka w stanie natury nieskalanej, i w stanie natury upadłej i zepsutej. Czy potrzebował człowiek łaski przed swym upadkiem i czy mu była ona potrzebna tak samo jak dzisiaj? Doktor Anielski daje odp...
Zara przyjeżdża do pustynnego miasta, by zebrać materiał na wystawę fotograficzną. To dla niej również powrót do przeszłości, bo tutaj zginęli jej rodzice. Pewnego dnia zaczepia ją uzbrojony mężczyzna. Prowadzi do namiotu, w którym czeka kolejny nieznajomy. Ten tajemniczy Be...
Gdy po dwóch latach kompletnej uczuciowej suszy, dopadnie cię klęska urodzaju, możesz mieć problem z wyborem. Karolina jest zabawną i błyskotliwą dziewczyną, od roku zakochaną bez wzajemności w koledze z pracy. I oto któregoś dnia spotyka go nad jeziorem, a wszystko się zmienia. Że je...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language editionDawid rodzi się po śmierci ojca. Matka ponownie wychodzi za mąż, ojczym zaś pozbywa się Dawida z domu. W szkole z internatem jest prześladowany i maltretowany przez nauczyciela. Nie jest to jednak koni...
Książka opowiada o tym, jak dwudziestokilkuletnia Larysa Cardoza prowadząca swój pensjonat w Zakopanem nagle zostaje postawiona przed podjęciem zapewne najtrudniejszej decyzji jej życia. Musi wybrać się w podróż, aby uratować życie swojego brata bliźniaka Wiktora, który po powrocie z Afryki zapada n...
W przypadku usług najmu nieruchomości często dochodzi do refakturowania kosztów mediów. W praktyce organy podatkowe uznawały, że w przypadku gdy z umowy najmu wynika, iż oprócz czynszu najemca ponosi opłaty za media związane z korzystaniem z lokalu – wynajmujący do podstawy opodatkowania powinien wl...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karen Miller

KAREN MILLER

ODZYSKANA MAGIA

DZIECI RYBAKA

TOM II

Przełożyła Izabella Mazurek

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2014

Tytuł oryginału The Reluctant Mage Fishermans Children: Book Two

Text copyright © Karen Miller 2010. All rights reserved.

Cover art © David Wyatt

DesignPeter Cotton – LBBG

First published in Australia in 2010 by HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

This Polish language edition is published by arrangement with HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Pierwsze wydanie w Australii przez HarperCollins Publishers Australia Pty Limited w 2010 r.

Wydanie w języku polskim opublikowano w porozumieniu ze spółką HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Copyright © for the Polish translation by Izabella Mazurek, 2014

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2014

Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

RedakcjaEwa Więckowska

KorektaKatarzyna Kierejsza

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTP Stefan Łaskawiec

Wydanie I, Kraków 2014

ISBN 978-83-64297-20-5

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Dla Roberta B. Parkera, który wyniósł powieść kryminalną na ekscytujące wyżyny rozkosznej, oszczędnej elegancji, Kage Baker, jednej z najbardziej utalentowanych i konsekwentnie niedocenianych pisarek fantastyki, oraz Dicka Francisa. „Gorący pieniądz” czytałam tyle razy, że książka rozpadła mi się w rękach. Jeśli nie po tym rozpoznaje się geniusz, to nie wiem, jak go rozpoznać. Aż trudno uwierzyć, że w ciągu kilku tygodni straciliśmy troje z moich ulubionych autorów. Dziękuję, dziękuję i wszyscy spoczywajcie w pokoju.

PODZIĘKOWANIA

Stephanie Smith, która zawsze zachowywała czujność. Glendzie Larke, Mary GT Webber, Elaine i Peterowi Shippom za szukanie dziury w całym. Abigail Nathan, która często ratuje mi skórę. Gregowi Bridgesowi za jego wspaniałe dzieła na okładkach.

Ethanowi Ellenbergowi, mojemu agentowi. Zespołowi Voyagera.

Księgarzom. I, jak zawsze, Czytelnikom.

CZĘŚĆ PIERWSZAROZDZIAŁ I

Ponieważ Arlin był Doraninem i w dodatku Garrickiem, nie odwrócił wzroku.

„Ze wszystkich rodzajów śmierci ten chyba jest najgorszy”.

Gorszy nawet niż utonięcie w chaosie wiru.

Klęcząc na zimnych, oświetlonych magicznym ogniem kamieniach posadzki, ostatnia ofiara Morga dygotała i zawodziła, kiedy jej marne życie powoli dogasało.

Arlin zadrżał. Gdy po raz pierwszy widział, jak Morg zabił w ten sposób, jego ofiarą był drogi przyjaciel ojca Sarle Baden, który niegdyś w czasie uroczystości pogrzebowych Rodyna Garricka przy pustej trumnie szlochał tak bardzo, że aż zwymiotował.

Od czasu Sarle’a były jeszcze trzy inne zabójstwa – a właściwie cztery, łącznie z obecnym – i wszystkie równie makabryczne, Arlin sądził zaś, że przyjdzie jeszcze wiele kolejnych. Tyle, żeby Morg mógł pochłonąć rozproszone cząstki swojej duszy, stać się znów sobą – magiem, którego nikt i nic nie powstrzyma.

„Ale przecież Asher rozdzielił jego duszę na części wiele lat temu. Ciekawe, dlaczego Morg tak długo zwlekał z podjęciem próby połączenia tych elementów na nowo? Ciekawe, jak długo zajmie mu osiągnięcie celu?”

Nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań. Nie był pewien, czy chce je poznać.

Rankiem po zabiciu Sarle’a Badena Morg kazał mu uklęknąć. Potem, rzuciwszy okiem na Fernela Pintte’a, tego przygłupa Gąsiora Martina i pozostałych jeńców, związanych i zakneblowanych, uśmiechnął się.

— Jesteś Doraninem, Arlinie. Nie potraktowałbym cię tak, jak traktuję to bydło. Możesz jechać za mną, bez więzów… oczywiście pod warunkiem że będziesz się zachowywał. Mogę na to liczyć?

Nie był głupcem. Przysiągł mu posłuszeństwo, a gdy spojrzał w hardą twarz Rafela, nie dostrzegł ani śladu człowieka, którego ciało ukradł Morg. Ale potem, kiedy Morg gestem nakazał mu wstać, miał wrażenie, że przez moment zauważył coś znajomego i rozpaczliwego w ciemnych olkińskich oczach czarnoksiężnika.

Zły na siebie, zdusił przypływ współczucia i przestał wypatrywać Rafela.

Przez następne pięć miesięcy Morg prowadził ich przez pustkowia za Barlskimi Górami, niejednokrotnie wydawało się, że na chybił trafił, zawsze jednak posuwali się na północ, mila za milą, przez nieużytki, lasy i ospałe rzeki. Jeżeli w wioskach i miasteczkach w krainach, przez które wędrowali, byli jacyś ludzie, czarnoksiężnik trzymał się od nich z dala – a te nieliczne, nieproszone istoty, które napotkali na swojej drodze, schwytał i spętał wraz z Pintte’em i pozostałymi.

Ale te przyzwane dusze? Ludzie, których Morg wezwał za pomocą tajemniczego rytuału, bo każdy z nich miał w sobie małą, oddzieloną cząstkę maga?

Tych zabijał.

Opętani dwukrotnie przyszli do nich nocą, wymizerowani i niemal otępiali, raz natomiast czarnoksiężnik dopadł swą zdobycz i przygwoździł niczym pies gończy, który potrafił wywęszyć jej strach. A może wywęszył siebie samego. Ciągnie swój do swego. Za każdym razem Morg do cna wysysał życie ze swoich ofiar i szedł naprzód, ale choć porzucił Sarle’a Badena, zostawiając wycieńczone ciało wiekowego Doranina, by zgniło, Rafela nie porzucił. I z każdą śmiercią, z każdym przełkniętym kęsem samego siebie Morg rósł w siłę i nabierał śmiałości.

W końcu, obszarpani, brudni i wyczerpani, dotarli do utraconej Dorany – tej prawie mitycznej krainy, do której przez całe życie wzdychał jego zmarły ojciec. A dwadzieścia cztery dni po przekroczeniu niemal nieistniejącej magicznej granicy kraju jego przodków doszli do Elvado, miasta magów, kolebki dorańskiej wiedzy.

Było pustkowiem obróconym w perzynę w czasie wielkiej wojny magów i nigdy nie zostało odbudowane. Nie przeżył nikt, kto mógłby je odbudować. Morg powiedział beztrosko:

— Wiecie, zabiłem wszystkich, którzy mi się sprzeciwili. W końcu nie został już nikt. – Wzruszył ramionami. – Tak było lepiej. Najskuteczniej działam w pojedynkę.

Arlin jechał przez tę niepokojącą ciszę z zamkniętymi oczami.

Nieporuszony marnotrawstwem zrujnowanego Elvado, Morg zabrał swoich jeńców do starej, magicznie zachowanej rezydencji położonej około trzech mil od miasta.

— Mój niegdysiejszy i przyszły dom – mówił o niej. Nakazał im przewietrzyć i wysprzątać komnaty i korytarze, zająć się terenem wokół posiadłości i poskromić należące do niej pola i sady. Arlin, któremu zakazano posługiwać się magią, trudził się wraz z pozostałymi jeńcami, lecz starannie ukrywał urażoną dumę.

Dziewięć dni później, tuż po wschodzie słońca, przybyła kolejna bezmyślna istota, która odpowiedziała na wezwanie Morga jak pies na przenikliwy gwizd swojego pana.

A teraz ten człowiek umierał.

Młody, zaledwie wyrostek, miał jasnobrązowe włosy i niewielką bródkę. Jego policzki pokrywał zaledwie puszek i nie mógł wydobyć z siebie głosu… ale zanim Morg z nim skończył, wrzeszczał jak pozostali.

Arlin poczuł, że ktoś nieprzyjemnie skubie go za rękaw, odrywając go od wspomnień i gorzkich rozmyślań.

— Arlinie.

To Fernel Pintte, który uparcie okazywał mu odpychającą poufałość – tak bardzo bał się Morga, że nie starczało mu strachu, by okazywać go innym, a przez to nie sposób było uciec od tej zażyłości, chyba że poprzez morderstwo.

Ale zamordowanie Fernela Pintte’a nie wchodziło w grę. Był użyteczny dla Morga, dlatego musiał żyć.

— Arlinie.

Gwałtownym ruchem wyswobodził rękę.

— Co?

Fernel Pintte miał się niezbyt dobrze. Po tylu miesiącach uciążliwej niewoli był jak worek kości obleczony ziemistą skórą. Jako Olk, w dodatku podrzędny – choć użyteczny – nie był traktowany życzliwie.

— Arlinie – szepnął Pintte – o ile ta nowa śmierć wzmocni czarnoksiężnika?

— Skąd mam wiedzieć? – odparł, starając się zachować łagodny ton głosu. – Może sam go zapytasz?

Fernel Pintte zachwiał się jak uderzony biczem.

— Drań z ciebie.

— Cicho bądź, Pintte – powiedział zniecierpliwiony. – Myślisz, że nie usłyszy twojej paplaniny tylko dlatego, że właśnie odbiera komuś życie?

Pintte ponownie drgnął i zamknął usta.

Stali w podziemnej komnacie pod rezydencją, którą Morg wybrał na miejsce swoich tajemniczych rzezi. Z jakiegoś powodu czarnoksiężnik lubił, gdy oglądali te potworne morderstwa – on, Fernel Pintte, pozostali trzej Olkowie, których imionami nie zaprzątał sobie głowy, i przygłupi przyjaciel Rafela, Gąsior. Nie pojmował, dlaczego Morg trzymał przy życiu tego półgłówka.

„Chyba że zamierza torturować Rafela”.

A byłoby to dla niego torturą, jeżeli nadal żył i był wszystkiego świadomy w klatce, którą stało się dla niego własne ciało.

„Ale nie mam zamiaru rozmyślać o tym po nocach. Jeśli ktokolwiek zasługuje na tortury, to właśnie Rafel. Dlaczego Morg miałby być łaskawy? Ojciec Rafela go zabił. Na pewno pragnie się zemścić”.

Skóra wyrostka o rzadkim zaroście właśnie oddzielała się od jego nagiego ciała, jej gnijące pasy ześlizgiwały się z poplamionych krwią i ropą mięśni, jakby były to zwłoki nieżyjącego od tygodnia człowieka. Pintte wymiotował. Na tym etapie zawsze tak było. Zidiociały przyjaciel Rafela pochrząkiwał jak prosię. Pozostali zdołali poskromić swoje żołądki, lecz oddychali ciężko. Szlochali.

„Dobrze, że zostałem ulepiony z twardszej gliny. Jako ostatni ocalały Doranin w tym zapomnianym miejscu muszę zachować swoją pozycję”.

Skradziona twarz Morga była jak maska, na której malowała się fizyczna przyjemność, gdy pochłaniał kolejny utracony i odnaleziony odłamek swojej rozszczepionej duszy. O ile w ogóle miał duszę. O ile w ogóle był człowiekiem. Czy on wiedział, ile jeszcze kawałków jego samego jest gdzieś w świecie i czeka na odnalezienie i zebranie? Jeśli wiedział, to nigdy o tym nie wspomniał. Morg w ogóle bardzo niewiele się odzywał – przynajmniej do pewnego momentu – Arlin zaś dobrze wiedział, że nie należy zadawać mu zuchwałych pytań. Nie temu magowi.

„A ja nie jestem głupcem. Ojciec wybił mi z głowy zuchwałość, zanim skończyłem sześć lat”.

Fernel Pintte zaczął jęczeć pośród swoich urywanych oddechów.

— Zakończ to, zakończ, na miłość Barl, po prostu zakończ.

Pintte był łachudrą, ale nawet łachudra może mieć rację. Morg pożądliwie przeciągający coś, co tak naprawdę było prostym, jasnym zadaniem? Odrażające. Obrzydliwe.

„Wiem, po co tu jesteśmy. Przypomina nam, że jesteśmy jego własnością. Jego niewolnikami. Mamy pamiętać, we śnie i na jawie, że oddychamy, bo nasze oddychanie go bawi. A kiedy tylko przestaniemy być zabawni…”

Nareszcie martwy – „istne błogosławieństwo” – młody człowiek wysunął się z objęć Morga i z mokrym plaśnięciem uderzył o kamienną podłogę. Ciałem Pintte’a wstrząsnęły mdłości i odwrócił się.

Ignorując go, Arlin obserwował Morga. Z przyciśniętymi do ściany ramionami i plecami czarnoksiężnik drżał i trząsł się, a chłodne powietrze chrypiało w jego gardle, gdy pochłaniał odzyskane moce. Jak za każdym poprzednim razem, z jego twarzą działo się coś osobliwego, jedne rysy nakładały się na drugie, dziwnie łącząc cechy Morga i Rafela. Niebieskie oczy przesłoniły brązowe, jego nos był prosty i haczykowaty zarazem. Jakby umysł mieszkający w tym ciele nie był pewien, które oblicze przybrać.

A potem umysł uspokoił się i mag znów wyglądał jak Rafel. Mniej więcej. Morg rozkosznie się przeciągnął, beztrosko niepomny na krwawe plamy na swojej leśnozielonej jedwabnej tunice ze złotymi i obsydianowymi guzikami. Pozwolił, by włosy Rafela urosły, i teraz gęsta, czarna grzywa sięgała mu do ramion. To było takie wymyślne. Rafel z pewnością jej nie znosił.

— Pintte – powiedział z sennym półuśmiechem, patrząc na zwłoki wyrostka. – Posprzątaj to z przyjaciółmi. A kiedy się z tym uporacie, zarżnijcie upolowaną zwierzynę i przygotujcie do pieczenia. Arlinie, chodź ze mną.

Na skinienie palca Morga Arlin zostawił Pintte’a i pozostałych Olków z ich paskudnymi zadaniami i ruszył u boku czarnoksiężnika, który pozwolił mu na to, gdyż Arlin był Doraninem, odróżniał się od pozostałych i był dla niego swego rodzaju krewniakiem.

„Poza tym wie, że nie mam szans mu zaszkodzić”.

Wyszli z cuchnącej komnaty, przeszli szerokim korytarzem i weszli po schodach na parter rezydencji. Przez odbijające wszystko echem, milczące pomieszczenie wyszli do świeżo wypielęgnowanych ogrodów, w których rosły nieśmiałe jesienne kwiaty i dorodne, jeszcze nieprzystrzyżone trawy. Niebo miało odcień bladego, mlecznego błękitu, a poranne słońce przesłaniała warstewka chmur.

Czekając, aż czarnoksiężnik się odezwie, Arlin dał się pochłonąć okolicznemu krajobrazowi, szukając w nim ucieczki od ostatnich okropności.

Rezydencja Morga stała na łagodnym wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na dziki las, pełen ptaków i zwierzyny, jakby mieszkali w progu spiżarni. Za lasem we wschodzącym słońcu połyskiwały i błyszczały ocalałe, magicznie pokrzywione iglice Elvado. Na ich widok Arlin poczuł ukłucie żalu z powodu zrujnowanego miasta. Niegdyś, do szpiku kości przesiąknięte dorańską magią, było piękne i tętniło życiem. Gdy wcześniej przemierzał za Morgiem jego puste ulice, słyszał szept zgaszonej mocy i czuł jej westchnienie na swojej skórze. Kiedyś Elvado było kolorowe, jak Dorana w Lur. Teraz pozostały już tylko namiastka i echo jego blasku, po wielu latach będące jedynie posępnym wspomnieniem radości.

„Dobrze, że ojciec nigdy tego nie zobaczył. Ruiny Elvado by go załamały”.

Dziwnie było czuć takie obojętne współczucie. Jeżeli nużąca, tułacza wędrówka przez skażone ziemie do utraconej Dorany cokolwiek mu dała, to masę czasu na rozmyślania o swoim życiu. O ojcu i ich brutalnych, pozbawionych miłości relacjach. O Rafelu i jego ojcu oraz o tym, dlaczego na ich widok zalewała go fala wściekłości.

„Nie żeby to miało teraz znaczenie. Mój ojciec nie żyje. Asher niewątpliwie też już umarł. A Rafel, cóż, nie będzie tak żył wiecznie. Prędzej czy później Morg go wyprze”.

Lekka bryza niosła ze sobą chrypiący głos Fernela Pintte’a wykrzykującego rozkazy dla pozostałych Olków, którzy pozbywali się zapadniętego ciała wyrostka. Wyglądało na to, że na cmentarz wybrał skrawek pola za stajniami, a teraz chciał, żeby przygłupi Gąsior naznosił luźnych kamieni do ułożenia nagrobka – w odruchu przyzwoitości, który musiał być w tym miejscu czymś obcym.

„Ciekawe, ile kamieni zostanie na tym polu, zanim Morg tutaj skończy?”

Morg chyba czytał mu w myślach, bo ciężko położył dłoń na jego ramieniu.

— Muszę przyznać, Arlinie, że mnie intrygujesz – rzekł, krótko bębniąc palcami. – Myślałem, że będziesz bardziej zaciekawiony. Mną. Moimi planami. Całe miesiące podróży… i żadnych pytań. Jesteśmy tu już od wielu dni i nadal żadnego nie zadałeś. Byłem w błędzie? Jesteś tumanem? Niczego nie chciałbyś się dowiedzieć?

Kiedy Morg był w ciele Sarle’a Badena, był na wpół obłąkany i nie potrafił zdecydować, czy jest jedną czydwiema osobami. Od kiedy jednak przyodział się w ciało Rafela, przybrał lekki, żartobliwy ton i nie miał w sobie ani odrobiny szaleństwa. Co ciekawe, w Rafelu było więcej z Morga niż wcześniej w starym biednym Sarle’u.

„Dlaczego on nie szaleje z wściekłości? Bo chciałby, żeby jak największa cząstka jego samego pozostała przy zdrowych zmysłach? A może dlatego, że Rafel jest naprawdę wyjątkowym magiem, zdolnym do wytrzymania zjadliwej mocy tego… człowieka?”

— Arlinie – powiedział Morg, wbijając palce w jego skórę. – Naprawdę sądzisz, że rozsądnie jest mnie ignorować?

Na krótką chwilę wstrzymał oddech. W uszach słyszał odgłos swojego dudniącego serca.

„Nie okazuj strachu. Nie okazuj strachu”.

— Panie – powiedział. Pod groźbą utraty życia musieli nazywać Morga „panem”. – Wybacz. Nie ignorowałem cię. Po prostu zastanawiałem się nad odpowiedzią.

— Jaka zatem jest ta odpowiedź? – spytał Morg, opuszczając rękę.

— Nie zadawałem pytań, bo nie chciałem cię rozgniewać. Sądzę, że gdybym miał się czegoś dowiedzieć, powiedziałbyś mi.

Morg wpatrywał się w niego szeroko otwartymi i szczerymi oczami Rafela.

— Cholera, niech się utopię, Arlinie! Nigdy nie brałem cię za przyziemnego głupca.

Arlin był tak zaskoczony, że cofnął się o krok. „Rafel?”

— Nie – powiedział Morg z rozbawieniem. – Ale jego sposób mówienia jest taki oryginalny, nie sądzisz? Chciałem go wypróbować. I byłem ciekawy, jak byś zareagował, gdyby Rafel wrócił.

„Co bym zrobił? Nie wiem. Pewnie błagałbym go, żeby nas wybawił”.

Poniżająca myśl.

— Czy on może wrócić? – zapytał, starając się zachować brak zainteresowania w głosie. – Nie byłem pewien. Prawdę mówiąc, sądziłem, że nie żyje.

— Jeszcze żyje – rzekł Morg. Jego głos był przesycony triumfalną złośliwością. – Z jego bólu czerpię zbyt wielką przyjemność.

Czyli Rafel zachował świadomość.

— Rozumiem.

Morg przyjrzał mu się uważnie.

— Cieszy cię jego cierpienie? A on cierpi, Arlinie. Dbam o to.

„Czy to mnie cieszy? Tak. Ale…”

Wzruszył ramionami.

— Rafel nie jest moim przyjacielem.

Jego słowa rozbawiły Morga.

— Wiem. Rafel też o tym wie. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, że nie żywi do ciebie urazy? Prześladuje go śmierć twojego ojca, Arlinie. Syn Ashera jest pogrążony w boleści i żalu z powodu straty Rodyna Garricka. – Znowu śmiech. – Oczywiście wtedy, gdy nie krzyczy.

Było mu łatwiej, jeśli nie patrzył na Morga, dlatego utkwił wzrok w kilku odległych iglicach Elvado.

— Panie, szczerze mówiąc, uczucia Rafela nic dla mnie nie znaczą. On nic dla mnie nie znaczy. Jak mogłoby być inaczej? Rafel jest Olkiem. Pochodzi z prostego ludu. Jest gorszy… a w dodatku jest kłamcą.

— Naprawdę? – Morg mówił prześmiewczym tonem. – A jednak postanowiłem zamieszkać w nim, a nie w tobie. Powiedz mi, że jesteś rozczarowany, Arlinie. Powiedz mi, jaki byłeś zdruzgotany, kiedy minąłem ciebie i na swoje naczynie wybrałem jego.

„Jak mógłbym to powiedzieć? Nigdy w życiu tak mi nie ulżyło”.

— Panie…

Morg szturchnął go w tył głowy. Nieokrzesana siła Rafela sprawiła, że cios zabolał.

— Spójrz na mnie, Arlinie Garricku, i powiedz mi, że tak właśnie jest.

Powoli, z łomoczącym sercem, odwrócił się i spojrzał na czarnoksiężnika. Czy właśnie przyszła pora? Czy za chwilę miał umrzeć?

„Jeżeli tak, to nie umrę jak tchórz. Jestem Garrickiem, a Garrick nie błaga”.

— Nie mogę, panie. Wiesz, że nie mogę.

— Arlinie, Arlinie. – Łagodny śmiech Morga był przerażający. – Prawdziwy z ciebie Doranin. Taki dumny. Taki arogancki. Nie dostrzegałem tego. Stanowczo zbyt długo nie przebywałem z moimi rodakami.

Arlin wpatrywał się w niego niepewnie. Takiego Morga wcześniej nie widział. Kiedy podróżowali przez zmarniałe skażone ziemie dzielące ich od utraconej Dorany, tu i ówdzie zabierając ze sobą pojedynczych mężczyzn i kobiety, i kiedy musiał być świadkiem śmierci tych biednych łotrów, w których zadomowiły się strzępy istoty Morga, czarnoksiężnik trzymał się na uboczu. I choć dni, które minęły od przybycia do tej rezydencji, Morg spędził na nadzorowaniu swoich więźniów, nadal nie odezwał się ani słowem, wydawał jedynie polecenia i wypowiadał zaklęcia.

Ten Morg był… zaskakujący.

Mimo że Arlin był wystraszony, był także zaciekawiony. Jego głowa była pełna pytań, lecz nie spodziewał się, że kiedyś będzie mógł je zadać. Może skoro Morg był w takim rozmownym nastroju, mógłby odrobinę zaryzykować.

— Czy to znaczy, że wolno mi zadać pytanie, panie?

Morg wystawił twarz do bladego słońca.

— Tak, Arlinie. Wolno ci. A jestem w wylewnym nastroju, więc może nawet na nie odpowiem.

Niepokoiły go niewielkie zmiany w twarzy Rafela, teraz gdy w jego ciele zadomowił się umysł innego człowieka. A to wygięta brew, a to usta zaciśnięte w wyrazie drwiny, a to przechylenie głowy… Zmienił się nawet jego głos. Był mniej szorstki. Słodszy. Nie było po nim widać żadnych oznak bólu.

„Zapomnij o Rafelu, głupcze. Zapomnij o nim i jego krzykach. Zachowuj się, jakby nie żył”.

— Panie, czy rzeczywiście nie przeżył żaden z nas, poza potomkami magów, którzy uciekli z Dorany razem z Barl?

Morg przeczesał włosy palcami w ociężałym geście, który tak bardzo kłócił się z pełną prostoty muskulaturą Rafela.

— Wiesz, mylisz się – powiedział zadumanym tonem. – Rafel nie kłamał. Nie miał pojęcia o mocy, którą w sobie ma. Ojciec trzymał to przed nim w tajemnicy. Gdybyś wyczuł jego rozgoryczenie, jego wściekłość z tego powodu. – Znowu śmiech. – Niemal można mu współczuć.

Arlin nie miał ochoty rozmawiać o Rafelu ani o jego nic niewartym ojcu.

— Skoro mówisz, że był szczery, oczywiście muszę w to uwierzyć. A co z Doranami, panie?

Na twarzy Morga zagościło napięcie i zacmokał ze zniecierpliwieniem.

— A jakie to ma znaczenie?

— Bo magowie Dorany są częścią mnie, panie. Niektórzy z nich byli moimi dalekimi krewnymi. Sądziłem, że gdyby kiedykolwiek udało mi się dotrzeć w to miejsce, mógłbym odnaleźć kogoś, kto jest do mnie podobny z wyglądu.

— Rodzinę? – Morg pokręcił głową. – To nieistotne, Arlinie. Niczego nie straciłeś. I nie. Nikt nie przeżył.

Usilnie starał się ukryć rozżalenie.

— Rozumiem. Panie… jeszcze jedno pytanie?

Morg westchnął.

— Skoro musisz.

— Czy jesteśmy – byliśmy – jedynymi magami na świecie?

— Licząc Olków?

„Olków?”

— Liczysz ich, panie? – zapytał zdumiony.

— Liczę – rzekł Morg, tym razem z uśmiechem chciwego wyczekiwania – ale wyłącznie ich czaszki, układające się w stos przewyższający Barlskie Góry.

Arlin spojrzał na trawę. Niegdyś sam mógłby coś takiego powiedzieć. Nawet teraz, po tym wszystkim, jakaś jego cząstka podzielała tę brutalną i potworną groźbę. Jednak większa cząstka wzdrygnęła się, usłyszawszy te słowa. Olkowie byli narodem chłopów nienadających się do niczego prócz grzebania w ziemi. Mimo wszystko…

Morg znowu uważnie mu się przyglądał.

— Moglibyśmy razem policzyć te czaszki.

— Moglibyśmy, panie – powiedział, a w gardle mu zaschło. – A zatem nie ma już innych magów?

— Nie ma.

A to oznaczało, że nie ma nadziei na przymierze przeciwko niemu.

— Panie, chciałbym zadać ci jeszcze jedno pytanie.

— Jeszcze jedno – groźnie rzekł Morg. – Kończy mi się cierpliwość.

Taka beztroska groźba. Zakotłowało mu się w żołądku.

— Panie, gdzie są wszyscy? Pozbawiłeś Doranę jej magów, ale czy nie mieszkali tu inni ludzie? Czy w naszym kraju nie ma ludzi? Czy na świecie nie ma ludzi?

— To prawda, że na świecie nie mieszka już tylu ludzi co kiedyś – powiedział Morg, podchodząc do najbliższej, częściowo wypielonej grządki. Oderwał brązowy kwiat od łodygi i musnął szerokimi płatkami swój policzek. – Kiedy byłem sobą, kiedyś, tak dawno temu, nawet po unicestwieniu Doran, rządziłem ludźmi. Rządziłem narodami.

Rządziłem każdą krainą, którą przebyliśmy, Arlinie, i każdą z tych, których jeszcze nie widziałeś. I choć w końcu opuściłem prymitywne ciało, i tak rządziłem. Byli tam ludzie i inne stworzenia. Wspaniałe bestie, które sam stworzyłem. – Jego twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. – Zginęły, gdy zabił mnie Asher.

— A ludzie? Co się z nimi stało po twoim… upadku?

— Ci z Dorany zapewne uciekli – powiedział Morg, wzruszając ramionami – do krajów, z których pochodzili ich przodkowie. – Potem uśmiechnął się, pieszcząc kwiatem usta. – A w których teraz kryją się wraz ze swoimi rodakami, sądząc, że ich nie wypatrzę. Głupcy.

Arlin przełknął ślinę.

— A więc pamiętasz, co się stało? Pamiętasz swoje życie? Chociaż byłeś…

— Martwy? – Morg pozwolił, by zerwany kwiat wyślizgnął się spomiędzy jego palców. – Nigdy nie byłem martwy, lordzie Garrick. Nie można mnie zabić. Przynajmniej nie na długo.

„Lordzie Garrick”. Ton głosu Morga sprawił, że ten formalny zwrot zabrzmiał obraźliwie.

— Panie, wszystkie śmiertelne istoty umierają.

— Tak, Arlinie, ale ja jestem nieśmiertelny – łagodnie rzekł Morg. – Przeszedłem przemianę. A gdy na powrót będę cały, przejdę kolejną. Opuszczę to żałosne więzienie z ciała i kości – oczywiście zrujnowane, bo przynajmniej na tyle zasłużył sobie Asher – i jeszcze raz ulecę z wiatrem. Narody, królestwa i księstwa, które niegdyś mi służyły, zostaną ukarane i na powrót będą mi służyć.

— A Lur? Co się stanie z Doranami, którzy tam mieszkają?

— Lur… – Morg pieszczotliwie wypowiedział tę nazwę. – Wątpliwy azyl Barl. Ta dziwka zawsze miała szczęście. – Wzruszył ramionami.

— Lur umiera. Wiesz o tym. Rafel o tym wie. I ogromnie mu żal z tego powodu. A tobie?

Czy było mu żal? Dorastał, nienawidząc Lur jako niechcianego miejsca wygnania, ale czy jego pogarda dla tego królestwa nie była wyłącznie przyzwyczajeniem? Czy tęsknił za utraconą Doraną tylko pod wpływem instynktu samozachowawczego, żeby uchronić się przed cięgami za nieposłuszeństwo i brak lojalności?

„Nie wiem”.

Ale to nie był czas ani miejsce na przyznanie się do swoich wątpliwości.

— Lur było kiedyś ładne – powiedział ostrożnie. – Urodzajne. Spokojne. Pełne Olków, ale nie można mieć wszystkiego. Jednak nigdy nie było naszym domem. Naszym prawdziwym domem jest Dorana. Wielu Doran potajemnie liczy na odnalezienie drogi powrotnej.

— Powiedz mi… – Morg zerwał kolejny kwiat, tym razem żółty, i zaczął odrywać płatek po płatku. – Gdybym ich oszczędził, Arlinie. Doran z Lur. Czy zgodziliby się mi służyć? Pokłoniliby się i wykonywali moje rozkazy?

— Wielu by to zrobiło, panie – powiedział, mając na myśli przyjaciół ojca. Są tacy zachłanni na magię, pragną więcej i więcej. Gdyby Doranie tacy jak oni mieli okazję stać się prawdziwymi magami, bez wątpienia by służyli. – Ale nie wszyscy. Wiesz, że Barl stała się dla nich obiektem kultu? Są duchowni i świątynie. Wierzą, że ona interweniuje.

Morg prychnął z drwiną.

— Chyba raczej się wtrąca. Albo wtrącała. Tak, pamiętam. Ten chrypiący starzec – jak on się nazywał? Barlsman Holze. Był zapatrzony w tę sukę jak cielę w księżyc w pełni. Ale ona nie żyje, Arlinie. I, w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie wróci. – Bystre spojrzenie. – Rafel mówi, że ty nie jesteś jej wyznawcą.

W jakim dziwnym kierunku zmierzała ta rozmowa. Arlin Garrick i czarnoksiężnik Morg gawędzący jak starzy przyjaciele. O teologii. To musiał być sen.

— To prawda, panie – powiedział szczerze. – Nie jestem wyznawcą. Barl była magiem. Nie było w niej nic boskiego.

Nigdy w życiu nie widział na twarzy Rafela takiego uśmiechu jak ten, którym właśnie uśmiechnął się za niego Morg.

— Nic a nic. Chyba cię lubię, Arlinie.

„Naprawdę? W takim razie chyba zwymiotuję”.

— Panie – powiedział po chwili. Kiedy już był w stanie zaufać samemu sobie. – Doranie z Lur. Oszczędzisz ich?

Morg uśmiechnął się przelotnie i chytrze.

— Możliwe. – Kawałki żółtych płatków zaśmiecały trawę u jego stóp.

— Jeśli będziesz się zachowywał.

— A Olków, panie? – Ponownie zawrzało mu w pustym żołądku. – Naprawdę byś ich wszystkich wymordował?

Tym razem śmiech Morga był cichy i złowrogi.

— Jesteś zbyt naiwny, Arlinie. Daję słowo, że ci chłopi są całkowicie bezpieczni. Mam wobec nich pewne plany.

Wpatrując się w czarnoksiężnika, Arlin miał wrażenie, że w jego oczach widzi uwięzionego we własnym ciele i krzyczącego Rafela.

— Plany?

— Wiesz, wyczuwam je – szepnął Morg i wyrzucił oskubany z płatków kwiat. Jego lodowate spojrzenie stało się łagodne i ciepłe, kiedy spoczęło na odległym Elvado. – Te rozproszone strzępy mojego istnienia. Gdybyś był na moim miejscu, na pewno byś oszalał, Arlinie. Byłem lustrem i roztrzaskałem się, a w każdym odłamku jest kawałek mojego odbicia.

— Czy w takim razie rozmawiam z Morgiem? – powiedział po długim wahaniu. – Gdybym wrócił do świata leżącego za Doraną, czy spotkałbym cię na bezdrożach, panie? Czy odbylibyśmy tę samą rozmowę? Skoro jest wiele części ciebie, to ilu Morgów chodzi po świecie?

— Arlinie… – Morg poklepał go po policzku. – Wiesz, Rafel uważa cię za całkiem potężnego maga, ale ja nie jestem co do tego przekonany. Myśl, mój dzielny, mały Doraninie. Gdybyś stanął w sali pełnej luster, to ilu istniałoby lordów Garricków?

— Jeden – odparł. – Tylko jeden.

— Otóż to – rzekł Morg. Tym razem klepnięcie w policzek bardziej przypominało uderzenie. – Nie zadawaj już więcej głupich pytań, bo zmienię zdanie na temat rozmów z tobą. A lubię z tobą rozmawiać, Arlinie. Po stuleciach milczenia i tych ostatnich latach życia w rozsypce powrót do człowieczeństwa jest zaskakująco pokrzepiający. – Przez jego twarz przebiegł grymas. – To znaczy dopiero teraz. Kiedy mam ciało, które warto wykorzystać. Chociaż Conroyd też mi odpowiadał. Przez chwilę. Póki mnie nie zdradził. Przynajmniej był lepszy niż Durm. Tamten stary, gruby głupiec był obrzydliwy.

— Dlaczego nie wybrałeś mnie, panie?

Zadał pytanie, zanim zdążył pomyśleć. Oczywiście nie żałował wyboru Morga, ale nie dało się zaprzeczyć, że jego duma ucierpiała. W końcu Morg wybrał Rafela, Olka, zamiast swojego rodaka…

„Gdyby ojciec miał grób, właśnie by się w nim przewrócił”.

— Miałem swoje powody – powiedział Morg beznamiętnym, chłodnym tonem.

— Tak, panie – odparł pośpiesznie i skinął przy tym głową. Może i Morg trzymał się na uboczu przez większą część podróży, ale to nie to samo co ukrywanie swojej prawdziwej natury. Czarnoksiężnik był kapryśny i złośliwy i bez mrugnięcia okiem posługiwał się magią, by wymierzać takie kary, że człowiek żałował, że ma wzrok i słuch.

Zapadła cisza, gdy Morg zamknął oczy i smakował świat.

— Nadchodzi kolejna osoba – szepnął. – Jest w niej tylko maleńka cząstka mnie. To naczynie jest jedynie szeptem. Słabym i zalęknionym, jak wszystkie kobiety. – Otworzył oczy. – Mam coś do zrobienia. Przyprowadź ją do mnie, Arlinie.

Otworzył usta ze zdumienia.

— Ja?

— Tak, Arlinie. Ty – rzekł Morg dość łagodnym tonem. – Żyjemy w świecie cielesności. Dopóki nie przejdę przemiany, muszę żyć w ciele, a to znaczy, że nie mogę być w wielu miejscach naraz. Dlatego przyprowadzisz mi mnie samego, lordzie Garrick, i bezpiecznie zaprowadzisz mnie do domu.

— Panie, zaufałbyś mi…

— Zaufał? – Morg uderzył go, i to mocno. – Nie. Jeszcze nie teraz. Będziesz strzeżony i eskortowany. Nie jestem głupcem.

Arlin ponownie pochylił głowę, a policzki mu płonęły.

— Tak, panie.

— Chodź – rzekł Morg i odwrócił się w stronę rezydencji. – Nie zaszkodzi, jeśli to zobaczysz.

Z milczącą uległością i na nowo rozbudzonymi obawami podążył za czarnoksiężnikiem do rezydencji, zszedł po schodach do obszernych piwnic przypominających plaster miodu, w których teraz mieszkali zarówno Olkowie, jak i strzępy człowieczeństwa, które zabrali ze sobą po drodze do Dorany. Łącznie dwadzieścia dwie istoty, w tym osiem kobiet, z trzech różnych krain, porozumiewające się osobliwą, z trudem skleconą odmianą dorańskiego. Morg nałożył na każdego z więźniów silne Zaklęcia Przymusu, dlatego można było bezpiecznie wysłać najsilniejszych i najzwinniejszych mężczyzn na polowanie do lasu. Tych pięciu mężczyzn, których nie tknął. Teraz jednak wybrał sześciu z pozostałych mężczyzn i cztery kobiety.

— Chodźcie – powiedział i pstryknął palcami. – Arlinie, możesz popędzać ich z tyłu.

Szlochając, wybrani niewolnicy posłuszni magii, którą zostali naznaczeni, weszli za Morgiem po schodach do pustego holu rezydencji, gdzie stłoczyli się jak owce.

— A teraz się odsuń, Arlinie – nakazał czarnoksiężnik. – Nie chcę, żebyś znalazł się w zasięgu czaru. Jesteś na to zbyt urodziwy.

Arlin oparł się o najbliższą ścianę, czując, jak pocą mu się dłonie, a oddech przyśpiesza. W powietrzu tężało coś mrocznego i groźnego. Moc gromadziła się niczym nadciągająca burza. Poczuł ciarki na odsłoniętej skórze. Włos zjeżył mu się na głowie. Morg śmiał się, a zapłakani niewolnicy się kulili. Dotknął każdego po kolei, wyszeptał coś i po chwili zaczęli się zmieniać.

Przypomniawszy sobie opowieści o dniu, w którym Asher zabił Morga, Arlin poczuł, że jego oczy szeroko się otwierają. To była czysta dorańska magia, dzika, pierwotna i niepokorna. Zafascynowany i oburzony patrzył, jak wybranym mężczyznom i kobietom wyrastają sierść, łuski, ogony i rogi. Widział, jak ich skóra ciemnieje i przyjmuje zwierzęce odcienie szarości, brązu, staje się kasztanowa albo cętkowana. Słyszał ich krzyki, pochrząkiwania i sapanie, widział, jak tracą mowę i wszelkie pozostałości człowieczeństwa.

Kiedy Morg skończył, odwrócił się.

— To twoja eskorta – powiedział. Oczy mu błyszczały, a twarz płonęła. – A ponieważ cię lubię, Arlinie, dam ci dobrą radę. Nawet gdybyś znał słowa odwracające to zaklęcie, nie mógłbyś tego zrobić. Pogódź się z prawdą, mój mały lordzie. Należysz do mnie, tak jak oni. Jak świat, który był i znów będzie mój. Pojedziesz po wezwane naczynie, a twoja eskorta pobiegnie z tobą. Strzeż się. Moi dravas nigdy nie śpią. Nie czują zmęczenia. Są posłuszni mnie i nikomu innemu. Weź najlepszego konia i znajdź drogę, którą przyszliśmy. Nie zbaczaj z niej. Spotkasz tę kobietę w ciągu jednego dnia.

Arlin ukłonił się.

— Tak, panie. Wezmę tylko wodę i coś do jedzenia, żeby…

— Nie, Arlinie – rzekł Morg, podchodząc do niego. Kobiety i mężczyźni – dravas – podążali za nim służalczo, patrząc swoimi nieludzko ludzkimi oczami. – Nie będą ci potrzebne. Nie będziesz też igrał z myślą o ucieczce.

Żar, który rozgorzał w nim, gdy Morg wlał zaklęcie w jego ciało, był po części bolesny, a po części przyjemny. Zmieszany i upokorzony, wbił wzrok w podłogę.

— To cię pożywi – powiedział Morg obojętnie. – A teraz ruszaj. Nie zatrzymuj się. I pamiętaj, Arlinie: widzę cię oczami moich dravas. Jeśli będę z ciebie niezadowolony, to po powrocie stłukę cię tak, że manto, jakie spuszczał ci ojciec, wyda ci się pocałunkiem.

„Wie o tym? Skąd? Rafel nie wiedział”.

Nogi zadrżały pod nim ze wstydu.

— Panie – wyszeptał. – Nie będzie takiej potrzeby.

Uciekł z holu i przed spojrzeniem oczu Morga, wycofał się na pole za rezydencją, gdzie pasły się konie. Mogliby wykorzystać stajnię, ale nie było siana do wyścielenia boksów ani ziarna na paszę. Dravas podążyli za nim, ich pazury i kopyta postukiwały o kamienną podłogę rezydencji, a potem głucho stąpały po trawie i szarpały ją. W ich zapadniętych, zwierzęcych oczach błyszczała swego rodzaju dzika inteligencja. Mieli kły i szpony. Mogli go zabić jednym ciosem. Czy Morg rozkazałby im to zrobić?

„Mógłby, gdybym podniósł na nich rękę. Gdybym podniósł rękę na niego, na pewno by to zrobił. Patrzyłby, jak rozrywają mnie na kawałki, rozbawiony bardziej, niż gdyby zrobił to sam. Są moimi strażnikami tak jak on. Jest osłabiony, a ja nie mogę go tknąć. Jest osłabiony… a ja jestem przerażony”.

A jednak Asher pokonał Morga. Przypomniawszy sobie o tym, po raz pierwszy w życiu poczuł podziw dla ojca Rafela. A potem, tuż za podziwem, nadszedł okrutny, przytłaczający żal.

„Świat znów jest zgubiony. Nieświadomy Mag przyszedł i odszedł, a teraz nie ma już nikogo. Morg się odrodził i żadna istota nie jest w stanie go pokonać”.

Zrozpaczony Arlin, pod czujnym okiem dravas, chwycił się słupka bramy i zapłakał.

ROZDZIAŁ II

Ostatnimi czasy olkiński cmentarz w Doranie stawał się boleśnie zatłoczony.

Trzymając się z tyłu, by dać Charis przynajmniej pozorne odczucie, że została z ojcem sam na sam, Deenie przeniosła zamglony wzrok na nowe nagrobki upchnięte bezładnie w każdą wolną przestrzeń pomiędzy starszymi, uporządkowanymi rzędami grobów. Choć niebo przesłaniały łaty chmur, przynajmniej raz nie padało – ale ostatnio spadło tyle deszczu, że niektóre kamienie nagrobne zaczęły się osuwać. Niedługo się poprzewracają, rozgniatając rozmokniętą ziemię. A jeśli wkrótce na dobre się nie rozpogodzi, to ta rozmoknięta ziemia zamieni się z pewnością w błotnistą breję, trumny wypłyną z dołów i spłyną ze wzgórza, na którym stał cmentarz, wprost do leżącego poniżej miasta.

Uszczypnęła się.

„Przestań. Co za makabryczne myśli. Pomyśl o Charis i jej żałobie”.

Niecałe dwa miesiące minęły ospale, od kiedy biedny wujek Pellen wyzionął ducha. Trzymał się znacznie dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał. W miesiącu, który przyszedł po odejściu Rafe’a, podsłuchała, jak zielarka Kerril mówiła mamie, że codziennie spodziewa się wieści o tym, że staruszek umarł albo właśnie umiera, ale mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, a były burmistrz Dorany nadal trzymał się przy życiu i nie miał zamiaru umrzeć.

Później jednak zmarł, bo przecież nawet wujek Pellen w końcu musiał się poddać, a w Lur działy się tak paskudne rzeczy, że jego pogrzeb odbył się pośpiesznie, był skromny i niemal niezauważony. Zupełnie inaczej niż w przypadku pochówku Darrana na przykład albo rodziny królewskiej, o którym starzec opowiadał jej i Rafe’owi, kiedy byli mali.

Deenie poczuła silny ucisk w gardle. Rafe. Zamrugała szybko, żeby utrzymać łzy na wodzy, i ponownie się uszczypnęła. Nie wolno jej myśleć o zaginionym bracie. A przynajmniej nie tutaj, w tym zimnym, ponurym miejscu, pełnym zapadniętych nagrobków i szlochających żałobników, którzy układali żałosne okwiecone gałązki na mokrej ziemi, a potem wracali do domów samotnie, oszołomieni kapryśnym okrucieństwem losu. I nie wtedy, gdy Charis stała rzut kamieniem od niej.

„Dwa miesiące? To nic takiego. To nic nieznaczący czas. Ona nie potrzebuje, żebym tu płakała. Potrzeba jej silnej przyjaciółki, a nie Deenie myszki”.

Po jej plecach przebiegł dreszcz. Ale nie z powodu chłodnej wilgoci. Tym razem to było ostrzeżenie. Wpatrzyła się w niebo. Znad gór napływały nad królestwo nowe chmury, ciemne i złowrogie, plamiąc rozproszone połacie bladego błękitu. Nadchodziła gwałtowna burza.

Jej niechciany magiczny zmysł ponownie drgnął, wywołując ukłucie. Teraz nie było już dnia, a czasem godziny, żeby jej nie drażnił i nie narzekał. Jej jedynym pocieszeniem było kilka wypracowanych w desperacji sztuczek, dzięki którym mogła nieco zdławić swoją moc, stłumić te najgorsze jej przejawy, gdy siła wprost wrzeszczała, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Jednak tej kontroli daleko było do ideału. I choć jej magiczny zmysł nie rozbijał jej już tak okrutnie jak w Westwailing tamtego tragicznego dnia, gdy Rodyn Garrick, jego syn i niedouczeni przyjaciele próbowali przełamać Smoczozębą Rafę, nadal wywoływał takie cierpienie, że niekiedy nocą szlochała w poduszkę z bólu w kościach.

Charis, choć posiadała własną moc, nie zauważyła zmiany w powietrzu. Była pogrążona w żalu, nie dostrzegała niczego prócz grobu oj ca.

„Naprawdę chciałabym, żeby przestała tu przychodzić. To w ogóle jej nie służy”.

Ale biedna Charis nie była gotowa, by zostawić ojca i pójść naprzód. Minęło tyle lat od śmierci jej matki, a później była już tylko ona i wujek Pellen. Byli sobie absolutnie najbliżsi. Oczywiście, że Charis za nim tęskniła. Oczywiście, że czuła się osamotniona.

„Tak jak mama, mimo że tatko jeszcze żyje”.

Ale o tym też nie mogła myśleć – o matce, ostatnio takiej zagubionej i zamkniętej w sobie, i o tatku, w milczeniu leżącym w łóżku, oddychającym, przełykającym papkę i nierobiącym niczego poza tym. Zielarka Kerril powiedziała, że jest bezradna wobec jego choroby i nie potrafi znaleźć lekarstwa. Sama Deenie przestała już mówić o zniszczeniach, jakie wyczuwała w ojcu. Nie było sensu. Nikt jej nie wierzył. Przynajmniej jego stan się nie pogarszał. Chociaż tyle potrafiła wyczuć. Tylko na takie dobre wiadomości mogła liczyć.

Ponad głowami ciemne szaro-czarne chmury rozpychały się, szturchając się nawzajem, a temperatura gwałtownie spadała.

— Charis! – zawołała ją cicho. – Charis, zaraz będzie burza.

Charis przycisnęła dłonie do twarzy, rozmazując łzy, po czym się odwróciła. Ostatnimi czasy jej policzkom zawsze brakowało kolorów.

— Wiem.

— Musimy iść. W mieście panuje febra, a przecież nie chcemy się zarazić. – Nie wtedy, gdy połowa nowych nagrobków na tym cmentarzu pojawiła się właśnie z powodu febry.

— Jeszcze tylko kilka chwil – powiedziała Charis z dramatycznym spojrzeniem. – Tylko kilka.

Deenie zdławiła westchnienie.

— Tylko kilka. A potem naprawdę musimy iść.

— Ty już idź – rzekła Charis. – Dogonię cię. Proszę, Deenie. Wisisz nade mną, a wiesz, że tego nie lubię.

„Gdybym nie wisiała, Charis Orrick, usiadłabyś i nigdy nie opuściłabyś tego miejsca”.

— W porządku – powiedziała niechętnie. – Ale musisz przyjść, Charis. Nie zmuszaj mnie, żebym zawróciła i musiała cię stąd wywlekać.

Oczy Charis na nowo wypełniły się łzami.

— Nie bądź wobec mnie złośliwa, Deenie.

Kochała Charis jak siostrę, lecz mimo wszystko…

— Nie jestem złośliwa. Jeśli złapiesz febrę, będę musiała się o ciebie martwić. Żadna z nas by tego nie chciała.

— Powiedziałam, że przyjdę, to przyjdę – odgryzła się Charis i odwróciła się. – Za kilka chwil.

„Niech to”. Deenie ciasno okryła się chustą i ruszyła w stronę żelaznej bramy cmentarza. Pozostali żałobnicy także wychodzili i, skurczeni w płaszczach i innych okryciach, rzucali oburzone spojrzenia na obniżające się ciężkie niebo. Dwoje z nich – prawdopodobnie matka i syn – zauważyli ją. Syn, zbliżony wiekiem do Deenie, szarpnął matkę za rękę i skręcił pomiędzy nagrobkami. Matka szła za nim, a na jej twarzy malował się sprzeciw.

— Pani Deenie! – zawołał syn, młody człowiek, w którego oczach malował się taki sam ból jak w oczach Charis. – Pani jest Deenie? Córka Nieświadomego Maga?

On i jego matka podeszli do niej i zatrzymali się, więc ona także musiała przystanąć. Nigdy wcześniej nie spotkała żadnego z nich. Możliwe, że byli Olkami ze wsi, którzy uciekli do miasta przed trudami, jakim musieli stawić czoła na południu. Od kiedy tatko zachorował, a Rafe odszedł, nie opuszczała zbyt często pałacowych terenów. Nie lubiła, gdy gapiono się na nią i szeptano z powodu tego, co im się przytrafiło. Nie lubiła, gdy nieznajomi chcieli zamienić z nią słowo. Ale nie mogła odprawić tego uprzejmego młodego człowieka ani jego matki, bo Lur borykało się z poważnymi problemami, a Asher i jego rodzina byli w tym królestwie ostatnimi osobami, które mogły przypominać rodzinę królewską.

— Jeden z pozostałych odwiedzających – powiedział młody mężczyzna, wykonując niejasny gest – powiedział nam, kim jesteś. Miał rację, prawda?

— Tak – odparła i pozwoliła, by w tym krótkim słowie usłyszał to, czego nie powinna mówić.

„Przeszkadzacie mi. Zostawcie mnie w spokoju”.

Młody człowiek zrozumiał podtekst, ale go zignorował.

— Pani Deenie, chodzi o pani ojca. Jak on się czuje? – Miała wrażenie, że każdy Olk w tym królestwie sądził, że ma cząstkę tatka na własność. Sądzili, że skoro sam był Olkiem i ocalił ich dwukrotnie, mogą zadawać bezczelne pytania i zachowywać się tak, jakby go znali. Gdyby choć przez króciutką chwilę pomyślała, że pytanie tego młodego człowieka dotyczyło tatka, a nie tego, jak bardzo sam jest wystraszony, prawdopodobnie nie miałaby ochoty go spoliczkować.

Ale nie dotyczyło, a ona miała ochotę to zrobić. Splotła ręce za plecami.

— Czuje się tak samo. Bez zmian.

— Przykro nam to słyszeć – powiedziała matka młodego mężczyzny. Jej ciemne włosy były poprzetykane siwizną. Wyglądała na wiekową, zmęczoną i niezwykle smutną. – To udręka dla twojej biednej mamy.

Nagle zerwał się zimny wiatr, który zaatakował znienacka. Sękate drzewa rosnące na cmentarzu zatrzęsły nagimi gałęziami i ostatnia przesączająca się przez chmury strużka światła słonecznego zniknęła.

— Mama będzie wzruszona, kiedy się dowie, że o niej myślicie – powiedziała Deenie i ponownie ciasno zawinęła szal. – Robi się nieprzyjemnie, proszę pani. Może chciałaby pani gdzieś się schronić, zanim lunie z tych chmur.

Smutnooka kobieta skinęła głową.

— Tak.

Kiedy jednak Deenie odwróciła się, by odejść, syn ją zatrzymał.

— Pani Deenie – powiedział żarliwie, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś groźniejszego niż smutek. – Co mówią zielarze? Czy pani ojciec ocknie się na czas, żeby nas ocalić?

Miesiące nieszczęść sprawiły, że odpowiedziała ostro.

— Jakie macie prawo, żeby mnie o to pytać? I dlaczego miałabym rozpowiadać o moim tatku jakiemuś niewychowanemu człowiekowi, którego nigdy w życiu nie widziałam?

— Widzisz, co zrobiłeś, Phinie? – zbeształa go kobieta. – To córka Ashera, a ty ją rozdrażniłeś. Niemądry chłopak. Wracaj do oberży.

Młody człowiek o imieniu Phin zrobił się purpurowy.

— Nie chciałem pani obrazić. Źle się dzieje i pomyślałem… liczyłem na…

— Wiem, co pomyślałeś – warknęła. – I na co liczyłeś. Ale nie masz prawa nic sobie myśleć ani na nic liczyć, jeśli chodzi o mojego tatka. Ruina, w jaką to wszystko się obraca, nie ma z nim nic wspólnego.

— Chodź, Phinie – powiedziała kobieta, szarpiąc go. – Chcesz być na dworze, kiedy lunie z tych chmur?

Matka i syn pośpieszyli ku bramie cmentarnej. Deenie patrzyła, jak odchodzą, a serce waliło jej w piersi. Łzy szczypały ją w oczy, ale nie miała zamiaru pozwolić im popłynąć. Na pewno nie.

— Twój papa by cię nie poznał, gdyby cię teraz zobaczył, Deenie – odezwała się Charis za jej plecami. – Ostatnimi czasy już nie jest z ciebie taka myszka, co? Wyrosły ci kocie pazury i nie boisz się ich używać.

Nachmurzyła się, gdy Charis stanęła u jej boku.

— Ten młodzik był niegrzeczny. Pytał o tatka.

Charis uniosła lekko zaokrąglone brwi.

— A to jest niegrzeczne, tak?

— Sposób, w jaki zapytał. Ano tak, niegrzeczne.

Wysoko nad nimi zamruczał pierwszy złowrogi grzmot. Charis spojrzała na groźne niebo i skrzywiła się.

— Nie mamy szans wrócić do wieży – powiedziała. – Ale biegiem chyba uda nam się dotrzeć do mojego domu, zanim całkiem przemokniemy.

Deenie wyczuwała niepokój przyjaciółki. Charis nie postawiła stopy pod własnym dachem od dnia śmierci wujka Pellena.

— Jesteś tego pewna?

— Jestem pewna, że nie chcę złapać febry – rzekła Charis. – I to wszystko, czego jestem pewna.

Pobiegły więc, ślizgając się i osuwając po błocie na cmentarzu i brukowanych ulicach miasta, a długie spódnice owijały im się wokół nóg, gdy dziewczęta uskakiwały z drogi zaprzęgom, powozom i Olkom idącym piechotą.

Prawie udało im się prześcignąć okrutną burzę.

Nie do końca przemoczone wpadły przez próg domu Orricków. Charis zatrzasnęła frontowe drzwi, by nie wpuścić wiatru ani wody. Deenie, szczękając zębami, przyzwała magiczny ogień, a potem opadła na schody i przyciągnęła nogi do piersi. Nie było jej zimno, choć była mokra. To burza szalała w niej, na niebie i w ziemi pod ulicami i domami zmaltretowanego miasta Dorana.

Charis usiadła obok niej i złapała ją za rękę.

Deenie zacisnęła palce, żeby przestać myśleć o własnych problemach.

— Dobrze się czujesz, Charis?

— Powinnam wrócić tu na dobre – wyszeptała Charis. – Nie powinnam odchodzić z opustoszałego domu.

Deenie trąciła ją ramieniem w ramię.

— Nie możesz sama mieszkać w takim dużym starym domu. Jak miałabyś mieszkać tu sama?

Rzęsisty deszcz chłostał okna i bębnił o dachówki wysoko nad ich głowami. Zadudniły kolejne gromy, a szklane szyby zabrzęczały ostrzegawczo. Charis lekko zakwiliła.

— Powinnam już przywyknąć do tych burz – powiedziała. – Ale tak nie jest. I chyba nigdy nie będzie. Deenie, nadchodzą drgania?

Nie czuła ich. Z reguły wyczuwała niepokoje ziemi, sprawiające, że wszystkie jej kości drżały, zanim te niepokoje wprawiały w drżenie ulice, miejskie budynki i każde inne miejsce w biednym, zrujnowanym Lur.

— Nie. Tym razem jest całkowicie cicho.

Charis z westchnieniem przycisnęła drugą dłoń do oczu.

— To dobrze. Och, naprawdę dobrze.

— To prawda – przyznała. – Mam przez nie okropne ataki, a nie mogę już ścierpieć tych ohydnych mikstur zielarki Kerril. Zwłaszcza że nie są już takie skuteczne.

Ostatnie wstrząsy pojawiły się sześć dni temu i były naprawdę paskudne – rozdarły pół ulicy Wiśniowej i całą Drogę Księżnej, a większą część targu zwierzęcego zamieniły w ziejącą dziurę. Co prawda niewielu ludzi tam teraz handlowało, jednak nie miało to znaczenia. Poważnie zniszczone było też Staroziemie – w większości z tych kilku pozostałych, nietkniętych zarazą sadów drzewa były powykręcane, owoce pogniły, a z budynków zostały tylko mokry pył i gruzy. Nawet po miksturach Kerril czuła to wszystko, ból ziemi i strach miasta, które przełamały ograniczenia i szalały po kraju.

— Deenie – odezwała się Charis drżącym głosem. – Może mogłabym wrócić, gdybyś była tu ze mną.

Wbiła w nią wzrok.

— I miałabym zostawić mamę samą w wieży z tatkiem? Och, Charis. Nie mogłabym.

— To co ja zrobię? – lamentowała Charis. – Nie mogę tam z tobą mieszkać już zawsze, prawda?

Deenie objęła ręką smukłe ramiona przyjaciółki.

— Tak nie będzie zawsze. Nie do końca życia. Jeszcze tylko chwilę. Charis, nie możesz zostać tu sama. Tu nie jest bezpiecznie.

— Nie jest bezpiecznie, gdy ten dom stoi pusty – odparowała Charis.

— Za każdym razem gdy przechodzę obok, mam wrażenie, że zobaczę powybijane szyby, drzwi zwisające na zawiasach albo…

— Nie bądź głupią gęsią – powiedziała Deenie i lekko pogroziła przyjaciółce. – Wiesz, że tak się nie stanie. Strażnicy miejscy przychodzą tu regularnie, żeby sprawdzić, czy nie narobiono szkód.

Charis chwyciła się poręczy i podciągnęła się na nogi.

— I będą pojawiali się tu częściej, kiedy się dowiedzą, że znów tu mieszkam. Ze względu na papę będą dbali o to, żeby nic mi się nie stało. – Zeszła po trzech schodkach i odwróciła się. – Brakuje mi go, Deenie. I… i tutaj czuję jego bliskość.

Cóż. Lepsze to niż poczucie bliskości na cmentarzu, ale i tak nie podobało jej się to.

— Wiem. Ale… on nie żyje, Charis. Nie możesz zaszyć się tutaj jak królik.

— Dlaczego nie? – buntowniczo spytała Charis. – Ty z tęsknoty za Rafe’em zaszyłaś się w wieży.

Usłyszała, że przyjaciółka wstrzymała oddech.

— To niesprawiedliwe.

— Naprawdę? Dlaczego? – zapytała Charis, a jej wilgotne policzki zaróżowiły się. – Tak właśnie się zachowujesz. Minęły miesiące, od kiedy Rafel przekroczył góry, Deenie, a na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy wychyliłaś nos z wieży. Więc nie mów mi, że się nie ukrywasz.

„Rafe”.

— Mama mnie potrzebuje, Charis – zaprotestowała. – Wiesz, że mnie potrzebuje. Nie można zostawić tatka samego, ktoś musi przy nim siedzieć, a to nie może być zawsze ona. Akurat ty powinnaś rozumieć to najlepiej.

Charis niemal tupnęła nogą.

— A ty powinnaś zrozumieć, że czasem chciałabym być sama. Chcę być sama we własnym domu, wspominać papę, śmiać się tu i… i… – Jej twarz zmarszczyła się i Charis opadła na najniższy stopień schodów. – Deenie, dlaczego nigdy nie mówisz o Rafelu? Nawet nie wspomniałaś jego imienia.

— Och, Charis. – Deenie przycisnęła czoło do kolan. – Nie potrafię. Rozmowa o nim sprawia mi ból. Nawet gdy wypowiadam jego imię, czuję, jakbym dźgała się nożem.

— Nie obchodzi mnie to! – wybuchła Charis. – Deenie, nie powiesz nawet, czy on żyje. Żyje? Proszę, powiedz przynajmniej tyle!

— Tak, żyje – oznajmiła, gwałtownie unosząc głowę. – Gdybym sądziła, że nie żyje, gdybym… gdybym czuła, że nie żyje, to nie sądzisz, że bym ci powiedziała? Myślisz, że taką wiadomość zachowałabym dla siebie?

— Nie wiem! – powiedziała Charis z wściekłością. – Ostatnio tak się ode mnie odsunęłaś, Deenie. Niemal jak ktoś obcy. Znalazłaś się w miejscu, do którego nie potrafię dotrzeć.

Rozżalone pretensje Charis dotknęły ją prawie do łez.

— Przepraszam.

— Wiem, że to, co dzieje się z Lur, sprawia ci ból – rzekła Charis, nadal rozgniewana. – Wiem, że musisz pić te okropne mikstury Kerril, żeby złagodzić to, co czujesz, i że jest ci po nich niedobrze i jesteś ospała, ale… ciebie też mi brakuje, Deenie. Przez całe życie, po śmierci mamy, zawsze miałam tatę, miałam ciebie, miałam Rafela. A teraz…

Za oknami burza biła grzmotami w miasto. Słyszały wodę spływającą strumieniami z dachów i po pochyłej ulicy, mijającą frontową ścieżkę i bramę. W mroku, przy świetle magicznego ognia, we własnym towarzystwie czuły się tak, jakby na świecie zostały same.

Deenie strząsnęła mokrą spódnicę.

— On żyje, Charis. Daję słowo. Rafel żyje.

— Skąd wiesz? – szepnęła Charis.

— Po prostu wiem – powiedziała, wzruszając ramionami. – Nie potrafię ci powiedzieć, gdzie jest, i nie wiem, co robi, ale wiem, że żyje. Uderzyła się kłykciami w pierś. – Wyczuwam go. Tu, w środku.

— Aha – odparła Charis, a głos ponownie jej zadrżał. – Chwała Barl.

Czyli przynajmniej Charis poczuła się lepiej.

„Ale nie ja. Nie wystarczy wiedzieć, że on żyje. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Chcę wiedzieć, kiedy wróci do domu. Skoro potrafił magicznie sprowadzić tych głupich członków Rady, to dlaczego nie znajdzie sposobu, żeby przekazać nam, co się dzieje? Skoro jest takim potężnym magiem, to dlaczego pozwala nam się zamartwiać?”

Kochała Rafela. Naprawdę. Ale czasami miała też wrażenie, że go nienawidzi.

— Przepraszam, Deenie – powiedziała Charis ściszonym głosem. – Nie chciałam na ciebie naskoczyć.

W głowie jej pulsowało, a ból uderzał w skronie niczym młot. Mimo całych miesięcy nieustannych burz i drgań Lur nie strząsnęło z siebie magii pogody Barl. Uczepiła się tej ziemi niczym postrzępiony jesienny liść drzewa, uparcie nie chcąc opuścić swojego domu.

— W porządku.

— Czasami… – Charis wzięła głęboki, drżący oddech. – Czasami nie mogę uwierzyć w to, co dzieje się z Lur. Dlaczego Barl na to pozwala? Dlaczego nie zainterweniuje? W kaplicy Barlsman Jaffee mówi, że to dla nas próba i żeby ocaleć, musimy wytrwać w wierze i przestrzegać praw Barl, ale… – Przygryzła dolną wargę. – Deenie, kaplice nigdy nie były takie pełne, a jednak nic się nie zmienia. Jak myślisz, na co czeka Barl?

Choć Charis była dwa lata starsza, czasami sprawiała wrażenie bardzo młodej.

— Nadal wierzysz w Barl?

— No tak – odpowiedziała niepewnie Charis. – A ty nie?

Deenie skrzywiła się.

— Już od dawna uważam ją jedynie za zmarłego dorańskiego maga. Myślę, że ten okropny ojciec Arlina Garricka miał rację. Te gadki Jaffeego o tym, że Barl nas ocali, to bzdura.

— Deenie! – Zszokowana Charis znów poderwała się na nogi. – To grzech mówić takie rzeczy.

— Naprawdę? Nie obchodzi mnie to – powiedziała, czując, jak jej twarz wykrzywia grymas podobny jak u tatka, gdy się złościł. Gdy kiedyś zwykł się złościć. „Tatko”. – Nie wiem, jak siedzenie i wyczekiwanie, aż Barl nas wybawi, miałoby pomóc Lur, jak sądzisz?

— A jaki mamy wybór? – spytała Charis. – Bez względu na to, jak źle się będzie tutaj działo, nie mamy dokąd uciec. Czy to Olkowie, czy Doranie, wszyscy utknęliśmy między górami a rafą. Jedyną naszą nadzieją jest Barl.

— I Rafel – przypomniała jej Deenie. – Jest gdzieś tam i próbuje nas uratować, Charis. On i Arlin Garrick. Jeśli Arlin jeszcze żyje. Bo tego nie umiem stwierdzić.

— Rafel – powiedziała Charis. Głos jej się załamał, gdy wypowiadała jego imię. – Och, Deenie. Tyle czasu bez słowa. A co, jeśli on ma kłopoty? A jeśli potrzebuje pomocy?

„W takim razie musi radzić sobie sam, Charis. Nic nie możemy zrobić”.

Ale tego nie mogła powiedzieć głośno.

— Da sobie radę. To Rafel.

— A Lur? – spytała Charis, wciąż wystraszona. – Deenie, ile jeszcze mamy czasu, zanim nasze królestwo obróci się w całkowitą ruinę? Wiesz? Jesteś w stanie określić?

Nie była pewna, miała jednak jakieś paskudne przeczucie. Ale tymi obawami też nie mogła się podzielić, mimo że gdyby to zrobiła, może nie czułaby się taka samotna. Tatko chciałby, żeby była silna, choć była jego malutką, nieśmiałą myszką. Dlatego musiała być silna, prawda? Dla niego, dla mamy, dla Charis… i dla Rafe’a.

„Szkoda, że nie ma nikogo, kto byłby silny dla mnie”.

— Deenie?

Wyrwana z ponurych rozmyślań spojrzała na przyjaciółkę.

— Nie wiem, ile mamy czasu, Charis. I nie wiem, co się stanie, kiedy ten czas się skończy.

Charis podeszła do okna holu i oparła o nie dłoń, rozkładając palce.

— Cały świat szlocha – powiedziała ze smutkiem. – Tak to wygląda. Słyszałam, jak ktoś wczoraj mówił, że niemal jedna trzecia królestwa jest pod wodą, a Rękawka i mniejsze rzeczki występują z brzegów w tylu miejscach. Ciekawe. – Oparła czoło o szybę. – Najpierw utoniemy czy umrzemy z głodu? A może ziemia się rozstąpi i nas pochłonie?

Z powodu nawałnicy Deenie czuła ból w każdej kości, zacisnęła więc mocniej ręce wokół podciągniętych kolan.

— Nie mów tak. W czym mogą pomóc takie słowa?

Charis wzruszyła ramionami.

— A co miałabym mówić? Może ty nie chodzisz po mieście, Deenie, ale ja tak. Rozmawiam z ludźmi i słucham ich. Wszędzie kończy się jedzenie. My mamy kuchenne ogrody przy wieży i kurczaki, więc jakoś brniemy naprzód, ale w całym Lur jest inaczej. Ludzie są głodni i wystraszeni. Rada nie wie, co robić, a magia tych kilku Doran, którzy nie schronili się w swoich posiadłościach na wsi, też niczego nie wskóra. Czeka ich taka sama zagłada jak nas, nawet jeśli się do tego nie przyznają.

Wiedziała o tym. Rozmawiała przecież od czasu do czasu z Olkami, którzy przychodzili do pracy w pałacu. Powiedzieli jej to i owo. Oczywiście najczęściej mówili jej o tym, bo liczyli, że ona także im się zwierzy, powie coś o Asherze, o tym, że niedługo odzyska siły i znów ich ocali. Ale nie chciała słuchać ich samolubnych sekretów. Mówili jej tylko to, co magiczny zmysł zdążył już jej uświadomić.

„Wszystko się rozpada, coraz szybciej, a jeśli w Lur jest ktoś, kto może to powstrzymać, to cóż, nie wiem, kto to jest”.

Przeszedł ją kolejny dreszcz.

— Burza mija – powiedziała z ulgą i wstała. – Powinnyśmy pójść do domu. Mama będzie się martwić.

Charis odwróciła się od okna.

— Idź. Ja chcę tu dzisiaj zostać.

— Tutaj? – Deenie zmarszczyła brwi. – Nie, Charis. Nie możesz. Wiem, że tęsknisz za wujkiem Pellenem, ale nie chciałabyś…

— Nie mów mi, czego chcę! – odgryzła się Charis. – Chyba wiem to lepiej niż ty.

Zraniona Deenie spojrzała za plecy przyjaciółki na coraz łagodniej padający za oknem deszcz. Czyżby dostrzegła przebłysk błękitnego nieba, czy to wyobraźnia spłatała jej figla?

— Nie musisz mieszkać w moim pokoju, Charis. Proponowałam ci pokój Rafe’a. Możemy się zamienić. Ja nie mam nic przeciwko temu.

— Nie chcę pokoju Rafe’a! – powiedziała Charis, a z jej oczu popłynęły łzy. – Ani twojego. Chcę mieszkać w swoim pokoju, Deenie, we własnym domu. Chcę, żeby papa wrócił. Chcę, żeby w Lur było jak dawniej, żeby świeciło słońce, a nie żeby szalały tu nawałnice. Chcę ufać ziemi pod stopami. Jestem tak bardzo zmęczona tym strachem. Budzę się wystraszona i wystraszona zasypiam. Kiedyś byłam szczęśliwa. Kiedyś śmiałam się i tańczyłam, i śpiewałam. Chcę znowu być tamtą Charis, ale wiem… wiem… że nigdy nie będę. Tamta Charis umarła, papa umarł, Lur umiera, Rafel zaginął, a ja nie mogę tego znieść… nie mogę tego znieść…

— Och, Charis – powiedziała Deenie, podeszła do niej i objęła płaczącą przyjaciółkę. Charis nie szlochała tak nawet na pogrzebie wujka Pellena. Widocznie od tamtego czasu oszczędzała łzy. – Proszę, Charis, nie złość się – szepnęła. – Będzie lepiej. Zobaczysz. Będzie lepiej.

— Kompletnie nie potrafisz kłamać – powiedziała Charis przez łzy. – Nie powinnaś nawet próbować.

Deenie wypuściła ją z objęć i cofnęła się o krok.

— Naprawdę chcesz tu zostać?

— Tak.

Z westchnieniem wygładziła wilgotne włosy Charis.

— Dobrze. Ale pamiętaj, tylko dzisiaj. Mama nie pozwoli ci zostać tu dłużej, Charis, ja zresztą też nie. A jeśli ziemia się zatrzęsie i dom się na ciebie zawali albo zapadnie się w dziurę, a ty razem z nim? Takie rzeczy już się działy. Nie pozwolę, żeby coś takiego przytrafiło się tobie.

Załzawione oczy Charis otworzyły się szerzej.

— Czujesz zbliżające się wstrząsy? Deenie…

Jaka szkoda, że nie umiała kłamać. Gdyby była bardziej podobna do Rafela, powiedziałaby „tak” i sprawiła, żeby Charis wróciła z nią do domu, a potem może do rana zapomniałaby o tych bzdurach.

Westchnęła.

— Nie, teraz nie. Ale pojawią się kolejne, a ja nie chcę, żeby cię dopadły.

— Daję ci słowo, że tak się nie stanie – powiedziała Charis. Odwróciwszy się, ponownie wyjrzała przez okno. – Burza minęła. Idź już. Do jutra.

Deenie wiedziała, że nie wyperswaduje Charis tego pomysłu, zostawiła więc przyjaciółkę w domu pełnym wspomnień i mozolnie ruszyła długą, pełną kałuż główną ulicą ku terenom pałacowym. Niebo nie rozjaśniło się całkowicie – pozostało kilka chmur opryskujących miasto deszczem. Zanim minęła otwarte bramy pałacu, stopy miała przemoczone do kostek, a buty nasiąknięte jak gąbka. Światło dnia bledło, nadchodziła jesienna noc. Tym razem Deenie drżała z zimna, a nie z powodu straszliwego wyczekiwania dzikich, zrodzonych z magii zjawisk.

— Mamo! – zawołała, wchodząc po spiralnych schodach do pokoju rodziców. – Mamo, już jestem.

Mama nie odpowiedziała. Nigdy nie odpowiadała. Wszystkie siły, które w niej pozostały, oszczędzała dla tatka.

— Mamo – powiedziała raz jeszcze, stanąwszy w otwartych drzwiach sypialni tatka. – Powinnaś odpocząć przed kolacją. Posiedzę z nim chwilę.

Mama nadal nie odpowiadała. Jej drobna postać siedząca w fotelu przy łóżku tatka delikatnie trzymała go za rękę, a jej spojrzenie utkwione było w jego śpiącej twarzy. Zawsze mówiła, że nigdy nie była piękną kobietą, nawet w młodości, ale tatko nigdy tego nie zauważał. Dla niego zawsze była najpiękniejszą kobietą na świecie, zwłaszcza gdy łajała go z ognikami w oczach.

Spojrzawszy teraz na matkę, Deenie poczuła ostry ból.

„Ostatnimi czasy jej oczy wyglądają jak wypalone węgielki. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni słyszałam jej śmiech”.

Jak zawsze ukryła trwogę i po dywanie podeszła do łóżka.

— Mamo, proszę. Idź odpocząć.

Mama podniosła wzrok.

— Deenie – powiedziała, a jej smutek złagodniał niemal do uśmiechu. – Jesteś. Charis jest z tobą?

— Nie, jestem sama. Charis śpi dzisiaj we własnym łóżku.

— Aha – mgliście odpowiedziała mama. – Cóż, to chyba dobrze.

Poczuła, jakby wymierzono jej policzek: mama wyglądała gorzej niż przemęczona. Wyglądała staro. Staro, krucho i jakby za moment miała się poddać. Czyżby przestała wierzyć, że tatko wydobrzeje? Czy tak jak inni myślała, że Rafel już dawno zginął?

„Nie wiem. Boję się spytać”.

Ale mama nie mogła się poddać. Była spadkobierczynią Jervale’a. Wbrew najokrutniejszym przeciwnościom losu dopilnowała, by Przepowiednia się dopełniła i Lur zostało ocalone przed koszmarem. Odegrała tak samo ważną rolę w unicestwieniu Morga jak tatko.

„Co ja zrobię, jeśli mama się podda?”

— Deenie? Czy coś się stało?

Z trudem przełknąwszy ślinę, pokręciła głową.

— Nie. Oczywiście, że nie. Mamo, proszę cię, idź odpocząć.

Mama zmarszczyła brwi.

— Nic mi nie jest.

— Mamo… – Ale nie było sensu się spierać. Matka potrafiła być taką upartą, naprawdę upierdliwą zołzą. – To idź na spacer. Nie jest jeszcze całkiem ciemno, a trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi. Chciałabym przez chwilę posiedzieć z tatkiem.

Tym razem mama naprawdę się uśmiechnęła.

— Aha.

Deenie patrzyła, jak mama unosi rękę tatka i całuje ją, a potem kładzie ostrożnie na kołdrze. Trudno było się powstrzymać, żeby nie pomóc jej wstać, ale mama przepędzała każdego, kto próbował się z nią cackać. Chociaż rzeczywiście trzeba było się z nią cackać. Chociaż stała się cieniem samej siebie.

— Jest kolacja?

— Przed wyjściem włożyłam do pieca ciasto jajeczne, żeby powoli się piekło.

Mama uścisnęła ją za ramię.

— Dobra z ciebie dziewczyna, Deenie. Jeślibyś mnie potrzebowała, będę na krótkim spacerze.

— Ale później położysz się przed jedzeniem?

— Deenie…

— Nie złość się na mnie, mamo – szepnęła ze ściśniętym gardłem. – Po prostu… wyglądasz na zmęczoną.

— Tak? – powiedziała w końcu mama, jeszcze raz spojrzawszy na tatka. – Może rzeczywiście jestem odrobinę zmęczona. Ale jeśli tak jest…

— Jej głos nagle przygasł niczym zimowe słońce. – Mam powody. Zawołaj mnie, kiedy ciasto się upiecze.

Kiedy Deenie została sama z tatkiem, usiadła na fotelu przy jego łóżku. Wzięła go za rękę – zimną, suchą i obojętną. Marzyła, że pewnego dnia kiedy owinie ciepłe, zrozpaczone palce wokół jego palców, poczuje, że się poruszyły, zobaczy, że otworzył oczy, i usłyszy jego kochany głos mówiący: „Cześć, myszko”.

Ale już tak długo leżał tu w milczeniu i bezruchu. Kiedy marzenia stają się niemądre?

Przybita pogłaskała jego siwiejące włosy. Lubił, gdy były krótko przycięte, ale mama pozwoliła, by urosły, żeby nie niepokoić go nożyczkami, kiedy był taki mizerny. Na ten dotyk też nie zareagował.

— Hej, tatku – powiedziała cicho. – To ja. Deenie.

Nie drgnęła mu nawet powieka. Mama do niego nie mówiła. Już nie. Ale ona tak. Musiała. Choć jej głos jeszcze go nie obudził, nie miała zamiaru się poddać.

Związowe drewno płonęło w kominku, trzaskając radośnie. Ostatnie wstrząsy powaliły cztery z najstarszych pałacowych drzew. Dotknęło to do głębi nocne ptaki, które się na nich gnieździły, zwłaszcza że te na sąsiednich drzewach nie chciały podzielić się własnymi domami. Wysiedlone ptaki odleciały i już nie wróciły. Może znalazły sobie nowe miejsce. Może zginęły. Nawet ptaki nie były bezpieczne w tych niełatwych czasach.

— Tatku, potrzebuję twojej rady – powiedziała, patrząc, jak jego pierś powoli unosi się i opada. – Nie wiem, co robić z Charis. Tęskni za wujkiem Pellenem tak bardzo, a ja nie wiem, jak jej pomóc.

Tatko też nie wiedział. Nie odezwał się ani słowem.

Zacisnęła palce wokół jego palców.

— Jak się czujesz, tatku?

Kiedy nie doczekała się odpowiedzi, rozbudziła swój magiczny zmysł i wysłała go w głąb niego, szukając zarazy, którą tylko ona potrafiła wyczuć. Miała nadzieję – modliła się – by tym razem jej nie znaleźć.

Ale było inaczej. Była tam, mroczna, pomarszczona zasłona pomiędzy nim a resztą świata. Och, jak bardzo nienawidziła tej zasłony. Jej nienawiść była tak zaciekła, że przyprawiała ją o mdłości. Skręcało ją poczucie winy, że nie wiedziała, jak go przed nią ocalić.

— Walcz, tatku – szepnęła. – Proszę. Nie możesz pozwolić jej wygrać. Znajdę sposób, by cię wyswobodzić. Znajdę. Tylko się trzymaj.

Jego zapadnięte oczy poruszyły się pod zamkniętymi, przezroczystymi powiekami. Wstrzymała oddech.

„Otwórz je, tatku. Spójrz na mnie. Jestem tu”.

Ale nie spojrzał.

Ucałowała go w czoło, czując, jaki jest chłodny i odległy. A potem opowiedziała mu o swoim dniu, upiększając tę część, gdy babrała się w dorańskiej magii. Musiała to przed nim ukrywać. Całe życie starał się jak najlepiej chronić ją przed działaniem magów. Byłby rozgniewany i rozczarowany, gdyby dowiedział się, co knuła.

„Ale muszę spróbować, tatku. Może niedługo w końcu uda mi się sprawić, by jakieś dorańskie zaklęcie działało za każdym razem, a nie tylko co trzeci raz. A jeśli to się uda, może będę w stanie pomóc Lur”.

Potem przez chwilę czytała mu jeden z tych ckliwych romansów mamy, którymi kiedyś na pozór tak gardziła. Potem poczuła burczenie w pustym brzuchu. Czas na kolację. A po kolacji miała przyjść nowicjuszka Ulys, nowa asystentka Kerril, żeby posiedzieć z nim pół nocy, tak aby ona i mama mogły zaznać nieco snu.

— Tatku – powiedziała, pochyliwszy się bliżej. – Nasz Rafel wciąż gdzieś tam jest. Żyje. Wyczuwam go. Nie trać nadziei, tatku. Ja nie straciłam. I nie stracę.

Niekiedy bezpiecznie było na krótko zostawić go samego, wygładziła więc jego nienaruszone koce, ponownie go ucałowała, a potem zeszła do kuchni, żeby pokroić ciasto jajeczne na kolację. Upewniwszy się, że mama zjadła swoją porcję i wypiła grzane wino z dodatkiem ziół nasennych, przywitała się z zielarką Ulys, a później w końcu opadła na łóżko Rafe’a, by nieco odpocząć. Wycieńczona nawałnicą i niespokojnymi odczuciami innych szybko zapadła w sen.

I śniła o swoim zaginionym bracie po raz pierwszy, od kiedy odjechał.