Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziennik 1943-1948

Dziennik 1943-1948

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03409-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziennik 1943-1948

Pierwszy tom bardzo rozszerzonego wyboru dzienników Sándora  Máraiego (1900–1989), jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich.

Pisanie dziennika autor Wyznań patrycjusza rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w 1989. W „Czytelniku” ukazał się dotychczas jednotomowy wybór z tego niezwykle obszernego diariusza. Publikowany obecnie tom, obejmujący lata 1943–1948, stanowi pierwszą część nowej, pięciotomowej edycji.

Dziennik Máraiego to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw, namysł nad kondycją ludzką. Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Polecane książki

„Kierowca w firmie” to miesięcznik szczególnie polecany firmom zatrudniającym kierowców. Eksperci na bieżąco informują o zmianach w prawie przewozowym oraz doradzają, jak unikać kar ITD i PIP. Krótkie i konkretne porady pisane są prostym językiem, pozbawionym prawniczego żargonu, ujęte w przystępny ...
Historia Stanów Zjednoczonych notuje tylko cztery przypadki zabójstwa sędziego federalnego w okresie pełnienia tej funkcji. Podwójne morderstwo, którego ofiarami padają sędzia Raymond Fawcett i jego osobista sekretarka, właśnie powiększyło tę statystykę. W domku letniskowym nad jeziorem, obok pusteg...
Inspektor Serrailler schwytał porywacza dzieci. Ale brutalna przemoc raz jeszcze wkracza do cichego Lafferton. Serrailler musi zmierzyć się ze sprawą, w której winę i niewinność dzieli cienka granica, a rozpacz prowadzi do obłędu. Ofiarą może być jedyna kobieta, która zdołała przełamać jego dystans....
Ludzkie szczątki z epoki dinozaurów.  Przedmioty high-tech z dawno minionych czasów. Archeolodzy wciąż napotykają tajemnicze przedmioty, które – zdawałoby się – nie mogły powstać w czasach, w których powstały, i przeczą ustaleniom konwencjonalnej nauki. • Zastrzelony neandertalczyk: jaka broń spowod...
Komentarz jest praktycznym przewodnikiem po skomplikowanych i wysoce specjalistycznych dziedzinach prawa, jakimi są prawo konkurencji i prawo konsumenckie. Jego autorzy wysokiej klasy specjaliści pracujący zarówno w kancelariach prawniczych, jak i w administracji państwowej - postawili sobie za ce...
Tym razem autor zabierze czytelnika w podróż w przestrzeni - do Peru i Australii, i w czasie - za sprawą przekładów poezji dwóch indiańskich poetów żyjących i tworzących w połowie XV wieku. Podobne jak w poprzednich książkach, w tej również znajdziemy dodatkowo zbiór krótkich myśli i refleksji auto...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Dziennik 1943-1948

Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie
Teresa Worowska

Czytelnik

Warszawa 2016

Od tłumaczki

Książka, którą czytelnik bierze do ręki, jest pierwszą z planowanych
pięciu części obszernego wyboru zapisków Dziennika Sándora Máraiego.
Wydany w 2004 roku poprzedni, skromniejszy wybór powstał na podstawie
stosunkowo niewielkiej i opublikowanej w większości jeszcze za życia
autora części materiału. Pięciokrotnie w różnych momentach swojego życia
autor sam redagował i ogłaszał w osobnych tomach pewne partie zapisków;
po raz pierwszy stało się to w 1947 roku, na krótko przed opuszczeniem
Węgier na zawsze. Materiał tomu z lat 1984–1989, obejmujący ostatni
dramatyczny okres życia pisarza, nie mógł być już przez autora w ten
sposób przygotowany, wydawca postanowił więc opublikować całość.

Rękopisy odziedziczyła po śmierci Máraiego kanadyjska oficyna
emigracyjna Vörösváry–Weller, z której właścicielem, Istvánem
Vörösvárym, pisarz pozostawał w bliskiej przyjaźni w ostatnich latach
życia. Po nim wydawnictwo przejął zięć, Csaba Gaál, który zdając sobie
sprawę z wielkiej wagi otrzymanego materiału literackiego, podjął próbę
przedstawienia czytelnikom nieznanych części Dziennika. Udało mu się
opublikować pięć tomów, przedstawiających uzupełnienia do 1955 roku. Nie
wiadomo, jakie względy zadecydowały, że pracę tę przerwał – dość, że w 2005 roku przechowywana w skrzyni okrętowej całość rękopisów Sándora
Máraiego znalazła się na Węgrzech, w Muzeum Literatury imienia Sándora
Petőfiego, gdzie od razu rozpoczęto ich fachową redakcję oraz
przygotowanie do druku. Od 2006 roku w węgierskim wydawnictwie Helikon
publikowane są systematycznie kolejne tomy pełnego diariusza. Obecnie, w 2016 roku, mamy ich już piętnaście; obejmują zapiski do końca 1973 roku.
Reszta ma się ukazać w najbliższych latach. Wybór, którego pierwszy tom
czytelnik bierze do ręki, dokonany został tym razem już na podstawie
całości Dziennika.

1943

Chwile, w których taka cisza – w nas i wokół nas – że zdaje się, jakbym
słyszał sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat.

Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś
zdrowy, wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie
śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym, chropawym światłem
jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk pękniętego
dzwonu.

Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda
czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie
moknący u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie,
to rodzaj pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś, zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć
naprawdę na imię ma Károly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek” –
odpowiada łaziebny.

Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne
mięso, gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.

Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy
stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych
nogach nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki.

Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koloru
fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach
staje się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia
skórka, a jej oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam,
wracam do miasta.

Nigdy więcej jej nie widziałem.

Młoda, piękna i fałszywa twarz R., kiedy – nieostrożnie – spogląda na
mnie, obserwuje, sądząc, że tego nie widzę. Przygląda mi się jak
trucicielka, która podała swojej ofierze śmiertelny jad, a teraz,
prowadząc niezobowiązującą rozmowę, oczekuje jego działania.

Ale nie wie, że już dawno odkryłem jej machinacje: chce mnie nakarmić
nikczemną, cierpką trucizną swego ciała i całej swej istoty, by zdobyć
nade mną władzę; więc jak Mitrydates, już od dawna zażywam odtrutkę.
Jedyną odtrutkę: każde jej słowo oczyszczam z emocjonalnego nalotu,
kładę na wadze rozumu i widzę, jak jest lekkie. I jak nieczyste!
Obserwuję jej pełne nadziei, podłe spojrzenie i myślę niemal z litością:
nie masz nade mną władzy.

A potem wszystko to w ciągu paru chwil czas wrzuca do kosza na śmieci.

Letnie popołudnie na skałach Cap d’Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą
wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze,
ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza
Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały
niebieską farbkę do tej balii.

Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod
drzewem mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia
we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka,
surowa woń kwiatów.

Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym, szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat.
Jestem szczęśliwy.

Letnie popołudnie w Bártfie1. Pokój w gospodzie, w której
kiedyś zatrzymała się sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały
sztuczny basen, którego źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni
palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu
mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu.

Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne
od macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy.

Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami
jasny błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała:
wszystko mnie unosi, woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce, o piątej po południu zaczynają grać Cyganie.

Pociąg nieoczekiwanie staje przed jakąś normandzką wsią. Zatrzymał go
semafor. Budzę się, zrywam z ławki w przedziale trzeciej klasy, w którym
zmęczony zasnąłem, staję przy oknie. Wśród bordowozłotych firan
jesiennego zmierzchu widzę obsypany owocami sad, jabłonie wprost uginają
się pod ciężarem dojrzałych czerwonych jabłek. Ciepły, cielesny zapach
rozgrzanego słońcem sadu wpada przez okno pociągu.

Łzy napływają mi do oczu. To chwila, w której nieomylnie czuję, że
powinienem tu zostać, wysiąść, pospiesznie pozbierać swój bagaż i zostać
tu, gdzieś w Normandii pomiędzy Dieppe i Paryżem. Wracam z Londynu,
Europa szykuje się do wojny. Gdzie jestem?… „Gdzieś na świecie”, w samym środku swojej własnej wojny trzydziestoletniej. Przeprawa była
burzliwa, statkiem bujało już w Newhaven, nad kanałem niebo się
zachmurzyło, okutane w chusty eleganckie damy przechylały się przez
poręcz statku i wymiotowały, jęcząc jak zwierzęta. Ale potem, w Dieppe,
w szczęśliwej chwili schodzenia na ląd, terra firma, były jeszcze
wytworniejsze niż przed dwiema godzinami na angielskim brzegu. Celnikom
tylko machnęły ręką.

Ale to wszystko mnie nie obchodzi. Ważny jest teraz dla mnie tylko ten
rajski ogród w Normandii. Ciepły wiatr kołysze ciężkimi gałęziami.
Zostać tu, żyć, być szczęśliwym. Zawsze chciałem tylko pracować,
wypełniać swoje obowiązki, jakbym odbywał karę. A teraz to dzikie
pragnienie, po raz pierwszy w życiu: być szczęśliwym!

Pociąg powoli, ociągając się, rusza, jakby nie chciał opuszczać tej
arkadyjskiej okolicy. Drzewa owocowe oddalają się w złotej mgle, w gęstym oparze wczesnej jesieni. Naraz czuję się zmęczony. Kładę się znów
na drewnianej ławce, jestem sam w przedziale. Zakrywam twarz rękami.
Wracam do domu, żyć, pracować, zestarzeć się.

Deszczowe przedpołudnie w parku w Gödöllő. Już od godziny stoję przed
wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle
pojawia się król.

Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody
oficer. Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu
alejkami parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma
młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok,
niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem.

W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu
miesiące, może nawet tylko tygodnie.

Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu
pomiędzy drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na
chwilę przed swym upadkiem.

Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis
Magna autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak
roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty
piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym piaskiem.
Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się
zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z odkrytymi
głowami – zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna
rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy
człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy!
Jakby ta możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział:
wracamy do domu.

A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz
inne. To praojczyzna, praojczyzna wszystkich Europejczyków,
śródziemnomorska swojskość, prawdy, w których się poczęliśmy. Biorą cię
w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego, jest coś
wyjątkowego: jest letnia inaczej, ma inne fale, inny kolor i zapach niż
ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie
zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych
przeżywam tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.

O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu.
Pada deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór,
zakłopotany i niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle
ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby
słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza.

Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów
z Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który
wymachuje parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem
wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi
światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny
kompres.

Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie
niepokoją i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To
Anglicy. Ich milczenie jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest
zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie.
Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć
w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po
dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi
oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie
samotnie i obco.

W Kiskőrös grzebiemy J. Przed śmiercią podciągnął się na łóżku,
wygrzebał z szuflady pistolet i strzelił sobie w skroń. Ale żył jeszcze
przez kilka godzin: kula prześlizgnęła się wzdłuż ścianek czaszki i utkwiła gdzieś w mózgu. Umarł o świcie i do ostatniej chwili był
przytomny.

Kobieta, której śmierci był winien i dla której umarł, nic nie wie o śmierci męża: w godzinie jego pogrzebu umiera w Budapeszcie. Mężczyznę
przygotowują do pochówku w pokoiku za apteką: skroń zalepiają
leukoplastem wielkości jednopengówki2, jakby to był
zwykły zoperowany przez chirurga czyrak. Zmarły twarz ma już żółtą, bez
wyrazu, jak larwa.

Wokół trumny wiejskie kwiaty. Ten pokój był pełnym ciepła i rozkoszy
gniazdkiem wielkiego uczucia. Tu przywiózł swoją miłość, młodą kobietę,
do tego brudnego miasteczka, w którym niemal widać skaczące jak pchły w kurzu ulicznym bakcyle gruźlicy. Tu ich szalona miłość stała się krwawą,
naprawdę krwawą rzeczywistością jak z groszowych powieści. Zamiłowali
się tu na śmierć w ciągu roku zaledwie.

Najchętniej wszystko bym tu sfotografował i opisał, sprzęty w pokoju,
oświetlenie, twarz zmarłego. To, co widzę, jest niewypowiedzianie naiwne
i majestatyczne, gdy już spełnione i ujawnione: bezsensowna, okrutna,
bezwzględna namiętność. Wokół trumny modlą się chłopki Słowaczki,
zawodzą z płaczliwą monotonią jak grecki chór.

Sz., szuler, który na dwa tygodnie przed maturą ośmiu kolegów z klasy
ograł w oko do ostatniego grosza. Były to dzikie zmagania prowadzone
każdego popołudnia na stancji jednego z nas. Nasze ubrania i sprzęty
powędrowały już do lombardu, a Sz. ciągle wygrywał, goniliśmy już więc
resztkami. Któregoś popołudnia został zdemaskowany: grał fałszywymi
kartami.

Porażeni tym odkryciem odprawiliśmy nad nim sąd. Pochodził z biednej
rodziny, wychowywała go matka wdowa, a on utrzymywał się z korepetycji.
Nie skręciliśmy mu karku, skazaliśmy go jedynie na zwyczajną pogardę i wykluczenie ze wspólnoty.

Po dwudziestu pięciu latach szuler idzie teraz naprzeciw mnie ulicą.
Posiwiał, zmężniał, wygląda szacownie. Nie poznaje mnie, w zakłopotaniu
odwzajemnia moje pytające spojrzenie. Przechodzimy obok siebie bez słowa
i czuję, że kara została już odbyta, role sędziów i oskarżonego uległy
przedawnieniu, a wina i wyrok utraciły wszelki sens. Karą jest bowiem co
innego.

Starzejemy się.

Nie tylko choroba nadchodzi niespodziewanie: także ozdrowienie. Któregoś
ranka budzisz się, temperatura bez zmian, bóle w ciele takie same jak
wczoraj. A jednak czujesz, że coś się stało. To następuje jak atak.
Wczoraj przed zaśnięciem rozmyślałeś jeszcze nad problemem śmierci i nieskończoności. Rankiem, trzymając termometr w ustach, myślisz już, że
portierowi na pożegnanie wystarczy chyba dwadzieścia pengő.

Trzy miesiące leżenia w łóżku, niemal nieruchomo. Powoli odradzają się
wiązki nerwów, które częściowo lub całkowicie zniszczył proces
zapalenia. W kończynach muszą odrosnąć włókna nerwowe niemal metrowej
długości, a to wymaga czasu. Mogę już chodzić, choć z wielkim trudem.
Ataki wielkiego bólu, promieniowanie tego bólu wywołanego zapaleniem
korzonków nerwów czuciowych, na razie minęły. Mogę już spać, po słabym
środku nasennym.

Skala bólu jest nieskończona, ale nie to jest najgorsze. Ciało zapomina
o bólu. To wszystko, co się ze mną stało, traktuję jako protest ciała,
coś w rodzaju buntu marynarzy na okręcie. Gorsze jest to, co któregoś
dnia musiałem sobie uświadomić: mój własny los zaczyna wysuwać mi się z rąk. Już nie moja dusza o nim decyduje… coś się ze mną dzieje, jakieś
wielkie siły, bez wrogich zamiarów, raczej obojętnie, zaczynają się
bawić moim ciałem i duszą. To było najgorsze; chyba gorsze od śmierci.

Goethe powiedział, że Niemcy odnoszą się do arcydzieł z zalęknieniem i ponurą atencją. W krajach romańskich na widok arcydzieła uśmiechają się:
ten uśmiech to wyraz wdzięczności.

Życie zatraca już dla człowieka ludzkie wymiary. Wszystko staje się
nadludzkie, k o l o s a l n e   i   g i g a n t y c z n e.
Już tylko literatura zachowuje ludzkie proporcje, tylko kilka duchów
strzeże jeszcze miar z Greenwich. Któregoś dnia runie ten kolos na
glinianych nogach, ten człowiek rozdęty do tłumu i zrozpaczony porzuci
to, co kolosalne, by powrócić do tego, co ma ludzką skalę. A wtedy znów
potrzeba będzie pisarzy, wiernych strażników prawdziwych miar.

Bez Erosa nie ma twórczości. Eros to naturalnie nie tylko chwile
miłości, ale pewien rodzaj opętania, napięcia, bez którego nie mamy
kontaktu z własną pracą. Co przewodzi to napięcie elektryczne, co
sprowadza owo opętanie? Codzienne małe cuda niczym akty łaski:
spojrzenie kobiety, załamanie światła w krajobrazie, które wypełnia nas
chęcią życia, zdanie z książki, drobiazgi. Te drobiazgi decydują o wszystkim.

Każda linijka, którą zapisuję – czy piszę artykuł, czy studium, fragment
powieści czy nawet te notatki – budzi we mnie niewypowiedziane napięcie
i niepokój. To uczucie nie przemija z latami, z doświadczeniem, z rutyną
zdobytą w rzemiośle – cóż to za rzemiosło! – lecz przeciwnie, wzrasta. W porze dnia, którą poświęcam pracy, wszystko mnie denerwuje i przeszkadza, rozmowa telefoniczna wytrąca mnie z równowagi, a wiadomość,
że ktoś ma mnie odwiedzić, że muszę się wywiązać z codziennego zadania
„na czas”, unicestwia mnie dosłownie, jest jak strach przed atakiem bólu
fizycznego. Gdyby ci, którzy uważają mnie za człowieka „zadufanego” i „pełnego swady”, wiedzieli, jaką cenę trzeba zapłacić za owo „zadufanie”
i „swadę”!… Żyję już tylko pomiędzy linijkami moich prac – a jakież
one niedoskonałe, biedne, jak przygnębiająco nędzne są te linijki! –
wszystko inne to tylko przygotowanie, zbieranie sił do tych kilku zdań.
Czytanie, jedzenie, spanie, całe zachwycające misterium życia stanowi
tylko rekwizyt i przygotowanie do pracy, i w coraz większym stopniu już
tylko to. I jak tu nie umierać?

Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony
świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta
organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym.

Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury
dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to
jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo
trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. I właśnie nad tym zastanawia
się teraz świat, oceniając rzeczywistość, która z dzieł Dostojewskiego
powstała do życia; ale to już ostatnia rzecz, jaką człowiek Zachodu może
w tej chwili jeszcze przeciwstawić rosyjskiemu mesjanizmowi.

Skończyłem czterdzieści trzy lata, jestem schorowany, sfatygowany; skąd
więc to uczucie, że pomiędzy młodością a starością jest jeszcze jedna
epoka, w której odczucie życia jest gorętsze niż w młodości? I co może
jeszcze przynieść starość, kiedy nadejdzie? Ile mądrej radości, niemej,
ukrytej intymności? Życie jest pełne i doskonałe, to rzecz pewna. A z czasem przyjdzie śmierć, jakże znajoma, niestraszna – z każdym rokiem
bardziej znajoma i swojska.

Ten nieszczęśnik nie daje mi spokoju swoimi telefonami i „projektami
literackimi”, jakby nakłaniał mnie, żebym jako cichy wspólnik przystąpił
do jego interesu – dzierżawy szaletu dworcowego.

Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko to, co w Braciach Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich
ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika zadanie męczące. W końcu jednak
dyskutuje się z szaleńcem; ale siła tego szaleńca poruszyła i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu
pięciu, trzydziestu stron jestem wykończony, zdenerwowanie, jakie
wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość dygresji, trwa jeszcze długo po
odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić!

Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje
policja – że Dostojewski zabił człowieka.

W domu czekają na mnie pierwsze egzemplarze Księgi ziół. Biorę ją do
ręki i czuję, że ta książka jest echem czegoś – ale teraz dobrze by było
już zamilknąć.

Zdanie z Braci Karamazow, które utrzymuje całą tę niepewną
konstrukcję: „Niech pan idzie i wyzna”3.

Wypowiada je starzec, kiedy dzieli się z braćmi zakonnymi wielkim
przeżyciem swojej młodości, opowieścią o mordercy, który powodowany
zazdrością zabił kobietę i ta tajemnica dręczyła go potem przez
czternaście lat. To wypowiedziane przez Dostojewskiego zdanie jest
sensem wszelkich ludzkich postaw: trzeba iść między ludzi i złożyć
wyznanie.

Uroczyste posiedzenie Akademii. Siedzę obok
osiemdziesięciosześcioletniego profesora A., przede mną chudziutki pan
Cs., który przekłada epigramaty Marcjalisa, ale wstydliwie opuszcza co
pikantniejsze fragmenty. Profesor A. z zaciekawieniem i zazdrością
obserwuje pana Cs., po czym zwraca się do mnie: „Dobrze się trzyma” –
mówi z kwaśnym uznaniem, wskazując na pana Cs. – „Osiemdziesiąt cztery
lata”. Jak aktorka, która komentuje rywalkę.

Ale jakaż uczciwa tu atmosfera, jak bardzo twierdzą i bastionem jest po
dziś dzień ta Akademia, jak „postępowa”, wręcz rewolucyjna, w porównaniu
z wszelką młodocianą reakcją… W tych ścianach, pomiędzy tymi
osiemdziesięciolatkami czuję się jak u siebie.

Serce, duszo, nerwy, czego wy chcecie? W czym pokładacie nadzieję?
Dlaczego wspominam niemal z nostalgią tę straszną chorobę? Jak ktoś, kto
wreszcie miał w ręce bilet na wyjazd z tego świata i bezmyślnie,
krótkowzrocznie go wyrzucił… Czy ja jeszcze chcę żyć, naprawdę, z całą
wiarą i siłą? Trudne pytanie. Nie mam odwagi odpowiedzieć.

Autobus już ruszał, a ja, zapomniawszy o swoim kalectwie, podbiegłem
trzy kroki. Natychmiast zatrzymał mnie ból; uszkodzone nerwy ostrzegły,
że jestem inwalidą, przynajmniej częściowo, podpierającym się laską,
wlokącym się powoli kaleką, który powinien się cieszyć, że jest w stanie
krok po kroku przejść z jednej strony ulicy na drugą. Rok temu o tej
porze grałem w tenisa… Staram się zrozumieć i znosić bez protestu to
surowe wychowanie.

Choroba pozbawia pragnień. Sztuczne podniecenie, które w naszym świecie
każe ludziom gonić za przygodami, jest całkowicie bezpłodne i zapewne
wymuszone. Ciało, natura są w dziedzinie płciowości znacznie
skromniejsze i bardziej intymne, niż sądzimy, pochłonięci erotycznymi
zawodami. Spójrz na wielkie, silne zwierzęta, jakże są skromne w miłości! Jak rzadkim, dzikim świętem są dla nich gody! Tylko człowiek
rzuca się na rozmaite ciała grubo powyżej naturalnej potrzeby – i to nie
on przeżywa akt seksualny, lecz jego próżność.

Na Wyspie4 w pokoju hotelowym na trzecim piętrze. Jakże często
tu mieszkałem w różnych okresach życia i w różnych nastrojach! Teraz
jestem tu jako chory, ale taki chory, który, jak powiada Montherlant,
rankiem z piracką gębą spogląda z łóżka na wkraczającą pielęgniarkę.

Przed oknem dąb, którego korona sięga wysoko ponad dach trzypiętrowego
budynku. Świeci słońce i majowy wiatr pędzi wody Dunaju. Po raz pierwszy
od miesięcy czuję, że warto i dobrze jest pracować.

Pod oknem gra wiatru i wody. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu w i d z ę poruszenia mechanizmu świata – jakby
wiatr, woda i światło wzbierały także we mnie. Co na mnie jeszcze czeka,
kiedy się zestarzeję? Podejrzewam, że zestarzeć się będzie wspaniale.
Wszystko zgęści się, zasuszy, będzie słodkie i całkiem gorzkie.

Koniec maja, dziki wiatr i śnieg z deszczem. Z każdym rokiem coraz
bardziej bezpośrednio czuję, że walczę z jakimś olbrzymim bratem, którym
jest natura. Jest silniejszy ode mnie i to, co wydaje mi się tylko
nastrojem, stanem nerwów, stanowi w istocie wymierzony przez tego
siłacza cios nie do obrony.

Każdej nocy oczekujemy nalotów. Własny, nagle skurczony los nosimy jakby
w podręcznej torbie, którą bierzemy w lewą rękę, dokądkolwiek ruszamy.

Największym i najlepszym darem, jaki można otrzymać od kobiety, jest
mimowolny uśmiech na ulicy, w restauracji, przed odejściem. Wszystko
inne to transakcja, pojedynek, przedsięwzięcie.

Biedna młodość! Żyje wiecznie w przyszłości!

Wydaje się jej, że co chwila musi się zrywać i biec ku przyszłości, bo w przeciwnym razie ją przegapi. Dopiero z upływem czasu uczymy się, że w życiu jest coś bardziej ekscytującego od przyszłości. To teraźniejszość.

Teraźniejszość jest darem dla człowieka starzejącego się. Kiedy człowiek
ją odkrywa, staje się nagle bogaczem. I nikt nie jest w stanie mu
odebrać tego bogactwa.

Cudowny dzień, w którym temat Mewy otrzymuje nieoczekiwanie pełną
formę i plan sytuacyjny – wszystko, co było w nim odrębnym elementem,
jakimś „podobieństwem”, „tajnym towarzystwem”, atmosferą wojny, nagle
staje się kompletną, organiczną konstrukcją, jak kryształy w kalejdoskopie. Kto w tym pomógł? Jeszcze wczoraj widziałem w tym miejscu
mgławicę i chaos, dziś – organiczną całość: „tylko zapisać”.
Rzeczywiście, teraz trzeba już tylko zapisać; tę całość utrzymuje
niepojęta i cudowna współzależność elementów, ich niewytłumaczalna
spójność. W każdym procesie twórczym jest chwila – decydująca,
ostateczna! – kiedy artysta już tylko wykonuje rozkaz, urzeczywistnia
plan sytuacyjny, który kładzie przed nim niebiańska ręka.

Przerażenie, jak będę spędzał czas, czym wypełnię pozostałą część życia?
I przerażenie, że tyle już czasu zmarnowałem.

Pogodzić się z tym, że swoją cenę ma nie tylko życie, lecz także śmierć.
Trzeba za nią zapłacić bólem, udręką, niepojętymi cierpieniami. Życia
nie dają „darmo”? W każdym razie najczęściej dają je dość tanio. Ale
śmierć jest zawsze koszmarnie droga, dosłownie: koszmarnie.

Pierwszy letni dzień. W świecie i we mnie rozlewa się uczucie szczęścia,
pokoju, pojednania. Jeszcze kilka lat temu kryłem się przed upałem, a teraz – wygląda na to, że zaczynam stygnąć jak samotne planety – trzęsąc
się z zimna, oczekuję każdego promienia słonecznego. Żyć w słońcu,
umrzeć w słońcu, powrócić do słońca, od którego się oderwaliśmy,
zakończyć w świetle to, co się w nim zaczęło, ja, maleńka kropka, tam
chcę postawić kropkę.

Na Wyspie właśnie zakwitają róże, masami i jednocześnie. Przechodzę
przez ten różany ogród zirytowany jak ktoś, kto ucieka przed natrętami.
Jeden kwiat róży – o, tak, to piękno. Ale dziesięć tysięcy róż, cały
zagon w duszącym rozkwicie, to nuda. Wszelka przesada jest nudna.

Deszcz zapędza mnie do wyłożonego marmurem, niegustownego i luksusowego
hallu wielkiego hotelu. W zapalonym już przed południem świetle
elektrycznym, w tej barce Noego na czas nowego potopu kręcą się wszelkie
znane typy każdego końca wojny: spekulant, kobieta w srebrnym lisie,
której łaski, z braku innego surowca, mogą korzystnie nabyć wzbogaceni
na wojnie lokalni potentaci za hojnie rozdawane na prawo i lewo
papierowe pieniądze, pośrednik z tytułem i sygnetem, który w kącie
omawia jakąś transakcję z waluciarzem… Wszystko to jest przeraźliwie
znajome, widziałem to już raz w Wiedniu, w 1919 roku, w hallu Grand
Hotelu. Nawet nie szepcą, swobodnie rozprawiają o lejach, frankach
szwajcarskich, młockarniach, dokumentach i wizach, kontaktach w ambasadach, o ropie naftowej, wszystko to w szwargotliwym żargonie,
pomiędzy i ponad wydarzeniami, manewrując i dysząc jak wieloryby
pomiędzy łodziami podwodnymi. Naiwny tłum może jeszcze wierzy, że na
świecie dzieje się coś „nowego”, że faszyzm, narodowy socjalizm zmieniły
ludzi. Ale zjawy z przeszłości straszą dziś tak samo: waluciarz,
spekulant wojenny, kokota wesoło płyną w mętnym, krwawym nurcie i żarłocznie rzucają się na odpady wojenne. Nic się nie zmieniło, tylko
cierpienie jest powszechniejsze, a okrucieństwo głębsze i bardziej
wymyślne.

Po dwóch tygodniach pobytu na Wyspie taksówka wiezie mnie z hotelu do
mieszkania i to przeżycie podróżne w taksówce jest niemal tak doskonałe,
jakbym minione dwa tygodnie spędził nie na drugim końcu miasta, ale o pięćset kilometrów stąd. Dal jest w nas, mapa i teren to tylko
rekwizyty.

Nie tylko poeci miewają natchnienie, czasem całe pokolenie ulega
wspólnemu natchnieniu. Na początku XIX wieku owo wyrastające ponad
odrębne jednostki natchnienie pokoleniowe było zjawiskiem w skali
światowej. W literaturze węgierskiej ten sam wspólny pęd unosił Aranya,
Petőfiego, Vörösmartyego5, na początku wieku zaś –
pokolenie „Nyugatu”6.

Ale na ogół jest tak, jak i dziś – poeta pozostaje samotny. Jego
pokolenie nie doznaje wspólnego natchnienia. W pojedynkę oczekuje łaski
i niebiańskiego głosu. Trudny to los.

Szczęście jest kwestią dyscypliny.

Tego, czego brak dostrzegał Ortega y Gasset w Hiszpanii na początku
wieku – brak „nowej arystokracji ducha”, „duchowego kręgosłupa narodu”,
choć istnieją pojedyncze wybitne umysłowości – dziś brakuje całej
Europie.

Ten sam opór we wszystkim, co piszę, w artykułach prasowych taki sam,
jak w tych notatkach. A jednocześnie zamiar, wola silniejsze od
wszelkich moich słabości i zwątpienia: nie porzucać zadania, przywiązać
się do masztu statku, do ostatniej chwili wytrwać w tym dziwnym starciu,
które jest pierwszym wielkim kryzysem w moim życiu, kryzysem niewiary,
braku wiary w sens własnej pracy. Byle tylko nie ulec pokusie, nawet na
chwilę. Raczej zdechnąć pomiędzy dwoma złymi, głuchymi zdaniami.

Na ulicy, w tramwaju, gdziekolwiek chodzę, ludzie patrzą na mnie z rozdziawionymi ustami jak na ducha. Wygląda na to, że już mnie
pogrzebano, a teraz wszyscy są cokolwiek obrażeni, że jednak żyję.

Młodość nie żegna się czule. „No to cześć, staruszku” – mówi, ściskając
rękę. I już jej nie ma.

Dyscyplina… doznanie niemal tak samo silne jak morfina, jak wszelkie
euforyczne odurzenie, większe przeżycie niż walka i dyskusja. Utrzymać
samodyscyplinę i obserwować, jak odsłania się życie, jak ludzie
odrzucają maski; milczeć i obserwować – co za przeżycie!

Odwiedza mnie mój niemiecki wydawca. W tej chwili hasło w Niemczech
brzmi: „Korzystajmy z wojny, bo pokój będzie straszny”. Sądzę, że to
hasło uzasadnione.

Książę Machiavellego w nowym węgierskim przekładzie. Czytam go po
południu w kawiarni, z ową wewnętrzną akceptacją, z jaką czytelnik od
wieków potakuje autorowi, który nieoczekiwanie dostąpił całkowitego
wypełnienia się rad i przepowiedni jego dzieła.

Teraz już rozumiem, dlaczego ta książka była – jak niesie wieść – jedną
z ulubionych lektur, livre de chevet7 pewnego mojego znajomego
w ostatnich latach. Metoda, jaką niegdysiejszy kronikarz domowy Cesarego
Borgii zalecał swojemu księciu, jest zaskakująco prosta. Najlepiej
uśmiercić – powtarza uparcie, niczym tezę główną, która może być w końcu
urzeczywistniona na rozmaite sposoby, ale której jednoznaczna i zwięzła
formuła nie podlega, według autora, dyskusji. Uśmiercić należy rodziny
przeciwników, mieszkańców prowincji i miast. Uśmiercić, bo ten, kto się
boi, jest tak samo niebezpieczny jak ten, kto nienawidzi. Uśmiercić, bo
tak jest najprościej i najpewniej.

Rada nie jest nowa. Przeto książka jeszcze ciągle żyje i znajduje
rezonans; z głębin XV wieku odzywa się głos, którego przekonywająca siła
nie osłabła do dziś. Teraz, po czterystu latach, okazuje się nie mniej
modna niż najnowsze bestsellery.

Wojna pojawiająca się w moich snach: jestem poddawany operacji, którą
należy już bezwzględnie zakończyć.

Zacząłem czytać powieść Virginii Woolf Lata. Traktuje czas swobodniej
niż Proust; i jaka cicha, poważna siła w każdym słowie! Obok Colette to
jedyna pisarka, w której czuję siłę.

Przyjaciele ostrzegają mnie, że „to niekorzystnie dla pisarza, gdy jego
nazwisko przestaje się pojawiać…” – ależ mówimy o dwóch zupełnie
różnych rzeczach! Uważam, że nic tak nie szkodzi pisarzowi, „jak nazbyt
częste pojawianie się jego nazwiska”.

W moim życiu jest za mało radości. Ale radość jest jednym z przejawów
prawdy: nie mam prawa z niej nie korzystać.

Postanowiłem porzucić dziennikarstwo – a dlaczego? Bo pisarz w pewnym
wieku, w pewnym stadium swego rozwoju nie może już bezkarnie pisać do
gazet. Taka jest prawda, a wszystko inne stanowi tylko pretekst. To
bełkotliwe, bezbarwne komentowanie wydarzeń i zjawisk, ten upadek druku
publicznego dziś, gdy nie ma wolnej prasy, stanowi dla pisarza głębokie
upokorzenie i źródło zakażenia. Co innego pisać w czasie pokoju, gdy
istnieje wolność prasy, pisać bez ograniczeń, z własnej chęci, o podróżach, o rozmaitych wydarzeniach… Może kiedyś. Ale teraz muszę
zamilknąć, schronić się w tym dzienniku, w powieściach, w pismach, które
dyktuje mi los, sumienie, godność słowa pisanego. Nie mogę inaczej. Ta
ofiara wywróci może do góry nogami cały mój „uporządkowany tryb życia” –
ale bez złożenia ofiary nie wypełni się zadania. Urodziłem się, by być
pisarzem, i to wszystko: któregoś dnia, jak widać, trzeba przyjąć tę
rolę bez reszty.

Powieść Bernanosa Pamiętnik wiejskiego proboszcza. Hausty czystego
powietrza na każdej stronicy. Od Mostu San Luis Rey Wildera nie czułem
w książce współczesnej takiej harmonii, wspólnego oddechu pisarza i tematu.

(Kolacja z panem X. i jego żoną. Wrócili właśnie z Włoch, gdzie z niecierpliwym skowytem w każdej chwili oczekuje się inwazji. „Jak
kobieta – mówi pani X. – Italia wspomina Mussoliniego jak kobieta
mężczyznę; od czasów starożytności nikt nie obejmował jej goręcej.
Italia w tym objęciu zaraziła się od niego chorobą i ukradł jej
klejnoty; ale był wspaniałym kochankiem!”).

Istotą powieści Bernanosa jest zdanie: „Piekło zaczyna się wtedy, kiedy
już nie kochamy”.

Albowiem w tym chorym na raka żołądka proboszczu, bohaterze powieści,
rzeczywiście „Bóg jest chory” – jak, według Blühera, wierzyli Grecy
przed Hipokratesem.

Jedynym bohaterem Lat Virginii Woolf jest życie, a więc nikt i nic.
Wszystkie te postaci, wydarzenia, miejsca akcji, dekoracje, które niesie
i którymi porusza czas, to tylko rekwizyty dziwnego bohatera, którego
nie ma, i choć nieustannie się ukazuje, jednocześnie brak go w powieści.
Nie można opisać „życia”: opisać można zawsze tylko jakiś przedmiot,
człowieka, uczucie… Myślę, że spróbowała niemożliwego i właśnie
dlatego szanuję ten jej wysiłek. I jak bogato, rozrzutnie buduje to nic!

Czytam pisma Pascala w wyborze Mauriaca. Kiedy się modli, nie jestem w stanie mu towarzyszyć: ale kiedy rozmyśla, śledzę jego myśl z wdzięcznością. „Niechaj [człowiek] (…) zgubi się w tych cudach,
równie zdumiewających w swojej małości, jak inne w swoim
bezmiarze”8 – to podstawa Pascalowskiego myślenia. I kiedy
przez tę lornetę obserwuje uniwersum, chętnie opieram się na łokciach
obok niego.

Ale ta „wielka noc”, Pascalowska wielka noc! Co się wówczas stało? Czy
stał się cud, czy objawiła się choroba? Fakt, choroba nerwów też może
być cudem. Jeden po takiej nocy udaje się do sanatorium, drugi staje się
świętym, trzeci – Pascalem.

Drżące drzewa w lipcowym deszczu. Świat przypomina mi teraz
trzydziestoletnią, jasnowłosą kobietę w ciąży, którą osłania
przeźroczysta peleryna.

Póki człowiek pragnie być szczęśliwy, przypomina alchemika, który
wierzy, że w trakcie wytapiania złota nie wolno mu myśleć o białym
słoniu. I eksperyment nigdy mu się nie udaje.

Ale któregoś dnia, kiedy myślał już o wszystkim, także o białym słoniu,
uświadamia sobie, że czasami był naprawdę szczęśliwy. Człowiek jest
szczęśliwy, kiedy – zawsze nieświadomie – odczuwa więź z siłami Natury.
Czasem w łóżku, czasem przy warsztacie pracy… natura nie jest
wybredna, gdy szuka scenerii dla swoich dzieł.

U antykwariusza znajduję grubą Biblię w przekładzie
Károliego9, pięknie wydrukowaną przez Mátyása Trattnera w 1805 roku, oprawioną we francuską skórę… i naturalnie kupuję ją.
(Miałem dotychczas tylko Biblię Lutra, po niemiecku).

W nocy otwieram na chybił trafił i czytam o Apokalipsie w objawieniach
świętego Jana. Lektura na czasie. Antychrysta – Goethe też tak
utrzymywał w Dichtung und Wahrheit – nie może zwyciężyć nic innego,
tylko ten sam świat, przeciw któremu rozpoczął walkę. Nemo contra Deum,
nisi Deus ipse.10

Ludzie krążą w obrębie własnego losu, niezależnie od świata, niemal
nieniepokojeni przezeń.

Pod koniec czwartego roku wojny, gdy w ciągu dwudziestu czterech godzin
może zostać zniszczone miasto, w którym mieszkam, i zginąć wiele różnych
rzeczy, do których jestem przywiązany, a w końcu mogę zginąć także ja
sam, czuję taki spokój, jak rzadko dotąd w życiu. Jestem spokojny i niemal zadowolony; pracuję i robię tylko to, na co mam chęć; niczego nie
chcę od świata, niczego mu nie zazdroszczę… Cieszę się z pięknej
pogody, z talerzyka malin, z sensownego zdania w książce.

Pascal miał rację, człowiek jest potworem. Nie, Pascal nie miał racji,
człowiek jest cudem.

Ten stan napięcia nerwów, który nazywa się miłością, nie chce ani
„dawać”, ani „brać”. To napięcie chce się po prostu wyładować; i nic
więcej.

Wieczór na Górze Széchenyiego11: po raz pierwszy od
sześciu miesięcy pozwalam sobie na krótki spacer, od stacyjki kolejki
zębatej do wieży widokowej, i odkrywam na nowo cudowność swobody
chodzenia. Wieczór jest letni i wietrzny, wracam taksówką, podziwiam
obojętne piękno świata, odczuwam wdzięczność i spokój.

Świat dzieje się także we mnie, nie tylko w czasie i przestrzeni. Ja też
jestem przestrzenią.

Mój pies jest chory, stary, ma astmę i powiększenie serca; smutny, szuka
pocieszenia, nie je, znosi swój los i czeka na śmierć… W ciągu
minionych jedenastu lat niewiele stworzeń stało mi się tak bliskich, jak
ten biały pies. Jeśli muszę oddać go światu, z którego na chwilę
wychylił się ku mnie, nie stanie się nic szczególnego; ja, człowiek,
przeżywam świadomość straty; ale znosić ze zrozumieniem i spokojem tę
świadomość, to niekończące się tracenie, beznadziejne odchodzenie
wszystkiego, co jest dla nas ważne, wydaje mi się zadaniem ponad ludzkie
siły.

Platona dzieła wszystkie po węgiersku; wzruszające i wielkie
osiągnięcie. Niewiele narodów – nawet te wielkie – może się pochwalić
takim dokonaniem w latach wojny.

W nocy czytam wygłoszoną przed sędziami mowę obrończą Sokratesa.
Tłumaczenie gładkie, nie zauważa się go. Jakże jasne, czyste tchnienie w tych prostych zdaniach. I jaka odwieczna beznadziejność!

Żyję wśród cudów. Jakże jestem czasem ślepy, że tego nie widzę i nie
czuję! W każdej chwili spotyka mnie cud, cud współzależności, cud
powtarzalności, cud zrządzenia… przedmioty, ludzie i sytuacje w cudowny sposób przynależą do mnie, ale i ja sam według jakiegoś
doskonałego porządku i systemu przynależę do wszystkiego. Cuda, wszystko
jest cudem.

Ale pośród tego ciągu cudów bywają chwile, w których – jak sądzę – Bóg
opuszcza mnie, pozostawia mi prawo decyzji. To chwila mojej
odpowiedzialności. Ta odpowiedzialność nadaje ludzkiemu życiu tragiczny
sens.

Zachwycające, w jaki sposób Platon ukazuje tych dwóch zazdrosnych
starych mędrców, Sokratesa i Protagorasa, jak się obwąchują,
podejrzliwie i z zawiścią, jak się puszą, udając skromnisiów, jak pod
pozorem poszukiwania prawdy Sokrates usiłuje dowieść przed całym
światem, że nowy pisarz, który przybył do Aten, sofista Protagoras,
wcale nie jest ani tak dobrym pisarzem, ani takim mędrcem, jak on,
skromny i biedny Sokrates, który nic nie pisze i w ogóle nie jest
mędrcem, a jeśli już nim choć trochę jest, to tylko dlatego, że wie, iż
nic nie wie… Zachwycająca jest ta naiwna i przebiegła zawiść, ta
sycona zawodową próżnością wieczna uraza. Nie, Sokrates i Protagoras nie
mieszczą się w jednym czasie ani w Atenach, ani nigdzie na świecie. Z głęboką pokorą i tonem uniżenia Sokrates rozbija w proch sławę
przybywającego konkurenta, dokładnie tak samo, jak dziś w kawiarni
literackiej czy w okolicznościowym czasopiśmie współcześni pisarze,
którzy obsmarowując się wzajemnie, deprecjonują nazwisko i sławę
konkurenta. Świat zapewne zmienia się, może nawet literatura się
zmienia, ale pisarze na pewno się nie zmieniają.

Od dwóch dni nie potrafię skupić się na czytaniu. Nie działa jakaś
śrubka, napięcie atmosferyczne zwiastuje światu katastrofę, a przez to
tajemniczy mechanizm gdzieś w mózgu nie jest w stanie odbierać ani słów
Platona, ani wiadomości z gazety. W ciągu tych dwóch dni czytam o historii i sam przeżywam historię: Anglicy wylądowali na Sycylii. Los
kontynentu, na którym żyję, decyduje się w tych dniach na długi czas.
Czytam, pracuję, żyję według planu dnia najlepiej jak potrafię, niczym
szaleniec, który wierzy w swoją manię nawet wtedy, gdy trzęsienie ziemi
burzy wokół niego świat. Lecz jestem przekonany, że rację ma ten
szaleniec we mnie i w każdym człowieku, który w tych dniach przykładnie
wykonuje swoje obowiązki, sumiennie wypełnia powierzone mu zadania. Los
Sycylii, los Europy, atak Anglików, wszystko to przeminie. Myśl i praca
pozostaną. Wyłączam radio, które podaje, że oddziały angielskie zajęły
Syrakuzy, i powracam do biurka, do Platona i do pracy. Wszystko to ani
nie stanowi ucieczki, ani nie jest pozą. Byłoby sztuczne, gdybym się
teraz cieszył, że Sycylia czy Vámosgyörk zostały zajęte przez tych czy
tamtych. To jest rzecz świata. A moją rzeczą jest łączyć ze sobą pojęcia
za pomocą podmiotu i orzeczenia – i czynić to nawet wtedy, albo wręcz
szczególnie wtedy, kiedy wali się świat.

Kiedy choroba odsunęła wszystko na nierealną odległość i czasami
wydawało mi się, że już nigdy nie powróci to, co mnie bolało,
obchodziło, niepokoiło, czego pragnąłem, z czego się cieszyłem, czego
się bałem, kiedy byłem zdrowy – cały czas wiedziałem, że to poczucie
jest tylko omamem choroby. Wiedziałem, że wraz z powrotem do zdrowia
pojawią się znów wszystkie te pragnienia, manie i obawy, że życie z wielką siłą, nieuchronnie przywróci wszystkiemu prawdziwe proporcje.

I tak się też stało… jednak nie całkiem. Wszystko wróciło, pragnienia,
obawy, rozmaite trudne sytuacje, ale nie z taką samą siłą. Gdy mam
podjąć decyzję, podejmuję ją spokojniej, bez obaw, gdy czegoś pragnę,
pragnę już bez tej tragicznej żarłoczności i nie obrażam się, gdy moje
pragnienie się nie spełnia. Pozostał jakiś dystans pomiędzy mną a światem. To dała mi choroba; to i jeszcze wiele innych rzeczy.

Coraz pogodniej znoszone oddalanie się świata i coraz realniejsza
bliskość Boga: to sens i dar starości.

Czy świat, to sensualne doznanie, Pekin, Lizbona czy Raguza12
naprawdę ciągle mnie wzywają? Bo jeszcze słyszę ich wołanie, ale słyszę
też inny głos, który też mnie przyzywa: głos domu, książek, pracy i Boga. Widać, naprawdę się starzeję.

Gdy pisarz milczy z własnej woli – a więc nie z lenistwa czy
bezradności, lecz z pełną świadomością, z zamiarem wychowawczym –
wówczas jego milczenie niepokoi bardziej niż wszystko, co dotychczas
powiedział.

Przeżyłem dotąd czterdzieści trzy lata. A jeśli przyjdzie mi żyć jeszcze
drugie tyle? I dożyję osiemdziesięciu sześciu lat? Czy więcej będę
wiedział? Będę szczęśliwszy? Więcej będzie pewności w moich
przypuszczeniach na temat Boga, ludzi, natury i świata nadprzyrodzonego?
Nie sądzę. Zdobycie doświadczeń wymaga czasu, ale czas nie pogłębia
doświadczeń poza pewien stopień poznania. Będę po prostu stary, ni
mniej, ni więcej.

Wieczór z głupcem. To człowiek prawdziwie głupi i cokolwiek krwiożerczy.
Jego głupota posiada patos i styl, z którego nigdy nie wypada. To
człowiek oczytany, swoje doświadczenia relacjonuje z bezbłędną głupotą,
jak wielki artysta, który nigdy nie myli tonu.

Kanikuła. Bombardowanie Rzymu. Anglicy, Włosi i Niemcy walczą na Sycylii
w temperaturze 45 stopni. Na froncie rosyjskim ogólna ofensywa, trwa
„największa bitwa pancerna w historii świata”. Gorący wiatr, nawet
wieczorem. Wszystko w punkcie wrzenia, i w naturze, i w ludzkim świecie.

Wiadomość o bombardowaniu Rzymu wstrząsnęła mną bardziej niż wszystko, o czym podczas tej wojny słyszałem i co przeżyłem, dotknęła mnie silniej i boleśniej niż dotychczasowe dwa bombardowania Budapesztu, które tu
przetrwałem. W tych dniach zrozumiałem, że Rzym jest jedną z najważniejszych prywatnych spraw ludzkości.

To nieprawda, że nie można żyć bez miłości. Pragnienie może się
przekształcić w człowieku w harmonię, bezcielesną medytację. Sokrates i Kefalos wiedzieli coś o tym. Eros jest naprawdę boski dopiero wówczas,
kiedy jego namiętność kieruje się nie ku ciału, lecz ku istocie świata.

Co noc oczekujemy bombardowania; wojna z każdym dniem zbliża się do
naszych stron; w mieszkaniach zdejmują wewnętrzne okna i chowają po
piwnicach, bo nie ma szkła na szyby, ciągle wypadające z powodu
podmuchów.

Czytam Platona i Goethego – Państwo i Powinowactwa z wyboru. W Goethem zachwyca mnie teraz ten cudowny spokój, z jakim podchodzi do
przedmiotu swoich rozważań; właściwie nie używa „chwytów gatunkowych”,
mówi tylko o tym, co najważniejsze, cicho, spokojnie, bezpośrednio, z boską pogodą ducha i konsekwencją, a zawsze dotykając głębi, lecz
pozostając jednocześnie na powierzchni, ludzki i swobodny…

Materiał, z którym się zmaga, topnieje mu w rękach, daje się ugniatać i formować, kształtować pod palcami. Rzadko kiedy artysta bywał w trakcie
tych zmagań tak s u w e r e n n y jak on, może jeszcze tylko Leonardo
da Vinci.

Po raz trzeci przerabiam niewielki liryczny szkic pt. Chiny, i jest
coraz gorszy. Już nigdy nie będzie tym, czym był w moim zamiarze. Do
czegoś takiego potrzeba łaski.

Anglicy zajęli Palermo. Było to jedno z naszych ulubionych miejsc. Widzę
oczami duszy, jak ukontentowany Montgomery wybiera sobie pokój w hotelu
Pellegrino. Latem przyjeżdżali tu jego dziadkowie i rodzice. W tym roku
i on przyjechał na Sycylię, wprawdzie czołgiem, ale przyjechał.

To wspaniałe miasto: już nie Europa, jeszcze nie całkiem Afryka,
uosobienie śródziemnomorskiego dostatku i rozmaitości, piękno dzikie,
ale oswojone. Ostatni raz widziałem je w zapadającym zmroku z pokładu
odpływającego statku. C’est une belle ville, tout de même!13 –
powiedział oparty o poręcz francuski kapitan statku, z takim samym
uznaniem, z jakim handlarz win z Bordeaux rozprawiałby o nektarze z greckich mitów. Nieprawdopodobne miasto, stolica legend. Teraz dzieli
los Warszawy.

Szkic Chiny przerobiłem po raz czwarty. Teraz już jest dobry.

Upadł Mussolini i włoski system faszystowski. Tę wiadomość przekazuje mi
po niemiecku nieznany głos o wpół do dwunastej w nocy; przez pomyłkę
połączono go z moim mieszkaniem. Świat naprawdę jest mały: Mussolini
ustąpił o jedenastej, a o wpół do dwunastej dowiedziałem się o tym we
własnym mieszkaniu od jakiegoś obcego człowieka.

Zachowałem fotografię Mussoliniego wykonaną podczas Marcia su
Roma14: w pasiastych spodniach, czarnej koszuli, białych
kamaszach na nogach prowadzi tłum na Kwirynał. Wygląda jak wystrojony na
niedzielę czeladnik, który wybierając się na święto strzeleckie, wkłada
białe kamasze do pasiastych spodni. Później był już i kimś innym, i kimś
więcej. Lecz przede wszystkim stał się praojcem owej sztucznej hodowli
ludzkiej, która z narodu czyni maszynę do rozrodu, a potem dla swojego
potomstwa szuka miejsca na świecie. Przystrzygł umysły, przyzwyczaił
ludzi do osłanianej narodowym sztandarem ograniczoności. Nie był
okrutny, to prawda. Był porywczy i niecierpliwy, to także prawda.
Budował drogi i szpitale… ale kto nie buduje dróg i szpitali, gdy
rządzi państwem?

Świat drży teraz w posadach. Król, ten smutny karzełek, wyciągnął
zardzewiałą szabelkę… ale to już nie pomoże ani dynastii sabaudzkiej,
ani Włochom. I teren działań wojennych powoli zbliża się do nas.

Pragnienie śmierci jest we mnie tak codzienne, tak bardzo stało się
powszednią treścią moich dni, jak w życiu młodych ludzi pragnienie
szczęścia lub sukcesu.

Dziennik Józsefa Telekiego po francusku. Odwiedził Ludwika XV w Wersalu.
„Król jest miernej postury i niebyt mądry” – pisze o potomku Króla
Słońce.

X. wrócił z Włoch. W dniu, w którym przepędzono Mussoliniego, X.
przyjechał z żoną do Wenecji. Zatrzymali się w Danielli, nie wiedzieli o niczym. Rano wchodzi pokojowy i rozpromieniony powiada: – Fiesta!… –
Jaka fiesta? – pytają. – Mussolini precz!… – powiada na to z szerokim uśmiechem i ręką pokazuje, że dyktator skończony. Tak dobiegła
końca trwająca dwadzieścia jeden lat dyktatura.

W oknach domów weneckich powywieszano sześćsetletnie, osiemsetletnie
brokaty i wschodnie dywany. Wszyscy śpiewali. Na Lido tłum: niemieccy
żołnierze, którzy z ponurymi minami pilnowali porządku, i kąpiący się
Włosi.

Boże, daj mi siłę, bym wiernie wytrwał przy tej głębszej od rozsądku
jasności, która przebłyskuje mi w duszy i wskazuje, co mam czynić,
pisać, myśleć! Już tylko o to proszę… tylko o to? Ależ to najwięcej.

Ktoś powinien napisać mit Pála Telekiego15, bardzo zwyczajnie,
na stu stronach… i podczas negocjacji pokojowych wręczyć – po
francusku i po angielsku – wszystkim, którzy będą decydować o losie
Węgier.

Niemcy stracili wszystko: zwycięstwo, możliwość kompromisu, wszystko.
Pozostało im tylko wybierać pomiędzy zemstą angielską a rosyjską. Ale
wydaje się, że spotkają ich obie.

Los dał mi zdolność, dar czy łaskę: potrafię narzucić sobie dyscyplinę.
To smutny dar. Uzdalnia mnie do wykonania zadań, które sobie stawiam,
ale chyba pozbawia mnie szansy, bym kiedykolwiek poznał swoje prawdziwe
zadanie.

Zapisujmy wszystko, każdy pomysł, okruch, bo nikt nie jest tak
zapominalski jak człowiek myślący. Ale nie spieszmy się tworzyć dzieła z samego tylko pomysłu, póki nie nadejdzie odpowiednia pora. Dajmy
pomysłowi czas inkubacji, a potem jeszcze czas dojrzewania,
przeprowadźmy próby obciążenia go rzeczywistością. Jeśli wszystko to
wytrzyma, jeśli się nam nie opatrzy, jeśli znamy go w każdym calu, aż do
znudzenia, a jednak nas nie nudzi… wówczas – ale nie wcześniej –
trzeba zacząć pisać.

Ewakuacja ludności z Hamburga i Berlina. Urzeczywistnia się powieść
Wellsa: wędrowne hordy na europejskich szosach, ruiny opuszczonych
metropolii, terror samolotów w powietrzu… W tych dniach ożywa Europa
nomadów.

Ale oto przychodzi mi do głowy teraz, pod koniec czwartego roku wojny, w samym środku bombardowań Rzymu i Berlina, że śmiertelnie się nudzę.

Od dwóch dni w Kassy16 z żoną i psem, z bagażami. Przywieźliśmy
trochę rzeczy – ubrania, bieliznę, pościel i zastawę stołową – by
uratować je od bombardowania, i przechowamy je tu, by nie pozostać
zupełnie bez niczego, jeśli pod naszą nieobecność bomby fosforowe, które
w dzisiejszych wiadomościach porannych radio angielskie obiecało
Budapesztowi, spalą mi mieszkanie.

Obecnie Bardiów na Słowacji. [wróć]

Pengő – węgierska jednostka pieniężna pozostająca w obiegu do
wprowadzenia forinta w sierpniu 1946 r. [wróć]

Tłum. Aleksander Wat. [wróć]

Wyspa Małgorzaty na Dunaju. [wróć]

János Arany, Sándor Petőfi, Mihály Vörösmarty – wielcy poeci romantyzmu
węgierskiego. [wróć]

„Nyugat” – dosłownie „Zachód”, skupiające najwybitniejszych twórców
epoki pismo literackie ukazujące się w latach 1908–1941. [wróć]

livre de chevet (fr.) – lektura do poduszki [wróć]

Tłum. Tadeusz Boy-Żeleński. [wróć]

Gáspár Károli (1529–1591) – duchowny kalwiński, twórca pierwszego
pełnego przekładu Biblii na język węgierski. [wróć]

Nemo contra Deum… (łac.) – Nikt przeciw Bogu, chyba żeby sam Bóg [wróć]

Széchenyi-hegy [wróć]

Raguza – średniowieczna nazwa Dubrownika. [wróć]

C’est une belle ville, tout de même! (fr.) – To jednak piękne miasto! [wróć]

Marcia su Roma (wł.) – Marsz na Rzym [wróć]

Hrabia Pál Teleki (1879–1941) – dwukrotny premier Węgier. W 1920 r. w krytycznym momencie udzielił militarnej pomocy Polsce walczącej z bolszewikami. W 1939 r. nie wyraził zgody, by Niemcy dokonały inwazji
Polski z terytorium Węgier. Otworzył granice dla uchodźców polskich i zapewnił im wszelką pomoc. Nie chcąc ugiąć się przed żądaniami Niemiec w kwestii ataku na Jugosławię, popełnił samobójstwo. [wróć]

Dziś Koszyce. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: A teljes Napló

© Heirs of Sándor Márai Csaba Gaal (Toronto)

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lijklema Design. Karolina i Hans Lijklema

Na okładce wykorzystano portret fotograficzny Sándora Máraiego z 18 kwietnia 1941 ze zbiorów Muzeum Literatury im. Petőfiego w Budapeszcie

REDAKCJA: Monika Ziółek

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2016
© Copyright fot the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2016

ISBN 978-83-07-03409-6