
Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63773-54-0
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- córki
- dobry
- dzieci
- dziennik
- kocha
- mały
- mazarine
- mieszkaniu
- mitterranda
- mogli
- nawzajemto
- powieść
- tajemnic
- władzy
- zaprosiła
- żołnierzyk
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk”
Dziennik córki François Mitterranda. Mały dobry żołnierzyk. Jej historia jest niesamowita i nieprawdopodobna, choć wydarzyła się naprawdę. Mazarine Pingeot, nieślubna córka prezydenta Françoisa Mitterranda i Anne Pingeot - konserwatorki Muzeum d’Orsay w Paryżu, napisała książkę o swoim dzieciństwie – i o czasach, kiedy jej istnienie było jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych Francji.
Mimo że prezydent Francji kochał małą Mazzirne, bardzo często odwiedzał ją i matkę w specjalnie przygotowanym mieszkaniu w pobliżu Pałacu Elizejskiego, przez 20 lat nie odważył się przyznać do tego publicznie. Na szczytach władzy obowiązywała zmowa milczenia. Milczały również media. Dopiero w listopadzie 1994 roku Francuzi mogli się z "Paris-Match" dowiedzieć, że ich prezydent przez dziesięciolecia prowadził podwójne życie rodzinne. Na okładce tygodnika ukazało się zdjęcie Mazzarine (wówczas 19 letniej) z Françoisem Mitterrandem, zrobione przez paparazzi. Gdy prezydent zmarł dwa lata później, jego żona -Danielle, zaprosiła Mazarine na pogrzeb ojca. - Dostałam potem mnóstwo listów od nieślubnych dzieci z podziękowaniami za szacunek okazany Mazarine - mówi Danielle Mitterrand. Zdjęcia Mazarine na pogrzebie byłego prezydenta obiegły świat i były symbolicznym końcem epoki życia w ukryciu. Mały dobry żołnierzyk to dziennik, notatnik, powieść – wszystko po trosze. To Mazarine jest tytułowym „dobrym małym żołnierzykiem” swego ojca, zawsze gotowa stanąć w obronie ojca i jego pamięci. Okres życia w ukryciu pozostawił w niej głęboką traumę, lecz ojciec pozostaje dla niej ciągle „tatą” i równocześnie wielkim człowiekiem, postacią z pomnika. Nawet będąc nastolatką, nie protestowała, bo "bunt mógł doprowadzić do potężnej afery". W swojej książce opisuje, jak męczyła ją depresja i jak chorobliwie schudła. Była zagubioną dziewczynką, córką potężnego, dalekiego ojca, który nie zdawał sobie sprawy z jej cierpienia. Oczywiście, że jako dziecko zastanawiałam się, kogo mój ojciec bardziej kocha – ich czy nas – opowiada Mazzarine. – Ale on glosował przecież nogami, był przy mnie. Spotykał się regularnie również z swoją drugą rodziną. Wszyscy wiedzieli o sobie nawzajem. To jednocześnie zapis przebiegu kampanii wyborczej drugiego po Mitterrandzie socjalisty prezydenta Francji Francois Hollande’a, którego autorka wspiera, przedstawiając go jako naturalnego następcę ojca. Gdy Mazarine pojawia się w Pałacu Elizejskim – do którego poprzednio nie miała wstępu – na uroczystej inauguracji prezydentury Hollande`a ten zwraca się do niej: „Cieszę się, że tu jesteś”, na co Mazarine odpowiada „A ja się cieszę, że ty tu jesteś”. Mazarine Pingeot – absolwentka słynnej École Normale Supérieure. Pisarka, autorka sześciu książek i wykładowczyni filozofii na Université de Provance Aix Marseill, także znana dziennikarka (pisze do magazynu Elle i współpracuje z kanałem I telewizji francuskiej).
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mazarine Pingeot
Tytuł oryginału: Bon petit soldat
Tłumaczenie: Andrzej Bilik
Redakcja i korekta: Joanna Myśliwiec
Projekt okładki: www.pagegraph.pl
Fotografie na okładce Copyright © Irina Werning
Copyright © Éditions Julliard, Paris, 2012
© Copyright for the Polish edition by Studio EMKA
Warszawa 2013
Wszelkie prawa, łącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela
Wydawnictwa Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa
tel./faks 22 628 08 38, 616 00 67
wydawnictwo@studioemka.com.pl
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-63773-30-4
Skład: www.pagegraph.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Astorowi, Tarze i MariePonownie
Powyższe wyłącznie celem pokazania,że pamięć nie jest monolitycznym blokiemumieszczonym raz na zawsze w naszym mózgu;jest to raczej, jeśli można sobie pozwolić na patos,stale odnawiany akt moralny.
Christa Wolf
At the age of thirty-seven she knew
she’d found forever
As she rode along through Paris
with the warm wind in her hair…
Marianne Faithfull
The Ballad of Lucy Jordan
Wstęp do wydania polskiego
Dziennik córki François Mitterranda to książka niezwykła.
Najpierw ze względu na osobę autorki.
Mazarine Pingeot, pisarka, autorka sześciu książek i wykładowczyni filozofii na paryskich uniwersytetach, jest córką Anne Pingeot, konserwatorki w Muzeum d’Orsay w Paryżu, i François Mitterranda, prezydenta Francji w latach 1981–1995. Nosi nazwisko matki, gdyż urodziła się w związku nieformalnym, a ojciec uznał ją dopiero w 1984 roku, gdy miała dziesięć lat. Uznał, lecz nie pokazywał się z nią publicznie, aby uniknąć skandalu. Choć żył na co dzień z matką Mazarine, formalnie pozostawał w związku małżeńskim z Danielle Gouze, z którą nigdy się nie rozwiódł.
Rodzice dali ukochanej córce imię Mazarine od nazwiska kardynała Mazariniego (Mazarina), wybitnego francuskiego męża stanu XVII wieku. To Mazarine jest tytułowym „małym żołnierzykiem” swego ojca. Ukazała się szerokiej publiczności po raz pierwszy w 1996 roku, gdy w wieku 22 lat szła wraz z matką w orszaku pogrzebowym na pogrzebie Mitterranda. Jest „małym żołnierzykiem” ojca, ponieważ choć w obawie przed skandalem jest ukrywana w specjalnie przygotowanym mieszkaniu w pobliżu Pałacu Elizejskiego, to jednocześnie jest zawsze gotowa stanąć w obronie ojca i jego pamięci.
Dziennik córki François Mitterranda ma formę dziennika kampanii wyborczej drugiego po Mitterrandzie socjalisty prezydenta Francji François Hollande’a. Pisząc o kampanii ideowego następcy ojca, Mazarine Pingeot cały czas odwołuje się do swych przeżyć i doświadczeń z długiego okresu, gdy musiała milczeć i ukrywać się przed ciekawskimi. Czas ten pozostawił w niej głęboką traumę, lecz ojciec pozostaje dla niej ciągle „tatą” i jednocześnie wielkim człowiekiem, postacią z pomnika.
Dziennik Mazarine Pingeot został napisany w drugiej osobie liczby mnogiej. Autorka wychodzi z założenia, że dzięki pewnemu dystansowi łatwiej może opisać to, co naprawdę przeżyła.
Dziennik córki François Mitterranda jest więc utworem niezwykłym. Dziennik, notatnik, powieść – jest tym wszystkim po trosze. Dla osób zainteresowanych historią współczesnej Francji to lektura obowiązkowa.
Andrzej Bilik
Ja, które stanowi problem
Aby zrozumieć tę opowieść, która nią nie jest, trzeba wyjaśnić kilka elementów biograficznych – na wzór powieści Dostojewskiego. Tam można niezmiennie odnajdywać biblię, z której dowiadujemy się, że Aliosza jest również Aleksijem czy Aleksiejem, ale także Alioszką, Alioszeńką, Alioszeczką, Aleksiejczykiem, Lioszą albo Lioszeńką oraz że jest bratem bratanka babki bohaterki.
Wy także macie kilka imion i zdrobnień, lecz ponieważ trudno przychodzi wam przedstawienie się, one w ogóle bądź tylko na bardzo krótko się pojawią. Jesteście dzieckiem kobiety i mężczyzny – do tego miejsca jak wszyscy, choć nauka poczyniła w tej kwestii postępy. Ten mężczyzna piastuje wysoką funkcję w Republice, w gruncie rzeczy najwyższą, ale to stanie się faktem dopiero, gdy skończycie sześć lat. Poza tym on ma żonę, z którą nie żyje, ale nigdy się nie rozwiódł i która towarzyszy mu w podróżach służbowych. Ma z nią dwóch synów, których spotkacie dopiero po jego śmierci, ale o których istnieniu oczywiście wiecie, ponieważ ta druga rodzina, oficjalna, pokazywała się w telewizji lub w gazetach u jego boku. Co do was to oglądacie telewizję, ale nie możecie wystąpić wraz z nimi, ponieważ nie uznawano waszego istnienia. A przecież wszyscy lub – jak się wydaje – prawie wszyscy w tym małym światku wiedzieli o waszym istnieniu, z czego zarówno wy sami, jak i wasz tatuś nie zdawaliście sobie sprawy. Obdarzył was imieniem, z którym nie sposób się ukryć, więc nauczyliście się go nie wymawiać, aby pozostać niewidzialnymi. Stąd z pewnością ta trudność w nazywaniu się: początkowo sami wymyślaliście sztuczki, aby tego unikać. Potem inni, zwłaszcza wasi bliscy lub ci, których chcieliście „chronić” (przed czym – oto jest pytanie), używali inicjałów, aby nie ponosić odpowiedzialności za ujawnienie jakiejkolwiek tajemnicy. Wasza matka była jednocześnie dyskretna i pełna pasji. Do innych mówiła o waszym ojcu: „Pan Prezydent”. U was w domu był to Cecchino, czyli z włoskiego mały Franek. Używaliście różnych form językowych w zależności od tego, gdzie się znajdowaliście – wewnątrz czy na zewnątrz. Ale na zewnątrz bywaliście rzadko, więc nie musieliście nazywać publicznie ojca „tatusiem”, co niewątpliwie byłoby kłopotliwe.
Wasza rodzina składa się z matki, macochy, która nią nie jest, dwóch braci przyrodnich w wieku waszej matki oraz ojca w wieku waszego dziadka – co sprawia, że z tej strony brak dziadków zmarłych przed półwieczem. Wujków i ciotek macie z pewnością mnóstwo, lecz niełatwo wam stwierdzić, kto jest kim i w jakim porządku obdarzyć właściwe osoby odpowiednimi imionami, gdyż nie znacie nawet ich twarzy. Z drugiej strony macie całkiem normalną rodzinę, wujków i ciotki, których doskonale znacie, nie mylicie nigdy ich imion i uwielbiacie ich. Wasza babka po kądzieli nazywa was „Zaza”, bo ona także zdała sobie sprawę, że wasze imię mogłoby sprawiać kłopoty (przede wszystkim jej samej, gdyż pochodzi z rodziny prawicowych wojskowych, dla których niezamężna kobieta jest panną z dzieckiem). Ta panna z dzieckiem – wasza matka – miała wystarczająco twardy charakter, aby nikt nie ważył się prawić jej morałów. Ale miała także rodzaj mistycznego uwielbienia dla waszego ojca, co tłumaczy, dlaczego w końcu zgodziła się żyć w cieniu.
Być może brakuje jeszcze kogoś (kota, psa, kuzynów), ale zapewne sobie przypomnicie.
„Co wolisz?”. Nie przestawaliście pytać. Waszych rodziców to irytowało. Dzisiaj ich rozumiecie. Dlaczego trzeba wybierać niebieskie, nie czerwone, różowe skarpetki, nie zielone, jabłka, nie gruszki? Dlaczego za wszelką cenę decydować? „Nie musimy wybierać”, „Można lubić jedno i drugie”. Kiedy mieliście dwie rzeczy, zachowywaliście je razem. Nie spotykały się. Współistniały.
Wy nigdy nie byliście przedmiotem wyboru. Być może wyboru życia, osławionego „lepiej coś niż nic”. Ale nie wyboru między dwiema „rzeczami”. Nie ma wybierania, kiedy inni chcą się dzielić. Jeśli istnieją różne formy miłości, dlaczego nie przeżywać ich wszystkich jednocześnie? Pytanie wówczas brzmi: jak? To „jak” staje się systemem, milczącym prawem, niekwestionowanym przez nikogo rodzajem zawartości. W środku następuje dogadywanie się, akceptacja, branie na siebie, miejsca są stopniowo zajmowane, uprzywilejowani kursują między jednym a drugim, inni wstępują do zakonu.
W ten sposób powstają zakazane tematy, powstaje książka i wydaje nam się, że uwolniliśmy się od kagańca. Ale mylimy się, jak zawsze. Kiedy „ja” staje się tematem tabu, już nim pozostaje. Nie chodzi o to, że boimy się opowiadać o sobie, tylko że wydaje nam się to o tyle nieinteresujące, że w końcu milczymy (co – być może – nie jest niesłuszne). Żyjemy i nie możemy opowiedzieć, jak żyjemy. Wydarzenia nie zapisują się w pamięci, przedostają się, niewyraźne, na powierzchnię, a kiedy wzruszają, pozostają emocje, ale zawsze brak wątku. Nic nigdy nie przekształca się w słowa, nawet uczucia (zwłaszcza one). Tylko pojęcia korzystają z przywileju przebicia się i przyjęcia formy. Wtedy uprawiamy filozofię, coś namacalnego w tym, co innym wydaje się abstrakcyjne.
Nie widzicie, co chcę powiedzieć? Nie szkodzi. A nawet jeszcze lepiej. Nie będę robiła podtytułów. Nie zacznę mówić o sobie. Tak więc „ja” to będzie „wy”, powiedzmy sobie raz na zawsze.
Abstrakcja to wasza cielesność, wasza oczywistość, wasze środowisko: możecie się tam przechadzać bez obawy, że ktoś was zobaczy, bez ryzyka. Myślicie o świecie, zamiast go przeżywać, zdarza wam się nawet myśleć o życiu, ponieważ nie jesteście idiotami – co jak co, ale znacie się na strategii.
Osłaniacie brak chęci. Ubieracie go w uczone, czułe słowa, inteligentne zdania. Wybraliście inteligencję, bo ona jest bezsporna. Macie dyplomy. A przecież tu właśnie wkrada się zwątpienie. Wciąga was pustka, grobowiec waszej chęci jest jak ciąg powietrza. Wstrząsa wami, uświadamia wam, do jakiego stopnia wasza ucieczka staje się dla was nie do zniesienia – w końcu także wy, wy sami nie dokonujecie wyboru. Jesteście tam, gdzie nie będziecie przedmiotem ataku, gdyż byliście atakowani ze wszystkich stron, ponieważ wasze istnienie jako takie było czymś, co przeszkadza. Winą samą w sobie. Jesteście studnią bez dna dla wierzycieli. Otwartą dla wszystkich otchłanią winy.
Przez jakiś czas byliście spokojni. Nie zakłócano waszego spokoju. Wiedliście skromne życie, mieliście zawód, przyjaciół, doszliście do tak poszukiwanej banalnej codzienności, która stała się waszą ułudą, solidną, stałą, ale wolną, z domem otwartym na cztery wiatry, przyjaciółmi, zwierzętami, dziećmi, winem i ciasteczkami, muzyką, dyskusjami. Odtworzyliście wasz falanster, z rzadka tylko niepokojeni podstępnymi telefonami poszukujących inspiracji dziennikarzy. Był świat wewnętrzny i zewnętrzny. Jak dawniej. W gruncie rzeczy jak dawniej.
A potem? Potem już nic. Sprawy lekko drgnęły, dzieci trochę podrosły, pojawiły się zwyczajne kłopoty dnia codziennego i zaczęła się kampania prezydencka.
8 stycznia 2012
„8 stycznia, brzydkie dni w Charente. Rocznica śmierci taty. Odtąd tak właśnie zaczynają się kolejne lata”. Jesteście trochę zaskoczeni, gdy odnajdujecie te słowa we wstępie do wydanej przed siedmiu laty Bouche cousue1. Moglibyście użyć tych samych słów, kontynuując dzisiaj wasz dziennik. Nie uciekniecie od rytuału ani pogody w Charente. Znowu pada, kiedy dojeżdżacie do Jarnac z szalikiem wokół szyi i czerwonym nosem, przedwczesną obawą o brak makijażu. Dziesiątki fotoreporterów, rzecz jasna, ale wy nigdy o tym nie pamiętacie (chyba specjalnie, co? Nigdy nie marzyliście, będąc dzieckiem, o zostaniu femme fatale, pięknością, diwą?). Słuchacie natchnionego wystąpienia innego François, myślicie sobie, właściwie dlaczego nie, jest tak sympatyczny, lewicowy, mieści się w waszej historii, przemierza Francję, którą kocha. Niekiedy ma takie same gesty – dziennikarzy to bawi, ale dlaczego, to są po prostu gesty dobrego mówcy – przypomina daty, fakty, a nawet cytaty. Bijecie brawo, uśmiechacie się, jak stojący obok wasz brat (tak, macie brata, nawet dwóch – przeczytajcie we wstępie), jak wszyscy obecni, z nadzieją w sercu. Niektórzy bez wątpienia wspominają, ci, co przeżyli przed trzydziestu laty inne okoliczności, jeszcze bardziej podniosłe. Innych ogarnia być może nostalgia, lecz nie was, wy byliście wówczas dzieckiem, potem nastolatką, dziś dorosłą dotkniętą amnezją kobietą.
Co właściwie robicie tutaj, w tej rodzinnej wiosce, którą poznaliście dopiero po jego śmierci, na tej ziemi, z której pochodzi wasza rodzina, z którą jesteście związani tylko przez ten grób?
Materia waszego życia jest przed wami ukryta, pozornie bardziej niż przed innymi. Teraz zapisuje się kilka kartek: w listopadzie śmierć waszej macochy, która nią nigdy nie była, która znika, zabierając z sobą tajemnice, jakich nigdy nie chcieliście od niej wydostać. „Chcieliście?”. Nie, nie. Nie ośmielaliście się. Nie mogliście, podły tchórzyku, wziąć telefonu i wykręcić numer, nie byliście w stanie zapytać wręcz, zmierzyć się z zakazanym. To przecież nie wy, ukochane dziecko, zaczniecie zdradzać. Niezdolne do zmierzenia się ani z kłamstwem, ani z prawdą, zakłócić spokoju starej kobiety, niemającej żadnego powodu, aby was lubić – wystarczająco za waszą sprawą dostała w kość. Niezdolne do powiedzenia samej sobie: „ale ona też wam dała się we znaki”, tak, ale „może nie ze swojej winy”. Gotowe do wybaczenia i siedzenia cicho. Nawet jeśli chodzi o waszą historię, waszą egzystencję, waszą przyszłość.
Tej historii nie będzie można roztrząsać, koniec, kropka.
10 stycznia
Mimo wszystko zapytujecie się, czy historia waszego ojca należy do waszej. A priori, ją zapoczątkowuje: byłaby to przecież historia pewnej rodziny, genealogia.
Ale genealogia się komplikuje. Wasz ojciec i ta, która nie była naprawdę waszą macochą – brak słów, aby określić żonę waszego ojca, która nie jest wasza matką, a z którą on jednak żyje – stworzyli historię pewnej rodziny. Jednym z jej punktów wyjścia była śmierć ich pierwszego syna, Pascala. Nie wiecie, kiedy dokładnie się urodził, podczas wojny czy z jej końcem. Moglibyście dojść do dokładnej daty, w końcu istnieją biografie waszego ojca. Zawsze było wam jednak trudno o historyczne spojrzenie na wydarzenia. Być może na skutek pewnych problemów z pamięcią lub po prostu ponieważ sami byliście wykluczeni z oficjalnej historii. Wasza historia nie wpisywała się w ten sam czas, co historia innych.
Historia tego małżeństwa, tragedia, o której nigdy wam nie mówiono, a w każdym razie nie mówił tego wasz ojciec, was nie dotyczy. Czy jesteście tego pewni? Historia indywidualna wpisuje się przecież nieuchronnie w historię rodziny. Ale której rodziny? Rodziny pionowej, która rozciąga się w czasie? Tutaj jest pozioma, nakłada się na waszą. Wasz brat przyrodni umarł, wy rodzicie się całe dekady później. Wasz ojciec, który był również jego ojcem, nigdy wam o tym nie mówił, z pewnością dlatego, że było to dziecko innej. Jeśli zaś chodzi o waszą matkę, to ona dowiedziała się o tym przypadkowo. Pewien wspólny znajomy opowiedział jej kiedyś o tym podczas rozmowy. Ona wiedziała. Może nawet pytała o to waszego ojca. To nie jest pewne. Najprawdopodobniej dziecko umarło na kolkę spowodowaną skwaszonym mlekiem, był to okres niedoboru żywności i braku higieny wynikającego z okoliczności. Jaki uraz pozostawiła ta śmierć w duszy waszego ojca? Dlaczego nie podzielił się z wami tym intymnym szczegółem swego życiorysu? Trudno wam zrozumieć, że chodziło o waszego przyrodniego brata, że ojcem tego nieżyjącego dziecka był wasz ojciec. W sumie nie macie żadnego związku z tym niemowlęciem, które przeżyło tylko kilka miesięcy. A jednak. Urodziliście się z tej samej krwi. Czy to tworzy więzi?
W żadnym wypadku. Ta historia jest stara i należy do innego życia. Wyobraźcie sobie uchodźcę, który zostawia rodzinę w kraju pochodzenia i zakłada nową na nowej ziemi. Między dwiema egzystencjami powstaje nieuchronne pęknięcie. Podobnie rzecz ma się z wami, chyba żeby wasz ojciec podróżował jeszcze między dwoma kontynentami: na którym z nich był wówczas uchodźcą?
Czy opowiecie waszym dzieciom, że miały wujka (czy tak? Wahacie się między kuzynem, stryjecznym dziadkiem, lecz po wahaniu tak, chodzi o wujka) zmarłego w niemowlęctwie, ponieważ działo się to w czasie wojny, gdy higiena szwankowała, albo zaraz po wojnie, gdy wszystkiego brakowało, w okresie, który dla nich będzie należał do prehistorii. Lat z innego wieku. Dosłownie. Lat, w których rodziła się ich babka, to znaczy wasza matka, młodsza lub równa wiekiem z tym zmarłym bratem. Oni zresztą już nie wiedzą, że mają tych żyjących wujków. Chyba że im to powiedzieliście. Tak, kiedy o tym pomyśleć, chyba kiedyś coś napomknęliście. Ale oni nie zadawali pytań. To mogło nawet wydać się im normalne, podobnie jak wam, gdy byliście w ich wieku i obiło wam się o uszy, że rośli gdzieś bracia, a właściwie byli już dorośli i płodzili dzieci, które dziś są niemal w waszym wieku.
Czy obawiacie się wytłumaczenia im tego? Albo raczej powiedzenia im, ponieważ dla was samych jest to niewytłumaczalne? Przyznajcie się sami przed sobą, że niekiedy brak wam odwagi. Jak zacząć? Chronologicznie? Chronologia bardzo szybko się gmatwa i jak linie życia dzieli: rysują się równolegle dwie drogi. Należą do gałęzi, drogi biegnącej w poprzek. Ile razy oglądaliście dłonie waszego ojca? A jednak nie możecie sobie przypomnieć drążących ich linii.
Być może należało je zabrać na pogrzeb kobiety, tej drugiej, matki trojga dzieci, w tym jednego zmarłego? Tam byli wszyscy, dwie linie mieszały się z sobą, podczas uroczystości i wokół grobu. Dzieci spotkałyby wówczas waszych braci, kuzynów, wujków waszych braci niebędących waszymi, rodzinę, z którą wasz ojciec dzielił tyle posiłków, z ludźmi obcymi dla was, choć nie całkowicie, których odkrywacie w chwili tego zgromadzenia. Ostatecznie – w waszej rodzinie pogrzeby łączą. Potrzebna jest tylko śmierć. Ale zabrać dzieci do pociągu pełnego socjalistów i dziennikarzy oznaczało wystawić je bardzo wcześnie przed kamery i wobec protokołu. Nie można niczego zrobić dyskretnie. Właśnie – protokół. Niełatwo wiedzieć, gdzie należy usiąść. Wśród zaproszonych? Pośród gapiów? Wśród rodziny?
Ostatecznie tak właśnie się stało, gdyż wasi bracia są osobami wspaniałomyślnymi. Dzielicie ducha rodziny. Podczas pogrzebu waszego ojca organizatorzy musieli nieźle się ubawić. Ale najpierw dzieci. Weszliście w trójkę na pokład samolotu, wokół trumny. Wtedy po raz pierwszy spotykacie Gilberta, drugiego z braci. Jean-Christophe zaprosił was przedtem na obiad, „aby was poznać”. I bardzo szybko mówiliście o ojcu w sposób niesłychanie naturalny. A jednak kiedy mówili „tata”, nie mogliście powstrzymać tego łagodnego ukłucia zaskoczenia; skoro inni mówili „tata”, wy też mogliście używać tego słowa.
Ten sam ojciec, ten sam kochanek (nie w tym samym czasie), ten sam człowiek. Nie był jednak dokładnie tym samym mężczyzną po dwóch stronach lustra.
A potem… ci sami dziadkowie, ci sami wujkowie, te same ciotki – byliście więc członkami tej samej rodziny (nawet jeśli dziennikarze jednym chórem mówili „dwie rodziny”, „zebrane dwie rodziny”). „Tata” – tak dziwne słowo, gdy jest wypowiadane przez nieznające się osoby, tworzy w końcu więzi.
22 stycznia
Zatem dwa pogrzeby. Jeden wybijający koniec życia, drugi zaś, rocznicowy, gdy świętuje się wspomnienie.
A potem wiec. Odmładzający entuzjazm, rodząca się nadzieja. Przekazanie władzy, przekazanie epoki, coś się dzieje. Te dwie rzeczywistości ścierały się jak płyty tektoniczne, prawdziwy burdel, wasze poczciwe pomysły niczemu nie służą. „W rozpoczynającej się walce mój prawdziwy przeciwnik nie ma nazwiska, nie ma twarzy, nie ma partii, nigdy nie wystawi swej kandydatury, a przecież rządzi. Ten przeciwnik to świat kapitału”. François Hollande zaczyna kampanię na scenie w Le Bourget, a jego słowa stanowią echo wygłoszonych kiedyś przez waszego ojca. „Pieniądz, który brudzi, pieniądz, co korumpuje […]”. Siedzicie w pierwszym rzędzie, maska waszego ojca, żywy symbol, groupie, afisz. Nie przejmujecie się tym za bardzo, jesteście, oklaskujecie, pierwszy stopień, szeregowa działaczka, zadowolona, usatysfakcjonowana, niemal zachwycona. W kulisach znacie swoją rolę, wszyscy znają swoje role, wystarczy nie być naiwnym. Myślicie sobie, że to wszystko nie ma znaczenia i wręcz przeciwnie – świeży wiatr choć trochę odkurzy te ostatnie lata, ponure, rujnujące, niszczące, pracowite, ciężkie, pełne sporów. Oczekujemy stale, że z zewnątrz pojawi się deus ex machina, oto jest i tu chcemy w to wierzyć. Zmieni nasze życie i wasze.
Nie zdajecie sobie sprawy z tego, że puka się do waszej przeszłości.
23 stycznia
„At the age of thirty seven…”. Jedziecie przez Paryż, radio na pełny regulator, ale ona, Marianne Faithfull, której głos wypełnia samochód, „zdała sobie w tym wieku sprawę, że nigdy nie przejedzie przez Paryż w sportowym samochodzie, w ciepłym wietrze wiejącym w jej włosach”; i co zrobiła? Co robi kobieta, która nagle postrzega, że ta chwila lekkości, zmysłowości, wolności się nie zdarzy, a ona ma TRZYDZIEŚCI SIEDEM LAT? Ona „siada i zaczyna cichutko śpiewać” – oczywiście, śpiewać, usiąść, to wszystko oznacza wycofywać się, poddawać się nostalgii i cichutko szeptać – „wyliczanki wyuczone kiedyś w fotelu swego taty!”2.
Wy także macie trzydzieści siedem lat i wydaje się wam, że przeżyliście swoje życie. Czujecie się jednocześnie staro i jakbyście byli dzieckiem, podczas gdy wasze ciało przypomina ciało dziewczyny. Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, że przed wami jeszcze druga połowa życia. Cóż nowego może się zdarzyć? Słupki wytyczające szlak już stoją. Wystarczy iść dalej tą samą drogą. Ta myśl was dręczy. Nie pali wam się do śmierci, a kontynuować znaczy tyle co po trosze umierać.
Macie trzydzieści siedem lat. Boicie się i nie chcecie sprawiać takiego zatrutego prezentu dzieciom. Zaczynacie pochylać się nad waszą przeszłością i nie dostrzegacie w niej niczego nadzwyczajnego. Być może kilka wyliczanek wyuczonych na kolanach taty. Co do reszty – pamięć jest pusta. Ale przecież z mgły wyłania się kilka kształtów i to one być może naruszają równowagę tego, co tak starannie zbudowaliście.
Ile wasz ojciec miał żyć? Jaka była ich nić przewodnia? Jak mimo wszystko potrafił zachować jedność? Wasz ojciec dysponował jednością wykraczającą poza wielość jego żyć. Nie był schizofrenikiem. Poza tym jego różne życia nie różniły się, nie były zasadniczo odmienne. Pozostawał sobą, mężczyzną imponującym i spokojnym, ufnym i nieufnym jednocześnie, głęboko dobrym – z wyjątkiem sceny politycznej, ale ta pozostawała grą, koniecznością w ramach reguł tej gry, co nie naruszało jego zaufania do człowieka jako takiego, lecz do tego, którego spotykał. Wreszcie wasz ojciec był kimś tajemniczym. I tę tajemnicę uosabialiście wy. Nawet ze swą tajemnicą miał jeszcze tajemnice. I te jego sekrety stanowiły węzłowy punkt wszystkich historii – miejsce, gdzie się stykały, miejsce, do którego nikt nigdy nie dotarł.
Nie zdajecie sobie sprawy, jaka była wasza pozycja w tej skali. Kochał was, z pewnością, ale wiecie też i jest to jasne, że wasza wroga siostra Francja bywała niekiedy (a nawet często) ważniejsza. Od wpół do ósmej wieczorem do wpół do ósmej rano mieliście ojca. Podczas reszty czasu stawał się z powrotem prezydentem. Był to ojciec na zmianę, tak jak bywają strażnicy na zmianę. Nic nie pozwalało na połączenie tych dwóch osobowości. W jednej ze sfer mogliście go widzieć, dotykać, śmiać się i jeść razem z nim. W drugiej był od was tak daleko jak od nikogo innego, był wizerunkiem, osobistością, do której nie mieliście żadnego dostępu. Telefonu komórkowego jeszcze nie było; w każdym razie żaden środek łączności nie mógł zmniejszyć dystansu między waszym ojcem i Prezydentem Republiki. Nie moglibyście go zlokalizować, nawet z GPS-em, po prostu dlatego, że nie był już tam waszym ojcem. W tych rzadkich przypadkach, gdy znajdowaliście się u jego boku, w „przestrzeni publicznej”, wymienialiście porozumiewawcze spojrzenia chroniące waszą tajemnicę, ale mieliście zakaz skoczenia mu w ramiona. W szkole należał do wszystkich, można było komentować jego działania i gesty. Nie mieliście w tym przewagi nad innymi, utrzymywaliście się na ich poziomie. Jednak gdy ktoś go krytykował, cierpieliście bardziej od innych. Był to wasz jedyny przywilej. Kiedy zaś oglądaliście go w telewizji, siedząc obok niego przy stole, umieliście oddzielić aktora ściskającego ręce na małym ekranie od realnej osoby odkładającej widelec. Między jednym a drugim nie było żadnego związku.
W ciągu dnia, kiedy inny brał górę, nie mieliście ojca. Po prostu znikał, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Musieliście czekać na koniec dnia, karoca przekształcała się w dynię. Woleliście dynię – w karocy nie mieliście miejsca. Nawet jeśli czasami odwiedzaliście jego „biuro”, nie stawał się przez to bliższy: tam, w równie magiczny sposób, nie był waszym ojcem, mimo wysiłków ze swej strony.
Dopiero w waszej ukrytej przed spojrzeniami kryjówce przybierał ludzką formę, to znaczy stawał się ponownie „tatą”.
Mieszkaliście w apartamencie pozbawionym życia, nienależącym do was i nielubianym. Mieszkaniu bez historii, bez pamięci, bez waszych mebli, bez wspomnień wymykających się z tej dzielnicy, z miasta, ze świadomości.
To, co wiedzieliście: wielkie drzwi otwierające się i zamykające automatycznie, pod warunkiem użycia przepustki. Odprowadzano was z podwórka do drzwi wejściowych, które trzaskały. To był koniec. Nic z życia paryskiego nie przenikało do kryjówki. Ale w niej mieściło się całe wasze życie, czekało na was bez żadnego wsparcia, fotografii czy plakatów. Kilka ubrań w szafie, jak w hotelu – ale wy nie chodziliście do hotelu, to zbytnio rzucałoby się w oczy. Zresztą do tych przejściowych pomieszczeń czuliście pewną pasję. Kiedy mieliście kota i psa, weszło tam pewne ciepło. Kot tam mieszkał. Kiedy was nie było, wiedzieliście, że tam jest i na was czeka. Czasami nie odnajdywaliście go więcej. Były tam trudno dostępne obszary, sami nie znaliście do końca apartamentu, w którym przyszło wam mieszkać ponad dziesięć lat. Niekiedy poznawaliście go, niczym turysta, ponieważ skończyliście odrabiać lekcje i robiło się nudno. Rozpoznalibyście zapachy, jeśli się jeszcze utrzymują, stukot parkietu pod nogami, stłumiony przez wykładzinę. Moglibyście sporządzić plan apartamentu, zakręcającego wokół czegoś, nie wiadomo czego, ale był tam jakiś ruch okrężny. Korytarz, długi korytarz, korytarz skręcający. Doskonale widzicie ten korytarz. Wszystkie drzwi otwierały się w prawo. Nieliczne otwierające się w lewo należały do łazienek i pralni.
Pewnego wieczoru, sami w domu, zamknęliście się w łazience. Tymczasem u was nie było nikogo. Ale baliście się. Dlaczego? Nikt nie mógł wejść do fortecy. Ale rozum nie pomagał. Nie mogliście wyjść z toalety o wymiarach metr na metr.
Żyliście trochę jak agenci DST3 albo angielskich tajnych służb, takich jak na filmach – macie wiele tożsamości i przechodzicie nieomylnie od jednej do drugiej. Ten zawód, o którym niejeden marzy, wydaje się przebudzeniem z najgorszego koszmaru. Wy doskonale wiecie, że takie życie prowadzi do schizofrenii, szaleństwa lub paranoi. I jeszcze motyw romantyczny. Tak, ale dla innych. Kiedy samemu jest się bohaterem powieści, to zupełnie co innego. Trzeba wsiąść do samochodu, aby przejechać z punktu A do punktu B oddalonego o dwieście metrów, nudzić się wieczorem przed kolacją, bez powodu płakać w łóżku, wreszcie tyle innych zwyczajnych rzeczy zwykle wycinanych przy montażu filmu. Na przykład spędzenie dwóch godzin w ukryciu w toalecie pustego mieszkania.
Dwie godziny wycia w oczekiwaniu na mamę. Biedaczka. Ona, nigdy nie wychodząca. I teraz, wyjątkowo, ważny wernisaż. Znalazła was przy drzwiach klitki z twarzą zalana łzami. Poczuła się winna, nieskończenie winna waszego załamania. Uznała, że powodem było jej nadzwyczajne wyjście.
Czego się baliście? Jeśli nie samotności. Nieskończonej. Bezdennej.
Kiedy indziej, przypominacie to sobie, przyszła do was spać pewna przyjaciółka, tyle że zamiast upewnić was swoją obecnością, przekazaliście jej swój strach. Biegaliście z pokoju do pokoju, krzycząc, podsycając strach. Chowając się za drzwiami i ściskając rękę. Aby w końcu zamknąć się w pokoju z bijącym sercem aż do chwili, gdy wrócą rodzice.
Jakie niebezpieczeństwo wisiało nad wami, że odczuwaliście ten zwierzęcy strach w najlepiej chronionej kryjówce Francji? Ten paniczny strach przed atomem w sercu schronu przeciwatomowego? Nie byliście otoczeni zjawami bardziej niż żywymi i nie było jeszcze wielu zmarłych w waszym otoczeniu. Nie mieliście poczucia czasu, nigdy i zawsze nie miały dla was sensu. Czas tworzył pętlę w stałym rozpoczynaniu od nowa, a jednak wiedzieliście, że jest niepewny. Ale, poza tym czasem, to wasze życie się zaczynało. Czy pragnęliście go? Obawialiście się go bardziej niż czegokolwiek, tak jakby jego początek prowadził do śmierci innych. Tak się zresztą stało. Ale to nie wy rządzicie kalendarzem.
Kiedy wyruszaliście na wakacje z matką oraz kuzynką albo koleżanką – wasza matka dba, byście nie byli sami w tych okolicznościach – nie chcieliście, aby pojawiał się wówczas ojciec. Tak było wam dobrze. Tworzyliście idealną, dobrze zorganizowaną parę. Mieliście matkę tylko dla siebie i kuzynkę lub przyjaciółkę do zabawy. Wszystko było w najlepszym porządku. Wiedzieliście jednak, że w ciągu kilku dni ktoś się wciśnie i nastąpi zmiana miejsc. On wam przeszkadzał. Mieliście o to pretensję. Kiedy docierał, uśmiechaliście się, ale myśleliście swoje.
Ta nienawiść, którą odczuwaliście, „jest nienormalna”, mówiliście sobie. Powinno się być szczęśliwym, gdy ojciec przyjeżdża. Ale byliście jego niegodni; niekiedy nawet więcej – nie wierzyliście w jego istnienie.
Kiedy odjeżdżał, wracał do trzeciego wymiaru. Kim jest ten człowiek, tam? Nikim. Zjawą. Ubrania, ten sam kapelusz na krześle przy wejściu. A wewnątrz klon, istota pozaziemska. Zjawa z trudem odzyskiwała ciało, istota pozaziemska nie mogła przybrać postaci ziemskiej za jednym dotknięciem magicznej różdżki. Obserwowaliście z daleka, aby przyzwyczaić się do jego obecności. Stopniowo ona się materializowała.
Wreszcie go odnajdywaliście. Wasz ojciec wrócił. Nieco później wyjeżdżał. „Wierzę w siłę ducha” – powiedział któregoś dnia. Wy też w nią wierzyliście, bo jak inaczej zrozumieć przemianę waszego ojca w innego?
Trzeba pewnej ciągłości łączącej dwóch ludzi w tym samym kapeluszu. I tej ciągłości nie mógł dawać kapelusz. Zresztą kto mówi, że to był ten sam kapelusz. Chcieliście zrobić niewidoczny znaczek wewnątrz, aby się upewnić, że nie było pomyłki. Potem z troską ocenialiście ten brak zaufania.
Złe dziecko, dziecko niewdzięczne. Nie macie prawa nie znosić ojca, gdy powraca. Nie macie prawa nienawidzić ojca. W końcu przekonaliście się, że brak wam serca; jest to bardziej rozsądna hipoteza od wcielającej się zjawy.
Zajęło wam